Podróże po Mazowszu - Lechosław Herz - ebook + książka

Podróże po Mazowszu ebook

Herz Lechosław

2,5

Opis

Opowieść o Mazowszu – prawdziwie magicznej ziemi pośrodku Polski. To książka do czytania, od której oderwać się nie można. Są w niej gawędy o miejscowościach i miejscach znanych i takich, o których nie wie się nic albo niewiele: o rzeźbionych cudach z mazowieckiej prowincji, o legendach i podaniach, urokliwych wioskach, małych, prowincjonalnych miastach, miasteczkach, o Żelazowej Woli Fryderyka Chopina i Lipcach Władysława Reymonta, ale i o małej Ponikwi, o dużym Płocku, ale i o niewielkim Wyszogrodzie, o torfowiskach Całowania i Czarciego Dołu oraz leśnych uroczyskach puszcz mazowieckich, o ludziach sławnych i zwyczajnych, sporo jest w tym wszystkim historii...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie ‌graficzne: Andrzej ‌Barecki

Opracowanie indeksu: Tadeusz Nowakowski

Korekta: ‌Jolanta ‌Spodar

Na obwolucie wykorzystano ‌zdjęcie autorstwa Lechosława Herza

ISBN ‌978-83-244-0468-1

Copyright © ‌by Wydawnictwo Iskry, ‌Warszawa 2016

Copyright for the ‌text ‌and ‌photographies © ‌by Lechosław ‌Herz 2016

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia ‌18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji ‌do wersji ‌elektronicznej

Spis ‌rzeczy

Kilka zdań od ‌autora na początek

Mazowsze, ‌ziemia ‌pośrodku Polski

Ku ‌wsi, ‌ku ‌naturze, byle ‌dalej od miasta

Ziemia ‌artystów

Lipce ‌pana Reymonta

Rzeźbione ‌cuda ‌i cudeńka

Wysoki gród nad ‌Wisłą

Znaki z przeszłości

Wilga w ‌Wildze nad ‌Wilgą

Pod Maciejowicami ‌dniem ‌jesiennym

Prowincjonalnymi drogami

O ‌mazowieckim gotyku

Fotografie

Pułtusk, ‌miasto ‌nad Narwią

Bardzo ‌mazowiecki ‌kawałek Mazowsza

Legendy ‌to, prawda ‌może, czy tylko ‌zmyślenie?

Taką mi wioskę ‌wymaluj w ‌dolinie

„Malowna” ‌okolica na ziemi grójeckiej

Dwa ‌podwarszawskie pałace ‌i echa ‌historii

Któż nie bywał, ‌któż nie mieszkał ‌w Skierniewicach

O pani Grabowskiej...

Nad ‌wielkim, mazowieckim jeziorem

Fotografie

Miasto ‌Wyszków ‌nad Bugiem

Bykowce

Księżyc ‌blaski smętne swoje ‌śle ‌na ‌pulwy, na moczary

Wspomnienie dawnych ‌puszcz

Przemysły leśne

Magiczny ‌świat przyrody ‌wokół ‌Ponurzycy

Depozytariusze

Miasteczko Żelechów

Różan ‌nad Narwią i Gogol ‌wśród lasów

Nad Kostrzyniem, Witówką, ‌Gawrońcem

Ziemia za Pilicą

Opowieść o ‌królewskiej Puszczy Kozienickiej

W stronę ‌Kolberga...

W zimowym pejzażu ‌podwarszawskiej puszczy

Indeks

Prawda, ‌że piękne cudze kraje,

Lecz ‌w sercu czegoś nie dostaje,

Kościoły ‌wielkie, zamki, ‌wieże,

Ale ‌za serce ‌nic nie bierze...

We ‌własnym kraju, tam, w ojczyźnie,

Wszystko ‌ci ‌bratnie, ‌wszystko ‌bliźnie,

Głos ma dla ciebie zrozumiały

Ta ziemia szara, ten kraj cały.

Te lasy twoją szumią mową...

          TEOFIL LENARTOWICZ

Kilka zdań od autora na początek

Od ponad pół wieku wędruję przez tę nizinę nad Wisłą i Narwią, nad Bugiem i Pilicą, jak się zdarzy wędruję: polną drogą, leśnym duktem, wiejską steczką, miejskim traktem. I to jest kolejna moja książka o Mazowszu i moim wędrowaniu przez ten skrawek ziemi pośrodku Polski. To ziemia prawdziwie magiczna. Ci, którzy tej magii nie doświadczyli, nie pojmują, ile tracą. Opowiada się niekiedy o tej ziemi, a są to opowieści nieco złośliwe, iż przypomina ona obwarzanek. Ale jest trochę inaczej, bo w normalnym obwarzanku ciasto otacza pusty środek, a tutaj jest na odwrót, pośrodku jest Warszawa, stolica państwa, miasto pełne ech historii i znakomitych zabytków, a naokoło – po prostu – niczego nie ma. Jest jeszcze inna, podobna opowieść, w której obwarzankiem jest cała Polska, a jej pustym środkiem, czyli niczym, jest Mazowsze właśnie. Czyż te opowieści nie są prawdziwe? Cóż tutaj jest do polubienia? Te piaski, lasy, pola?

Pytają mnie często ludzie, dlaczego akurat Mazowszem się najbardziej interesuję, piszę o nim, popularyzuję. No cóż... Często zachwycamy się takimi ślicznymi kundelkami, a nie rasowymi okazami. Trochę kundelka w Mazowszu jest, ale to fascynujący kundelek. A im dalej w las, tym więcej drzew. Mazowsze to ziemia przedziwna – niezwykła historia, zadziwiająco bogata przyroda, intrygujące zabytki, zajmujący ludzie. Sławili tę ziemię wielcy poeci i dobre pędzle ją malowały. To ziemia, w której – jak to pisał Teofil Lenartowicz – „z borów cienistych leśnej okolicy rozwiewa się wonność sosnowej żywicy”. To ziemia, która „z początku cicha i smętnie wesoła, / Leży jak flet, co w sobie liczne pieśni tłumi, / Lecz weź no ten flet do ust, pocałuj go szczerze, / A dopiero usłyszysz, co on śpiewać umie” – to inny poeta, wielki Cyprian Norwid.

Mazowsze, ziemia pośrodku Polski

Pejzaż mazowiecki ma wiele naturalnego piękna, przyjaznego człowiekowi środowiska przyrodniczego. Wbrew pozorom ten typowo nizinny krajobraz jest bardzo urozmaicony. To młody krajobraz, ukształtowany dopiero kilkanaście tysięcy lat temu. Są tutaj polodowcowe równiny i wysoczyzny, ubierają ten krajobraz doliny kilku dużych rzek i dziesiątek rzeczek mniejszych, małych i całkiem maleńkich, są nawet jeziora, wąskie, rynnowe, zgoła niemazowieckie. Natura rzuciła na tę ziemię trochę piasku, a wiatr usypał z niego wcale wysokie wydmy. Mazowsze jest ziemią rozległych nadrzecznych łąk i uprawnych pól, a jej wielką ozdobą są pozostałości ogromnych dawniej puszcz.

Do dzisiaj nie jest jasne pochodzenie nazwy Mazowsza. Być może od członu maz, mazać. Taką jakoby nazwę ludzi i kraju nadali sąsiedzi i było to przezwisko ludzi umazanych, najpewniej pracą na roli. Mazurzy z Mazowsza to plemię zaradne, pracowite i ekspansywne, a przedstawiciele licznej tu drobnej szlachty i wiejski lud w ciągu wieków kolonizowali kraje sąsiednie, m.in. Podlasie, Litwę, a nawet część Ukrainy. Zaludniali także północne pojezierza, które od nazwy Mazurów z Mazowsza wzięły nazwę – Mazury.

„Włączenie Mazowsza w skład pierwszej monarchii polskiej spowiła mgła niepamięci”, pisał w roku 1994 Aleksander Gieysztor. Od roku 1138 było Mazowsze księstwem lennym, a samoistne księstwo mazowieckie wyodrębniło się pomiędzy latami 1202 a 1247 w czasach panowania Konrada I, zaś po jego śmierci rozpadło się na mniejsze dzielnice. Plemię Mazowszan zrazu zamieszkiwało wyłącznie obszary położone na prawym brzegu Wisły w rejonie pomiędzy Płockiem a Pułtuskiem. Płock był wtedy najważniejszym miastem księstwa, miał znakomite położenie na wysokim brzegu Wisły. Później znaczącą rolę odgrywały także inne grody, w początkach wieku XV książę Janusz I ośrodkiem władzy uczynił Warszawę. Sukcesywnie włączane do Korony, po zgonie ostatnich swoich książąt, w roku 1526, przeszło Mazowsze pod władzę polskich królów z dynastii Jagiellonów. Położone pośrodku państwa polskiego, coraz bardziej zyskiwało na znaczeniu i przy końcu XVI wieku największy gród mazowiecki, jakim była Warszawa, został siedzibą królewskiego dworu Wazów, a na początku wieku XVII polityczną stolicą Polski. Od tej pory dzieje dzielnicy w coraz większym stopniu były sprzężone z dziejami całej Polski.

W ciągu wieków granice regionu wielokrotnie się zmieniały, a ostatni podział administracyjny kraju z roku 1999 przyniósł jeszcze inne granice województwa mazowieckiego. Wtedy włączone zostały do niego niektóre regiony ościenne, np. część zachodniego Podlasia i Radomskie, natomiast inne znalazły się w województwach sąsiednich, np. Łowickie i fragmenty Kurpiowszczyzny. Znakomity ludoznawca, etnograf i muzykolog, Oskar Kolberg, w połowie wieku XIX wędrujący po Mazowszu, gdy dzielił je na trzy części pod względem historii i charakteru, obszarom położonym na wschód od linii Narwi i Wisły, a graniczącym z Podlasiem, nadał nazwę Mazowsza Leśnego. Pozostałe dwa to Mazowsze Stare, obszar najstarszego osadnictwa na północ od Wisły i Narwi, oraz Mazowsze Polne na południowy zachód od koryta wiślanego. Trzeba przyznać, że są to określenia wyjątkowo trafne i szkoda, że coraz to zmieniające się granice administracyjne kraju ten podział tak bardzo odsunęły w przeszłość.

Jak większość wielkich stolic europejskich, tak i Warszawa jakby zapomniała o matkującej jej od wieków ziemi mazowieckiej. Czy dzieje się to za sprawą tego, że dzisiejsi jej mieszkańcy rekrutują się głównie spośród przybyszy z innych regionów Polski? A może dlatego, że przybywszy z mazowieckiej prowincji do metropolii, wstydzą się nieco swoich wiejskich korzeni? Pejzaże już niemodne wśród artystów, a w literaturze od lat nie zaistniały mazowieckie krajobrazy, konflikty i problemy. Jakby od Reymontowskich Chłopów nic się już tutaj nie działo. Jakby od Iwaszkiewiczowskich opowiadań brakło chęci na wpisywanie dziejów ludzkich w krajobraz starych cegielni pod Pruszkowem i młynów nad Utratą.

Współcześni pisarze akcję swoich powieści nie na Mazowszu osadzają, a młodzi krajoznawcy chętniej opisują łemkowskie cerkwie i nie bardzo widać, by mogło być inaczej. Gdyby nie letniskowe działki i wille nad Narwią, Bugiem lub Pilicą, warszawiacy nie znaliby Mazowsza nawet z okien samochodów. Mazowsze? A kogóż to może zainteresować? Niekiedy się wydaje, że dłuższa jest droga z Warszawy na otaczające ją Mazowsze niż ku podhalańskim dziedzinom lub augustowskim jeziorom. Z biegiem lat i dni wydłużyła się droga z Warszawy ku Mazowszu w naszej, warszawiaków, świadomości.

W przeszłości Mazowsze było ziemią sarmackiej szlachty, której wizerunek skreślili pamiętnikarze swoich epok, Jan Chryzostom Pasek i ksiądz Jędrzej Kitowicz. Po łacinie opiewali tę ziemię Sebastian Klonowic i Maciej Sarbiewski. Było Mazowsze ziemią wielkich polskich romantyków: Fryderyka Chopina, Cypriana Norwida i Zygmunta Krasińskiego. Pisał tu swoje poezje „lirnik mazowiecki”, Teofil Lenartowicz. Odkryli mazowiecki pejzaż artyści malarze, a najsłynniejsze obrazy zostawił po sobie Józef Chełmoński. Najwybitniejsi z polskich literatów w realiach mazowieckiej ziemi osadzali swoje poezje, nowele i powieści: Maria Konopnicka, Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, Stefan Żeromski, a później Władysław Broniewski i Jarosław Iwaszkiewicz.

Pisał Krzysztof Kamil Baczyński: „Mazowsze, piasek, Wisła i las / Mazowsze moje. Płasko, daleko – / pod potokami szumiących gwiazd, pod sosen rzeką”. Przedziwna ziemia, to nasze Mazowsze. Wsie księżackie, siedzące wśród żyznych pól wokół Łowicza. Leśne plemiona Kurpiów na nieużytkach nad Szkwą, Rozogą i Omulwią. Potomkowie drobnej szlachty zagrodowej i plemion rusińskich, które przed wiekami przybyły na kresy mazowieckie. Dwory i pałace mazowieckich Krasińskich i litewskich Radziwiłłów. Mogiły i cmentarze mieszkających tu przez dziesiątki lat Szkotów, Niemców, Holendrów i Żydów. Owocowe sady, lasy i puszcze, przydrożne wierzby i stare legendy. Miejsca, gdzie obozowali łowcy reniferów przed dziesięcioma tysiącami lat i gdzie przed ponad dwoma tysiącami celtyccy przybysze wypalali żelazo.

Mazowsze znajduje się pośrodku Polski. Prawie pośrodku Europy. W sąsiadującej od zachodu ziemi łęczyckiej – przez jakiś czas także części Mazowsza – jest miejscowość Piątek, niemal tuż za mazowiecką granicą, i w tym Piątku jest środek Europy, nawet oznaczony został ustawionym na rynku pomnikiem. Rdzenni mieszkańcy Mazowsza to Mazurzy. Mazur to także nazwa polskiego tańca, a mazurki, dzięki Chopinowi, zna cały świat.

Czy Mazowsze ma coś do powiedzenia Polsce i światu? Jego krajobraz, historia, sztuka, ludzie? Na pewno ma Warszawa ze swoją niezwykłą historią i artystami, którzy znaczący, nieprzemijalny ślad w kulturze światowej pozostawili. W Warszawie rozkwitł wielki talent Fryderyka Chopina, ale że nie o Warszawie jest ta książka, lecz o mazowieckiej ziemi, która ją otacza, zajmijmy się przede wszystkim miejscem, w którym się on urodził, a więc Żelazową Wolę. W tej mazowieckiej maciupciej wioszczynie nad niedużą Utratą narodziła się też jego muzyka, tak pięknie zadomowiona w jego mazurkach, nokturnach i balladach. Zadziwiające, przecież on w tej Żelazowej Woli niemal zupełnie nie mieszkał! Tam spędził dzieciństwo, potem przyjeżdżał na wakacje, ostatni raz był niedługo przed opuszczeniem kraju na zawsze w 1830 roku.

Małego Fryderyka nazywano Fryckiem. Prawie każdy człowiek wraca wspomnieniami do miejsc swego dzieciństwa. A jednak o małym Frycku w Żelazowej Woli niczego od Fryderyka się nie dowiadujemy. Czy lubił ten uroczy zakątek? Czy wędrował z rodzicami po okolicy? Czy wiedział o tym, że gdzieś obok szumi Puszcza Kampinoska? Podczas gdy jego listy z innych letnisk pełne są uniesień nad ich ślicznością, o Żelazowej Woli ani słówka, żadnej impresji, żadnego wspomnienia – rozważał Józef Nyka w wydanym w roku 1960 jednym z pierwszych powojennych przewodników po Żelazowej Woli. Trudno to sobie inaczej wytłumaczyć, jak tylko tym, że była ona dla niego czymś zbyt bliskim, zbyt powszednim. Nie wiemy też nic konkretnego o rozrywkach Frycka w rodzinnym dworku. W okolicach dzisiejszej Woli Żelazowej niewiele teraz znajdziemy krajobrazu chopinowskiego, takiego, jakim go sobie wyobrażamy. Mocno już kładzie się na okolicę cień niedalekiej Warszawy i jeszcze bardziej bliskiego Sochaczewa. Trzeba się naszukać tych wyobrażanych miejsc i nastrojów, lecz gdy się już je znajdzie, to radość człowieka ogarnia.

Widać mamy to w naturze, że cudze chwalimy, a swego nie znamy. Fryderyk umarł w dalekim Paryżu, lata już upłynęły, a w Żelazowej Woli o tym zapomniano, w pobliskiej Warszawie również nikt o miejscu urodzenia kompozytora nie pamiętał. Wszystko tu popadało w ruinę i pewnie by tak pozostało, gdyby w roku 1891 nie postanowił przyjechać do Żelazowej Woli wielbiciel muzyki Chopina, rosyjski kompozytor Milij Bałakiriew. Za jego głównie sprawą powołano komitet budowy pomnika Chopina w Żelazowej Woli – na jego czele stanął Ignacy Paderewski, w roku 1894 pomnik został uroczyście odsłonięty. Dokonał tego Zygmunt Noskowski, śpiewano przy tym jego kantatę Utrata, gości o znanych nazwiskach było wielu, zdumienie mieszkańców okolicy budziła wycieczka cyklistów w pumpach i kaszkietach, prowadzona przez tenora operetki warszawskiej, pana Misiewicza.

W roku 1913 swoje wrażenia z wycieczki do tej okolicy w Puszczy Kampinoskiej opisał w Ziemi Stanisław Czepieliński i jest to jeden z najpierwszych reportaży krajoznawczych o tym terenie. „W poszukiwaniu wrażeń i pięknych widoków zwiedzamy zazwyczaj miejscowości bardziej oddalone, bez zaprzeczenia piękne i ciekawe, ale też nie staramy się tak dalece poznawać tego, co mamy pod bokiem, w tym przekonaniu, że nie znajdziemy nic, co by mogło wzbogacić nasze wiadomości, dostarczyć jakichkolwiek wrażeń, rozbudzić wspomnienia”. Czepieliński po drodze nocował przygodnie u miejscowych gospodarzy. Jeden z nich, niejaki Pyrak, w jednej ze wsi okolicznych tak mu opowiadał: „Z tym artystom z Żelazowej Woli – to, panie, mój ojciec świnie pasał, bo tego Szopena ociec parobkiem był we dworze, a jego chłopak czytać i pisać nie umiał. ABC nie znał, ale tak pięknie na fujarce grał, że z caluśkiego świata, panie, ludzie do Zielazoskiej karczmy przyjeżdżali, żeby tej anielskiej muzyki słuchać; i dlatego, panie, pomnik mu po śmierci postawili. Widzą panowie, jak to ciemny człowiek, niby ten Szopen, wielkim artystom się zrobił, bo tak ładnie na fujarce grał”.

„Nie jest łatwo oswoić się z tym tęsknym pejzażem i odnaleźć całe jego piękno – pisał Jarosław Iwaszkiewicz. – Są inne kraje, gdzie cały wdzięk, całe piękno okolicy leży jak na dłoni, gdzie chłonie się po prostu esencję przyrodzonych powabów, gdzie i koloryt, pełen bogactw, i nastrój sam nie ma dla nas żadnych tajemnic, daje się posiąść od pierwszego wejrzenia. Inaczej jest dla polskiego pejzażu Żelazowej Woli. Rytm tych płaskich i monotonnych pól odkrywa się powoli, należy nieraz je przemierzyć, nieraz stanąć nad nimi i patrzeć w ich nieskończoność, aby pojąć ich muzykalną melancholię...”

Nie tak dawno, gdy znów jechałem autem w tamte strony, Żelazową Wolę pomijając jednak boczną szosą przez Rzęszyce i Strojec – są tam takie, nagle, ni stąd ni zowąd, pojawiło się światło, taki dar niebios, gdy wszystko wokół staje się takie, jakie być powinno na ziemi Chopina. Trwało to tylko kilka minut, potem, jak za dotknięciem różdżki czarodzieja, nie było już tego światła i przyroda już nie była tak piękną, jak przez te kilka chwil... Szukam tego chopinowskiego pejzażu od lat, lecz on coraz dalej od Żelazowej Woli, widocznie tak już musi być. Ale są i tam takie krajobrazy, najwięcej w dolinie Bzury koło Brochowa, nieopodal świątyni, w której w roku 1806 wzięli ślub rodzice Fryderyka Chopina: Justyna Tekla Krzyżanowska i Mikołaj Chopin, a 23 IV 1810 miejscowy proboszcz ochrzcił samego Fryderyka. Wewnątrz kościoła jest wystawiona kopia aktu urodzenia: „Mikołaj Chopin, ojciec, lat mający czterdzieści, we wsi Żelazowej Woli zamieszkały, okazał nam dziecię płci męskiej (...) i że życzeniem jego jest nadać mu dwa imiona, Fryderyk Franciszek”, zaś w nawie głównej umieszczono tablicę ten fakt upamiętniającą.

To, czym jest świątynia w Brochowie, zawdzięcza Janowi Baptyście z Wenecji, który działał w połowie XVI wieku na Mazowszu. W pełni renesansowe wnętrze kryje się w środku średniowiecznej, późnogotyckiej bryły z trzema wieżami o obronnym charakterze, o niespotykanym gdzie indziej w świecie obliczu. Najlepszy widok na świątynię jest od strony Bzury, od zachodu, zza starorzecza, nad którym wiosną klekoce bocian w gnieździe, umieszczonym tuż nad zagrodą naprzeciw wejścia do bazyliki, a latem zakwitają żółte grążele. Rosną tam rosochate wierzby. Lud polski umieścił w wierzbach pomieszkanie czartów wiejskich, najsławniejszy z nich to Rokita. Goplana Juliusza Słowackiego zamieniła w wierzbę swojego niespełnionego amanta, Grabca. Znakomity fotografik Edward Hartwig uznał wierzbę za najbardziej polskie drzewo i nie jest w tym przekonaniu odosobniony. Sto lat przed nim poeta Teofil Lenartowicz nazywał ją „piasków Mazowsza jedyną ozdobą”.

W Żelazowej Woli jest park na terenie zabytkowego zespołu muzealnego, niezwykle elegancki, świetnie się prezentujący po ostatnim remoncie wykonanym z okazji dwusetnej rocznicy urodzin kompozytora. Chłodek jesienny, który już począł dokuczać starym kościom, do siedzącego przy kawiarnianym stoliku przez szyby ogromne nie docierał, a poczucie bycia wewnątrz parku było pełne. Oczywiście kawa, herbata i smakołyki, jak te mazurki ze znakiem klucza wiolinowego z lukru na czekoladowej polewie. Gdy wędruje się niespiesznie przez park w kierunku dworku, zewsząd słychać dźwięki fortepianowej muzyki. Poszedłem nad Utratę, natchnienie kilku kompozytorów i wielu petów. „Gdyby fiołki i konwalie / Zamiast pachnąć grać umiały, / Byłaby to muzyka Szopena”. Tak pisał Leopold Staff. A ksiądz Jan Twardowski się zastanawiał: „Co będzie z ludzką sztuką / przy strasznym końcu świata, / gdy trąba groźnie zabrzmi / Na przykład, co z Chopinem?”.

Pośrodku letniego sezonu w Żelazowej Woli więcej jest zwiedzających Japończyków niż Polaków. Do Płocka skośnoocy turyści tak gromadnie nie przyjeżdżają, a szkoda. Zwiedzaczy z niedalekiej Warszawy też tutaj nie za wielu i to bardzo szkoda.

Historia Mazowsza w Płocku się zaczęła. W tym niezrównanie położonym mieście z charakterem przeszłość, tradycja i dzień dzisiejszy są jak jedność. Bez poznania Płocka nie sposób znać Mazowsza. Historia przemawia tam wyjątkowo donośnym głosem i zabytki miasto ma przedniej klasy. Na Tumskim Wzgórzu w Płocku ludzie nieprzerwanie mieszkają od kilku tysięcy lat. Od 1047 roku jest tutaj stolica biskupia. Za czasów Władysława I Hermana i Bolesława III Krzywoustego w latach 1079–1138 w Płocku znajdowała się faktyczna stolica państwa polskiego. Wspominał o Płocku Gall Anonim w swojej kronice z XII wieku.

Z wysokiej nadrzecznej skarpy Tumskiej Góry widok na Wisłę o zachodzie jest jak modlitwa. Gdy dotyka się dłonią potężnych, kamiennych ciosów romańskiego palatium u stóp gotyckiej Wieży Zegarowej, czuje się dotyk historii. Kamienie zawsze przemawiają najmocniej, a te są surowe, z gruba ociosane, niezwyczajne, to kamienie budowli, której już nie ma, tylko one pozostały. W niej w roku 1083 urodził się Bolesław Krzywousty. Dotyka się tych ciosów kamiennych ze wzruszeniem. Przykryta barokowym hełmem wieża w przeszłości była jedną z wież obronnych, była też katedralną dzwonnicą. Od wieków o zmroku, w godzinie, w której dotarła do miasta wieść o przegranej, dzwon na niej wybija dziewięć uderzeń na pamiątkę rycerzy polskich, poległych w 1444 roku w bitwie pod Warną. Urodzony w Płocku Władysław Broniewski o dzwonach tych pisał: „Wy nie wiecie, jak tam biją dzwony, stare dzwony o cichym zmierzchu...”.

To mazowieckie, prapolskie, słowiańskie miasto nad Wisłą jest miejscem zadziwiającego spotkania kultur ze wschodu i zachodu Europy. W katedralnej Kaplicy Królewskiej złożone są prochy władców naszej ojczyzny sprzed dziewięciu wieków. Renesansowa kopuła katedry jest jakby przeniesiona tutaj z dalekich Włoch przez architekta, który ją stworzył. W niemieckim warsztacie odlewniczym w Magdeburgu zostały dla tej świątyni zamówione wspaniałe dwuskrzydłowe drzwi z brązu. Zamówił je w połowie XII wieku płocki biskup Aleksander z Malonne. Znajdujące się dzisiaj w Płocku drzwi nie są oryginałem, to jest ich kopia, doskonała zresztą, dająca pojęcie o sztuce romańskiej. Oryginał jest od wieków w rosyjskim Nowogrodzie, a jak to się stało, że znajduje się tam, a nie tutaj, do dziś nie wiadomo. Przypuszczalnie drzwi uwiezione zostały jako łup wojenny w czasie któregoś z najazdów litewskich, a następnie sprzedane kupcom nowogrodzkim.

Tłoczą się na tych drzwiach płaskorzeźbione sceny, Chrystus Tronujący otoczony jest symbolami ewangelistów, smok i lew pod jego stopami symbolizują pokonanie piekielnych mocy, w kołatkach u drzwi z uchylonych lwich paszcz wystają ludzkie głowy zjadanych właśnie grzeszników, jest na tych drzwiach wizerunek fundatora drzwi, biskupa Aleksandra, jest również postać biskupa Wichmanna z Magdeburga, gdzie drzwi były odlewane, jest wreszcie Riquinus, główny mistrz wśród wykonawców tego arcydzieła, skromnie umieścił swoją postać u dołu drzwi.

Z zachodniej Europy do tego słowiańskiego Płocka nad Wisłą przybyły relikwie patrona miasta, świętego Zygmunta Burgundzkiego, w katedrze ma osobną kaplicę, relikwiarz świętego jest w diecezjalnym muzeum, ono znajduje się naprzeciw katedry, w kryjącym relikty zamku zespole budynków dawnego opactwa benedyktyńskiego. Relikwie świętego przybyły do Płocka w roku 1166 z Akwizgranu, jako dar cesarza Fryderyka I. Król Kazimierz Wielki zamówił u złotników krakowskich kosztowną hermę w kształcie popiersia świętego, w nim umieszczono fragment jego czaszki. Na hermę wykonaną ze srebrnej blachy nałożono w XVII wieku – złotnik zwał się Stanisław Zemelka i był z Płocka – złotą koronę z XIII wieku, zapewne ofiarowaną niegdyś katedrze przez któregoś z władców. Jest to bodaj najstarsza z zachowanych koron polskich. Nie bardzo wiadomo, kiedy i gdzie powstała, najczęściej przyjmowana hipoteza uznaje, że powstała w wieku XIII i jest dziełem mistrzów węgierskich dla dynastii Arpadów, a na ziemie polskie miała trafić jako korona ślubna jednej z madziarskich księżniczek, która zawarła związek małżeński z którymś z Piastów. Następnie w połowie XIII wieku diadem ten miał być własnością Konrada I Mazowieckiego, który posługiwał się nim jako oznaką swojej książęcej godności oraz symbolem aspiracji do władzy zwierzchniej nad Królestwem Polskim. W późniejszym czasie jako wotum miał zostać przekazany do skarbca katedry płockiej przez któregoś z jego następców na mazowieckim tronie.

Zapewne to biskup Aleksander przywiózł był ze sobą na Mazowsze Biblię, zwaną dzisiaj Płocką, to cenny zabytek, wiekowy, z drugiej ćwierci wieku XII. I to on ufundował też owe brązowe drzwi wejściowe do katedry. Pergaminowa księga Płockiej Biblii to najprawdziwszy oryginał, a nie żadne tam faksymile. Widać wyraźnie, że była używana, każda ze stronic w swoim lewym dolnym rogu, tam gdzie odwracały kartę palce tych, którzy tę biblię czytali, z niej się modlili, mówi o tym najdobitniej.

O Płocku pisać można nieskończenie, tyle jest tutaj budowli, miejsc, obiektów cennych, historii do opowiadania. To jest miasto klasycyzmu, wiele kamienic ma szaty, w jakie je ubrano w tamtej epoce. Tak wygląda otoczenie placu Narutowicza, przy którym najważniejszy jest Dom pod Opatrznością, mieszczący zbiory Biblioteki im. Zielińskich Towarzystwa Naukowego Płockiego. Są to zbiory niezwykłe, jest w nich wiele białych kruków, mają tam płocczanie wstrząsający cykl rycin Francisca Goi, ukazujący okropności wojny sławne Los Caprichos. Klasycyzm dominuje także na dawnym średniowiecznym circulus civilis, prostokątnym placu rynkowym, jego zachodnia pierzeja zamknięta jest ratuszem, w którym na pierwszym piętrze jest sala, zwana Sejmową. To w niej odbyło się ostatnie posiedzenie Sejmu Królestwa Polskiego 23 września 1831.

Zupełnie niezwyczajnym zabytkiem są budynki więzienia przy ul. Sienkiewicza. Trochę nie na miejscu byłoby pytanie, czy są ładniejsze budynki więzienne w Polsce, gdyby nie to, że więzienie zawsze jest więzieniem i dla przebywających tam uroda jego murów nie ma znaczenia. Trzeba też pamiętać, że tę urodę zawdzięczamy zaborcom, którzy szykowali budowlę dla Polaków: starsze, klasycystyczne budynki więzienia pruskiego zbudował Dawid Gilly w 1803 roku, a nowsze, carskie więzienie neogotyckie powstało nieco potem według projektu Henryka Marconiego. Z więzienia tego w roku 1863 wywieziony został na miejsce egzekucji przywódca powstania styczniowego województwa płockiego, Zygmunt Padlewski. Mieszkańcy Płocka drogę przejazdu skazańca usłali kwiatami.

Zadziwiający jest ten mazowiecki Płock, ogromnie wiele ma nam do powiedzenia. Choćby budynek najstarszej polskiej szkoły, w tym samym miejscu działającej nieprzerwanie od roku 1180, której tradycję podtrzymuje dzisiaj liceum im. Marszałka Stanisława Małachowskiego. Popularna Małachowianka mieści się w gmachu, którego mury są częściowo pozostałościami kościoła św. Michała, wzniesionego około połowy XII wieku, jego fundatorką była Dobiechna, wdowa po Wojsławie, opiekunie Bolesława Krzywoustego. Gotycka wieża tego kościoła trwa nadal, została postawiona w wieku XV, na jej szczycie znajduje się współczesne obserwatorium astronomiczne. Fronton gmachu w stylu klasycystycznym projektował sławny Antoni Corazzi, jego wnętrze kryje fragmenty romańskie i gotyckie. W ciągu ośmiuset lat swego trwania szkoła zmieniała nazwę, ale to wciąż jest ta sama szkoła, wielcy Polacy byli jej uczniami. Jeszcze w wieku XIV uczył się tu Paweł Włodkowic z ziemi płockiej, przyszły rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek poselstwa na sobór w Konstancji. Później uczęszczał do niej Wincenty Hipolit Gawarecki z ziemi wyszogrodzkiej, regionalista jakich mało, jeden z najpierwszych polskich krajoznawców. Wielki polski historyk, autor znakomitych dziejów szlachty mazowieckiej, Władysław Smoleński, tutaj pobierał nauki, również i twórca polskiej socjologii, socjalista Ludwik Krzywicki ze zubożałej rodziny ziemiańskiej osiadłej w Płocku, wychowany w patriotycznej atmosferze domu swego dziadka. Uczył się w tej szkole przyszły prezydent Rzeczpospolitej Ignacy Mościcki – z ziemi płockiej pochodził, urodził się w dworku w Mierzanowie pod Gruduskiem. Płocczaninem był pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki, syn znanego w mieście lekarza.

Miasto szczyci się znakomitymi zbiorami secesji w miejscowym Muzeum Mazowieckim; najlepszymi w Polsce, a jak mówią ci, co się na tym znają – jednymi z najlepszych w Europie. W Hotelu Berlińskim mieszkał krótko, pracujący w Płocku jako pruski urzędnik, Ernst Theodor Amadeus Hoffmann, pisarz, muzyk i malarz, z Polką ożeniony autor przesławnej baśni Dziadek do orzechów, którego utwory posłużyły jako libretto do opery Jakuba Offenbacha Opowieści Hoffmanna. Wieloletnia dyrektorka zespołu Mazowsze, znakomita aktorka i piosenkarka kabaretowa, Mira Zimińska-Sygietyńska, też w Płocku się urodziła w 1901 roku. W Płocku swoje pierwsze objawienie miała, mieszkająca wówczas w jednym z domów na Starym Rynku, siostra Faustyna Kowalska, późniejsza święta.

Wciąż rośnie w Płocku potężny, kilkusetletni dąb, „co od wieków nic się nie zmienił i błogosławiąc, wznosi ramiona”, obok stoi dom, w którym urodził się Władysław Broniewski. Życie miał niełatwe, skomplikowane, zakręcone. „Starzeję się, jak płocki dąb, silny podobnie, z czasem i z losem ząb za ząb” – pisał. Jego biografia była pełna zwrotów ideowych, opowiadał o tym swoimi wierszami, językiem prostym, czasem bez ogródek, jak się dało, a nie zawsze się dawało. Jego wiersze towarzyszyły młodości mojego pokolenia. Znało się je na pamięć. Na wyrywki.

W domu, obok którego dąb rośnie, ojciec poety, Antoni, obchodził swoje wesele po ślubie z córką właściciela domu, młodziutką Zofią Lubowidzką. W tym domu mały Władysław uczył się patriotyzmu i poświęcenia dla ojczyzny. Niedaleko stamtąd wznosi się pomnik Władysława Broniewskiego, za duży, zbyt wiele artysta chciał przez ten pomnik opowiedzieć o poecie, ale jest, wrósł w płocki krajobraz. W rocznicę urodzin i śmierci poety kładzie się bukiety kwiatów u stóp pomnika. Także na początku kwietnia, wtedy gdy siedemnastoletni Władysław wraz z innymi młodymi płocczanami wyruszy ze swojego rodzinnego miasta w daleki świat, wpierw do Legionów Piłsudskiego, aby niebawem bić się z bolszewikami, on, przyszły sztandarowy poeta polskiego komunizmu, topiący w alkoholu swoje życiowe pomyłki.

Mnie ta ziemia od innych droższa,

ani chcę, ani umiem stąd odejść,

tutaj Wisłą, wiatrami Mazowsza

przeszumiało mi dzieciństwo i młodość.

W moim oknie pole i topole,

i ja wiem, że to właśnie – Polska.

Z Tumskiego Wzgórza widok na Wisłę jest zawsze zachwycający na tę równinną ziemię pośrodku Polski... Nie znać Płocka, znaczy nie znać Mazowsza. Nie zna Mazowsza, kto nie poznał Płocka. Jeśli chce się znać Polskę, trzeba Płock poznać, i Mazowsze znać trzeba, tę ziemię położoną pośrodku Polski, prawie w samym środku Europy.

Ku wsi, ku naturze, byle dalej od miasta

W pierwszej połowie wieku XIX, w tym samym czasie, gdy osiągnęły swoje apogeum warszawskie niedzielne wyjazdy na Bielany, narodził się w Warszawie jeszcze inny rodzaj wycieczek za miasto. Na Bielany jeździł lud, młodzi literaci wyjeżdżali na wieś i tam, pośród pół, łąk i zagajników, na skraju boru, wśród wiejskich opłotków poszukiwali odpoczynku, „korzeni” narodu i swoich.

Tę chęć poznania Polski, jej krajobrazu, historii i ludu zaszczepili warszawskiej inteligencji artystycznej dwaj wielcy Polacy – Julian Ursyn Niemcewicz i Stanisław Staszic. Wędrowali oni po kraju, obserwowali i notowali, opisywali swoje podróże, wrażenia, formułowali wnioski. Niemcewicz odbywał podróże historyczne po ziemiach polskich między rokiem 1811 a 1828, Staszic kierował się głównie na południe, ku regionowi świętokrzyskiemu i Karpatom. To były podróże i wędrówki naukowe, a pozostawione przez badaczy pisma i opracowania położyły podwaliny pod wiele rodzimych nauk, zwłaszcza jeśli chodzi o historię – co czynił Niemcewicz i geologię – ta była specjalnością Staszica.

Na warszawskim Starym Mieście, w gospodzie Pod Parkanami w rejonie Gnojowej Góry, mieściła się główna siedziba warszawskiej młodzieży literackiej, która w latach czterdziestych XIX wieku wyruszała na wsie mazowieckie.

Jeżelić w piersi gorycz się obudzi

I na twarz śmiałą wybije boleści,

Gdy wątłe serce więcej nie pomieści,

To porzuć miasto i z dala od ludzi

Ciężarem cierpień umysł skołatany

Ponieś na ciche mazowieckie łany.

Ten wiersz wyszedł spod pióra jednego z nich, Seweryna Grzegorza Filleborna. Duszą towarzystwa był Roman Zmorski, poeta rozkochany w Mazowszu, i jego ludzie. Był wśród nich także urodzony w Serocku, kędy Bug łączy się z Narwią, Włodzimierz Wolski, autor libretta do narodowej polskiej opery Halka. Wędrował z nimi Cyprian Norwid, rodem z małej wioszczyny na równinie mazowieckiej, przycupniętej pomiędzy Radzyminem a Wyszkowem, „na prostej, bezpoetycznej, obwodu stanisławowskiego w Mazowszu, równej jak piaski ziemi”.

Młodzi literaci wyrywali się za miasto. Gościły ich dworki Morzkowskich w Rybienku, Dybowskich w Dębinkach (gdzie Krynia i Brynia, czyli Krystyna i Brygida Dybowskie, z drżeniem serca oczekiwały wizyty Lenartowicza i Norwida), domy Bogdaszewskich i Brzozowskich w Wyszkowie i Dąbrowie, rodzinne „Norwidowo” Cypriana we wsi Laskowo-Głuchy. Wędrowano wiosną i latem, jesienią i zimą.

W wierszach i opowiadaniach, będących plonem tych wędrówek, najczęściej pojawiał się obraz wsi sielskiej, radosnej. Wsi spokojna, wsi wesoła! – wołano za Kochanowskim. Lecz nie tylko. W pierwszej połowie XIX wieku była znoszona pańszczyzna, rolników uwalniano z feudalnych obciążeń i przekazywano im ziemię na własność. Wieś nie zawsze była spokojna, nie zawsze wesoła. Dostrzegano ten obraz polskiej wsi, widziała go Maria Konopnicka, ona szczególniej była uczulona na wiejską biedę:

Trzy ścieżki idą z chaty

na dolę i niedolę...

Ta jedna idzie przed się,

Gdzie orzą pańskie pole,

Ta druga idzie w lewo,

Gdzie biała karczma stoi,

A trzecia na ten cmentarz,

Gdzie leżą wszyscy swoi...

Malarstwo pierwszej połowy XIX wieku wyruszało z pracowni „ku wsi, ku wolnej przestrzeni, byle z dala od miasta”. Józef Chełmoński był Mazowszaninem w każdym calu. Urodzony w Boczkach koło Łowicza, większą część swego życia spędził w Kuklówce koło Grodziska Mazowieckiego, tam umarł, pochowany został na wiejskim cmentarzyku w Żelechowie niedaleko Nadarzyna. Któż lepiej od niego mógł przedstawić ten pejzaż, wśród którego żył, wędrował, którym oddychał. Co ważne, nie jest to malarstwo fotograficzne, jak np. u znanego malarza rosyjskich pól i lasów Iwana Szyszkina. Znaczna część twórczości Chełmońskiego była związana z Mazowszem. Pia Górska pisała, iż świat był dla niego zawsze „odmładzający”, a pogoda była zawsze piękna! Jeśli mróz, to zdrowo, jeśli deszcz, „nie szkodzi, bo on pada z nieba”, a jeśli słońce, to już najlepiej, bo w słońcu jest siła.

Przyroda była dla Chełmońskiego lekarstwem na wszystko. Gdy czuł się słaby i zmęczony, wychodził z domu, kładł się na tę trawę, „która wyciągała wszelką zdradę z człowieka”, albo zaszywał w lesie. Notowała Górska: „Bawiliśmy z Chełmońskim w naszym wiejskim domu w pobliżu małej rzeczki, gdy nastąpiło nocą oberwanie chmury. Deszcz lał takimi potokami, że strumyk zmienił się w szeroką rzekę i zerwał tamę stawu. To, co działo się wówczas z artystą, było niezwykłe. Wpadł w nieprzewidziany zachwyt. – Patrzcie, ludzie, jak ta woda rwie! Patrzcie no, jak wali! Jak ona rwie, jak rwie... Nie pytał o nic, zabrnął po kolana w fali i poszedł w czarną noc po zalanej łące”.

Krajobraz mazowiecki w malarstwie był tematem obrazów nie tylko Józefa Chełmońskiego. Mazowieckie niziny były malowane przez całą gromadę wybitnych i mniej znanych artystów. Jeszcze romantycy malowali pejzaże w pracowniach, na podstawie zaledwie szkiców z natury. Jako pierwsi ku naturze wyruszyli ze sztalugami i pędzlami malarze paryscy, ku zielonym polom i lasom Fontainebleau, które już za Ludwika XIV związały się z malarstwem francuskim. Spotykali się gdzieś u samego krańca boru i rozkładali obozem w chatach i stodołach wioski Barbizon. Rok w rok ta wioska była świadkiem najazdu artystów. Siano było im posłaniem, łąki i lasy zamieniały się w atelier iw modela zarazem.

Szli także w plener malarze polscy. Pejzaż polskiej wsi odkrył jako pierwszy Jan Piotr Norblin. Był on Francuzem, którego sprowadzili do Polski Czartoryscy w 1774 roku. Jednym z jego najbardziej utalentowanych uczniów był Michał Płoński, który często przebywał w Nieborowie, gdzie pod okiem znamienitego mistrza doskonalił swój talent. Był malarzem wiejskich chałup. „Każda chałupa, każda zagroda w rysunkach Płońskiego ma swój własny charakter, jakieś cechy specjalne. Od tych mieszkań, mimo całego ich prymitywu, niewygody, biedy, bije ciepło codziennego życia rodzinnego”.

Jan Feliks Piwarski – któż, prócz specjalistów, historyków i miłośników sztuki pamięta dzisiaj to nazwisko? Rysownik znakomity, zajmowały go tematy wyłącznie polskie. Pozostały więc po artyście obrazki z jarmarków i targów, litografie przedstawiające typy wiejskie, jak np. Wieśniacy z okolic Warszawy, czyli powrót z miasta po jarmarku. Jedna z prac artysty przedstawia karczmę Ostatni grosz. Chałupa kryta strzechą, dach z naczółkiem, ozdobne narożnice, z komina unosi się dym. Przed karczmą droga, na której furka zaprzężona w dwa konie z charakterystycznymi „dugami”, do furki przywiązane krowy. Bliżej karczmy piesi, wiejskie kobiety w długich spódnicach. W tle potężne sosny, fragment jakiegoś dużego boru.

O takiej to karczmie pisał Edward Chłopicki w „Kłosach” w roku 1871. „Tutaj o każdej porze roku, tak we dnie, jak w nocy, zastać można szeroki tabor rozstawionych dokoła wozów, bryczek, a niekiedy i powozów. Świergot leśnego ptactwa, gdakanie kur w przyległym leśnym zaścianku i hukanie żab w moczarach łącznych mieszają się prawie ciągle z gwarem krzepiącego się gorzałką lub chłodzącego się piwkiem ludu”.

Ulubionym miejscem, do którego wyjeżdżają na plenery artyści warszawscy, są okolice położone na wschód od miasta. Uczniowie Piwarskiego wpadają w nałóg wędrowania. Gerson wraz z Olszyńskim i Siwińskim w ciągu letnich miesięcy roku 1851 wędrują pieszo traktami i drogami do Puszczy Augustowskiej i dalej do Wilna. Franciszek Kostrzewski notuje w swoim pamiętniku: „Nasze lasy mają dziwny urok i sto razy są piękniejsze w swojej rozmaitości – niż za granicą”.

Maksymilian Gierymski z namiętnością badacza śledził wszystkie najdrobniejsze składniki organizmu przyrody, rysunek kory na pniach, układ i kształt gałęzi. „Jakże lubię usiąść gdzieś za miastem i przysłuchiwać się temu szmerowi, jaki mnie dochodzi” – notował w swoim dzienniku. – „Ryk bydła powracającego z pastwiska, szczekanie psów, skrzypienie ładownych wozów, ciągnących pustym gościńcem, głos dzwonów w odległym kościółku, delikatny kolor skóry ładnej kobiety, wdzięk, z jakim odchyla ona głowę, kiedy odwraca się za siebie, rozkład światła, zmieniający się przy każdym jej poruszeniu, migotanie słońca po listkach drzew i krzewów, błękitne powietrze... różnorodność świateł i cieniów – oto wrażenia, dla których przecie żyć warto”. Jego znakomity i szeroko znany Patrol powstańczy zawiera kwintesencję prawdy o pejzażu i dramatyzmie historii Mazowsza.

Współzałożycielem zasłużonego towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych był Julian Cegliński, doskonały pejzażysta, autor Albumu widoków Warszawy i okolic. Wielokrotnie zapraszał warszawskich malarzy w swoje rodzinne okolice, pod Mińsk Mazowiecki. Do Woli Rafałowskiej zjeżdżał na plenery Stanisław Masłowski, świetny akwarelista, zatrzymując się w domku pp. Kalinowskich. „Domek był arcyskromny, ale miał zaraz po drugiej stronie podwórza bardzo typowy ogród warzywny, pełen słoneczników, koprów, ślazów, malw wśród wisien, śliwek, winiówek, pomarańczówek”. Masłowski malował także w Pieczyskach w Grójeckiem, w Radziejowicach, w Pogorzeli opodal Siennicy. W ich dziełach można zobaczyć coraz rzadszą, niestety, harmonię przyrody i człowieka.

Chcesz obejrzeć ten pejzaż? Wystarczy oddalić się od miasta, w wielu podwarszawskich okolicach pejzaż mazowiecki jeszcze trwa. Polny, rolny i leśny. Pośród łagodnie pofałdowanego krajobrazu płyną strugi o czystej wodzie, nad których brzegami nie stoją jeszcze dacze i inne letniskowe szkaradzieństwa. Wśród wysokich zbóż można wędrować godzinami wąskimi dróżkami, słuchać głosów dudków i przepiórek. Zagrody wioski Wity koło Kałuszyna wyglądają jak te z rycin Płońskiego. Koło Woli Pękoszewskiej, tej samej, w której Chełmoński malował swoją Burzę, krajobraz niemal niezmieniony. Przybyło asfaltu na drogach, domostwa porządniejsze i może zbyt duża plątanina słupów i przewodów napowietrznych. Ale na łące pod lasem nadal zakwitają żółte kaczeńce i kosaćce, a potem łąka różowieje od kwiatów firletek, fioletowieje od storczyków, brązowieje od kwitnącego szczawiu...

Wieloma obrazami zapisały się okolice wsi Chrzęsne (Chrzesne) koło Radzymina. Przyjeżdżał tu i malował realista Piwarski. Swoje pierwsze impresjonistyczne obrazy malował Władysław Podkowiński, tam powstawały jego płótna przepełnione kolorem, czasem użytym dosyć ryzykownie: całe gamy zieleni, fioletów, błękitów i różów, jednak podporządkowanych naczelnemu tematowi, jakim był – nastrój. Przez detale dotarł Podkowiński do charakteru tutejszego pejzażu.

Ziemia artystów

Trudno o tym nie myśleć, trudno o to nie pytać: cóż jest takiego w tej położonej na wschód od Radzymina ziemi równinnej? Cóż jest w tym krajobrazie raczej takim sobie, cóż w tej ziemi jest, że rodziła ona artystów i była miejscem wywczasu i natchnienia poetów, pisarzy i malarzy wędrujących po tej okolicy, aby, korzystając z gościny w licznych dworach, poznawać ojczyste strony, życie i obyczaje mieszkańców wsi. Wciąż trwa wiele z tych miejsc, w których można się dosłyszeć ech lat minionych.

Jest we wsi Głuchy koło Radzymina dwór modrzewiowy, w którym urodził się Cyprian Norwid w roku 1821 we wrześniu, dwudziestego czwartego, „w dzień najprozaiczniejszej barwy, ni suchy, ni dżdżysty, o dobie około południowej i bardzo powszednią barwę mającej, na zagrodzie ubogiej ojców moich” – pisał. Matka odumarła go wcześnie, pod opiekę krewnych ojciec go wysłał po śmierci żony, łatwo nie miał młody Cyprian w tych polach, laskach i piaskach, gdzie ziemia równa jak stół i do tego wyprasowany. On nigdzie nie miał łatwo. I w Warszawie, i na emigracji, nigdzie, aż do śmierci. Tęsknił za swoją wsią, za krajobrazem, pośród którego wyrastał.

Wieś i niebo – dwa pojęcia,

Które ranny brzask umila,

Były dla mnie, dla dziecięcia,

Jak dwa skrzydła dla motyla.

Wsią i niebem żyłem cały,

O nich skrzydła mi szumiały,

A kłos złoty biorąc z ziemi,

I kłos słońca, promień złoty,

Wierzchołkami złączonemi

W tajemnicze wiłem sploty,

I bujałem nieugięty...

Mickiewicz przyszedł na świat na Litwie, Słowacki na Ukrainie, Krasiński w Paryżu, w Polsce tylko Norwid, tylko on jeden z czterech narodowych wieszczów epoki romantyzmu; na Mazowszu wciąż trwa dwór, pamiętający urodziny Norwida we wsi Głuchy pod Radzyminem. Urodziwy jest ten dwór, a wygląda tak, jak powinien wyglądać dwór polski. Wybudowany został w czwartej ćwierci XVIII wieku przez Michała Zdzieborskiego lub jego syna. Po synu Michała dwór przeszedł w posiadanie jego córki, Ludwiki, która w roku 1818 wyszła za mąż za Jana Norwida herbu Topór.

Cyprian był trzecim dzieckiem Norwidów. Rok po jego narodzinach dwór rozbudowano i przekształcono – wtedy uzyskał kształt, który zachował do dnia dzisiejszego. Jest budynkiem parterowym, z bali modrzewiowych, o zrębowej konstrukcji i regularnej bryle, poddasze przykrywa wysoki czterospadowy dach kryty gontem, od frontu znajduje się ganek, wsparty na czterech smukłych słupkach i zwieńczony trójkątnym szczytem, w nim znajduje się popiersie Adama Mickiewicza. Wyrzeźbił je zapomniany już dzisiaj artysta młodopolski Bolesław Jeziorański, który nabył dwór w roku 1912. Stryj jego, Jan, był współpracownikiem Romualda Traugutta w czasie powstania styczniowego, aresztowany przez Rosjan, torturowany i męczony, wraz z Trauguttem i jego towarzyszami został stracony na stokach Cytadeli w sierpniu 1864 roku. Potomkiem tego rodu był Jan Nowak Jeziorański, słynny kurier z Warszawy i założyciel radia Wolna Europa.

Dwór jest teraz własnością prywatną, przez właścicieli został zatrudniony jako ekskluzywny dom weselny dla ludzi próżnych i majętnych. Propozycja sprzedania dworu na cele muzealne, którą złożyło starostwo wołomińskie, została zbyta podaniem ceny monstrualnie wysokiej. Starostwa na nią nie stać, minister kultury, jak się zdaje, jeszcze się do targów nie włączył. A przecież ten dwór powinien do narodu należeć, pod każdym względem jest pamiątką dla polskiej kultury ogromną, bezcenną.

Nieopodal dworu w Głuchach jest wieś Dąbrówka, w dąbróweckim kościele w obecności rodziny i rodziców chrzestnych Ksawerego Dybowskiego i jego żony Brygidy, 1 października 1821 roku syn państwa Norwidów otrzymał imiona Cyprian Ksawery Gerard Walenty. Dokument jest w archiwum parafialnym pieczołowicie przechowywany. Dąbrówka jest dumna ze swojego parafianina.

Pierwszy kościół w Dąbrówce stał już w roku 1442. Był drewniany. Następny wzniesiono dopiero po 295 latach, i on też był z drewna, w nim Cyprian został ochrzczony. Ten murowany postawiony został w 1884, ale większość wyposażenia kościoła pochodzi z wieku XVIII, z poprzedniej świątynki. Na pobliskim cmentarzu są groby z połowy wieku XIX, spoczywają w nich księża tutejszej parafii i właściciele okolicznych wsi Guzowatki, Ślężan, Małopola. Jest tam także symboliczny grób matki poety – Ludwiki Norwidowej.

Obok kościoła dwa drewniane domy z końca wieku XIX, jeden jest utrzymany w brązowej tonacji niemalowanego drewna, drugi został pomalowany na zielono, ta zieleń świetnie się komponuje z gąszczem otaczającej go roślinności, oba są pełne kunsztownie wyrzynanych ozdób i zdobników, ornamentów, listewek, widać dobry rzemieślnik to robił. Może i sam Jankiel Ogórek, o którego sztuce bardzo serdecznie opowiadał przed laty Przemysław Burchard w swojej książce Krok za rogatki. Ten brązowy był plebanią, nie wiem, czym był ten zielony, nie było kogo zapytać, więc myślę, że trzeba będzie tu wrócić raz jeszcze, koniecznie, bardzo wiele oba te domy umiałyby opowiedzieć. Dzisiaj w całej okolicy, we wszystkich wsiach domy mniej więcej takie same, także i tu w Dąbrówce, jak i sąsiedniej Guzowatce, porządne bardziej lub mniej, niektóre bogatsze, pałaców tutaj nie ma, ale domy są murowane jak należy, w sumie jednak standard. Przed stu laty, gdy te dwa domy stawiano w Dąbrówce, bardzo musiały się wyróżniać w okolicy, w której wszystkie wiejskie chałupy były drewniane, kryte strzechą, przez koźliny przytrzymywaną, aby wichury jesienne jej nie zwiały. Tylko dwory bywały murowane, chałupy polskie i wiejskie nigdy.

W Niegowie, kilka kilometrów od norwidowskiego dworku w Głuchach, w końcu września 1839 roku odbył się ślub siostry Cypriana Norwida – Pauliny. Niegowski kościół jest klasycystyczny, niby nic specjalnego, ale jest na co popatrzeć, bo ładny i ładnie na biało otynkowany. Na frontonie data budowy, rok 1863, rok powstania styczniowego, właśnie mija 150 jego rocznica. Przedtem w tym miejscu stały kościółki drewniane, pierwszy powstał w 1462.

Po drugiej stronie drogi w końcu XIX wieku wzniesiono pałac dla Aleksandra Ihnatowicza, ówczesnego właściciela dóbr niegowskich. W roku 1931 posiadłość została nabyta przez Zgromadzenie Sióstr Benedyktynek Samarytanek Krzyża Chrystusowego i zyskała nazwę Samaria. Założycielką zgromadzenia była Jadwiga Jaroszewska, jako matka Wincenta zmarła w 1937 roku i pochowana została w Niegowie. Obecnie trwa jej proces beatyfikacyjny. Całe swoje życie i działanie poświęciła najbardziej nieszczęśliwym, szczególną troską otaczała dzieci upośledzone. Im służy dom w Niegowie.

Przed laty odwiedził dzieci w tym domu znajomy aktor, sypiący zawsze dowcipami Mieczysław Gajda, wesołek i dusza każdego towarzystwa. Przywieziono go do Niegowa, miał przynieść tym dzieciom trochę radości. Opowiadał mi potem o tej swojej wizycie, o dzieciach i zakonnicach, poruszony ich oddaniem, do którego zdolny nie byłby nikt inny, prócz tych Samarytanek, oddanych Bogu i swojemu powołaniu.

Po śmierci rodziców opiekę nad przyszłym poetą i jego trojgiem rodzeństwa przejęli ojczym matki Ksawery Dybowski z Dębinek oraz wuj Jan Sobieski z Wólki Kozłowskiej. Pojechałem tam z Niegowa. W Dębinkach jest pałac klasycystyczny, budowla o świetnych proporcjach, w pierwszej połowie wieku XIX wystawiona dla Ksawerego Dybowskiego. W tym pałacu u swojego wuja i ojca chrzestnego młodziutki Norwid spędzał wakacje. Podczas wakacji w 1839 roku, roku ślubu Pauliny, przeżył Cyprian swoją pierwszą miłość. Jego wybranka, Brygida Dybowska, była córką opiekuna poety. Uczucie trwało krótko. Pod jego wpływem napisał pierwsze wiersze, wśród nich ten, zatytułowany Mój ostatni sonet:

Bądź zdrowa! – tak ponury Byron żegnał żonę,

Tak i niejeden luby lubą swą niestałą,

Lecz mych pożegnań chwila będzie oniemiałą,

Chociaż zawsze wymowne oczy wspłomienione.

Teraz więc, póki jeszcze Niebo jest łaskawsze,

Póki jasność Twych spojrzeń jeszcze dla mnie świeci,

A zasłona przyszłości czarnych chmur nie wznieci,

Żegnam Ciebie, o luba, żegnam Cię na zawsze.

Bywał Cyprian w Dębinkach i potem, przyjeżdżając z Warszawy wraz z Lenartowiczem i Zmorskim, bo gospodarz był gościnny, a dwie jego córki piękne – młodych literatów do nich ciągnęło. W okolicy materiały zbierał i dużo miejsca jej poświęcił w swoim dziele Oskar Kolberg, bywał tu często w tym samym czasie, gdy mieszkał tutaj Cyprian Norwid, spotykali się, razem niekiedy po wsiach wędrowali w poszukiwaniu bogactwa kultury tutejszego ludu, albowiem – jak powiadał Kolberg – lud nasz, co posiada, to posiada dobrze.

Znacznie później, już w okresie międzywojennym, korepetytorem u Woronieckich, do których wtedy pałac należał, był Jarosław Iwaszkiewicz. W każdą pierwszą i trzecią sobotę miesiąca Woronieccy zapraszali gości na „czarną kawę artystyczną”. Uwagę młodego pisarza zwrócił wtedy Józef Czapski, wysoki i szczupły rudzielec w mundurze podoficera, arystokrata stawiający pierwsze kroki w malarstwie. Iwaszkiewicz pocałował wtedy Czapskiego w usta, ten wspominał to z obrzydzeniem, bo – jak pisał potem – ja byłem jeszcze tak naiwny, że nawet nie wiedziałem, o co chodzi.

Owalny klomb przed pałacem flankują dwie oficyny dworskie z drugiej połowy XVIII wieku, są teraz sypialniami dla wychowanków domu dziecka. Główny podjazd jest nieczynny, do pałacu dostałem się boczną bramą, chyłkiem, mimo zakazów, minąłem jakieś ohydne budynki gospodarcze. Mój Boże, jakież by to mogło być cacko i społeczeństwu mogło służyć inaczej, właściwiej, na przykład jako muzeum, przybliżające nam wszystkim tych niezwykłych ludzi literatury i malarstwa, którzy z tą częścią Mazowsza byli związani. Niewiele po nich tutaj zostało, tylko pamięć miejsc, lecz przecież lekceważyć jej nie wolno.

Okolice Dębinek są jeszcze wiejskie, podmiejskość czai się dopiero przy linii kolejowej w okolicach Tłuszcza. Tymi drogami na początku lat czterdziestych XIX wieku jechał do Dębinek Teofil Lenartowicz. Czy nie pod wpływem tutaj widzianych pejzaży powstał ten wiersz, jeden z jego najwcześniejszych?

Pola, gdzie żniwa w plony obfite

Stajami świecą, jak dojrzy okiem,

I łąki, wonnym kwieciem pokryte,

Wody, szumiące jasnym potokiem,

Słońce, co złotem gaje powleka,

Pełne uroku jak przyjaźń człeka...

Niezbyt daleko od Dębinek jest Wólka Kozłowska. Tam też stał dwór. Doszukałem się miejsca, w którym się znajdował, to tam gdzie w pobliżu skrzyżowania dróg sadzone rzędem drzewa tworzą prostokąt, pośród którego kilka innych, wiekowych, zdaje się sugerować pozostałości dworskiego parku. Oprócz tego nie ma nic. W oddalonym o kilka zaledwie kilometrów od Dębinek dworze, którego już nie ma, do połowy lat pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku mieszkał Jan Sobieski, niezwykle szanowany przez Cypriana Norwida wuj, syn miecznikowej Hilarii Sobieskiej. Sama pani Hilaria, prababka poety, mieszkała w swoim dworze w Strachówce, tam wychowywała się jej wnuczka Ludwika Zdzieborska, tam też prawdopodobnie poznała swego przyszłego męża, zaprzyjaźnionego z Sobieskimi Jana Norwida. Ślub Ludwiki z Janem miał miejsce w 1818 roku w kościele w Sulejowie. Zanim osiedli w Głuchach, młodzi państwo Norwidowie mieszkali w Strachówce trzy lata i tam przyszły na świat ich dzieci Ludwik i Paulina. Cyprian czekał ze swoimi urodzinami, aż rodzice osiądą w majątku rodziców matki poety, w Głuchach.

Po Sobieskim, notabene niespokrewnionym ze zwycięzcą spod Wiednia, w Wólce Kozłowskiej zamieszkali Sieroszewscy i tam w roku 1858 urodził się Wacław Sieroszewski. Norwid wtedy już od ponad dziesięciu lat mieszkał poza Polską. Majątek był dość spory, ale gleba licha, piaszczysta. Przypominam sobie jak przez mgłę dwór wtulony w gęsto zarośnięty park z ogromnymi drzewami – wspominał po latach Sieroszewski. Z okien dworu widać było dachy stacji Tłuszcz na świeżo przeprowadzonej petersburskiej linii kolei żelaznej. Wedle legend rodzinnych, najdawniejsi jego antenaci należeli do potężnego rodu szlacheckiego, mającego zawołanie „Śreniawa”. Pradziad Wacława, Jan Sieroszewski, był szambelanem dworu, a w roku 1770 pułkownikiem konfederacji województw wielkopolskich. Jego syn, Kajetan, w 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii odbył pod Napoleonem całą kampanię hiszpańską, łącznie z bitwą pod Somosierrą, potem kampanię rosyjską, by pod Berezyną w stopniu wachmistrza dostać się do niewoli. Później stawał jeszcze w powstaniu listopadowym. Pamięć o wachmistrzu spod Somosierry była szczególnie w rodzinie pielęgnowana, skoro Wacław i jeszcze pięćdziesiąt lat później jego syn Stanisław otrzymali na chrzcie jako dalsze imię – Kajetan. Ojciec Wacława za udział w powstaniu styczniowym więziony był w Cytadeli warszawskiej.

Po swoich przodkach Wacław wziął patriotyzm i polityczny temperament. Zanim w niepodległej Polsce został prezesem Polskiej Akademii Literatury, prowadził życie barwne, choć niekoniecznie jasnymi kolorami malowane – starczyłoby go na życiorysy dla kilku osób. Dwudziestoletni trafił do Cytadeli, zesłany na Syberię, był tam ślusarzem, kowalem, jubilerem, rolnikiem, drwalem, wreszcie mając trzydzieści osiem lat, wydał w Petersburgu – pisaną po rosyjsku – pracę etnograficzną o Jakutach. W wieku lat czterdziestu powrócił do kraju, znów działał, znów go aresztowano, tym razem za udział w nielegalnej manifestacji pod odsłanianym właśnie pomnikiem Mickiewicza, uczestniczył w ekspedycji naukowej do Japonii, gdzie razem z innym zesłańcem Bronisławem Piłsudskim, bratem Józefa, badał dzisiaj już nieomal wymarły lud Ajnów. W roku 1905 powrócił, znów trafił do Cytadeli, tym razem na krótko, a zaraz potem wyjechał z rodziną do Zakopanego, aby w czasie I wojny światowej jako prosty żołnierz wstąpić do Legionów, w roku 1918 zostać ministrem propagandy tymczasowego rządu w Lublinie... Drugą wojnę światową przeżył. Zmarł w roku 1945. Jego książki w latach międzywojennych miały znaczne wzięcie. Dzisiaj Wacław Sieroszewski jest pisarzem niemal zupełnie zapomnianym.

Nie tylko w Wólce Kozłowskiej dworu już nie ma. Większość dworów w okolicy już nie istnieje. Za cud prawdziwy można uznać fakt, że najbardziej wartościowe dwory i pałace ocalały, że wciąż jest ozdobą tej norwidowskiej ziemi dworek w Głuchach, pałac klasycystyczny w Dębinkach i renesansowy pałac we wsi Chrzęsne – budowla skromna, lecz dystyngowana. Jest ewenementem na mapie Mazowsza, bowiem jedyny to renesansowy pałac w regionie. Gdy odwiedzałem Chrzęsne ostatnim razem, akurat kończył się remont pałacu przeznaczonego na siedzibę powiatowego centrum kultury, co dla tej urodziwej budowli wydaje się przeznaczeniem wprost idealnym. Będzie więc pałac dostępny dla wszystkich, z salami wystawowymi i konferencyjnymi. I to jest niezwykłe, wszak większość dworów dla wędrowców jest dzisiaj niedostępna i srogie kłódki, zamki i brytany strzegą ich bram.

Historia rezydencji w Chrzęsnem sięga roku 1525, wtedy to książę Janusz III nadał dobra Janowi Wojsławskiemu, który postawił tu drewniany dwór obronny. W początkach XVII wieku nabył dobra Stefan Dobrogost Grzybowski i dla niego właśnie w 1635 roku wzniesiono do dzisiaj tu stojący pałac murowany. Należał on potem do różnych właścicieli, z kilkoma z nich związanych jest nieco smakowitych anegdot, ale dopiero gdy w roku 1859 majątek zakupił Wincenty Koskowski, w pałacu zaczęło się coś dziać, napłynęli goście z artystycznego świata Warszawy.

Koskowski miał cztery córki. Jedna z nich, Bronisława, wyszła za wybitnego matematyka Tytusa Babczyńskiego, w wianie otrzymała niedaleki od Chrzęsnego folwark Ulasek. Po śmierci Babczyńskich przeszedł on w ręce ich córki, potem syna tej córki, ów obok dworu postawił pensjonat Borucza – korzystał z niego m.in. Szymon Kobyliński, świetny grafik i gawędziarz. Stanisława wyszła za malarza Juliana Maszyńskiego i po bezdzietnym stryju otrzymała Mokrą Wieś. Tam też był folwark. Trzecia miała na imię Ewa, jej wybrankiem był również malarz, Miłosz Kotarbiński. Jego płótno Anioł na cmentarzu można oglądać w kościele w pobliskich Postoliskach, parafialnej świątyni dla majątku. Stanisława lub Ewa, ze wskazaniem na Ewę, ale dokładnie tego nie wiadomo, odegrała pewną rolę w historii sztuki i obyczajowości w Polsce. Była jeszcze córka czwarta, Wincentyna, z męża Zygmuntowa Karska, po śmierci ojca to ona odziedziczyła pałac.

W 1891 roku Julian Maszyński z Mokrej Wsi zaprosił do siebie kolegę po pędzlu, a następnie polecił go właścicielom Chrzęsnego. W ten sposób pojawił się w tej okolicy Władysław Podkowiński i dzięki temu faktowi w Mokrej Wsi i Chrzęsnem narodziły się jedne z najświetniejszych polskich płócien, malowanych w duchu impresjonizmu. Młody malarz przepięknie sportretował Wincentynę, znalazła się też na płótnie Mokra Wieś Stanisławy. Ten obraz, noszący też tytuł Chłopiec w stawie, jest urokliwym portretem polskiego krajobrazu, z krytymi słomianą strzechą drewnianymi chałupami, jakich już w okolicy dawno nie ma, na pierwszym planie wiejski staw, stoi w nim chłopiec z wędką, woda stawu mieni się bogactwem barw, całość prześwietla niezwykłe światło, o jakim dzisiejsi fotograficy mówią, że trwa bardzo krótko o tzw. magicznej godzinie, gdy późne popołudnie przechodzi już w przedwieczór.

Na znajdującym się w warszawskim Muzeum Narodowym obrazie Dzieci w ogrodzie wszystko w łagodnych, subtelnych barwach, jakby rozbielonych, jakby nierealnych. Dwoje dzieci bawi się podlewaniem kwiatów konewką. To synowie malarza Miłosza Kotarbińskiego, jednym z nich jest późniejszy wybitny filozof Tadeusz Kotarbiński, drugim przyszły aktor Mieczysław Kotarbiński. Godziny południowe, środek upalnego dnia, atmosfera wiejskiego ogrodu. Jest jeszcze Sad w Chrzesnem (tak właśnie, w Chrzesnem bez ogonka), o którym to obrazie Andrzej Osęka pisał, że jego tematem jest tylko materia malarska: kolor, rozpryśnięty na drobne plamy, przepływający po powierzchni płótna; gęsty cień na trawie jest tak samo niemal materialny jak pień drzewa; drzewo i cień tworzą razem jeden dynamiczny kształt...

Słynny Szał uniesień, dzisiaj zdobiący galerię malarstwa w krakowskich Sukiennicach, po raz pierwszy został wystawiony w roku 1894 w warszawskiej Zachęcie. Przesycony erotyzmem obraz wzbudził ogromne emocje. Mówiono i pisano o nim nieustannie, dyskutowano zażarcie, jedni krytycy uważali, że jest ten obraz objawem zwyrodnienia sztuki, młodopolskim achom końca też nie było, z tych achów i ochów nie tak dawno Halina Wyrodek cudownie pokpiwała w Piwnicy pod Baranami, recytując z emfazą opis obrazu pióra Kazimierza Przerwy-Tetmajera:

„Na rozhukanym olbrzymim koniu, na jakiejś apokaliptycznej bestii rzuconej w chaos, w zamęt wichrzących się tumanów chmur i mgławic na wpół leży naga kobieta oplótłszy koniowi kark ramionami, tuląc się doń twarzą, piersią, korpusem, cisnąc mu konwulsyjnie boki nogami. Biegun powietrzny w szalonym pędzie rwący kopytami przestrzeń, tak że zda się spod kopyt nie iskry, ale błyskawice wytrysną... Ona płonie – ten rumak szalony to szaleństwo jej pragnień, wulkan jej namiętności lawą zionący i wichrem płomieni, to szał jej krwi, jej ciała”.

Tuż przez zakończeniem wystawy wydarzyła się w Zachęcie rzecz niezwykła: malarz swój obraz pociął nożem. Dlaczego? Nie wiadomo. Szybko upowszechniły się pogłoski mówiące, że decyzja artysty była spowodowana krążącymi plotkami na temat sportretowanej rzekomo w obrazie kobiety, którą artysta miał darzyć nieodwzajemnionym uczuciem. Przypuszczano, że kobietą tą mogła być albo Stanisława Maszyńska z Mokrej Wsi, albo Ewa Kotarbińska z Chrzęsnego. Podobno rodzina dopatrywała się podobieństwa i nie kryła swych pretensji do Podkowińskiego. Ten zareagował gwałtownie i w przypływie gniewu obraz zniszczył. Rok później już nie żył. Umarł młodo, miał 29 lat.

Okolica zupełnie już nie przypomina tej, która służyła za temat plenerowych obrazów Piwarskiego i Podkowińskiego. Dzisiaj okoliczne wioski nie są ładnie malownicze, ot takie to coś, ni pies, ni wydra. Taki czas nadszedł albowiem, czas przepoczwarzania się mazowieckiej wsi podwarszawskiej, w Radzymińskiem, na ziemi artystów...

Lipce pana Reymonta

Gdy byłem w Lipcach razem ostatnim, październikowa mgła romantycznie malowniczo otulała mazowiecką nizinę, lada dzień miały nadejść jesienne szarugi. Tylko patrzeć, jak na grobach swoich najbliższych zapalę znicze, a wiatr postrząsa już do końca wszystkie liście z drzew, zaczną się chlapy i trzeba będzie przywrócić do łask czapki i szaliki. Czas październikowej jesieni to stosowna pora na odwiedziny położonej na krańcach dawnego Księstwa Łowickiego wioski Lipce koło Skierniewic. Wsiadłem do pociągu i pojechałem trasą Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Zawsze, ilekroć tam się pojawiam, swoją pielgrzymkę zaczynam od odwiedzin domku dróżnika, stojącego przy torach kilkaset metrów od przystanku kolejowego, noszącego dzisiaj dumnie nazwę Lipiec Reymontowskich.

Stojący przy torach domek z czerwonej cegły jest niewielki, na nim społeczeństwo lipieckie umieściło tablicę: „Tu mieszkał Wł. St. Reymont w latach 1885–1891”. Do faktu mieszkania pisarza przyznaje się jeszcze dróżnikówka obok wsi Krosnowa, co lipcanie odpierają stanowczo, w przeciwieństwie do biografów twierdzących, że tam właśnie, w Krosnowej, mieszkał najdłużej. Pracę na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej podjął Reymont, mając niespełna 25 lat. Jego młodzieńcze lata nie zwiastowały żadnych talentów, nie tylko literackiego. Był synem organisty, dzieckiem wyjątkowo trudnym i krnąbrnym, uczyć się nie chciał, chętnie z domu dawał drapaka, takim ancymonom rodzice mówili w tamtych czasach, że jak nie będą się uczyć, to się ich odda do terminu do szewca. Jakoż i prawie dokładnie się tak stało, tyle że poszedł na naukę do krawca, bo akurat szwagier się trudnił krawiectwem i u niego siedemnastoletni Władzio się uczył i na koniec nauki uszył dyplomowy frak, uzyskując patent czeladniczy. Podobno to było jedyne formalne świadectwo wykształcenia, jakie uzyskał w swoim życiu on, przyszła chluba literatury polskiej. Zrazu nazywał się Rejment, jak ojciec, dlaczego nazwisko zmienił, dokładnie tego nie wiadomo.

Trudno uwierzyć, że ten wielki pisarz, o którym uczyliśmy się w szkołach, a nasi nauczyciele z nabożeństwem wymawiali jego nazwisko, ten, którego doczesne szczątki spoczywają w Alei Zasłużonych na Powązkach, a serce umieszczone jest obok serca Chopina w warszawskim kościele św. Krzyża, to ten sam młodzieniec, krnąbrny i marnotrawny, leń i obibok, imający się w swoim młodym życiu najróżniejszych zajęć. Z wędrowną trupą teatralną pojechał w Polskę z powodu aktoreczki, w której się zakochał, bez talentu grał podrzędne rólki w tej trupie, tańczył na scenie przed publiką Łęczycy i Przasnysza. Aby nie umrzeć z głodu, podjął pracę na kolei, nie wytrzymywał tam długo, uciekał w świat, znów wracał na kolej, był pomocnikiem dróżnika – niższej funkcji na kolei już nie było, nadzorował też grupę robotników odpowiedzialnych za konserwację toru między Rogowem a Skierniewicami.

„Posadka była podła, warunki okropne, nędza nie do wytrzymania i żadnej nadziei poprawienia losu – pisał potem. – Śród głodu i chłodu siadywałem w rowie i kiedy woda podmywała mosty, których budowy pilnowałem, pisałem sobie...”. W swoich wspomnieniach opowiada o tym, jak to w dniu, w którym w czasie strasznej zadymki pociąg zabił człowieka, złożył naczelnikowi raport, który został odesłany z dopisaną czerwonym ołówkiem adnotacją: „Zwracam nowelkę, a proszę o ścisły raport o wypadku. Niech Pan się lepiej zajmie służbą, a nie literackimi wypracowaniami”.

W roku 1894 pomocnikowi dróżnika wydano drukiem w warszawskim „Głosie” korespondencję z Rogowa, Koluszek i Skierniewic, w czasie pracy na kolei dobrze poznał te miejscowości i ich okolice. To, co napisał, spodobało się, posadę więc rzucił i pojechał do Warszawy. Na Kanonii wynajął maleńki pokoik, razem z nim cisnęli się tam murarz, krawiec i szewc, pisać więc musiał na mieście. Z kawiarni U Loursa wyrzucał go kelner, w katedrze św. Jana budził sensację wśród dewotek. Niewiele lat później, zaledwie sześć upłynęło od roku, w którym opuścił na zawsze pracę na kolei, był już autorem trzech bardzo udanych powieści: Komediantka, Fermenty i Ziemia obiecana. Kolegował się z Żeromskim i Przybyszewskim.

Kolej Warszawsko-Wiedeńska odegrała jeszcze raz rolę w życiu pisarza. Ważną rolę. W roku 1900, był wtedy w wieku Chrystusowym, miał 33 lata, Reymont doznał kontuzji w wypadku kolejowym, który zdarzył się w podwarszawskich Włochach. Wynajął adwokata, kauzyperda okazał się niezrównanym mistrzem swojego fachu, wspomagając się opiniami dwóch berlińskich neurochirurgów, oskarżył kolej o spowodowanie utraty talentu (!) przez swojego klienta na skutek wypadku, proces wygrał, odszkodowanie pozwoliło mu spłacić adwokata i neurochirurgów, nabyć dwa ziemskie majątki i zapewnić sobie spokojny byt, aby – mimo sądownie potwierdzonej utraty swoich zdolności – przystąpić do pracy nad Chłopami. Było to w Paryżu.

Pisanie swojej arcypowieści zaczął w roku 1901, skończył siedem lat później. Do Lipiec już nigdy nie powracał. Wystarczyło mu to, co zobaczył i wyczuł przed laty. Musiał mieć fenomenalny zmysł obserwacji i pamięć genialną. Podobno jego zdolność pamiętania szczegółów poddawano nieraz żartobliwym sprawdzianom, zawsze wychodził z nich zwycięsko. Chłopów napisał językiem odrębnym, stworzonym z gwar mazowieckich, godnym góralskiej mowy Tetmajera. Reymontowi Chłopi i Tetmajerowe Na skalnym Podhalu to dwie pozycje naszej literatury pięknej, z których garściami czerpią etnografowie, traktując książki jako nieocenione źródła. Jak on to robił? Bez szkół, kursów, uniwersytetów, mentorów? Po prostu – samorodek! Miał zaledwie 58 lat, gdy w roku 1924 został laureatem Literackiej Nagrody Nobla, na rok przed śmiercią. Konkurentów do nagrody miał mocnych nadzwyczajnie: Anglik Thomas Hardy, Rosjanin Maksym Gorki, Niemiec Thomas Mann. Zagranica uznała w nim Homera chłopskiej doli i wiejskiego bytu.

Nieczęsto można się znaleźć w plenerze, który posłużył jako miejsce akcji powieści uhonorowanej Literacką Nagrodą Nobla. Księżacka wioska Lipce to w Polsce takie miejsce jedyne. Zdobyła międzynarodową sławę dzięki powieści Reymonta.

Pamiętacie te zdania z pierwszego rozdziału trzeciego tomu powieści? To opis wsi widzianej oczami starej Agaty, powracającej do rodzinnej wioski z żebrów u obcych. Wraca do swoich Lipiec, aby tu umrzeć, w swojej wsi, na swojej ziemi.

„Lipce jawiły się przed nią jakby na dłoni, leżały nieco w dole nad ogromnym stawem modrzącym się kiej lustro spod białawej a leciuchnej przysłony, obsiadły wodę kręgiem niskich, szerokich chałup, co jak kumy w sobie wielce podufałe, przysiadły w sadach jeszcze nagich, dymy kajś niekaj rwały się nad strzechami, gdzie zaś szyby przebłyskiwały w słońcu albo bieliły wskroś czarniawych sadów świeżo pobielone ściany.

Każdą chałupę mogła już dojrzeć z osobna... Wokół zaś, jak jeno dojrzeć, stały sinym wiankiem lasy i rozlewały się pola nieprzejrzane, leżały wsie dalekie, wsie kieby te szare liszki przywarte do ziemi, a w sady pochowane; drogi kręto powyciągane, kamionki, rzędy drzew przechylonych, piaszczyste wydmy, z rzadka porosłe jałowcami, i wąska przędza rzeczki, ciekącej połyskliwie i wlewającej się do stawu, między chałupami.

Bliżej zaś, dokoła wsi, wielgachnym kręgiem leżały lipeckie ziemie, pokrajane w pasy, kieby te postawy zgrzebnego płótna, rozciągnięte pod wzgórza i poćwiartowane na działki. Pola wiły się i wydłużały, porozdzielane krętymi miedzami, na których gęsto rozrastały się grusze rozłożyste, górzyły się kamionki cierniem obrosłe, w złotawym świetle ostro wyrzynały się szare i utytłane kiej ścierki ugory; to płachty zielonawe ozimin...”.

Wieś zatraciła już charakter, znany z kart powieści, już nie ma ani jednej drewnianej chałupy, pobudowanej jak należy, po swojacku. Poniektóre domostwa pysznią się bogactwem właścicieli, do niektórych dostawiono niby-zamkowe donżony, inne ozdobiono masą tralek, jeszcze innych pilnują gipsowe, białe lwy, jeszcze innego ogródka pilnują trzy gipsowe orły, wszystkie jednakie, spod jednej sztancy, na skraju lasu jeden lipcak postawił sobie góralską willę w stylu zakopiańskim, żywcem przeniesioną z podtatrzańskich dziedzin. Niemal wszędzie zadbane przydomowe ogródki, obsadzone egzotycznymi iglakami, z rabatami różnokolorowych kwiatów.

Tradycje księżackie i związki z pisarzem są jednak bardzo mocne i chociaż z dawnych czasów niewiele już pozostało, wieś oddycha Reymontem i jego powieścią, karmiąc nim przybyszy. Jest pomnik Reymonta pośrodku wsi, jest ulica i muzeum jego imienia, stoi jak relikwia dobrze zachowany dom dróżnika, w którym mieszkał przyszły noblista, we wsi wznosi się drewniana kaplica, pamiętająca jego czasy. Władysław Stanisław Reymont jest patronem miejscowej szkoły, zespołu regionalnego i muzeum. Od roku 1983 obchodzony jest doroczny Dzień Reymonta. Znalazł się także w nazwie wsi, przedtem były to tylko zwykłe Lipce. Wciąż są obecni w Lipcach bohaterowie powieści. Jest nawet na cmentarzu mogiła Macieja Boryny z Chłopów, jedyny chyba w Polsce grób bohatera literackiego, postaci fikcyjnej. Ma Boryna swoją ulicę, a wiejską karczmę nazwano Borynianką. Budynek postawiono jakoby na miejscu zagrody Macieja Boryny, na jej bocznej ścianie warszawska plastyczka tegorocznym majem wymalowała wesele Boryny. Karczma, w której Antek ku rozpaczy Hanki zapijał swoją tęsknotę za utraconą Jagną, mieściła się w drewnianym domu, tym w którym jest sklep mięsny. Ludzie o tym pamiętają.

Podobno jednak tak naprawdę to Boryny w Lipcach nigdy nie było. Jak w 1998 roku próbował ustalać Stanisław Manturzewski, dociekliwy dziennikarz „Gazety Wyborczej”, nazwisko Boryny w Lipcach pojawiło się dopiero na kartach powieści. Reymont znalazł je w niedalekim Makowie, gdzie u niejakiego Boryny przyszły pisarz stał na kwaterze, gdy nadzorował robotników konserwujących tory kolejowe. Zastał jeszcze dziennikarz trzech sędziwych bardzo Borynów, dobrze pamiętających niewysokiego człowieczka w wielkim kapeluszu. Reymont mieszkał u nich – spał na słomie, latem w stodole, zimą na wyrku w sieni. „To był człowiek biedny. Nakrywał się kapotą, jadł kartofle przeważnie. Do roboty specjalnie się nie przykładał. Ale zapisywał coś bez przerwy ołówkiem w grubym zeszycie. A co pisał – nie opowiadał nikomu. Ojciec robił w jego brygadzie z własnym koniem i wozem”.

Lipiecki kolekcjoner, Zbigniew Stań, w swej prywatnej „galerii staroci” zgromadził masę najróżniejszych okazów regionalnych. Są tam stroje ludowe, sprzęty gospodarcze, stare dokumenty, fotografie, są reymontiana przeróżne – medale, stare pocztówki, druki okolicznościowe, różne wydania powieści Chłopi. Właściciel galerii zbiera autografy aktorów odtwarzających role w filmie zrealizowanym na podstawie tej powieści, odkupuje kostiumy, w których ci aktorzy występowali.

Lipce są na Mazowszu, tyle że nie w województwie mazowieckim, lecz łódzkim i tak jest od dziesiątków lat, tak było jeszcze przed wojną. Mieszkańcy Lipiec nie widzą w tym fakcie niczego niestosownego. Do Łodzi im zresztą bliżej niż do Warszawy. Im więcej o tym rozmawiam, tym bardziej odnoszę wrażenie, że świadomość regionalna obywateli tej wsi jest zupełnie innego rodzaju, niż nam się wydaje w Warszawie.

W muzeum w Lipcach znajdują się zdjęcia stąd i ze wsi okolicznych, niektóre jeszcze z lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku, ja właśnie zdawałem maturę, przecież to tak niedawno było, a na zdjęciach wieś, jakiej już nie zobaczę na żywo. Pozują gospodarze godni, dostojni po swojemu w swoich łowickich strojach codziennych, nie tylko w weselnych. – Ale niech pan przyjedzie do nas na procesję, na Boże Ciało – mówiła mi jedna z lipieckich niewiast. – Kolorowo, wszystko się mieni. Cały nasz zespół w procesji idzie, pięćdziesiąt osób, wszyscy na ludowo.

Zespół o nazwie Wesele Boryny został założony w roku 1932. Kawał czasu! W tym zespole śpiewają i tańczą mieszkańcy Lipiec i okolicznych wsi, ojcowie i ich dzieci, a potem dzieci tych dzieci. Zespół jest niewątpliwie zjawiskiem niezwykłym, poruszająca jest ta świadomość konieczności nieustannej prezentacji tego samego od lat widowiska, nawiązującego do tradycji i do narodowego dzieła literatury. To jest porównywalne tylko z widowiskami pasyjnymi, ale to nie ma charakteru religijnego. Zadziwiające!

Przypomnieć warto, choć pisano to nie raz jeden, że tradycyjna sztuka ludowa stanowi dziś już tylko kategorię historyczną. Tworzona przez chłopów i dla chłopów była wyrazem religijności i upodobań estetycznych wsi. Współcześni twórcy ludowi, uprawiając sztukę typu ludowego i czerpiąc z regionalnych tradycji, tworzą swoje indywidualne dzieła na potrzeby zupełnie innych odbiorców, niż robili to ich poprzednicy. Tamci malowali i rzeźbili na zapotrzebowanie kolekcjonerów i miłośników sztuki ludowej, dla muzeów i galerii, na konkursy i kiermasze sztuki ludowej. Ludzie wyrośli ze środowisk wiejskich rzeźbionych świątków i aniołków najczęściej się wstydzą. Ich upodobania na ogół wędrują ku nie najlepszym gustom mieszczańskim.

Dla kogo robią przedstawienia lipcanie z zespołu o nazwie Wesele Boryny? Czy tylko dla odwiedzających wioskę i widzów tam, dokąd przywożą swoje widowisko? Być może, ale kto wie, czy nie przede wszystkim dla siebie. Przecież odgrywają tę samą scenę w księżackich Lipcach od osiemdziesięciu lat, zaledwie o dwanaście lat krócej, niż czynią to bawarscy górale w sławnym na cały świat pasyjnym widowisku o Jedermannie w położonym u stóp alpejskiego Zugspitze Oberammergau.

Znajoma była w Lipcach na początku lat osiemdziesiątych. Podczas odbywającego się festynu Reymontowskiego szukała u gospodarzy śmietany, żeby zrobić masło, którego brakowało. To były lata osiemdziesiąte, kryzys socjalizmu w pełni, brakowało wtedy wszystkiego.

– Szłam drogą, zaglądając za siatkę, gdzie by tu wejść. Zobaczyłam ogródek, może nie piękny, ale zadbany. Kipiący kwiatami i niewątpliwie zadowolony z siebie. Przywitał mnie gospodarz. Żony nie ma, tańczy z zespołem na tym święcie. Pewnie niedługo wróci, a jak ma, to na pewno odstąpi. Pytam o ten zespół, ilu ma członków, w jakim wieku. A mój rozmówca zaczął opowiadać, jak to dwa lata temu wpadł na pomysł, żeby żona siedziała w domu i zajmowała się tylko gospodarstwem i dziećmi. Gospodarstwo było jak trzeba, dzieci podrośnięte i zadbane. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Teraz dopiero robota nie szła, po kątach kobieta popłakiwała, dzieciska były osowiałe. No, więc dałem przyzwolenie i życie wróciło do domu. A ogródek pani widziała, najpierwszy we wsi!

W lesie lipieckim rosną buki, to najbliższe Warszawy ich naturalne stanowisko. W październiku jest tam najładniej, najbardziej kolorowo. Kręte drogi prowadzą przez ten las, rosnący w lekko pofałdowanym terenie, pod nogami idących szeleszczą opadłe liście, las jest bardzo dorodny, buki wszechobecne, buczyna miejscami niemal o górskim charakterze. W rezerwacie Bukowiec rośnie najbardziej dostojny las, potężne buki mają tam już ponad dwieście lat. Pośród tych drzew odbywały się przyjęcia na wolnym powietrzu w czasie galowych polowań carskich. Teraz na mnie przyszło, zrobiłem tam sobie popas ze swoim towarzystwem, nim wyruszyłem w powrotną wędrówkę ku lipieckiemu przystankowi kolejowemu.

Z lasem rezerwatu sąsiadują pola, jesienią są pełne ozimin – bardzo wiejski, bardzo polski jest tam krajobraz. W skromnej dolince przycupnęła Bobrowa, wioseczka jak malowanie, niepodrabiana, niepodrajcowana na pokaz w żadnym fotoshopie. Nie chciało się stamtąd odchodzić. Opity kolorami lipeckiej jesieni, w towarzystwie gromadki przyjaciół czekałem potem na pociąg na przystanku kolejowym. Słońce zmierzało spokojnie ku horyzontowi, nad wieś Lipce napływała wieczorna cisza. Nie chciało się stamtąd odjeżdżać.

Towarzyszący mi Tadeusz zaczął opowiadać o Arabii Saudyjskiej, gdzie był tydzień wcześniej w sprawach służbowych, bo pracuje w handlu zagranicznym. Wokół była pustynia i piasek, aż po horyzont. A teraz jestem tutaj, w Lipcach – powiedział. I zaczął się śmiać sam do siebie. Dokończyliśmy picie piwa marki Żubr z białostockich Dojlid, zakupionego w lipieckim sklepie. Nadjechał pociąg. Wsiedliśmy. Przesiadka była w Skierniewicach. Na zabytkowym peronie przed zabytkowym budynkiem dworca stała figura Wokulskiego, literackiego bohatera Lalki Bolesława Prusa. W Skierniewicach czytelnicy powieści po raz ostatni spotkali się z Wokulskim. Tu wysiadł z pociągu do Paryża, dokąd jechał wraz z panną Łęcką i jej kuzynem. Tu zrozumiał, że jego miłość do Izabeli zupełnie nie ma sensu i że dalej żyć nie może, rzucił się na tory, ale został uratowany.

Wielka jest siła literatury. Jest w Lipcach grób powieściowego bohatera, którego tak naprawdę nigdy nie było. I nigdy tak naprawdę nie było Wokulskiego. Zrośli się z nami, na tej naszej mazowieckiej ziemi pamięta się ich tak, jakby byli i żyli, i jak się zdaje, z każdym rokiem coraz mniej są to postaci fikcyjne... Kolej Warszawsko-Wiedeńska też zapewne jakąś ważną rolę w tym wszystkim odegrała.

Rzeźbione cuda i cudeńka

Zadziwiające rzeczy znajdują się niekiedy na mazowieckiej prowincji. Wędrując w ich poszukiwaniu, co rusz spotykam takie cuda i cudeńka, wobec których nie sposób być obojętnym. W muzeum diecezjalnym w Płocku znajduje się niewielki, drewniany posążek Marii Służebnicy w świątyni. Uwagę zwraca na siebie od razu. Tylko pozornie ginie w tłumie innych rzeźb, obrazów i pozostałych eksponatów w zatłoczonym do niemożności muzeum diecezjalnym. A jednak właśnie on kazał mi bardziej niż te inne spojrzeć na siebie. Ilekroć jestem w Płocku, staram się wpadać do tego muzeum, aby móc popatrzeć raz jeszcze na tę rzeźbę. Przyciąga niesłychanie. Smukła postać w obcisłej sukni, trzymająca ręce złożone w modlitewnym geście, okryta przepysznym płaszczem włosów, urzeka delikatnością i dziewczęcym wdziękiem. Chociaż, w gruncie rzeczy, czymże ona się wyróżnia?

Ten dosyć rzadki temat ikonograficzny wywodzi się z apokryficznych tekstów starochrześcijańskich (Protoewangelia Jakuba, Ewangelia Pseudo-Mateusza), mówiących o przyprowadzeniu trzyletniej Marii do świątyni i pozostawieniu jej tam wraz z innymi dziewczętami w charakterze służebnicy. W roku 1372 wykształcił się typ wizerunku dziewczęcej Marii, za pomocą którego wyrażano szczególne nabożeństwo dla jej boskiego macierzyństwa. W XVI stuleciu wykonano dla mediolańskiej katedry figurkę Marii Służebnicy. Temat stał się w krótkim czasie niezwykle popularny, pojawiły się liczne naśladownictwa figurki, głównie rzeźbiarskie, ale także malarskie i graficzne. Najliczniejszy zespół tych przedstawień znany jest z południowych rejonów języka niemieckiego. Najwcześniejsza ze znanych kopii mediolańskiej figurki to rzeźba z Bonn. W Polsce pojawiło się w Sarbiewie na Mazowszu wierne naśladownictwo włoskiego pierwowzoru, doskonała kopia wykonana około roku 1480, obecnie przechowywana w płockim muzeum. Jest też podobna jej rzeźba z Wrocławia, znajdująca się w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie.

Jak to się stało, że do tego prowincjonalnego Sarbiewa zawędrowała ta Maria Służebnica w świątyni? Sarbiewo jest wioską, leżącą nad Raciążnicą, rzeczką raczej, niż rzeką, która płynie w płaskiej, szerokiej dolinie. Płynie leniwie, ale w okresie wiosennym potrafi wystąpić z brzegów i zalać okoliczne, wyżej położone pola. Wioskę po raz pierwszy wymieniano w dokumentach z roku 1403. Tu było gniazdo rodzinne Sarbiewskich herbu Prawdzic, tutaj pod koniec wieku XVI przyszedł na świat Maciej Kazimierz Sarbiewski. Było mu pisane zostać poetą, wielkim poetą, najznamienitszym ze wszystkich poetów polskich piszących po łacinie, jednym z najznakomitszych w całej Europie liryków barokowych, docenianym w dalekim Rzymie.

Długimi pasmy ścielą się cienie,

Jak widma senne w dal płyną...

Nad jakąś cichą, polną drożyną

Przystanął księżyc, wsłuchan w milczenie...

Usnęły gaje w ciszy głębokiej...

Wdzięczna harmonia sztuki z prostotą, powiadają literaturoznawcy o tych strofach przytoczonych tutaj w tłumaczeniu Juliana Krzyżanowskiego. Przecież to już nie barok, to najczystszy romantyzm, chciałoby się powiedzieć. Ale też znał i czuł swoją ojczyznę ten jezuita i nadworny kaznodzieja króla Władysława IV. Czuł i kochał swoje Mazowsze rodzinne. Wystarczy tylko spojrzeć na te kilka linijek ody Do źródeł Sony w tłumaczeniu Władysława Syrokomli.

O pieszczoto macierzystej ziemi,

Wielką drogą unużywszy siły,

Niedostępne przebywszy bezdroże,

Ja od włoskiej granicy przybyły

Niech się tutaj odpocząć położę.