Projekt HappyHead. Projekt HappyHead - Josh Silver - ebook
NOWOŚĆ

Projekt HappyHead. Projekt HappyHead ebook

Josh Silver

4,5

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Sięgnij po tę książkę, jeśli lubisz:

  • połączenie „Squid Game” z „Naszym ostatnim dniem”
  • mroczną, niepokojącą atmosferę, sekrety i wartką akcję
  • niespieszny romans między dwoma chłopakami.

Oto nastała prawdziwa epidemia nieszczęścia. Jednak mam dla was dobre wieści, drodzy przyjaciele! HappyHead pomoże ją zażegnać, HappyHead wie, jak to zrobić. Sebastian zostaje wybrany jako jeden ze stu uczestników innowacyjnego programu HappyHead, którego celem jest pomaganie nieszczęśliwym nastolatkom w rozwiązywaniu ich problemów. Chłopak zyskuje w ten sposób szansę, aby w końcu stać się kimś wartościowym i osiągnąć życiowy sukces. Uczestnicy zostają odizolowani od rodzin i poddani licznym próbom. Z dnia na dzień Seb nawiązuje coraz bliższą relację z Finnem, który boryka się z własnymi traumami. Kolejne wyzwania, którym muszą stawić czoła, są coraz bardziej niebezpieczne. Obaj nastolatkowie zaczynają kwestionować prawdziwą naturę eksperymentu. Co jest rzeczywistym celem projektu HappyHead? I czy uczestnicy mają szansę wyjść z niego żywi?

Prawa do ekranizacji wykupił aktor Taron Egerton, znany z takich produkcji jak „Czarny ptak”, „Rocketman” czy seria „Kingsman”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (8 ocen)
4
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mmaja2008

Nie oderwiesz się od lektury

wow wow wow megaa niepokojąca
10
Blackwell

Nie oderwiesz się od lektury

Waiting for part two. :)
00
gonick

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga jak bagno. Czekam na drugą część.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuHap­py­Head
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cja na okładceZO­FIA LANGE
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Re­dak­cjaBA­TURO.PL
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaBA­TURO.PL
Co­py­ri­ght © Josh Si­lver, 2023
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
Ta książka jest fik­cją li­te­racką. Na­zwy wła­sne, po­sta­cie, przed­się­bior­stwa, or­ga­ni­za­cje, miej­sca i wy­da­rze­nia zo­stały albo stwo­rzone przez Au­tora na po­trzeby tej hi­sto­rii, albo wy­ko­rzy­stane przez niego jako ele­ment fik­cji. Wszel­kie po­do­bień­stwo do fak­tycz­nie ist­nie­ją­cych osób, ży­wych lub zmar­łych, wy­da­rzeń lub lo­ka­li­za­cji jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
UWAGA! W pu­bli­ka­cji znaj­dują się tre­ści, które mogą po­wo­do­wać dys­kom­fort nie­któ­rych czy­tel­ni­ków i czy­tel­ni­czek – w tek­ście zo­stały po­ru­szone ta­kie te­maty, jak za­bu­rze­nia lę­kowe, cho­roby psy­chiczne, za­biegi me­dyczne, ho­mo­fo­bia oraz znę­ca­nie się.
ISBN 978-83-271-6685-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla DRD

Pry­watne i po­ufne

Hap­py­Head

Za­an­ga­żo­wa­nie. Roz­wój. Wdzięcz­ność.

Do wia­do­mo­ści Se­ba­stiana Se­atona

Gra­tu­la­cje!

Kon­tak­tu­jemy się z Tobą, aby po­in­for­mo­wać Cię, że zo­sta­łeś wy­brany w ra­mach na­boru in­au­gu­ra­cyj­nego do udziału w pro­jek­cie Hap­py­Head.

Pio­nier­ski pro­jekt Hap­py­Head jest oparty na ba­da­niach pro­wa­dzo­nych przez dok­tor Eileen Stone i przez świa­to­wej klasy ka­drę pro­fe­sor­ską. No­wa­tor­ski pro­gram ofe­ruje uczest­ni­kom szansę na od­na­le­zie­nie dłu­go­trwa­łego szczę­ścia. Ukoń­cze­nie pro­gramu po­zwoli Ci wy­zwo­lić drze­miący w To­bie po­ten­cjał i jed­no­cze­śnie wy­po­saży Cię w na­rzę­dzia, któ­rych po­trze­bu­jesz, aby osią­gnąć suk­ces w przy­szło­ści.

Zo­sta­niesz zo­bo­wią­zany do wzię­cia udziału w trzy­na­sto­dnio­wym kur­sie, któ­rego ele­men­tami będą róż­nego ro­dzaju za­da­nia, te­ra­pia oraz uważ­nie mo­ni­to­ro­wane za­biegi nie­me­dyczne. W celu do­świad­cze­nia jak naj­peł­niej­szej imer­sji przez trzy­na­ście dni nie bę­dziesz mieć kon­taktu ze swoją ro­dziną i przy­ja­ciółmi. Po­nadto do czasu ukoń­cze­nia kursu do­stęp do urzą­dzeń mo­bil­nych oraz in­ter­netu bę­dzie za­ka­zany.

Pro­simy, abyś za­brał ze sobą na­stę­pu­jące rze­czy:

• Obu­wie spor­towe (bez sznu­ró­wek).

• Obec­nie przyj­mo­wane leki.

• Je­den oso­bi­sty przed­miot, który nie de­fi­niuje Cię jako osoby, ale jest dla Cie­bie ważny. Umieść, pro­szę, ten przed­miot w do­łą­czo­nym za­my­ka­nym pu­dełku.

Pro­gram roz­pocz­nie się 1 wrze­śnia, a uczest­nic­two w nim bę­dzie się wią­zało z uspra­wie­dli­wie­niem nie­obec­no­ści w szkole lub na uczelni. Pro­simy o do­tar­cie na miej­sce nie póź­niej niż o 20.00. W za­łącz­niku znaj­dują się kwe­stio­na­riusz, opis moż­li­wo­ści do­tar­cia do ośrodka, ulotka ze szcze­gó­ło­wymi in­for­ma­cjami oraz for­mu­larz zgody do wy­peł­nie­nia przez ro­dzica lub opie­kuna praw­nego.

Pro­simy o cał­ko­wi­cie szczere wy­peł­nie­nie kwe­stio­na­riu­sza. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jemy chwili, kiedy bę­dziemy mo­gli po­wi­tać Cię w pro­gra­mie Hap­py­Head. Obec­ność obo­wiąz­kowa.

Z po­zdro­wie­niami

Pro­fe­sor G. Man­ning :-)

.

ROZ­DZIAŁ 1

NIEBO BO­WIEGO

– My­ślę, że to tam – mówi mama.

– Już tam by­li­śmy – od­po­wiada tata tro­chę opry­skli­wie.

– Nie, to inna droga, spójrz.

– Wszyst­kie wy­glą­dają tak samo.

– Nie, ta jest węż­sza niż inne.

– A co mówi na­wi­ga­cja?

– Nie działa. Po­ka­zuje, że je­ste­śmy w szcze­rym polu.

– Je­ste­śmy w szcze­rym polu – do­rzuca od sie­bie Lily.

To dość nie­for­tunne, że spę­dzam sie­dem­na­ste uro­dziny z twa­rzą od ośmiu go­dzin przy­kle­joną do szyby sa­mo­chodu, pod­czas gdy moi ro­dzice i sio­stra cały czas mó­wią, jakby nie po­trze­bo­wali na­wet chwili na od­dech. Ko­niecz­nie chcieli mi po­ma­chać na po­że­gna­nie, ale choć po­wie­dzia­łem, że mogą to zro­bić z ganku, uwa­żali, że nie bę­dzie to aż tak zna­czące.

My­ślę, że zde­cy­do­wa­nie by­łoby zna­czące. Ozna­cza­łoby, że mógł­bym wsiąść do po­ciągu i unik­nąć ca­łej tej sy­tu­acji. Mógł­bym ten ostatni raz spo­tkać się z Shelly i się z nią po­że­gnać, a nie wsta­wać o czwar­tej trzy­dzie­ści nad ra­nem, obu­dzony przez tatę, który po­trzą­sał mi przed twa­rzą pu­deł­kiem cze­ko­la­do­wych che­erio­sów, twier­dząc, że to pysz­no­ści spe­cjal­nie na moje po­że­gna­nie.

Te­raz mama po­wta­rza, że wy­jazd do Hap­py­Head zde­cy­do­wa­nie wyj­dzie mi na do­bre. Po­wi­nie­nem być szczę­śliwy, że zo­sta­łem wy­brany. Wdzięczny.

– To istne bło­go­sła­wień­stwo. – Mama uwiel­bia to słowo. – Na­prawdę – mówi i ła­pie ze mną kon­takt wzro­kowy we wstecz­nym lu­sterku. – Za­wsze by­łeś nieco wraż­liwy, prawda?

Ona chyba na se­rio chce, że­bym od­po­wie­dział.

Lily pry­cha.

– Cóż...

– I ko­chamy to w to­bie, Seb. Na­prawdę. Za­wsze tak mocno prze­ży­wa­łeś różne rze­czy. – O rany. – Nie, żeby to było coś złego. Taki... je­steś. To czyni cię wy­jąt­ko­wym. – Mam ochotę otwo­rzyć drzwi i wy­sko­czyć wprost w krzaki, które mi­jamy. – Tylko cza­sem mar­twię się o to, jak so­bie po­ra­dzisz. Ży­cie nie jest ła­twe.

Od ja­kie­goś czasu moi ro­dzice i na­uczy­ciele po­dzie­lają prze­ko­na­nie, że musi wy­da­rzyć się coś, co wy­wróci wszystko do góry no­gami, je­śli mam wejść w Ko­lejny Etap Ży­cia le­piej przy­go­to­wany.

Kiedy przy­szedł list, byli bar­dzo pod­eks­cy­to­wani.

Hap­py­Head bę­dzie od­po­wie­dzią na wszystko.

Musi być.

Byli co do tego zgodni.

Sa­mo­chód jest na­pa­ko­wany mo­imi rze­czami, po­mię­dzy mną a Lily znaj­duje się wy­pchana wa­lizka. Wła­ści­wie tak jest le­piej. Tylko kiedy tata za ostro ha­muje, czyli nie­mal cały czas, ba­gaż wbija mi się w klatkę pier­siową. Nie chcia­łem brać wszyst­kiego ze swo­jej szafy, ale mama się uparła. Kiedy pró­bo­wa­łem ją prze­ko­nać, że nie ma ta­kiej po­trzeby ze względu na li­stę wy­ma­ga­nych rze­czy, od­parła, że ni­gdy nie można być za bar­dzo przy­go­to­wa­nym.

– Gdzie my w ogóle je­ste­śmy? – ję­czy Lily.

– Pra­wie na miej­scu – za­pew­nia nie­zbyt prze­ko­nu­jąco mama. – Tro­chę trudno się na­wi­guje po tych szkoc­kich dro­gach. Spró­bu­jemy mieć z tego frajdę.

Frajda.

Shelly po­wie­działa, że za­mie­rzała za­ła­twić bu­telkę wódki i tro­chę trawki, a jej wu­jek miał nam po­zwo­lić sie­dzieć na ty­łach swo­jego pubu i przy­no­sić dar­mowe drinki.

Bu­dzik na 4.30 – na­pi­sa­łem do niej wczo­raj. Mu­szę od­pu­ścić, je­śli mam prze­trwać tę po­dróż. Sry.

Chcia­łem iść do pubu.

Na­prawdę chcia­łem.

Słabo – od­pi­sała Shelly. To twoje pie­przone uro­dziny, stary, a po­tem wy­jeż­dżasz pra­wie na dwa ty­go­dnie. Mó­wisz, że je­steś nie­za­leżny, ale oni tak na­prawdę mają cię w gar­ści, Seb. Bo­isz się ich. Za­wsze się ba­łeś. Na ra­zie. Se­rio, mam na­dzieję, że z kimś się tam za­przy­jaź­nisz, że­bym nie tylko ja mu­siała się uże­rać z tym gów­nem.

Nic na to nie od­po­wie­dzia­łem. Shelly uwiel­bia uży­wać peł­nych zdań i zwra­cać się do mnie po imie­niu, kiedy my­śli, że wy­sta­wiam ją do wia­tru. Zresztą nie za­wsze ro­bię to, co każą mi ro­dzice. Je­śli już im ule­gam, to dla­tego, żeby uła­twić so­bie sprawę, bo nie przyj­muję do­brze ich roz­cza­ro­wa­nia i tek­stów typu „to do cie­bie nie­po­dobne, Seb”. Poza tym już pa­li­łem kie­dyś trawę i nie­spe­cjal­nie mi się po­do­bało. Zro­biło mi się słabo i zwy­mio­to­wa­łem pod prysz­ni­cem.

Shelly nie do­stała li­stu z Hap­py­Head.

Nikt inny z mo­jej szkoły nie do­stał.

Tylko ja.

Może jest za­zdro­sna.

Wi­dzę, że mama prze­gląda ulotkę dla ro­dzi­ców i opie­ku­nów – kartki mają po­za­gi­nane rogi i są po­kryte śla­dami po kub­kach z kawą – i znów się za­czyna.

– Ach, Seb. Wy­brany.

– Je­stem nie­mal pe­wien, że od­było się to lo­sowo, mamo.

Wy­daje mi się, że nie roz­stała się z tą ulotką od czasu, kiedy ją do­sta­li­śmy. Czy­tała ją tak wiele razy, że te­raz zna ją na pa­mięć i cza­sem cy­tuje mi frazy z tek­stów w środku, w stylu „pie­lę­gno­wa­nie moc­nych stron” czy „bież­nia lek­ko­atle­tyczna”.

W sa­mo­cho­dzie jest bar­dzo go­rąco.

– Mu­sieli coś w to­bie do­strzec, Seb. Je­stem o tym prze­ko­nana. Pew­nie wy­ko­rzy­stują ja­kiś... ze­staw stan­dar­dów przy pro­ce­sie wy­boru, prawda? Ri­chard?

Tata nie od­po­wiada.

– Mamo, oni mnie na­wet ni­gdy nie spo­tkali.

– A poza tym – na­dal w to brnie – po­trze­bo­wa­łeś odro­biny za­chęty, co nie? Twoje oceny ostat­nio nieco się po­gor­szyły, więc...

– Tak, to wspa­niale, mamo.

Ob­raca się, żeby na mnie spoj­rzeć, i wprost pro­mie­nieje na­dzieją.

– Pod­pi­sa­łam wszyst­kie for­mu­la­rze. A ty wy­peł­ni­łeś do­kład­nie kwe­stio­na­riusz, prawda? – Ki­wam po­ta­ku­jąco głową. – To do­brze. „Obec­ność obo­wiąz­kowa”. O rety! Jak kie­dyś w woj­sku...

Sta­ram się nie za­uwa­żać tonu jej głosu, który można zin­ter­pre­to­wać jako „pro­szę, pro­szę, pro­szę, tylko tego nie schrzań, synu”.

Na­gle czuję zna­jomy ucisk w żo­łądku wy­wo­łany stra­chem. Wy­cią­gam cu­kierka z paczki Sher­bet Pips, którą mam w we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki. A kiedy wkła­dam go do ust, zdaję so­bie sprawę, że nie mogę po­wstrzy­mać drże­nia ręki.

– Mo­żemy włą­czyć Hunky Dory? – py­tam.

Lily prze­wraca oczami, przez chwilę wi­dać je­dy­nie ich białka. Uwiel­bia za­cho­wy­wać się tak, jak­bym tylko uda­wał, że lu­bię Da­vida Bo­wiego, żeby wy­da­wać się bar­dziej in­te­re­su­jący. Ale to nie­prawda.

– Uda­wana ob­se­sja – mru­czy pod no­sem.

– Po­cze­kaj, Seb. Po­trze­bu­jemy prze­rwy od mu­zyki, żeby móc po­my­śleć. – Mama gwał­tow­nie wci­ska przy­cisk na de­sce roz­dziel­czej i Li­gh­tho­use Fa­mily na­gle prze­staje grać.

Ni­gdy nie czu­łem po­trzeby tłu­ma­cze­nia się ze swo­jego uzna­nia dla Bo­wiego, zwłasz­cza mo­jej głu­piej młod­szej sio­strze. Jest prze­ko­nana, że szu­ka­łem cze­goś, co sprawi, że będę po­strze­gany w inny spo­sób, gdyż je­stem „do bólu zwy­czajny”, ale wcale tak nie było.

To Bo­wie mnie zna­lazł.

Nie zro­zu­mia­łaby tego, jak ważna była dla mnie ta chwila, gdy ma­jąc trzy­na­ście lat, po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem bły­ska­wicę prze­ci­na­jącą jego twarz na półce z pły­tami u mamy Shelly.

Albo tego, że ukra­dłem tę płytę.

Albo tego, że kiedy jej słu­cha­łem, tań­czy­łem w swoim po­koju w mamy bu­tach na ob­ca­sie, cza­sem przy tym pła­cząc.

Nie mu­szę jej tego wszyst­kiego mó­wić.

Nie mu­szę jej też mó­wić, że Bo­wie był pierw­szym męż­czy­zną, który mi się spodo­bał.

I mó­wiąc, że mi się spodo­bał, mam na my­śli – na po­waż­nie.

Ten typ po­do­ba­nia, gdy ma się w gło­wie roz­go­rącz­ko­waną go­ni­twę my­śli, nie można się sku­pić, my­śleć o ni­czym in­nym. Gdy roz­ma­wiam z jego zdję­ciem pod koł­drą i chcę ro­ze­rwać swoją klatkę pier­siową, żeby ukoić ból zwią­zany z tym, że nie je­ste­śmy ra­zem, ochło­dzić swoje roz­grzane wnę­trze ser­cami wszyst­kich, któ­rzy ni­gdy nie czuli się w ten spo­sób.

Czuję za­pach se­rowo-ce­bu­lo­wych chru­pek, które tata pró­buje jeść, jed­no­cze­śnie trzy­ma­jąc kie­row­nicę. Unosi opa­ko­wa­nie i wy­sy­puje je so­bie na twarz.

– A niech to.

– Patrz na drogę, ko­cha­nie.

– Prze­pra­szam.

Ze słu­cha­wek Lily dud­nią te bez­na­dziejne dźwięki, które tak uwiel­bia. Czę­sto po­wta­rza, że nie ro­zu­miem tej ma­ją­cej wiel­kie zna­cze­nie mu­zyki. To chrze­ści­jań­ski pop. Ubó­stwia ko­ścielne ze­społy po­powe i aku­rat za to moi ro­dzice dają jej różne rze­czy i wożą tam i z po­wro­tem na za­ję­cia tańca w stylu do­wol­nym cztery dni w ty­go­dniu; a poza tym za­wsze ma dwu­dzie­sto­fun­towe bank­noty w port­mo­netce. Ma pięt­na­ście lat i jest bo­gat­sza niż więk­szość lu­dzi, któ­rych znam. Ni­gdy tego nie zro­zu­miem, ale naj­wi­docz­niej tak wła­śnie działa Bóg.

– Lily, przy­cisz to. Czy wpi­sa­li­śmy do for­mu­la­rza ta­bletki, które Seb bie­rze na stałe, Ri­char­dzie? Wy­daje mi się, że za­po­mnie­li­śmy. My­ślisz, że za­po­mnie­li­śmy? Na pewno chcą wie­dzieć o ta­kich rze­czach. A le­cze­nie dia­ze­pa­mem w ze­szłym roku? Ri­chard?

– Wszystko wpi­sa­li­śmy do for­mu­la­rza, mamo. – Roz­glą­dam się za przy­ci­skiem do ka­ta­pul­to­wa­nia.

Lily po­ru­sza ra­mio­nami w górę i w dół, od­twa­rza­jąc ja­kiś ruch bę­dący czę­ścią cho­re­ogra­fii street-dance’owej, któ­rego mu­siała się na­uczyć pod­czas wszyst­kich tych tre­nin­gów ta­necz­nych.

– A co z la­wen­dową mgiełką do po­du­szek? – pyta moja sio­stra. – Czy o tym też chcą wie­dzieć?

Mama spo­gląda na tatę za­nie­po­ko­jona.

– My­ślisz, że chcą?

– Bar­dzo śmieszne, Lily – włą­czam się. – Jak ci idzie hip-hop? Wi­dzę, że za­ję­cia w końcu przy­no­szą re­zul­taty.

– Ku­tas – rzuca.

– Pro­szę? Nie sły­sza­łem cię. – Moja sio­stra prze­wraca oczami. – Gło­śniej Lily.

KU-TAS, po­wta­rza bez­gło­śnie.

– Daj spo­kój, Seb. Ty aku­rat po­wi­nie­neś wie­dzieć, co to ta­kiego – od­zywa się. Od­rywa się od te­le­fonu. Wska­zuje wy­mow­nie na mamę, zło­śli­wie się przy tym uśmie­cha­jąc.

Za­wsze grozi, że im po­wie. Szan­ta­żuje mnie pięt­na­sto­latka. Uwiel­bia to. Mała sa­dystka. Wzru­sza ra­mio­nami nie­dbale, jakby mó­wiła: „no da­lej, sprawdź mnie”. Chce zo­ba­czyć, jak się skrę­cam.

I tak mnie to nie ob­cho­dzi. Oni wie­dzą. Mu­szą wie­dzieć.

Ob­ra­cam się i przy­ci­skam czoło do zim­nej szyby, która za­pa­ro­wuje od cie­płego po­wie­trza mo­jego od­de­chu.

Sku­piam się na ja­sno­żół­tych po­lach.

Niebo ma dziś ko­lor nie­bie­skich bły­ska­wic.

Niebo Bo­wiego.

Lily przy­ci­ska ję­zyk do wnę­trza po­liczka, wy­brzu­sza­jąc go tro­chę.

– Hap­py­Head. Brzmi, jakby ro­bili tam do­brze nie tylko gło­wie. Na pewno od razu się od­naj­dziesz, Seb. – Za­do­wo­lona z sie­bie od­chyla się do tyłu, jakby coś wy­grała.

Już nie­długo. A po­tem tro­chę spo­koju.

Od­po­czynku od tego wszyst­kiego.

Pra­wie dwa ty­go­dnie.

Ga­pię się przez okno i przy­glą­dam ciem­nie­ją­cemu niebu ze smu­gami w bar­wach różu i fio­letu jak świeży si­niak.

Mama gwał­tow­nie wciąga po­wie­trze.

– Wpi­sa­li­śmy mo­cze­nie nocne z dzie­ciń­stwa?

– Tak, mamo – od­po­wia­dam. – Wszystko jest w for­mu­la­rzu. Po pro­stu daj już spo­kój. Jezu. – Sa­mo­chód pod­ska­kuje na dro­dze i ude­rzam głową w szybę.

– Uwa­żaj na słowa. – Mama brzmi jak ura­żona.

Lily się uśmie­cha.

Na­gle tata wci­ska gwał­tow­nie ha­mulce, a siła roz­pędu spra­wia, że w moje ciało wpi­jają się pasy bez­pie­czeń­stwa.

– Tato! – Lily traci nad sobą pa­no­wa­nie. – Na se­rio wo­la­ła­bym nie zgi­nąć przed im­prezą uro­dzi­nową Loli w przy­szłym ty­go­dniu.

– Prze­pra­szam wszyst­kich.

Pa­trzę w górę na gę­stą ścianę wy­so­kich szu­wa­rów, w którą pra­wie wje­cha­li­śmy. Ta­kie same szu­wary ota­czały nas z obu stron przez ostat­nią go­dzinę.

Mam zdrę­twiałe i palce u stóp, i ty­łek, a poza tym bar­dzo chciał­bym się wy­si­kać.

– Blair Witch Pro­ject, edy­cja ro­dzinna – mówi Lily. Spo­gląda na chwie­jące się na wie­trze szu­wary.

Się­gam po ko­lej­nego cu­kierka.

– Cóż, nie mo­żemy tu po pro­stu sie­dzieć – war­czy mama na tatę.

Ze­ga­rek na de­sce roz­dziel­czej wska­zuje 19.30.

– Po­dobno mu­simy tam do­trzeć przed dwu­dzie­stą – do­daję.

Tak było w li­ście.

Pro­simy o do­tar­cie na miej­sce nie póź­niej niż o 20.00.

– Tak, Seb, do­brze o tym wiemy – za­pew­nia mama ci­chym gło­sem. Otwiera skrytkę sa­mo­cho­dową i grze­bie po­śród mię­tó­wek, jakby mapa miała się tam na­gle po­ja­wić.

Sie­dzimy przez mi­nutę w ci­szy, w któ­rej sły­chać tylko od­głos wia­tru po­śród szu­wa­rów, a co ja­kiś czas także wku­rza­jące prych­nię­cia Lily. Się­gam do ple­caka, żeby wy­cią­gnąć te­le­fon.

Shelly.

Otwie­ram wia­do­mość.

Baw się do­brze, Seb. Dasz tam czadu.

Na­dal pi­sze do mnie po imie­niu, ale przy­naj­mniej już tro­chę jej prze­cho­dzi. Od­pi­suję.

Thx. Jak prze­żyję. Ta pie­przona po­dróż może mnie wy­koń­czyć, za­nim tam do­trę. Jak było wczo­raj?

Sły­chać stu­ka­nie w szybę.

– Co do dia­bła?! – krzy­czy Lily.

– Lily! – upo­mina ją mama, ale milk­nie, kiedy ob­raca się i wi­dzi to, co reszta z nas. Twarz męż­czy­zny za­glą­da­ją­cego do środka przez okno po­nad głową mo­jej sio­stry.

ROZ­DZIAŁ 2

SŁO­NECZ­NIKI

– Dzień do­bry! – od­zywa się sze­roko uśmiech­nięta twarz o bar­dzo bia­łych zę­bach.

Męż­czy­zna robi krok w tył i po­ka­zuje nam przód swo­jego kom­bi­ne­zonu. Prze­biega pal­cem po kie­szeni na piersi, gdzie pod wi­ze­run­kiem uśmiech­nię­tej buźki wid­nieje ja­sno­zie­lony na­pis „Hap­py­Head”.

– Ach – wzdy­cha mama. – Ide­al­nie! – Śmieje się w spo­sób, który su­ge­ruje, że rów­nie do­brze mo­głaby się roz­pła­kać. Po­tem opusz­cza szybę w oknie i wy­sta­wia przez nią głowę. – Wy­daje mi się, że tro­chę się zgu­bi­li­śmy – mówi z uda­wa­nym wy­twor­nym ak­cen­tem, co cza­sem jej się zda­rza.

Męż­czy­zna ob­cho­dzi przód sa­mo­chodu. Prze­cina snopy re­flek­to­rów, a jego żółty kom­bi­ne­zon ośle­pia­jąco od­bija świa­tło.

– Pro­szę się nie mar­twić, trudno zna­leźć to miej­sce. – Ci­cho się śmieje i po­chyla. – Wi­dzę, że pań­stwo w kom­ple­cie! – do­daje. Jego głowa w otwar­tym oknie znaj­duje się te­raz po­nad ko­la­nami mamy.

– Se­aton – przed­sta­wia się mama, wy­cią­ga­jąc rękę w po­bliżu twa­rzy męż­czy­zny.

Ten uj­muje jej dłoń i przez chwilę mam wra­że­nie, że za­raz ją uca­łuje. Mama chyba też tak to od­biera, bo wy­daje z sie­bie zdu­szony pisk. Nic ta­kiego się jed­nak nie zda­rza. Męż­czy­zna za­miast tego en­tu­zja­stycz­nie po­trząsa dło­nią mamy i od­po­wiada:

– Ach, tak! Jest pani matką Se­ba­stiana.

– Tak – re­aguje gło­śno mama.

– Cześć. – Pa­trzy wprost na mnie. – A więc do­tar­łeś.

Od głowy uno­szą­cej się w po­wie­trzu do­cho­dzi silny za­pach środ­ków od­ka­ża­ją­cych. Przy­po­mina mi się ró­żowy krem, który mama na­kła­dała nam na wy­sypkę, kiedy cho­ro­wa­li­śmy na ospę wietrzną.

– Cześć – od­po­wia­dam od­ka­żo­nej gło­wie.

Włosy męż­czy­zny są sta­ran­nie przy­strzy­żone i uło­żone za po­mocą żelu tak, aby je­den lo­czek opa­dał na czoło. Jakby był człon­kiem gangu T-Birds z filmu Gre­ase, tego, w któ­rym tań­czą na sa­mo­cho­dzie. Wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe rzu­cają cień na dolną po­łowę twa­rzy.

– Po­ra­dzimy so­bie we dwóch, pani Se­aton. Stąd już nie jest da­leko do bramy.

– Wspa­niale – mówi mama. – Dzię­kuję. W samą porę, prawda, ko­chani?

Tata kiwa głową.

Lily po pro­stu gapi się na męż­czy­znę.

– Tak więc, Se­ba­stia­nie. Za­bierzmy twoje rze­czy. – Na­dal się uśmie­cha.

– Ja­sne.

Mój żo­łą­dek wy­peł­nia ner­wowe uczu­cie cie­pła, robi mi się słabo. Otwie­ram drzwi sa­mo­chodu i za­bie­ram ple­cak z pod­łogi. Kiedy staję przy szu­wa­rach i za­my­kam drzwi, po­wiew zim­nego wia­tru wkrada się pod moją kurtkę. Prze­cho­dzi mnie dreszcz.

– Wszystko tam masz? – pyta Od­ka­żony i wska­zuje na mój ba­gaż.

– Ano – od­po­wia­dam.

– Obec­nie przyj­mo­wane leki?

– No, tak.

Niebo przy­brało wła­śnie ko­lor sza­rego po­piołu.

– Oso­bi­sty przed­miot?

– Och, oczy­wi­ście, że go ma! – Głos mamy do­cho­dzi z sa­mo­chodu. – W tym fi­ku­śnym pu­dełku.

– Czy jest ono za­bez­pie­czone? – pyta ci­cho.

– Co ta­kiego? – Co­fam się o krok, bo męż­czy­zna znaj­duje się te­raz bar­dzo bli­sko mo­jej twa­rzy. – Tak. Jest... za­bez­pie­czone.

Utrzy­muje ze mną kon­takt wzro­kowy. Jego oczy są bar­dzo czarne. Nie je­stem do końca pe­wien, co po­wi­nie­nem zro­bić.

Wtedy kiwa głową.

– Świet­nie! – Kle­pie mnie po ple­cach i pusz­cza do mnie oko. – Chodźmy.

Znów się uśmie­cha.

– A co z wa­liz­kami? – do­py­tuje mama. – Może bę­dzie po­trze­bo­wał...

– Nie bę­dzie.

Od­ka­żony prze­cho­dzi przed sa­mo­chód i staje w swoim żół­tym kom­bi­ne­zo­nie w świe­tle re­flek­to­rów. Jego zęby błysz­czą.

– Prze­pra­szam, ale kim pan jest? – od­zywa się Lily.

– Lily! – Mama od­wraca się do niej. – Nie bądź nie­grzeczna. Prze­pra­szam pana.

– Skąd wiesz, że on w ogóle pra­cuje w tym miej­scu?

– Pro­szę się nie mar­twić. – Od­ka­żony się śmieje. – To celna uwaga, Lily. Mam przy so­bie do­wód toż­sa­mo­ści, który może się oka­zać po­mocny. – Wy­ciąga go z fron­to­wej kie­szeni kom­bi­ne­zonu i unosi przed przed­nią szybą. Mama i tata po­chy­lają się, żeby go od­czy­tać. – Zo­sta­łem po­pro­szony, by ze­brać spóź­nial­skich z drogi. Spo­dzie­wa­li­śmy się, że na po­czątku mogą po­ja­wić się ja­kieś pro­blemy, chęt­nie po­znamy pań­stwa opi­nię. Być może na­stęp­nym ra­zem mapa by­łaby do­brym roz­wią­za­niem? – Pa­trzy na mamę.

– Tak, by­łaby bar­dzo po­mocna, yyy – mama mruży oczy, wpa­tru­jąc się w do­ku­ment – Mark. Tak, dzię­kuję. – Wi­dzę, że się ru­mieni.

– Chcie­li­śmy po­ma­chać mu na po­że­gna­nie – od­zywa się sła­bym gło­sem tata. Może przy­szło mu do głowy, że ta ośmio­go­dzinna po­dróż nie była warta tego wszyst­kiego. – Nie le­piej od­sta­wić go do bramy?

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Po­ra­dzimy so­bie we dwóch, prawda, ko­lego?

Ko­lego.

– Chyba tak – od­po­wia­dam. Za­rzu­cam ple­cak na ra­mię i do­łą­czam do Od­ka­żo­nego przed sa­mo­cho­dem. Kiedy pa­trzę na przed­nią szybę, czuję na­głą chęć po­wrotu do środka.

Za­ci­skam zęby. Bar­dzo mocno.

– Dzięki, że prze­je­cha­li­ście ze mną tę całą trasę. – Pod­no­szę rękę w ge­ście po­że­gna­nia.

– Robi się ciemno. – Od­ka­żony chwyta mnie za ra­mię i cią­gnie do tyłu. – Chodźmy.

– Po­cze­kaj­cie! – krzy­czy mama i otwiera drzwi. Staje przede mną, wy­ciąga ra­miona. Ro­bię krok do przodu, a ona przy­tula mnie i ca­łuje w czu­bek głowy. – Po pro­stu daj z sie­bie wszystko – mówi. – Na pewno do­brze ci to zrobi.

– Twoja mama ma ra­cję. – Od­ka­żony się uśmie­cha.

Tata wy­ciąga rękę przez okno i od­ma­chuje mi na po­że­gna­nie.

– Po­wo­dze­nia, synu.

Męż­czy­zna znów chwyta mnie za ra­mię. Pa­trzę na tylne sie­dze­nie i wi­dzę, że Lily ma na gło­wie słu­chawki, po­ru­sza nią w rytm ja­kie­goś po­po­wego prze­boju, za­pewne ze wspa­nia­łym prze­sła­niem.

Ła­pie ze mną kon­takt wzro­kowy.

– Pa – mówi, a po­tem bez­gło­śnie do­daje: fiutku.

Ob­ra­cam się, po­nie­waż Od­ka­żony znów cią­gnie mnie za ra­mię. Tym ra­zem moc­niej. Sły­szę za sobą od­głos za­my­ka­nych drzwi i uru­cha­miany sil­nik.

– Z ro­dziną za­wsze jest trudno, co nie, ko­lego?

Nie wiem za bar­dzo, co na to od­po­wie­dzieć, więc wzru­szam ra­mio­nami. Sły­szę klak­son sa­mo­chodu, a po­tem świa­tła prze­su­wają się po na­szych syl­wet­kach i roz­lega się chrzęst żwiru pod ko­łami.

No i po­je­chali.

Od­ka­żony ru­sza. Idzie szybko przede mną.

– To nie­da­leko. Może z pół go­dzinki – oznaj­mia.

– Ale my­śla­łem, że...

– Trzy­maj tempo.

– Chwi­leczkę! – Pod­no­szę głos. – Mark? Mu­szę na stronę.

Za­trzy­muje się.

– Stronę?

– Mu­szę się za­ła­twić. – Mój Boże. – To była długa po­dróż.

Przez chwilę na coś czeka, a po­tem wi­dzę, jak jego plecy uno­szą się i opa­dają, kiedy głę­boko od­dy­cha. Od­wraca się z uśmie­chem.

– Zrób to tam, szybko. – Wska­zuje na ciemne szu­wary.

– Tam?

– A gdzie in­dziej?

Pa­trzę na sze­lesz­czące trawy i krzaki.

– No do­bra, wy­trzy­mam jesz­cze.

Od­ka­żony pod­cho­dzi do mnie.

– Mu­sisz być od­porny, Se­ba­stia­nie – mówi. – To ważne.

– Ja­sne...

– Nie mo­żesz za­wsze wy­bie­rać ła­twej drogi. W Hap­py­Head.

Pa­trzy na mnie i zde­cy­do­wa­nie nie mruga. Jesz­cze raz spo­glą­dam w stronę szu­wa­rów.

– Mogę po­cze­kać, dzięki Mark. Nie po­trze­buję tak bar­dzo.

– W po­rządku. Mo­żesz iść na stronę, kiedy doj­dziemy do sło­necz­ni­ków. Tam nie jest aż tak gę­sto.

Za­nim do­cie­ramy do sło­necz­ni­ków, robi się nie­mal zu­peł­nie ciemno. Wi­dzę tylko nie­koń­czące się rzędy ro­ślin, które bie­gną aż do wy­so­kiego ogro­dze­nia.

– Śmiało – za­chęca Mark i wska­zuje la­tarką pole.

Par­cie na pę­cherz jest tak mocne, że aż czuję ból, a poza tym za­czy­nam wi­dzieć białe plamki na nie­bie. Przy­gry­zam wargę i wcho­dzę po­mię­dzy rzędy sło­necz­ni­ków. Ich kwiaty się­gają po­nad moją głowę. Kiedy oglą­dam się za sie­bie, syl­wetka Marka od­cina się na tle nieba. Trzyma coś, co wy­gląda jak krót­ko­fa­lówka.

Przy­kłada ją do ust.

– Nie­długo – do­biega jego głos. – Tak. Tro­chę się zgu­bili. Se­ba­stian jest te­raz ze mną...

Znaj­duję duży sło­necz­nik, usta­wiam się tak, żeby zna­lazł się mię­dzy nami, i od­daję na niego mocz. Prze­cho­dzi mnie dreszcz ulgi. Do­okoła unosi się para.

Nie do końca tego ocze­ki­wa­łem.

Wła­ści­wie nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, bo w ulotce nie było żad­nych zdjęć, nie są­dzi­łem jed­nak, że będę si­kał na polu sło­necz­ni­ków. Cała ta ak­cja to dla mnie tro­chę jak Na­groda Księ­cia Edyn­burga, gdzie trzeba się wy­ka­zać, i jest po­wód, dla któ­rego się na to nie pi­sa­łem.

– Skoń­czy­łeś?! – woła Od­ka­żony.

Jezu. Pod­ska­kuję, ale od razu znów ła­pię rów­no­wagę.

– Chwi­leczkę – od­po­wia­dam.

Spo­glą­dam za sie­bie. W ciem­no­ści sło­necz­niki wy­glą­dają tro­chę jak ludz­kie głowy. Le­wi­tu­jące i ob­ser­wu­jące. Jesz­cze raz prze­cho­dzi mnie dreszcz, kiedy wy­ci­skam z sie­bie ostat­nie kro­ple, jed­no­cze­śnie pa­trząc na swoje nowe wsu­wane vansy. Wra­cam na ścieżkę dość szyb­kim kro­kiem.

Mu­siał za­uwa­żyć, że oglą­da­łem się za sie­bie, po­nie­waż mówi:

– Nie ma po­wo­dów do obaw. – Ro­bię taką minę, żeby po­my­ślał, że po­czy­nił złe za­ło­że­nie. – A te­raz chodźmy. Nie chcemy się spóź­nić na wpro­wa­dze­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki