Pułapka na minotaury - Wojciech Kryska - ebook

Pułapka na minotaury ebook

Wojciech Kryska

3,6

Opis

Wyobraź sobie...
Wyobraź sobie, że przeczytana książka może zmienić Twój świat. Dosłownie.
Wyobraź sobie, że Aleksander Macedoński zginął pod Cheroneą, nim zdążył czegokolwiek dokonać.
Wyobraź sobie, że nie wszyscy mijani na ulicy ludzie należą do naszego gatunku.
Wyobraź sobie, że popularne portale aukcyjne pełne są przedmiotów przeklętych.
Wyobraź sobie, że klątwa umierającego potwora realizuje się podczas drugiej wojny światowej.
Jest jeszcze wiele zjawisk do wyobrażenia. W tym zbiorze znajdziesz krótki ich przegląd.

UWAGA: Wymagana umiejętność czytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




COPYRIGHT © 2020 Wojciech Kryska

Wydanie pierwsze, Knurów 2020

ISBN 978-83-951802-0-0

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

REDAKCJA Teresa Leśniak

OKŁADKA (PROJEKT I WYKONANIE) Wojciech Kryska

Altti Anonim WWW:altti.pl e-mail:[email protected]

Gdzie kraj mych snów

dla Hani

Od chwili gdy usłyszałem o apokryficznym opracowaniu mitów greckich pióra niejakiego Chryzostoma z Pergamonu, poczułem, że muszę je przeczytać. Brzmi strasznie pretensjonalnie – trochę w stylu księcia, który usłyszawszy o śpiącej królewnie na szczycie szklanej góry, od razu rusza, kładąc na szali swoje życie, by zdobyć piękną nieznajomą, mimo iż za całą wskazówkę ma niewiele ponad plotkę o jej istnieniu. Piękna nieznajoma może zaś znienacka okazać się czterdziestoletnią pryszczato-ospowatą zrzędą, która przez dysfunkcję powierzchowności i charakteru nie mogła w inny sposób znaleźć kandydata do swej ręki. Trochę podobnie było ze mną. Liczyłem się z faktem, że książka może się okazać mitem albo jakimś zbiorem niedorzecznych hipotez w guście von Daenikena, ewentualnie zbiorem parodii mitów.

Przyjaciel, który mi o tym zbiorze opowiedział, sam go nie czytał, twierdził jednak, że mógłby mnie zaprowadzić do miejsca, gdzie był przechowywany. Zażartowałem, że pewnie ma na myśli Bibliotekę Kongresu, lecz zaprzeczył z powagą i oświadczył, że miejsce to znajduje się niedaleko starego rynku. Jest to prywatna kolekcja. Wieść niesie, że dostęp do niej można uzyskać przez znajomości z odpowiednimi osobami. Niestety, mój przyjaciel nie był taką osobą, a nawet żadnej z nich nie znał. Jako zaprawiony w bojach antykwariusz wiedział tylko o istnieniu miejsca, które dla niego było swoistym Eldorado.

Początkowo próbowałem ugasić pragnienie bagatelizowaniem całej sprawy. Wmawiałem sobie, że to nie żaden biały kruk Chryzostoma, lecz tylko rzadko drukowany tom Frazera czy jeden z ocalałych egzemplarzy przeklętej pamięci von Junzta. Nieznany fragment znanej mi pozycji, w której autor powołuje się na Chryzostoma z Pergamonu, tak jak mój przyjaciel powołuje się na tajemniczego kolekcjonera.

Niestety, gorączka złota nie opuszczała mnie. Myśl o chryzostomowej księdze stała się moją obsesją. Niczym zakochany myślałem jedynie o tym, jak dostać w ręce pożądany tom. Myślałem o nim, idąc do pracy, jedząc, pijąc, myjąc zęby. Gorączkowo zastanawiałem się nad sposobem dotarcia do tej bibliofilskiej ziemi obiecanej, kto mógłby mi podpowiedzieć, jak tego dokonać, kto zna kogoś, kto poręczyłby za mnie i zaprotegował mnie u tajemniczego kolekcjonera.

Dość rzec, że po długich miesiącach, które przeradzały się w lata, nadszedł dzień, gdy otrzymałem oficjalną zgodę tajemniczego kolekcjonera na odwiedzenie go i zapoznanie się z pożądanym przeze mnie woluminem z jego biblioteki.

Kamienica, w której mieścił się wyśniony mój raj książkowy, była niewyróżniającym się budynkiem wpuszczonym w strumień fasad jednej ze staromiejskich uliczek. Powłoka chmur naciągnięta na miasto przepuszczała szare, smutne światło nie dodające uroku wąskiej ulicy wybrukowanej szarym granitem i flankowanej niezwykle wysokimi budynkami. Skrzydła bramy były niespecjalne szerokie, lecz wysokości miały dobrze ponad dwa i pół metra, przez co wydawało się, że mieszkają tam jakieś istoty nadludzkie, smukłe i zawsze spoglądające nad naszymi głowami. Na korytarzu pachniało starym drewnem, chłodem i cieniem. Przywodziło to na myśl gotycką katedrę lub tamten stary kościół odległy od kamienicy o dwie przecznice. Wysokość pięter również kojarzyła się z katedralnymi nawami, gdyż skryte w mroku stropy bardziej się przeczuwało, niż można je było zobaczyć. Wstąpiłem na drewniane schody, które skrzypiały w szkielecie z ażurowej stali. Odruchowo zacząłem liczyć stopnie – nim dotarłem do drugiego piętra, przebyłem ich czterdzieści osiem.

Kamienica była zbudowana tak, że w każdej klatce schodowej na każde piętro przypadało jedno duże mieszkanie. Drzwi do tych mieszkań powielały nieludzką proporcję drzwi wejściowych, jednakże umieszczenie klamki i judasza na wysokości ludzkich możliwości nadawało im groteskowy wygląd, którego nabrałyby drzwi w naszych domach, gdyby się naraz wprowadzili do nich hobbici. Nacisnąłem bakelitowy przycisk dzwonka, oczekując suchego bzyczenia dopełniającego atmosfery starej kamienicy. Zamiast tego usłyszałem dobiegający z głębi mieszkania stłumiony dźwięk rurowego dzwonu. Po kilku chwilach otworzył mi starszy człowiek w stalowoszarym swetrze, z bródką strzyżoną w szpic i w okularach o małych owalnych szkłach. Wysokie pobrużdżone czoło i szpakowate włosy upodabniały go do Sienkiewicza lub Reymonta. Wiedział, kim jestem, więc przerwał mi kwiecisty wstęp z elementami autoprezentacji i wprowadził do mieszkania.

Już od przedpokoju wyczuwało się, że cały dom podporządkowany jest dwom aspektom: lekturze i ciszy. A właściwie jednemu – lekturze. Cisza stanowiła po prostu warunek niezbędny dla właściwej lektury. Stare mieszkanie z secesyjnymi ciężkimi meblami i grubymi dywanami było wyciszoną i dobrze wentylowaną oprawą dla skrywanych w nim woluminów.

Gospodarz zaprosił mnie do salonu, gdzie posadzony zostałem w fotelu, a w ciągu kilku minut także poczęstowany gorącą herbatą i ciastkami. Po paru zdaniach ogólnej treści gospodarz przeszedł do sedna, pytając o powody, mojego zainteresowania Chryzostomem. Przez chwilę poczułem tremę uniemożliwiającą sformułowanie klarownej odpowiedzi. Bo jak też można zawrzeć w jednym zdaniu całą pasję, która napędzała moje działania?

– Interesuję się mitami.

Zdanie to zabrzmiało pusto i głucho w tej świątyni książek. Gospodarz odstawił filiżankę i popatrzył na mnie z uwagą. Równie dobrze mogłem się wprosić do Vladimira Horowitza, by powiedzieć mu, że lubię słuchać gry fortepianowej. Nabrałem powietrza i zacząłem rozwijać swoją wypowiedź: – Od dzieciństwa interesowała mnie sfera, którą nazywamy mitami. Sfera na pograniczu religii, literatury i psychoanalizy lub też psychologii całych społeczeństw. W mitach widziałem piękne historie, ale też i ujście pewnych pragnień i lęków oraz zniekształcenia prawdziwych dziejów. Dzięki Frazerowi zacząłem przyglądać się różnym mitologiom jak drzewom, które mają cechy wspólne i jedną naturę, mimo iż wyrastają w zupełnie innej glebie, a różnią je kształty liści i faktura kory. W pewnym momencie zacząłem się też przyglądać mitologiom wykreowanym w literaturze przez tytanów wyobraźni takich jak Tolkien czy Lovecraft. Znajdowałem w nich te same elementy co w starych mitologiach i to naprowadziło mnie na myśl, że człowiek stanowi hologram całej ludzkości, mimo że jest jedynie jej częścią, częścią, z której można odtworzyć sam rdzeń ludzkości. Jednocześnie, znajdując tyle elementów wspólnych, zwróciłem uwagę na różnice. Dlaczego się pojawiają? Z czego wynikają? Czy chodzi o pamięć ludzką ulegającą permutacjom i skażeniom, czy o inwencję, a może o obce wpływy? Zaczęło mnie fascynować zjawisko mitów wypartych, takich jak opisane w bluźnierczej pracy von Junzta. Słyszałem również pogłoski, że Chryzostom z Pergamonu, który pozostał, niesłusznie moim zdaniem, w głębokim cieniu herodotowych banialuk, spisał nieortodoksyjne wersje mitów, które bez tego zaginęłyby nieodwracalnie. Skoro w mitach „głównego nurtu” ukryte zostało ziarno prawdy dotyczące podświadomości ludzkiej, zwyczajów, zachowań, hierarchii wartości, w tych mitach odrzuconych winno znajdować się to, co stanowi wiedzę wypartą. Nie wiem, jak to opisać. Może coś na kształt zbioru skandali rodzinnych, tłumionych pragnień i fantazji lub katalogu popełnionych błędów? Nie wiem. Ale bardzo chciałbym wiedzieć.

– Młody człowieku – zaczął gospodarz – czy słyszał pan o efekcie motyla?

– Uderzenie skrzydeł motyla wywołujące tajfuny w odległych miejscach globu? Tak, znam to pojęcie.

– Widzi pan, nasze czyny również mają swoje konsekwencje. Wybory, które podejmujemy, wracają do nas, a ich efekty mogą być o wiele poważniejsze, niż nam się początkowo wydawało. Drobnymi wyborami wpływamy na losy nasze i otaczających nas ludzi. Nasze decyzje wpływają na świat. To truizm, ale nie wolno go lekceważyć. Winna z tego płynąć nauka, że nasze decyzje nie mogą opierać się jedynie na naszych żądaniach i zachciankach. Bo to niszczy harmonię świata.

Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, w jakim celu gospodarz wygłasza to kazanie.

– Decyzje i czyny to nie tylko strategiczne postanowienia. Czasami chodzi o rzeczy najdrobniejsze. Decyzja, by pospać godzinę dłużej niż zwykle, może spowodować, że pożar domu zaskoczy nas śpiących, lecz równie dobrze może dać godzinę na sen proroczy bądź inspirujący do dalszych działań. Zgodzi się pan ze mną? – zwrócił się do mnie, ujmując uszko filiżanki w dwa palce.

– Tak... – bąknąłem zdezorientowany, gdy upijał parujący jeszcze płyn. – Oczywiście...

– Mało kto jednakże zdaje sobie sprawę, że taką decyzją mogącą mieć wielkie znaczenie jest także lektura.

– Ma pan na myśli wpływ lektury na zachowania ludzi? – Wydało mi się, że wreszcie coś pojmuję. – Tak jak na przykład fałszywe „Protokoły mędrców Syjonu” skłoniły Hitlera to stworzenia machiny zagłady i rozpętania Szoah?

– Nie tylko – odparł gospodarz. – Pozwoli pan, że opowiem pewną anegdotkę związaną z odmianą kabały znanej jako chasydyzm polski. Skinąłem potakująco głową, choć prośba była retoryczna,

– Otóż gdy Baal Szem miał do spełnienia coś trudnego, rozpalał w pewnym miejscu ogień i pogrążony w medytacjach mistycznych zmawiał modlitwy. I wszystko odbywało się zgodnie z jego zamierzeniami. Gdy pokolenie później podobne zadanie miał wykonać Magid z Międzyrzecza, szedł do lasu na to samo miejsce i mówił: „Ognia co prawda nie możemy już rozpalać, ale możemy zmówić modlitwę”. I wszystko było tak, jak sobie umyślił. I znów, jeszcze jedno pokolenie później, to samo miał wykonać rabbi Mojżesz Lejb z Sosowa. Poszedł do lasu i rzekł: „Ognia co prawda nie możemy już rozpalać, nie znamy tajemnych medytacji ożywiających modlitwę, znamy jednak miejsce w lesie związane z tym wszystkim – i to nam musi wystarczyć”. I wystarczało. Gdy w pokoleniu następnym rabbi Izrael z Rużyna stanął przed takim samym zadaniem, zasiadł w swym pałacu na złotym krześle i powiedział: „Nie możemy już rozpalać ognia, nie możemy zmawiać modlitw, nie znamy już także owego miejsca, ale możemy o tym wszystkim opowiedzieć”. I to opowiadanie miało taką samą moc jak czyny spełnione przez tamtych trzech.

Trzeba przyznać, że staruszek mnie zaskoczył. I zaintrygował. Teraz ani w ząb nie wiedziałem, o czym chce mnie przekonać. Zobaczył to w moich oczach.

– Mówił pan o znajomości różnych tradycji. Nieobca zatem powinna być panu myśl Carlosa Castanedy...

Kiwnąłem znów głową. Znałem bardzo dobrze dorobek samozwańczego ucznia nieistniejących meksykańskich brujo. Jego teoria była wprawdzie szalbierstwem, stanowiła jednak klarowny i oryginalny system pojęciowy. Co natomiast miałoby łączyć efekt motyla, chasydzkich cadyków i castanediańskich szamanów – nie miałem pojęcia.

– Dobrze – odkłonił się gospodarz. – Don Juan Matus głosił ideę „wymazywania historii”, zarówno indywidualnej, jak i zbiorowej. Wymazywanie historii miało uwolnić człowieka, pchnąć go w objęcia Nieskończoności. Jednym z elementów tego procesu były tak zwane „opowieści o Mocy”. Jednakże doświadczenie pokazuje, że opowieści o Mocy nie są domeną jedynie tolteckich czarowników. Każda opowieść odpowiednio mocno związana z wolą autora i czytelnika czy też opowiadającego i słuchacza może być elementem zmieniającym rzeczywistość bądź tę rzeczywistość stabilizującym. Taka była rola mitów: stabilizować rzeczywistość. Jakby silniej wiązać ze sobą elementy tratwy, na której plemiona płynęły w Nieskończoność.

Byłem pod wrażeniem. Takiego steku bredni jeszcze nie słyszałem.

– To też jest powód usuwania „złych mitów”, nie tyle nieortodoksyjnych, ile wręcz obrazoburczych. One działają destrukcyjnie: rozmywają i zmieniają rzeczywistość, w której żyjemy. Działają destabilizująco. Mogą stanowić siłę, która oderwie jednostkę i poniesie ją w nieznane, ale może też zachwiać wspólną rzeczywistością reszty społeczeństwa. Dlatego są nieznane. Dlatego ci, którzy je poznają, najpierw metodycznie od społeczeństwa się odgradzają, a ono o nich zapomina. Dlatego niemal wszyscy kojarzą Hezjoda, a jedynie najwięksi erudyci znają Chryzostoma. Dlatego „Chaogonii” Chryzostoma jest jedynie kilka egzemplarzy. Dlatego nie drukowanych, lecz w ręcznych odpisach i w indywidualnych tłumaczeniach.

Coś zaczęło mi świtać w głowie.

– Chce pan powiedzieć, że nie wolno mi przeczytać „Chaogonii”, gdyż zgodnie z przesądem, któremu pan hołduje, może nastąpić koniec świata?! Czy to nie za późno, żeby mi odmawiać? Czy nie mógł pan tego uczynić wcześniej, gdy weryfikował pan moje cele z drobiazgowością godną czekisty?!

– Proszę się nie unosić – powiedział uspokajająco. – „Koniec” to bardzo kategoryczne słowo. I nie martwię się o nasz świat, gdyż po pańskiej lekturze będzie się miał równie dobrze jak teraz.

– O co więc chodzi?

– O pana. To o pana się martwię.

Zaniemówiłem.

– Przeczytane książki zmieniają czytelnika. Usłyszana opowieść zmienia słuchacza. Jeśli czytelników i słuchaczy jest wielu, zmieniają oni świat. Są opowieści o większej mocy wpływu i takie o mniejszej. Jeśli sięgnie pan po Chryzostoma, ta lektura zmieni pana. Dotknie pańskiej rzeczywistości, nie mojej. Czy jednak jest pan na to gotów? Ciekawość czyni pana nieodpowiedzialnym. Ale to pańska wola i pańskie życie. Ja tu jestem, aby strzec książek przed ludźmi i ludzi przed książkami. I w związku z tym ostrzegam: niech pan zawróci. Dokończymy herbatę, pokażę panu ten pożądany tom, tak by nie wyszedł pan bez osiągnięcia swego celu. Ale proszę się nie zagłębiać w jego lekturę. Proszę o to, bo nie zdaje sobie pan sprawy, czym to może zaowocować.

– Reasumując: mogę jednak przeczytać tę książkę? – zapytałem rozdrażniony.

Westchnął i jakby się zgarbił.

– Tak – potwierdził cicho.

– Świetnie! Proszę zatem prowadzić.

Dopiłem herbatę jednym haustem i podniosłem się z fotela, żeby gospodarz znów nie wymyślił czegoś, co mogłoby mnie odwieść od realizacji celu wizyty.

Oceniałem metraż mieszkania na jakieś sto, sto dwadzieścia metrów kwadratowych i spodziewałem się, biorąc pod uwagę rozmiar poznanego już salonu i przedpokoju, że biblioteka zajmuje kilka niedużych pomieszczeń. Z salonu prowadziły drzwi do pokoiku może dwa na dwa metry, całego zastawionego regałami i obwieszonego półkami pełnymi książek, pomiędzy którymi wyróżniały się jedynie okno i drzwi po przeciwnej stronie. Gospodarz zniknął za tymi drzwiami, podążyłem więc za nim czym prędzej, mimo iż bardzo byłem ciekaw, jakie białe kruki się tam kryją. Może jeszcze kilka minut temu mógłbym poprosić gospodarza o chwilę przerwy i prezentację zbiorów. Teraz jednak nie spodziewałem się już po nim wylewnej grzeczności i gościnności. Następne pomieszczenie, minimalnie większe i również wypełnione książkami, także wyposażone było w dwoje drzwi. W jednych znikał właśnie szary sweter mojego gospodarza. Przyspieszyłem więc kroku i wpadłem do niespodziewanie dużej sali bibliotecznej, w której każda z czterech ścian miała i drzwi, i okno. Rozmiar tego wnętrza oraz jego aranżacja sprawiły, że zwątpiłem w zdrowie swoich zmysłów i realność otaczającego mnie świata. Ale nie było czasu na zastanawianie, gdyż gospodarz zdecydowanym krokiem przeciął pomieszczenie i otwierał już przeciwległe drzwi, prowadzące do łukowato wygiętego korytarza, z kolei zupełnie pozbawionego okien, ale za to znaczonego całym rzędem drzwi na zewnętrznej ścianie łuku. Po wewnętrznej stronie w ścianie pełnej – a jakże – półek z książkami widniały tylko jedne drzwi, które właśnie otwierał starszy pan. Pomieszczenie za nimi wyglądało jeszcze dziwniej. Był to mroczny pokój pozbawiony okien, pełen regałów i półek. Prawie cały parkiet zakrywał gruby dywan. Mniej więcej na środku znajdował się mały, okrągły stolik przykryty zielonym obrusem, z małą lampką dającą przyjemne, żółte światło. Obok stał wygodny fotel.

– Proszę spocząć – rzucił sucho gospodarz, wskazując fotel.

Usiadłem. On tymczasem podszedł do jednego z pozostających w cieniu regałów, wyciągnął – zdało się na chybił-trafił – książkę i podał mi ją. Spojrzałem na okładkę. „Chaogonia” Chryzostoma z Pergamonu. Krew uderzyła mi do głowy i zaraz z niej odpłynęła. Miałem w ręku swego Graala.

– Wiem, że żadne słowa nie odwiodą pana od lektury. Ale na wypadek, gdyby jakiś cud lub nagły atak silnej woli spowodowały, że poprzestałby pan na pobieżnym przejrzeniu, wrócę tu za kwadrans. Proszę się stąd nie oddalać. To osobliwe miejsce.

– Zauważyłem – mruknąłem.

Demonstracyjnie założyłem nogę na nogę i otwarłem książkę, sposobiąc się do czytania.

Szczęk klamki. Zostałem sam na sam z moim trofeum. Pogrążyłem się w lekturze. Wbrew tytułowi opracowanie nie jest wykładnią pochodzenia Chaosu, gdyż par excellence Chaos stanowi arche świata. „Chaogonia” to systematyczny zbiór niespójnych wariantów znanych (i mniej znanych) mitów. Nazywam je niespójnymi, gdyż – prosty przykład zaczerpnięty z „Chaogonii” – Jazon zdobywa Złote Runo dzięki temu, że Medea poświęciła swoje życie w walce z Argosem. Nie przeszkadza to autorowi wzmiankować o jej konflikcie z Tezeuszem, gdy nagle okazuje się, że żyje szczęśliwie (i zachodzi w ciążę) z Aigeusem, tezeuszowym ojcem. Całość nieukończonej przeto sprawia wrażenie zbioru odrzuconych wariantów, swego rodzaju szkiców roboczych, świadectw pracy.

Zafascynowany czytałem nieznany mi wariant mitu o Syzyfie: wykorzystując wrodzony spryt, ustawił nieszczęsną skałę na tartarowym szczycie, i to w taki sposób, że sam Hades nie chciał ryzykować strącenia jej, żeby sobie nie zrobić krzywdy.

Dedalowi i Ikarowi udało się szczęśliwie umknąć z Krety właśnie dzięki zuchwałemu pomysłowi wzbicia się ku Słońcu, gdyż Helios w uznaniu dla ich odwagi zabrał śmiałków do swego rydwanu i wysadził na Sycylii, gdzie założyli Syrakuzy. Ikar stał się protoplastą rodu, z którego wywodziło się wielu nieznanych klasycznej mitologii herosów.

Mnie najbardziej interesowała alternatywna historia Tezeusza, o której plotkę miałem już okazję słyszeć. U Chryzostoma wszystko przebiegało podobnie jak w klasycznej wersji mitu. Tezeusz przybywa do Aten, przepędza maratońskiego byka, potem także Medeę, przypływają Kreteńczycy, Tezeusz udaje się z nimi. Różnice pojawiają się dalej: Minos i Minotaur to jedna osoba. Król, którego trzeba zabić. Coś mi zaczynało świtać. Tezeusz wchodzi w układ z Ariadną. Ta proponuje mu fortel ze sznurkiem – za jego pomocą będzie mógł wrócić z wnętrza Labiryntu. Tezeusz wchodzi do Labiryntu, będącego raczej pałacem, a nie więzieniem, znajduje Minotaura i po ciężkiej walce zabija go. Rozpoczyna drogę powrotną. Nie poznaje mijanych sal, lecz zwijana nić nieomylnie prowadzi go przez kolejne korytarze aż do najważniejszego momentu: po pokonaniu pewnego dystansu Tezeusz trafia na ścianę. Nić wchodzi w mur, tak jakby sam Dedal, twórca Labiryntu, przewlókł ją na etapie budowy przez potężne, cyklopowe ociosy. Tezeusz, zamknięty wewnątrz, ma do dyspozycji cały pałac. Zostaje nowym Minotaurem.

Skojarzenia z Królem Lasu, kapłanem Diany w Nemi, są nader oczywiste. Co roku do aktualnego króla przybywa pretendent i staje z nim do walki. Ten, który przeżyje, pozostaje na swym świętym tronie przez następny rok. Do następnej walki. Z następnym Ateńczykiem.

Coś w głębi mnie zadrżało na myśl o niespodziewanej niedoli Tezeusza. Opowieść wydała się mi szczególnie straszna. Nie wiem dlaczego. Być może miało to coś wspólnego z ludzkim lękiem przed błądzeniem. Przed lasem, którego nie znamy, domem, którego nie możemy odnaleźć. Lękiem, który w naszej mieszczańskiej kulturze jawi się nam czasem w koszmarach o mieście ‒ niby naszym, lecz tak poprzestawianym, że nie możemy nigdzie trafić i aż do przebudzenia tułamy się po nierzeczywistych ulicach.

Nie zatrzymałem się jednak, by rozpamiętywać to dziwne przeczucie. Czytałem dalej. Dziełko nie było zbyt obszerne, stanowiło raczej katalog streszczeń zapomnianych wariantów powszechnie uznanych mitów. Pogrążony w lekturze, nawet się nie zastanowiłem, czemu gospodarz nie przyszedł po zapowiedzianych piętnastu minutach.

Gdy skończyłem i odłożyłem książkę na stolik, poczułem się syty lektury. Za to chciało mi się pić. Wyszedłem z pokoju na zalany światłem korytarz. Stanąłem osłupiały. Zamiast w łukowym ciemnym korytarzyku znajdowałem się w czymś w rodzaju krużganku. Ścianę naprzeciw mnie, w której – pamiętam – znajdował się cały rząd drzwi, teraz wypełniały witrażowe okna, zalewające wszystko światłem. Przypomniałem sobie, że gospodarz przestrzegał mnie przed samodzielnym zwiedzaniem tego osobliwego domu. Wróciłem więc do pokoju, próbując znaleźć coś, co mogłoby posłużyć za przywołujący go sygnalizator. Wydawało mi się dziwne, że mi go nie pokazał, gdy tu przyszliśmy… Lecz atmosfera była wtedy tak chłodna, a myśli tak gorące, że może on zapomniał o tym powiedzieć, a ja zapomniałem o to zapytać.

Albo zwyczajnie takiego obiektu nie było.

Ani przycisku, ani nawet zwykłego dzwonka. Zmiąłem w ustach przekleństwo i postanowiłem sam znaleźć drogę. Z witrażowego krużganka trafiłem do ośmiokątnej sali bibliotecznej z czworgiem drzwi, poszedłem więc, zgodnie z tym, co zapamiętałem, na wprost. Otwarłem drzwi i… stanąłem na balkonie. Zawieszonym nad studnią podwórka balkonie, z którego widać było tylko ślepe ściany. Nie dostrzegłem też żadnej bramy umożliwiającej wyjście z tego podwórka. Wróciłem do ośmiokątnej sali. Jak się stąd wydostać? Na myśl przyszła mi opracowana przez generała Bema zasada wędrowania po labiryncie: na skrzyżowaniach zawsze wybieraj wejście po prawej. Zgodnie z nią skierowałem się do drzwi po prawej stronie. Znalazłem się w niedużym pokoju przechodnim, gdzie każdy fragment ścian zapełniały książki. Wyglądał tak samo jak te, przez które prowadził mnie gospodarz, ale byłem przekonany, że w tym pomieszczeniu nie byłem. Pchnąłem drzwi do następnego pokoju. W tym z kolei prócz drzwi, którymi wszedłem, było troje innych. Znowu skierowałem się do tych po prawej i już naciskałem klamkę, gdy za plecami usłyszałem skrzypnięcie źle naoliwionych zawiasów.

Kobiecy krzyk przeszył powietrze i mój umysł. Obróciłem się gwałtownie i stanąłem oko w oko z kobietą około czterdziestoletnią, zadbaną, lecz w tej chwili prawie bez makijażu, tylko z podkreślonymi brwiami i rzęsami. Miała na sobie szlafrok, który właśnie z gniewnym pośpiechem uszczelniała, włosy koloru lipowego miodu, jeszcze nie utrefione, opadały jej kaskadami na ramiona. Stan ogólny określiłbym jako „przed wyjściem do pracy, około pory śniadaniowej”. Wszystko to zarejestrowałem w ułamku sekundy, nim smagnęła mnie krzykiem:

– Kim pan, do cholery, jest?!! I co pan tu robi? Jak się tu pan dostał?!

– Spokojnie! – podniosłem obie ręce w geście poddania. – Przyszedłem do znajomego, by przeczytać... pewną książkę. Chyba się zasiedziałem i chciałem właśnie iść do domu...

– Jakiego znajomego?!

– Taki starszy pan... Szpakowaty, z siwą bródką, w okularach...

Próba przybliżenia jego rysopisu nie przekonała kobiety, w dodatku ja czułem się coraz dziwniej, jakbym opisywał senne widziadło. Wtem błysk zrozumienia pojawił się w jej oczach.

– A jaką to książkę pan czytał?

Umilkłem. Nie byłem pewien, czy mogę jej powiedzieć, że znajduje się tu tak rzadki okaz. Moje nagłe zamilknięcie odebrała chyba jako potwierdzenie swych przypuszczeń, gdyż kiwając głową jakby z politowaniem, zapytała:

– Może Chryzostoma z Pergamonu...?

Wypuściłem powietrze.

– …„Chaogonię” – dokończyłem.

Kobieta dalej kiwała głową.

– Proszę za mną. Zje pan coś i... pójdzie. Ma pan wystarczająco przegwizdane – powiedziała z rezygnacją i teatralnym gestem przyłożyła dłoń do czoła.

Salon wyglądał teraz zupełnie inaczej. Owszem, był równie nieduży jak ten, w którym podejmował mnie starszy pan, ale meble były o wiele nowocześniejsze, a samo pomieszczenie nie było oddzielone od kuchni ścianą, lecz tworzyło modną obecnie open space. Kawa podana została w dizajnerskim serwisie, croissanty wypełniał krem czekoladowy.

Kolekcjonowała książki. Mieszkanie z jego nieeuklidesowym brakiem izometrii było dla niej czymś naturalnym. Na życie zarabiała jako architekt systemów informatycznych ze szczególnym uwzględnieniem sztucznych parainteligencji, książki stanowiły jej pasję. Powtórzyła słowa staruszka o strzeżeniu książek przed czytelnikami i nazwała siebie strażnikiem książek.

– Dużo pan tego przeczytał? – zapytała.

Kiwnąłem głową, przełykając kęs rogalika.

– Rozdział o Labiryncie też?

Znów kiwnąłem głową.

– Wszystko – potwierdziłem, gdy odzyskałem władzę nad krtanią.

– Fatalnie – westchnęła. – Nie został pan ostrzeżony?

– Jakieś zawoalowane aluzje i przypowieści. Ale tak ogólnie, nic o szczególnym znaczeniu opowieści o Labiryncie.

Przemilczałem otwarte prośby starszego mężczyzny, powtarzane jeszcze w samej czytelni.

– Ale przecież musi pan coś wiedzieć o mitach... Ktoś bez gruntownej ich znajomości nie wiedziałby nawet o istnieniu Chryzostoma, a tym bardziej o czym pisał. Strażnik nie dopuściłby pana do lektury, gdyby się pan nie wykazał znajomością tematu i determinacją w dążeniu do jego zgłębienia.

Przytaknąłem.

– No, widzi pan, znając treść mitu o Labiryncie, wiedząc, że symbolizuje on zjawisko wielokrotnego dokonywania wyborów mogących zmienić całe życie, ba, mogących je odebrać, czyta pan sobie w najlepsze wariant o Labiryncie, który miał jeden wymiar więcej. I dziwi się pan, że dał się pan w taki Labirynt wpuścić.

– Jeden wymiar więcej?!

Popatrzyła na mnie jak na niezbyt lotnego uczniaka.

– Oczywiście. Labirynt Chryzostoma był metalabiryntem: zmieniał się w funkcji czasu lub w funkcji podjętych decyzji. Nie ma co do tego zgodności. Być może każda decyzja, czy wybrać drogę w prawo, czy w lewo, skręcić w korytarzyk w bok, czy iść dalej prosto, zmieniała Labirynt. Być może to dopiero zabicie Minotaura zmieniło Labirynt, trudno powiedzieć. Wiadomo, że Labirynt, do którego wszedł Tezeusz, nie był tym samym miejscem, z którego próbował się wydostać. Przez to opowieść Chryzostoma jawi się nam też jako alegoria życia, zmienianego naszymi decyzjami. Tezeusz nie miał szans wyjść z niego za pomocą tej prymitywnej sztuczki ze sznurkiem. Gdyby to było takie proste, już wcześniej znalazłby się ktoś, kto by na to wpadł. A z drugiej strony gdzież tu miejsce na mistrzostwo Dedala? Poplątany dom każdy partacz potrafi pobudować, wystarczy tylko, że nie będzie umiał czytać dokumentacji projektowej. Dom taki jak ten to już domena artystów. Prawdziwych archi-tektonów. A metalabirynt to już wynik pracy Mistrza.

– Pani zakłada, że Labirynt opisany przez Chryzostoma naprawdę istniał?

Wzruszyła ramionami.

– A pan uwierzyłby w istnienie takiego mieszkania jak moje, gdyby o nim tylko przeczytał?

– Ale...

– Wróćmy jednak do szerszej funkcji mitu – ciągnęła. – Labirynt staje się egzemplifikacją heraklitowej zasady panta rhei. Jest metaforą życia, które się zmienia, i nigdy nie wejdziemy do tej samej rzeki, gdyż za każdym razem jest w niej inna woda, a i my się zmieniamy… Kontynuując ten trop, można byłoby rzec, że wpadł pan do wyjątkowo porywistej rzeki.

Dopiłem kawę.

– Pójdę już do domu, jeśli pani pozwoli. Zresztą pani też chyba musi iść do pracy…

Spojrzała na ścienny zegar.

– Spokojnie. Dopiero za piętnaście minut muszę zestawić tunel na firmowego webcasta… Ale pan faktycznie musi już iść do... domu – ostatnie słowo zabrzmiało złowieszczo w jej ustach.

Wyszedłem na uliczkę skąpaną w słonecznym blasku. Dodało mi to trochę otuchy. Pomyślałem w pierwszym momencie, że przesiedziałem nad lekturą całą noc: od pochmurnego popołudnia do słonecznego poranka. W niezłym nastroju, z rękami w kieszeniach i pogwizdując „Passenger” Iggy’ego Popa, poszedłem szarym brukiem w kierunku domu.

Minąłem dwie przecznice i stanąłem jak wyryty. W miejscu, gdzie wcześniej wznosił się gotycki kościół z wysokimi witrażowymi oknami, nie było nic. No, skłamałbym, że zupełnie nic. Był skwer. Całkiem spory. Brukowany białym kamieniem, wysadzany ostrokrzewem i klonami, z gustowną białą fontanną na środku. Zaczęło do mnie docierać, że skoro mieszkanie i strażnik zmienili się po lekturze, zmieniła się też i reszta świata. Że wcale nie musiałem tam spędzić całej nocy – wszak nawet podróżując zwyczajnym samolotem, startujemy w południe z Londynu, by wylądować cztery godziny później, o dziewiętnastej, w Moskwie.

Złapałem taksówkę, która przywiozła mnie na moją ulicę. I już zrozumiałem, dlaczego słowo „dom” brzmiało w ustach strażniczki tak złowieszczo i smutno. Wróciłem na stare miasto tą samą taksówką.

Wbiegałem po dwa stopnie na drugie piętro znanej mi już kamienicy. Jeśli dobrze zrozumiałem, kobieta pracowała dziś zdalnie z domu. Zdyszany nacisnąłem dzwonek, który obudził całe stadko kurantów w głębi domu. Po chwili drzwi się otwarły i stanęła w nich gospodyni. Miała już spięte włosy, białą bluzkę, kremowy żakiet i granatowe spodnie od dresu – klasyczny ubiór pracujących przy użyciu biurkowej kamery. Okulary w cienkich chromowanych oprawkach dodawały jej powagi.

– Rozumiem, że nie znalazł pan domu – ni to zapytała, ni to oświadczyła, trzymając mnie w progu.

Przytaknąłem, dysząc jeszcze.

– I czego pan oczekuje?

– Żeby mi pani powiedziała, co mam dalej robić. Jak wrócić do siebie.

– Nie ma żadnego „siebie”. Myślałam, że pan to zrozumiał. Trzyma pan nić przy samej ścianie, Tezeuszu.

– Musi być jakiś sposób. Musi mi pani pomóc! – podniosłem głos.

– Niech pan nie krzyczy. To nigdy nic nie daje. A ja nie muszę panu pomagać.

Pomyślałem, że mogę ją zaszantażować. Że powiem komuś o tym mieszkaniu, o kolekcji, którą skrywa. Zdawało się, że czytała w moich myślach.

– Niech pan nie myśli o szantażu. Nikt mnie tu nie znajdzie. Ani policja, ani mafia, ani nawet skarbówka nigdy jeszcze nie trafiły na to piętro. Radzę też nie próbować przemocy. Żadnemu z pańskich poprzedników nie wyszło to na dobre.

Zaniemówiłem. Ale tylko na chwilę. To przecież oczywiste, że nie byłem pierwszym czytelnikiem Chryzostoma. Dlatego starszy człowiek miał tę niezachwianą pewność, że nic mu się nie stanie, gdy przeczytam książkę. Dlatego z takim spokojem i rezygnacją przyjęła mnie ta kobieta rano. Nie byłem pierwszy, nie byłem jedyny.

– Co się z nimi stało? Z tymi, którzy byli tu przede mną?

– Poszli sobie – burknęła strażniczka. – Panu radzę to samo. Ja tu mam kolekcję książek, a nie przytułek dla nieodpowiedzialnych czytelników. Tyle wiem, że w gazetach o nich nie piszą. Czyli swą przygodą się nie chwalą. Ani nie rzucają się z mostów, bo w rubryce o samobójcach też ich nie widać.

Poczułem nagle, że opuszczają mnie siły.

– Co mam robić? – spytałem bezradnie.

– Nie wiem. Ułożyć sobie jakoś życie. Mogę panu jedynie doradzić, czego nie powinien pan robić.

– Czego?

– Zna pan podanie o chasydzkich rabinach, począwszy od Baal-Szema?

– To, które zaczyna się o ogniu w lesie i kończy na opowiadaniu?

Przytaknęła.

– No więc – podjęła – niech pan o tym wszystkim nie opowiada. Stał się pan rzeczywistą częścią mitu o Tezeuszu przed ścianą. Nie może pan tego mitu rozpowszechniać, gdyż zasadą świata, tego też, jest stacjonarna postać Labiryntu. Ludzkość włożyła sporo wysiłku, żeby świat pozostał stabilny. By ulice się nie przesuwały, domy nie znikały, a ludzie pozostawali na swoich miejscach, niezależnie od tego, ile książek ich sąsiedzi czytają. Nawet opowiadanie o tym, co się panu wydarzyło, może doprowadzić do rozsypki świata. A ludzie tego nie lubią. Walczą z tym w najgłębszych pokładach swej nieświadomości. Wypierają tę wiedzę, Tych, którzy opowiadają o metalabiryncie, nazywają wariatami, zamykają i faszerują prochami. Aż do smutnego końca.

Wziąłem do serca to, co usłyszałem wtedy od strażniczki. Ułożyłem sobie jakoś życie, ale to, jak tego dokonałem, stanowi już zupełnie inną opowieść.

Jeśli rozumiesz, co czytasz, jeśli rozważasz te słowa, zadajesz sobie pewnie pytanie, dlaczego o tym piszę. Naprawdę wziąłem sobie do serca słowa strażniczki. I nadal chcę wrócić do domu. Opowiadam tę historię, bo chcę wytrącić świat z jego obecnych kolein. Bo liczę, że za którąś z rzędu lekturą kości znów się potoczą po stole i zastygną w innej konstelacji – jako Labirynt, w którym moja nić nie będzie uwięziona w ścianie i będę mógł iść wzdłuż niej, aż powrócę do swoich.

Opowiadam tę historię, bo nie mogę rozpalać ognia ani nie znam tamtego miejsca w lesie.

Ale wciąż mogę o tym opowiedzieć.

Kolibry w labiryncie

Olbrzymi marmurowy łuk z popiersiem patronki akademii, Hypatii z Damaszku, nakrył ich chłodnym cieniem. Dawid odwrócił się gwałtownie i warknął:

- Nie twierdzę, że Marek narzygał ci na dywan w pokoju, tylko że walnie się do tego zdarzenia przyczynił. Gdyby trzymał język za zębami, to sympozjon odbyłby się kameralnie i bez zakłóceń. A tak było jakieś trzysta osób i zgodnie z rozkładem prawdopodobieństwa ktoś musiał nie zdążyć do sanitarionu! Byłoby nas mniej, nie byłoby problemu!

Marek obdarzył go jedynie pełnym pogardy i wściekłości spojrzeniem, natomiast Olivia Aksa, trzecia i ostatnia osoba tej grupy, zaoponowała:

- Nie możesz go winić. Przecież nie roztrąbił tego na prawo i lewo. Marek, jak to było?

- Nie rozmawiam z nim – uciął Marek.

- Ale to ja pytam i mnie odpowiedz – odparła Olivia.

- Janus spytał mnie na wykładzie, cytuję: „czy coś organizujecie w kalendy”, a ja kiwnąłem głową, że tak. Nie zapraszałem go. Równie dobrze Dawid mógłby sobie robić wyrzuty, że ich wpuścił, w końcu to on był wtedy przy drzwiach.

- Nie musiałeś mu potwierdzać. Przecież wiesz, że to herszt bandy opojów. Ciągnie wszędzie, gdzie leje się coś mocniejszego. Twoje skinięcie głową było jak machnięcie skrzydeł kolibra w tej teorii.

- Jakiego kolibra? Co ty opowiadasz? – zdumiała się Olivia.

- Popisuje się – burknął Marek. – Niedawno w jednym z artykułów poświęconych analizie klimatu przedstawiono teorię wpływu małych zdarzeń na zmiany wielkoskalowe. Tak jak kamyczek w górach wywołuje lawinę, tak samo tajfun nad Kitajem wywołany zostaje przez trzepotanie skrzydełek kolibra w Euergetei. Ale moje przytaknięcie było jak ruch tych skrzydełek, a ty machnąłeś zapraszająco wielkim skrzydłem drzwi!

- Och, dajcie spokój! – przerwała Olivia. – Janus mógł się przecież i tak dowiedzieć skądinąd, a nawet mógł usłyszeć odgłosy, przechodząc pod oknem. Możliwości było wiele. I niekoniecznie musiały prowadzić do zniszczenia dywanu. Powiedzcie lepiej, jaki mamy pierwszy wykład.

Zatrzymali się przy wejściu do budynku akademii.

- Analiza historyczna – mruknął Dawid.

- No to gleba – westchnęła Olivia. – Antonatos rozsmaruje nas jak powidła.

Profesor Hippiasz Antonatos wszedł za katedrę jak zwykle sprężyście. Sześćdziesiąt lat nie ugięło jego kolan ani pleców. Jedynie siwizna i optikos o grubych szkłach świadczyły, że profesor jest człowiekiem z krwi i kości, a nie półbogiem historiografii ze spiżu i pergaminu. Zlustrował pobieżnie twarze studentów zgromadzonych w teatralnie ukształtowanej auli i bez zbędnych wstępów rozpoczął wykład.

- Proszę państwa! Temat dzisiejszych zajęć według skryptu brzmi: „Pierwsza faza podbojów Attalosa”. Sądzę, iż byłoby bezsensownym marnotrawieniem czasu, gdybym teraz wykładał wam treści podstawowe, godne podręcznika szkoły średniej. Podobnym marnotrawstwem byłoby przytaczanie tu obszernych fragmentów prac, które możecie – i powinniście – znaleźć w naszej bibliotece. Chodzi o pozycje... – profesor zawiesił głos i przesunął na nosie szkła, by móc odczytać coś z kartki leżącej na katedrze – ...od czterdziestej do sześćdziesiątej piątej z listy podanej na początku trymestru. Słyszę wasze chóralne westchnienia, ale te pokazy scen zbiorowych zostawcie sobie na inne przedmioty, na przykład melpologię. Mówiłem i będę do znudzenia powtarzał, że wykłady nie służą temu, żeby powtarzać na głos to, co można przeczytać w literaturze powszechnie dostępnej. Jestem tu, żeby powiedzieć wam o rzeczach, które jeszcze się tam nie znalazły, a o których warto wiedzieć, czy to w celu zrozumienia reszty materiału, czy dla zabawienia towarzystwa anegdotkami, gdy na sympozjonie nastąpi chwilowa przerwa w przepływie alkoholu.

Zgodnie z profesorskim zamierzeniem sala zareagowała spontanicznym śmiechem. Zamierzał to podtrzymać, nie rezygnując z ironii i sarkazmu wobec słuchaczy. Niewiele rzeczy sprawiało mu tyle złośliwej radości co studenci śmiejący się z samych siebie.