Psychologia procesu w relacjach - Arnold Mindell - ebook + książka

Psychologia procesu w relacjach ebook

Mindell Arnold

5,0

Opis

Poprawione i uzupełnione wydanie w nowym tłumaczeniu.

Uzupełniając terapię rodzinną o sen i pracę z ciałem, Arnold Mindell stosuje psychologię zorientowaną na proces do pracy z relacjami. Bada teorię hologramu, nieświadomość zbiorową oraz odkrycia współczesnej fizyki i biologii, aby pokazać, jak świadomość każdej jednostki wpływa na ułatwienie komunikacji w związkach.

Arnold Mindell (ur. 1940), amerykański psychoterapeuta, psycholog, twórca psychologii zorientowanej na proces (POP, skrót od ang. Process Oriented Psychology). Jest autorem wielu publikacji na temat snów, świadomości, szamanizmu, konfliktów i transformacji. Jego najważniejsze książki to: O pracy ze śniącym ciałem (1985, wyd. pol. 1991), Siedząc w ogniu. Wykorzystanie konfliktów i różnic między ludźmi dla transformacji dużych grup (1995, wyd. pol. 1998), Siła ciszy: metody całodobowego świadomego śnienia (2000, wyd. pol. 2007), O istocie snów: psychologiczna i duchowa interpretacja snów (2001, wyd. pol. 2007). Prowadzi warsztaty na całym świecie, jest częstym prelegentem konferencji naukowych, a także występuje jako specjalista w programach telewizyjnych i audycjach radiowych. Mieszka w Portland w stanie Oregon.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Do moich drogich polskich Czytelników

Chociaż pierw­sze wyda­nie tej książki uka­zało się w 1987 roku, przed­sta­wione w niej prze­my­śle­nia i spo­soby postę­po­wa­nia nie utra­ciły waż­no­ści i są na­dal bar­dzo przy­datne w pracy ze związ­kami. Wpro­wa­dzone przeze mnie metody znaj­dują zasto­so­wa­nie w kon­kret­nych przy­pad­kach i pozwa­lają zgłę­biać senne tło rela­cji. Mam nadzieję, że książka ta pomoże Wam roz­wi­jać swoje umie­jęt­no­ści postę­po­wa­nia w związ­kach i życiu spo­łecz­nym.

Arnold Min­dell, gru­dzień 2022

Nota do drugiego wydania

Najważ­niej­szym zagad­nie­niem tej książki jest praca z pro­ce­sami zacho­dzą­cymi w rela­cjach. „Rela­cja” w moim rozu­mie­niu to każdy rodzaj kon­taktu mię­dzy ludźmi. Treść książki odnosi się do nas wszyst­kich, nie­za­leż­nie od tego, jak okre­ślamy sami sie­bie. Uży­wam okre­śleń „on”, „ona” lub „oni”, ale chciał­bym objąć tymi roz­wa­ża­niami całą ogromną, cudowną i stale się zmie­nia­jącą róż­no­rod­ność istot ludz­kich, także tych, któ­rzy nie iden­ty­fi­kują się z okre­śloną płcią.

Książka powstała w latach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XX wieku, kiedy miesz­ka­łem i pra­co­wa­łem w Zury­chu. W owym cza­sie zaj­mo­wa­łem się aktu­ali­za­cją zało­żeń psy­cho­lo­gii jun­gow­skiej oraz roz­wi­ja­niem psy­cho­lo­gii pro­cesu i zwią­za­nych z nią tech­nik tera­peu­tycz­nych. Książka demon­struje więc przej­ście od myśli jun­gow­skiej do tej zorien­to­wa­nej na pro­ces.

W tam­tym okre­sie zetkną­łem się z wie­loma gejami, któ­rzy cier­pieli z powodu nega­tyw­nego nasta­wie­nia do nich spo­łecz­no­ści, a któ­rych psy­cho­lo­go­wie uwa­żali za osoby „z pro­ble­mami”. Nie podzie­la­łem tego punktu widze­nia. Więk­szość z nich zgła­szała się do mnie wtedy w poje­dynkę.

W niniej­szej książce mówię głów­nie o hete­ro­sek­su­al­nych mał­żeń­stwach i rodzi­nach, lecz oma­wiane w niej metody pracy z rela­cjami są odpo­wied­nie dla każ­dej osoby i dowol­nego rodzaju związku.

Arnold Min­dell, czer­wiec 2019

Podziękowania

Chciał­bym przede wszyst­kim podzię­ko­wać oso­bie, z którą pozo­staję w naj­ści­ślej­szym związku, czyli Amy Min­dell, za popra­wie­nie i przy­go­to­wa­nie do druku niniej­szego, dru­giego wyda­nia książki. Jestem rów­nież wielce zobo­wią­zany moim bli­skim przy­ja­cio­łom oraz pierw­szym odważ­nym uczest­ni­kom moich semi­na­riów poświę­co­nych związ­kom, które pro­wa­dzi­łem w 1986 roku w Tschierv w Szwaj­ca­rii oraz w Seat­tle w sta­nie Waszyng­ton. Ludzie ci uła­twili mi eks­pe­ry­men­to­wa­nie z rela­cjami w klu­czo­wej fazie moich badań.

Wyrazy wdzięcz­no­ści kie­ruję do Jose­pha Good­bre­ada i Bar­bary Croci za pomoc w wyja­śnie­niu wielu aspek­tów podwój­nych sygna­łów i teo­rii śnią­cego ciała. Dzię­kuję także gorąco Julie Dia­mond za trafne komen­ta­rze, pracę redak­cyjną i prze­pi­sy­wa­nie mojego manu­skryptu. Amy Kaplan Min­dell oka­zała mi wielką pomoc, pod­su­wa­jąc pomy­sły i poma­ga­jąc w koń­co­wym kształ­to­wa­niu dzieła. Dawn Men­ken poma­gał mi przy two­rze­niu indeksu i rzu­cił kry­tycz­nym okiem na ukoń­czone dzieło.

Liczne osoby przy­czy­niły się zna­cząco do powsta­nia książki, udzie­la­jąc mi wspar­cia w oso­bi­stych inte­rak­cjach i wni­kli­wie czy­ta­jąc jej wstępną wer­sję. Muszę tu wymie­nić: Jeana Claude’a Auder­gona, Kima Burga, Ursa But­ti­ko­fera, Jana Dwor­kina, Bar­barę Han­nah, Vic­to­rię Her­mann, Geo­rge’a Meco­ucha, Norę Min­dell, Larę i Robina Min­dellów, Carla i Pearl Min­dellów, Maksa Schup­ba­cha, Deb­bie Schup­bach oraz M.L. von Franz. Chciał­bym także podzię­ko­wać Eileen Camp­bell, redak­torce wydaw­nic­twa Routledge & Kegan Paul, za jej kon­struk­tywną współ­pracę.

Prace C.G. Junga pomo­gły mi w uświa­do­mie­niu sobie, że wszystko, co ludzie robią, jest zna­czące, a nie słuszne bądź nie­słuszne. Współ­cze­śni tera­peuci rodzinni prze­ko­nali mnie o przy­dat­no­ści moich wcze­śniej­szych stu­diów w dzie­dzi­nie fizyki. Grupy ludzi naprawdę zacho­wują się pod pew­nymi wzglę­dami jak poje­dyn­cze układy. Wiele narzę­dzi, któ­rych uży­wam w pracy nad łączną naturą pro­ce­sów komu­ni­ka­cji, kana­łów i sygna­łów, wywo­dzi się z moich badań fizycz­nych. Moje doświad­cze­nia w pracy ze snami i cia­łem, opi­sane w książce Śniące ciało, pomo­gły mi w zro­zu­mie­niu gru­po­wych sche­ma­tów sen­nych. Doświad­cze­nia zebrane pod­czas pisa­nia książki O pracy ze śnią­cym cia­łem skło­niły mnie do pogłę­bie­nia wie­dzy doty­czą­cej współ­za­leż­no­ści mię­dzy tym, co jed­nost­kowe, a tym, co zbio­rowe. O pod­sta­wach teo­rii pro­cesu oraz jej powią­za­niach z alche­mią i tao­izmem można prze­czy­tać w River’s Way.

Don Juan Car­losa Casta­nedy musi być jed­nym z duchów sto­ją­cych za moją pracą, ponie­waż w nocy przed ukoń­cze­niem pierw­szej wer­sji manu­skryptu śniło mi się, że książka ma poma­gać – jak on to ujął – w sta­wa­niu się „wojow­ni­kiem”. W tym śnie Psy­cho­lo­gia pro­cesu w rela­cjach nosiła tytuł Wojow­nik Świata, ponie­waż odnosi się ona do „cia­snego” życia, w któ­rym jed­nostka uświa­da­mia sobie, że jej rela­cjami rzą­dzi to, co jest w niej „zwie­rzęce” czy też nie­świa­dome, a zatem każda chwila może być ostat­nią. W tym śnie usły­sza­łem: „Bądź więc w pełni roz­bu­dzony i użyj wszyst­kich swo­ich zdol­no­ści oraz całej odwagi, by uświa­do­mić sobie, że twoim sojusz­ni­kiem jest ele­ment zapew­nia­jący trwa­łość miło­ści i związ­ków, a mia­no­wi­cie pro­ces, który może nas wszyst­kich zaśnić do dzia­ła­nia”.

Na koniec chciał­bym podzię­ko­wać Towa­rzy­stwu Badań Psy­cho­lo­gii Zorien­to­wa­nej na Pro­ces oraz Insty­tu­towi Jun­gow­skiemu w Zury­chu za stwo­rze­nie mi oka­zji do wygła­sza­nia wykła­dów na oma­wiany w książce temat.

Książka ni­gdy nie ujrza­łaby świa­tła dzien­nego bez wszyst­kich tych rela­cji, duchów, insty­tu­cji, auto­rów i tła histo­rycz­nego.

Roz­dział 1

Mowa śniącego ciała

Napi­sa­łem tę książkę w nadziei, że przy­służę się zawo­do­wym tera­peu­tom i zwy­kłym ludziom zmu­szo­nym do zagłę­bia­nia się w taj­niki związ­ków i poszu­ku­ją­cym jakichś szcze­gól­nych narzę­dzi, dzięki któ­rym miej­sce nie­zro­zu­mia­łych tajem­nic zaję­łoby satys­fak­cjo­nu­jące i aktywne życie codzienne. Zapra­szam każ­dego, kto inte­re­suje się poważ­nie pracą nad związ­kami mię­dzy­ludz­kimi, uczy się radze­nia sobie z powsta­ją­cymi w nich pro­ble­mami i ma do czy­nie­nia z ich sen­nym tłem, do współ­pracy w roz­woju metod zorien­to­wa­nych na pro­ces.

Metody te odzna­czają się trzema spe­cy­ficz­nymi cechami.

Po pierw­sze, są próbą połą­cze­nia tra­dy­cyj­nych tech­nik tera­pii rodzin­nej z teo­rią komu­ni­ka­cji oraz pracą ze snami i z cia­łem prak­ty­ko­waną w tera­pii indy­wi­du­al­nej. Ten splot jest istotny, gdyż bez pracy ze snami i cia­łem tera­pia rodzinna może być dla jed­nostki zbyt płyt­kim doświad­cze­niem.

Po dru­gie, oma­wiane podej­ście łączy kon­cen­tra­cję na pro­ble­mach grupy z poświę­ce­niem jed­no­stce takiej uwagi, na jaką pacjent może zwy­kle liczyć w tera­pii indy­wi­du­al­nej. Jest to nie­zbędny krok we współ­cze­snej tera­pii rodzin­nej, która skłonna jest zanie­dby­wać jed­nostkę, fawo­ry­zu­jąc grupę. Mogę zro­zu­mieć zaan­ga­żo­wa­nie tera­peuty rodzin­nego w pro­blemy grupy, co pociąga za sobą postrze­ga­nie jed­nostki tylko jako ele­mentu więk­szej cało­ści. Wydaje mi się jed­nak, że tera­pia rodzinna, która neguje lub lek­ce­waży głę­bo­kie aspekty jed­nost­kowe, traci swoją siłę. Jed­nostka czuje się tylko czę­ściowo zro­zu­miana jako część sys­temu rodzin­nego.

Po trze­cie, zwią­zek to kanał prze­kazu. Sta­nowi jedy­nie część indy­wi­du­al­no­ści, podob­nie jak owa indy­wi­du­al­ność jest tylko jed­nym z kana­łów prze­kazu gru­po­wego. Każda grupa posłu­guje się wie­loma rodza­jami eks­pre­sji, jakimi dys­po­nują ludzie; podob­nie każda osoba wyko­rzy­stuje różne spo­soby postrze­ga­nia i autoeks­pre­sji. Można doświad­czać wła­snej jaźni w snach, wewnętrz­nych dia­lo­gach, odczu­ciach cie­le­snych, ruchach, zda­rze­niach świata zewnętrz­nego, syn­chro­nicz­no­ści i oczy­wi­ście w związ­kach. Zatem rela­cja z inną osobą jest tylko jed­nym ze spo­so­bów doświad­cza­nia samego sie­bie. Trak­to­wa­nie jej jako spo­sobu jedy­nego jest taką samą naiw­no­ścią, jaką byłoby twier­dze­nie, iż jed­nostka jest nie­za­leżna od świata, w któ­rym żyje.

Tak więc praca nad związ­kami zorien­to­wana na pro­ces prze­plata zada­nia tera­pii rodzin­nej z ana­lizą sil­nych doznań cie­le­snych i snów jed­nostki. Jed­nostka jest postrze­gana jako kanał prze­kazu grupy, a grupa jako kanał prze­kazu jed­nostki. Takie podej­ście stało się moż­liwe dzięki czwar­tej cesze tej książki: sku­pie­niu się na pro­cesie rela­cji samym w sobie, czyli świa­do­mych i nieświa­do­mych jej aspek­tach. Przy­ją­łem taki punkt widze­nia, ponie­waż tysiące godzin doświad­cze­nia w pracy ze związ­kami prze­ko­nały mnie, że pro­ste roz­wią­za­nia, reguły, zale­ce­nia i nawet tłu­ma­cze­nia mają tylko przej­ściową waż­ność i bywają nie­sku­teczne. Odkry­łem, że zale­ce­nia i instruk­cje mówiące, jak, kiedy i z kim „należy” się komu­ni­ko­wać, przy­czy­niają się do jesz­cze więk­szych pro­ble­mów. Wierz­cie albo nie, ale zda­rzały mi się nawet sytu­acje, w któ­rych rezy­gna­cja z pro­jek­cji, praw­dziwe sine qua non psy­cho­lo­gii, oka­zy­wała się nisz­cząca dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych.

Zajmę się więc sze­ro­kim zakre­sem zagad­nień zwią­za­nych z rela­cjami: sche­ma­tami kry­ją­cymi się za zako­cha­niem się, zerwa­niem, zdradą mał­żeń­ską, ano­ma­liami sek­su­al­nymi, pro­ble­mami z wycho­wa­niem dzieci, agre­sją, prze­sadną ule­gło­ścią itp. We wszyst­kich tych sytu­acjach naj­bar­dziej uży­tecz­nym podej­ściem jest sku­pie­nie się na nie­za­mie­rzo­nych komu­ni­ka­tach, na „pro­ce­sie sen­nym” toczą­cym się w tle rela­cji. Praca z tym pro­ce­sem pozwala nie tylko dostrzec i doce­nić głę­bo­kie nurty skryte w rela­cjach, lecz także uła­twia roz­wią­zy­wa­nie bie­żą­cych kon­flik­tów. Pozwól­cie, że przy­wo­łam przy­kład.

Joan i Rolf zasie­dli w moim gabi­ne­cie naprze­ciwko sie­bie. Byli oboje w sil­nym stre­sie i spra­wiali wra­że­nie cał­ko­wi­cie wyczer­pa­nych. Kłó­cili się nie­ustan­nie, chcieli się roz­stać i nie wie­dzieli, co dalej począć. Rolf zapew­niał, że stara się oka­zy­wać part­nerce wię­cej czu­ło­ści, czego ta się doma­gała, a Joan szorstko wyrzu­cała mu, że jest nad­mier­nie racjo­nalny. Skar­żyła się, że za dużo mówi. W tym momen­cie posta­no­wi­łem wpro­wa­dzić do gry nie­za­mie­rzony prze­kaz, a mia­no­wi­cie jej szorstki ton głosu.

„Posłu­chaj wła­snego głosu i bądź tro­chę ciszej” – powie­dzia­łem. Rolf wpa­try­wał się w Joan, która nagle zamil­kła. Patrzył na nią bez słowa i wtem w kąciku jej oka poka­zała się łza. Obu­dziło się w nim jakieś uczu­cie i rów­nież prze­stał się odzy­wać. Po chwili kobieta wydu­siła z sie­bie: „Nie­chęt­nie to przy­znaję, ale naprawdę go kocham”. Oboje patrzyli sobie w oczy aż do końca sesji. Jak powie­dział Rolf, od pierw­szej randki marzył o tym, że będą sie­dzieli obok sie­bie w mil­cze­niu i wpa­try­wali się w morze.

Joan i Rolf komu­ni­ko­wali się rów­no­cze­śnie dwoma spo­so­bami. Jeden sta­no­wiły kłót­nie zmie­rza­jące do zerwa­nia, pod­czas gdy drugi, „pro­ces senny”, pole­gał na wspól­nym mil­czą­cym spo­glą­da­niu w nie­skoń­czo­ność. Spór o to, czy pozo­staną razem, czy też roz­staną się, to były świa­do­mie sto­so­wane spo­soby defi­nio­wa­nia się w związku, które na pozio­mie nie­świa­do­mo­ści kształ­to­wał wzo­rzec wspól­nej fascy­na­cji morzem. Wielu psy­cho­lo­gów zdaje sobie dzi­siaj sprawę, że ludzie potra­fią komu­ni­ko­wać się w tym samym cza­sie na kilku pozio­mach. Nowo­ścią jest fakt, że nie­za­mie­rzone prze­kazy, tak zwane „podwójne sygnały”, w rodzaju szorst­kiego głosu Joan, łączą ludzi z pro­cesem sen­nym, który prze­biega w tle, a jed­nak decy­duje o tym, że ludzie pozo­stają ze sobą.

Wydaje się więc, że ludzie są zdolni do jed­no­cze­snego komu­ni­ko­wa­nia się z uży­ciem dwóch zupeł­nie od sie­bie nie­za­leż­nych języ­ków, choć nie zdają sobie z tego sprawy. Język pierw­szy, inten­cjo­nalny, two­rzą pro­blemy i zagad­nie­nia, na któ­rych sku­piają się ich myśli, takie jak spory Joan i Rolfa. Ten pierw­szy pro­ces komu­ni­ka­cyjny jest tak suge­stywny, że nie­jako hip­no­ty­zuje słu­cha­czy, wyma­zu­jąc z ich świa­do­mo­ści pro­ces nieinten­cjo­nalny, senny.

Ów drugi pro­ces, nie­za­mie­rzony lub choćby mniej świa­domy, pozo­staje zagadką. Ludzie rzadko zdają sobie z niego sprawę i nie roz­ma­wiają o nim. A prze­cież im mniej uwagi zwra­camy na chrząk­nię­cia, wzru­sze­nia ramio­nami, wes­tchnie­nia, ruchy brwi, pozy­cję na krze­śle i inne skład­niki tego nie­in­ten­cjo­nal­nego języka, tym więk­szy i szko­dliw­szy wywiera on wpływ. Stwa­rza nawet pro­blemy soma­tyczne – Joan prze­cho­dziła ope­ra­cję gar­dła, która przy­czy­niła się do szorst­kiego brzmie­nia jej głosu. Wtórne podwójne sygnały w takim stop­niu zakłó­cają pier­wotną komu­ni­ka­cję, że pary szybko prze­stają się wza­jem­nie rozu­mieć. Roz­mowy o spra­wach kon­flik­to­wych stają się nagle krę­pu­jące albo co gor­sza scho­dzą do poziomu kłótni i wyzwisk, part­ne­rzy oskar­żają się wza­jem­nie o kłam­stwa, o to, że nie pamię­tają, co sami kie­dyś mówili lub robili. Im bar­dziej świa­domi będą tego sen­nego języka, tym łatwiej­sza i mniej bole­sna albo nawet nie­istotna sta­nie się praca nad ich zasad­ni­czymi pro­ble­mami.

Ten drugi pro­ces komu­ni­ka­cji nazy­wam „mową śnią­cego ciała”, ponie­waż skła­da­jące się na niego zja­wi­ska cie­le­sne, przyj­mo­wane pozy­cje, tony głosu, dzia­ła­nia i reak­cje można obser­wo­wać nie tylko w toku roz­mowy, lecz także w snach jego uczest­ni­ków. Można nauczyć się owego języka, tre­nu­jąc uważ­ność. Wyko­rzy­sta­nie tej wie­dzy wymaga jed­nak cier­pli­wo­ści, odwagi i samo­świa­do­mo­ści. Uży­wa­jąc jej na wła­sny rachu­nek, wpro­wa­dzasz do swo­jego świata odmienną rze­czy­wi­stość.

Mowa śnią­cego ciała naprawdę przy­po­mina sen. Nie odno­to­wu­jemy po pro­stu ze zro­zu­mie­niem jego prze­ka­zów. Infor­ma­cja poja­wia się na krótką chwilę w drob­nych ruchach ciała, dziw­nych wyobra­że­niach lub marze­niach sen­nych, a także w prze­ko­na­niach i mitach, które wyzna­jemy, nawet nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Na przy­kład Joan nie zda­wała sobie sprawy z tego, że źle znosi mil­cze­nie, a Rolf wie­rzył, że jest czło­wie­kiem bar­dzo uczu­cio­wym! Dla­tego wła­śnie my wszy­scy, tak jak Joan i Rolf, czę­sto cier­pimy z powodu sprzecz­nych prze­ko­nań, mitów i snów oddzia­łu­ją­cych na nasze codzienne kon­flikty w związ­kach i pod­sy­ca­ją­cych je, zakłó­ca­ją­cych nasze fizyczne funk­cjo­no­wa­nie. Powinny one zostać wydo­byte na świa­tło dzienne.

Zorien­to­wana na pro­ces praca z jed­nostką lub ze związ­kiem, w któ­rej ta jed­nostka uczest­ni­czy, nie­mal zawsze zdra­dza, że te same senne wzorce, które orga­ni­zują życie jed­nostki, orga­ni­zują rów­nież życie pary lub więk­szej grupy ludzi. Powiem potem wię­cej o tych wzor­cach, które nazy­wam „glo­bal­nym śnią­cym cia­łem”. Na razie wystar­czy powie­dzieć, że jest to śniące ciało kolek­tywne, pole komu­ni­ka­tów, które wycho­dzą na powierzch­nię pod­czas pracy z pro­cesem, ujaw­nia­jąc fakt, że każdy czło­nek grupy sta­nowi nie­uchron­nie jeden ze spe­cy­ficz­nych i nie­zbęd­nych kana­łów prze­kazu.

Glo­balne śniące ciało wiąże nas wszyst­kich ze sobą. W tajem­ni­czy spo­sób orga­ni­zuje oso­bi­stą psy­chikę każ­dego z nas i w nie­wi­doczny spo­sób łączy nas z wewnętrz­nym świa­tem innych osób, two­rząc i nisz­cząc przy­jaź­nie. Życie w takim polu wymaga nie tylko miło­ści i hoj­no­ści, lecz także daleko posu­nię­tej uważ­no­ści, odwagi i goto­wo­ści, by być sobą. Jakaż to ulga: una­ocz­nić sobie empi­rycz­nie odwieczne prze­świad­cze­nie, iż bycie w pełni sobą, uświa­da­mia­nie sobie wszyst­kich skład­ni­ków wła­snej jaźni, jest ważne nie tylko dla nas samych, lecz także dla całej spo­łecz­no­ści.

W zakre­sie roz­szy­fro­wy­wa­nia i prze­twa­rza­nia komu­ni­ka­tów glo­bal­nego śnią­cego ciała musimy się wiele nauczyć. Praca z pro­ce­sem sku­pia się na zdo­by­wa­niu tych umie­jęt­no­ści, na obser­wo­wa­niu i wyko­rzy­sty­wa­niu poja­wia­ją­cych się sygna­łów. W tej książce powin­ni­ście widzieć wciąż nie­ukoń­czoną pracę, próbę podą­ża­nia za parami i gru­pami z zacho­wa­niem względ­nego obiek­ty­wi­zmu. Jed­nym z jej celów jest uwol­nie­nie psy­cho­loga od skłon­no­ści do mani­pu­lo­wa­nia ludźmi za pomocą sztu­czek beha­wio­ral­nych i spryt­nych suge­stii wydo­by­wa­nych intu­icyj­nie z tera­peu­tycz­nej skrzynki z narzę­dziami. Wyko­rzy­stamy w tym celu śniące ciało, holo­gramy i teo­rie antro­po­lo­giczne.

Praca z pro­ce­sem ozna­cza w zasa­dzie podą­ża­nie za naturą. Pro­ce­sem jest to, co się wła­śnie dzieje, a nie to, co powinno się dziać. Pro­ce­sem jest to, co wła­śnie zostało pomy­ślane, co odbywa się zawsze, gdy ludzie spo­ty­kają się lub o sobie myślą. Jest to orga­niczna metoda, która przede wszyst­kim two­rzy rela­cje. Jeśli potra­fimy narzu­cić sobie obser­wo­wa­nie pro­ce­sów, to będziemy mogli pra­co­wać z natu­ral­nymi siłami dzia­ła­ją­cymi w związ­kach i uni­kać pro­wo­ko­wa­nia życio­wych krót­kich spięć przy uży­ciu metod lub pro­gra­mów dają­cych tylko krót­ko­ter­mi­nowe efekty.

Jeśli w tej książce czę­sto uży­wam ter­minu „praca z pro­ce­sem” zamiast okre­śle­nia „tera­pia rodzinna”, to z dwóch powo­dów.

Po pierw­sze, ludzie tkwiący w środku rodzin­nego kon­fliktu czę­sto opie­rają się tera­pii rodzin­nej, ponie­waż lękają się, że tera­peuta będzie pro­mo­wał insty­tu­cję rodziny z uszczerb­kiem dla roz­woju indy­wi­du­al­nego. „Praca z pro­ce­sem” sku­pia się na pro­ce­sach inten­cjo­nal­nych i nieinten­cjo­nal­nych, na tym, co się dzieje i co może się zda­rzyć, a nie na tym, co powinno być, co powinno się zda­rzać, ani na tym, jakie role powinny być odgry­wane.

Drugi powód uży­wa­nia przeze mnie ter­minu „praca z pro­ce­sem”, a nie „tera­pia rodzinna”, to fakt, że wielu ludz­kich pro­ble­mów nie da się zro­zu­mieć w ogra­ni­czo­nym kon­tek­ście tera­pii indy­wi­du­al­nej lub gru­po­wej. Jak się zdaje, istota ludzka jest zja­wi­skiem tak bar­dzo zło­żo­nym, że nie można pod­da­wać jej ogra­ni­cze­niom wyni­ka­ją­cym z zale­ca­nego tera­peu­tom sku­pia­nia uwagi na jed­no­stce lub rodzi­nie. Co wię­cej, ludzie są zbyt inte­re­su­jący, by zamy­kać ich w pudełku „para­dyg­matu tera­peu­tycz­nego”, który zakłada zawsze, że coś jest z nimi nie w porządku. Celem psy­cho­lo­gii mogłoby być kształ­to­wa­nie zdol­no­ści do ela­stycz­nego podą­ża­nia za pro­ce­sami rela­cji, któ­rych punkt sku­pie­nia prze­ska­kuje pomię­dzy sytu­acjami indy­wi­du­al­nymi a gru­po­wymi, pomię­dzy dziećmi a doro­słymi, pomię­dzy snami a sta­nami ciała, spon­ta­nicz­nym łącze­niem się i roz­dzie­la­niem, jed­nost­kową dyna­miką i zja­wi­skami parap­sy­chicz­nymi.

Pierw­sza połowa książki obej­muje prze­gląd kon­cep­cji pro­ce­sów oraz próbę adap­ta­cji teo­rii infor­ma­cji do pracy ze snami i cia­łem. Druga połowa kon­cen­truje się na parach i rodzi­nach, z naci­skiem na prak­tyczne zasto­so­wa­nie teo­rii do kon­kret­nego mate­riału. Ostat­nie dwa roz­działy zawie­rają omó­wie­nie wnio­sków, które wyni­kają dla glo­bal­nej eko­lo­gii z badań nad rela­cjami.

Roz­dział 2

Perspektywa badań nad rodziną

Przeniesienie

Jak pew­nie wie­cie, two­rząc teo­rię prze­nie­sie­nia, Freud uczy­nił rela­cje naj­waż­niej­szym punk­tem psy­cho­ana­lizy. Zgod­nie z tą teo­rią prze­nie­sie­nie jest neu­ro­tycz­nym prze­ja­wem faktu, że pacjenci rzu­tują czy też „prze­no­szą” na tera­peutę swoje pro­blemy w rela­cjach z matką i ojcem. W kla­sycz­nej psy­cho­lo­gii freu­dow­skiej to wła­śnie tera­peuta pośred­nio przy­wo­łuje te pro­blemy, gdyż pozo­staje dla pacjenta nie­zna­jomy i nie­wi­doczny. W typo­wej sytu­acji tera­peuta sie­dzi za biur­kiem, a pacjent leży na kozetce, prze­no­sząc na niego swoją fru­stra­cję i brak satys­fak­cji w związ­kach.

Przeciwprzeniesienie

Póź­niejsi freu­dy­ści, bada­jąc zja­wi­ska zacho­dzące pomię­dzy pacjen­tem a tera­peutą, stwo­rzyli teo­rię prze­ciw­prze­nie­sie­nia, czyli prze­no­sze­nia przez leka­rza na pacjenta wła­snych uczuć miło­ści i nie­na­wi­ści. Oka­zało się, że lekarz czę­sto doznaje emo­cji, które pacjent nie­świa­do­mie odpy­cha od sie­bie. Na przy­kład tera­peuta, który ma poczu­cie winy, ponie­waż żąda od pacjenta zapłaty za swoje usługi, może w rze­czy­wi­sto­ści odre­ago­wy­wać poczu­cie winy pacjenta z powodu doma­ga­nia się tych usług. Ina­czej mówiąc, we współ­cze­snym rozu­mie­niu freu­dow­skim lekarz może doświad­czać uczuć zwią­za­nych nie tylko z jego wła­snymi kom­plek­sami, lecz także z kom­plek­sami pacjenta.

Uzupełnienie Junga

Psy­cho­ana­liza freu­dow­ska zasad­ni­czo trak­tuje pacjenta jako samo­dzielną, wyod­ręb­nioną jed­nostkę i pró­buje go zro­zu­mieć jako takiego. Naj­pro­ściej rzecz ujmu­jąc, tera­peuta wkra­cza na scenę albo jako lustrzane odbi­cie pacjenta, albo jako osobna jed­nostka odpo­wie­dzialna za „prze­pra­co­wa­nie” jego pro­ble­mów emo­cjo­nal­nych. Jung kon­ty­nu­ował indy­wi­du­alne podej­ście do tera­pii i odkrył dodat­kowo, że na sytu­ację w związku rzu­tują nie tylko nie­roz­wią­zane pro­blemy z rodzi­cami. Każdy nie­roz­po­znany skład­nik jaźni może być spo­ra­dycz­nie rzu­to­wany w sytu­acji prze­nie­sie­nia. Na przy­kład pacjent może rzu­to­wać na psy­cho­ana­li­tyka swoje doświad­cze­nie z sza­ma­nem albo figurę mądrego sta­rego czło­wieka. W przy­padku prze­nie­sie­nia nega­tyw­nego mógłby też rzu­to­wać na niego obraz nie­chęt­nej matki lub chłod­nego, prze­in­te­lek­tu­ali­zo­wa­nego ojca. W toku tera­pii trudno jest prze­pra­co­wać takie nega­tywne pro­jek­cje, po czę­ści także dla­tego, że zawsze tkwi w nich jakaś cząstka prawdy. Kiedy więc pacjent utrzy­muje, że pra­wi­dłowo oce­nia tera­peutę, ten dopu­ściłby się nie­spra­wie­dli­wo­ści, upie­ra­jąc się, że „to tylko pro­jek­cja”.

W prze­ci­wień­stwie do innych szkół psy­cho­lo­gicz­nych Jung zale­cał, by w takiej zło­żo­nej sytu­acji tera­peuta odrzu­cił pro­fe­sjo­nalną maskę i przy­znał, że to, co twier­dzi osoba ana­li­zo­wana, może być prawdą, dobrze to czy źle. Gdyby pacjent widział w nim obraz suro­wego ojca, a tera­peuta rze­czy­wi­ście śnił o takiej postaci, Jung zapewne zachę­całby go do wyko­rzy­sta­nia w tera­pii tego aspektu swo­jego oso­bi­stego roz­woju.

Kłopoty z przeniesieniem

Suge­stia Junga, by tera­peuta bez­po­śred­nio włą­czał wła­sną osobę w pro­ces pacjenta, mocno kom­pli­kuje sprawę. Kiedy tera­peuta wkra­cza na scenę, zni­kają pro­jek­cje doty­czące jego auto­ry­tar­nej postawy. Nie jest już postrze­gany jako bóg, staje się teraz kimś real­nym! Jung czuł nawet, że mogłoby być z korzy­ścią tak dla pacjenta, jak i dla leka­rza, gdyby spo­ty­kali się poza sytu­acją tera­peu­tyczną. Może­cie sobie wyobra­zić, jaki skan­dal wywo­ła­łoby to w krę­gach psy­cho­lo­gów lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych XX wieku! Jesz­cze dzi­siaj trwają pomię­dzy tera­peutami spory o to, czy sto­sowne jest nawią­zy­wa­nie oso­bi­stego kon­taktu z pacjen­tem. Nie ma wszakże wąt­pli­wo­ści, że jeśli tera­peuta chce naprawdę poznać osobę, z którą pra­cuje, to naj­le­piej, żeby spo­tkał się z nią poza swoim gabi­ne­tem. W prze­ciw­nym razie, chcąc cało­ściowo oce­nić pacjenta, zdany jest na swoją wyobraź­nię. Ale prze­cież psy­cho­ana­li­tyk może nie mieć na to dość czasu, ener­gii i dobrych chęci. Szczę­śli­wie nie ist­nieją tu pro­ste reguły. Każdy musi zna­leźć swoją wła­sną drogę.

Naj­istot­niej­sze jest to, że Jung wpro­wa­dził rze­czy­wi­stość tera­peuty do pro­cesu pacjenta poprzez wyj­ście zza biurka i nawią­za­nie bez­po­śred­niego kon­taktu wzro­ko­wego. Natu­ral­nie nie z każ­dym pacjen­tem tak postę­po­wał. Nie­któ­rym potrzebny jest tera­peuta dzia­ła­jący jak suchy test psy­cho­lo­giczny, inni jed­nak pra­gną bar­dziej oso­bi­stego kon­taktu. Rela­cja w psy­cho­ana­li­zie sta­nowi więc pro­ces, który stale się zmie­nia – od jed­nej osoby do dru­giej, od pary do pary, z chwili na chwilę.

Ujaw­nie­nie rze­czy­wi­sto­ści tera­peuty czę­sto ozna­cza dla pacjenta odtwo­rze­nie rela­cji, jakie miał z innymi oso­bami w codzien­nym życiu. Może to być zja­wi­sko zupeł­nie pozy­tywne, ponie­waż da się wów­czas prze­pra­co­wać auten­tyczne pro­blemy w sytu­acji zbli­żo­nej do rze­czy­wi­stej. Zara­zem jed­nak psy­cho­ana­li­tyk sam pogrąża się w pro­ble­mach pacjenta i ryzy­kuje, że się nimi zarazi. Praca w polu, któ­rego sam jesteś czę­ścią, wymaga spe­cjal­nych narzę­dzi i dobrego zro­zu­mie­nia sytu­acji.

Otwarta i bez­po­śred­nia roz­mowa o prze­nie­sie­niu rzadko wystar­cza. Tera­peuta musi pra­co­wać nad roz­wi­kła­niem i wyka­zy­wać pacjen­towi, że część jego wyobra­żeń o nim to aspekty jego wła­snej osoby. Bar­dzo czę­sto jed­nak wza­jemna szcze­rość to za mało, by udało się poko­nać poważne trud­no­ści. Nie jest konieczne ana­li­tyczne zro­zu­mie­nie. Nie­kiedy nato­miast potrzeba uczci­wej kon­fron­ta­cji i star­cia. Stwier­dzi­łem na pod­sta­wie pro­wa­dzo­nych przeze mnie super­wi­zji adep­tów psy­cho­te­ra­pii, że bar­dzo nie­wielu pacjen­tów zgła­sza się na tera­pię po to, by lepiej zro­zu­mieć samego sie­bie. Dzięki doświad­cze­niom z semi­na­riów, pod­czas któ­rych stu­denci w celach szko­le­nio­wych sami dobie­rają się parami, odkry­łem, że jed­nym z kry­te­riów wyboru takiego, a nie innego tera­peuty jest ocena, czy dana osoba jest wystar­czająco słaba, by można ją było zdo­mi­no­wać! Pacjent może chcieć wyko­rzy­stać tera­peutę w roli worka tre­nin­go­wego, by popra­wić sobie samo­ocenę. W innym wypadku usta­wia go w pozy­cji matki, która ma go bez­wa­run­kowo wspie­rać. Tylko z rzadka pacjent pra­gnie nawią­zać peł­no­war­to­ściową rela­cję, w któ­rej tera­peuta roz­wija się rów­no­le­gle z nim. Jak wszy­scy wiemy, tera­peuci są tylko ludźmi; wielu z nich potrafi speł­nić jedy­nie ele­men­tarne ocze­ki­wa­nia pacjenta. Nie­jed­no­krot­nie więc pacjent prze­ra­sta tera­peutę. W tym momen­cie poja­wiają się kło­poty, któ­rym samo zro­zu­mie­nie nie zara­dzi. Czę­sto nie ma już innego wyj­ścia poza wezwa­niem dru­giego tera­peuty, by wkro­czył i roz­plą­tał sieć trud­no­ści.

Osoba trze­cia repre­zen­tuje szcze­gólny punkt widze­nia. Tu doty­kamy jed­nej z pierw­szych kon­klu­zji psy­cho­te­ra­pii, a przy tym może jed­nej z naj­bar­dziej szo­ku­ją­cych: głę­boki i trwały zwią­zek jest moż­liwy tylko wtedy, gdy świa­do­mość jest weń bez­po­śred­nio zaan­ga­żo­wana, a zara­zem zacho­wuje od niego dystans. Osoba trze­cia sym­bo­li­zuje świa­do­mość, która jest zarówno bez­oso­bowa, jak i oso­bowa, zarówno tao­istyczna, jak i emo­cjo­nalna, wyco­fana, a jed­nak zaan­ga­żo­wana w rela­cję. Repre­zen­tuje zdol­ność do wykro­cze­nia poza sytu­ację „jeden na jed­nego”, do postrze­ga­nia obu stron jako odręb­nych indy­wi­du­al­no­ści, a jed­no­cze­śnie jako cało­ści, która cierpi, ponie­waż jej czę­ści skła­dowe nie potra­fią się sku­tecz­nie ze sobą komu­ni­ko­wać.

Mieć rację

Wkro­cze­nie osoby trze­ciej jest nie­zbędne, ponie­waż kiedy dwoje lub więk­sza liczba człon­ków grupy wcho­dzi w spór, każdy obstaje przy tym, że to on ma rację. Prze­ko­na­nie, że racja jest po two­jej stro­nie albo że się mylisz, niczego nie zmie­nia w rela­cji, bo możesz mieć cał­ko­witą słusz­ność, możesz udo­wod­nić swoje racje przed naj­wyż­szym sądem w kraju, możesz wyka­zać przed ławą przy­się­głych, że jesteś mądrzej­szy, bar­dziej inte­li­gentny i bar­dziej świa­domy niż twój part­ner, a i tak wciąż będziesz miał z nim zni­komy kon­takt albo nie będziesz miał go wcale. Mieć rację – to dobre dla bogów, to tylko pewien usta­lony stan. W naj­lep­szym razie ocena, która jed­nak nie zastąpi żywego pro­cesu inter­per­so­nal­nego.

Ucieczka w terapię indywidualną

Zwią­zek to pro­ces anga­żu­jący dwoje lub więk­szą liczbę osób, wyma­ga­jący świa­do­mo­ści, odwagi i pokory. Kto ma wszyst­kie te zalety? Ni­gdy nie spo­tka­łem czło­wieka, który by je prze­ja­wiał, gdy ogarną go emo­cje. W takiej chwili instynk­towna reak­cja to poczu­cie krzywdy, wyco­fa­nie się z rela­cji i sku­pie­nie na samym sobie. Do takiego wyco­fa­nia docho­dzi przy banal­nej sprzeczce mał­żeń­skiej, kiedy jedna osoba zamyka za sobą drzwi i odma­wia wszel­kiej roz­mowy z drugą przez godziny, dnie, tygo­dnie, a w przy­padku nie­któ­rych roz­wo­dów – na zawsze.

Rezy­gna­cja i wyco­fa­nie zda­rzają się w teo­rii i prak­tyce psy­cho­te­ra­pii. Pod­czas tera­pii uwaga sku­pia się wyłącz­nie na pacjen­cie, któ­remu zwy­kle nie zależy na głęb­szym pozna­niu tera­peuty. Gdy idzie o kon­flikt w związku, pacjent może być do tego stop­nia umę­czony wła­snymi uwi­kła­niami, że upiera się, by zaj­mo­wać się tylko jego osobą. W ten spo­sób dowia­duje się wiele o sobie i swo­ich kom­plek­sach, może odkryć sche­maty pro­wa­dzące do kon­fliktu, ale ni­gdy naprawdę nie widzi sie­bie w kon­tek­ście swo­ich rela­cji i nie rozu­mie pro­cesu, który toczy się, kiedy obcuje z drugą osobą.

Terapia indywidualna jako neurotyczny aspekt terapeuty

Typowy tera­peuta ze swo­jej strony bywa zwy­kle zado­wo­lony, gdy pacjent zdra­dza ten­den­cje do wyco­fa­nia. Wynika to po czę­ści z faktu, że więk­szość tera­peu­tów nie ma ochoty na wcho­dze­nie z pacjen­tem w rela­cję, w któ­rej musie­liby spra­wiać wra­że­nie zwy­kłej ludz­kiej istoty. Nie są do tego przy­go­to­wani. Kiedy docho­dzi do kon­fliktu z pacjen­tem, tera­peuta czę­sto usztyw­nia się w swo­jej roli. Musi stale „mieć rację”, bo prze­cież zakłada się, że to on jest bar­dziej świa­domy sytu­acji niż pacjent. To zało­że­nie prze­ja­wia się w jego pry­wat­nych myślach lub wypo­wie­dziach na temat pacjenta. Uważa, że pacjenci są neu­ro­tyczni. W myśl tego para­dyg­matu tera­peuta postę­puje słusz­nie i pozo­staje cze­kać, aż w jego pacjen­cie zaj­dzie w cudowny spo­sób zmiana. Jeśli ów tera­peuta nie zdaje sobie z tego sprawy, to nie­za­leż­nie od tego, z jakiej szkoły się wywo­dzi, wpada w jedną z naj­więk­szych puła­pek w związ­kach, jaką sta­nowi prze­ko­na­nie, że ma słusz­ność.

To prze­ko­na­nie nabiera wagi w pracy tera­peu­tycz­nej, ile­kroć tera­peuta staje po jed­nej ze stron kon­fliktu, uwa­ża­jąc na przy­kład, że wła­śnie jego pacjent jest tą osobą w mał­żeń­stwie lub rodzi­nie, która ma więk­sze per­spek­tywy roz­woju. Ile­kroć uznaje, że osoba, z którą sam pra­cuje, jest lep­sza niż inni człon­ko­wie rodziny, ile­kroć pozwala się wcią­gnąć w sojusz z jed­nym z jej człon­ków skie­ro­wany prze­ciwko dru­giemu, popeł­nia nie­spra­wie­dli­wość wobec indy­wi­du­al­nego pacjenta i jego rodziny. Taka koali­cja jest zja­wi­skiem na tyle czę­stym, że zwy­kle ucho­dzi naszej uwa­dze. To jeden z powo­dów, dla któ­rych tera­pia indy­wi­du­alna tak czę­sto pro­wa­dzi do zerwa­nia związ­ków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki