Prawdziwe życie. Tom 2. Pamięć operacyjna - Maiwenn Alix - ebook

Prawdziwe życie. Tom 2. Pamięć operacyjna ebook

Alix Maiwenn

4,0

Opis

Wyobraź sobie świat, w którym każdy może komunikować się z innymi za pomocą myśli. Świat, w którym nocami można śnić „sny na jawie” tak realne, jak prawdziwe życie. Świat bez przemocy, w którym relacje opierają się na harmonii i trosce… A teraz wyobraź sobie, że by Cię od niego odłączono…

17-letnia Lani żyła w takim idealnym świecie aż do dnia, w którym została z niego brutalnie wyrwana. Życie „offline” przyniosło jej miłość ale też ukazało ciemną stronę systemu, dlatego dołączyła do rebeliantów i została wojowniczką, jedną z najlepszych. Kiedy mężczyzna, którego pokochała, zostaje porwany, Lani podejmuje desperacką próbę odzyskania go. Tymczasem na wyspie rebeliantów dochodzi do zamachu stanu…

Książka wydana w ramach projektu GRAMY W ZIELONE.

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Przygotowanie aplikacji do programu Kreatywna Europa dotyczącej projektu „Gramy w zielone” zostało dofinansowane przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




In Real Life T2: Mémo­ire vive © Édi­tions Mi­lan, 2019 Text co­py­ri­ght © Ma­iwenn Alix © tłu­ma­cze­nie Pa­weł Ła­piń­ski © for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg 2023
Pro­jekt okładki: Agnieszka Cie­śli­kow­ska
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Anna No­wacka-De­vil­lard
Re­dak­cja i ko­rekty: Re­dak­tor­nia.com
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Ma­ria Gro­mek
Opieka pro­duk­cyjna: Mul­ti­print Jo­anna Da­nie­luk
Sfi­nan­so­wane ze środ­ków UE. Wy­ra­żone po­glądy i opi­nie są je­dy­nie opi­niami au­tora lub au­to­rów i nie­ko­niecz­nie od­zwier­cie­dlają po­glądy i opi­nie Unii Eu­ro­pej­skiej lub Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Wy­ko­naw­czej ds. Edu­ka­cji i Kul­tury (EACEA). Unia Eu­ro­pej­ska ani EACEA nie po­no­szą za nie od­po­wie­dzial­no­ści.
Pia­seczno 2023 Wy­da­nie I
ISBN 978-83-966090-6-9
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄG
www.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ 1

– Alek­san­der!

Jego ciało unosi się w zie­lo­nej po­świa­cie unie­ru­cho­mione przez pro­mień pa­da­jący z po­dusz­kowca. Na twa­rzy wi­dać prze­ra­że­nie. Wstaję i pod­bie­gam do niego.

– Nie!!!

Sys­tem nie może go za­brać, tylko nie jego! Mu­szę go ja­koś za­trzy­mać! Moje palce prze­ni­kają przez snop świa­tła. Alek­san­der wciąż tam jest. To tylko kilka me­trów ode mnie... Ja­kiś cię­żar przy­gniata mnie do ziemi, aż tracę dech. Czy­jeś ręce przy­ci­skają mnie do zim­nego be­tonu w ko­ry­ta­rzu ko­szar.

– Już za późno, Lani! Za późno! – sły­szę w uszach krzyk Alizy. – Za­brali go!

Sta­ram się uwol­nić. Nie może być za późno. Skoro nie da się ścią­gnąć Alek­san­dra z po­wro­tem na zie­mię, to mogę spró­bo­wać strą­cić ten po­dusz­ko­wiec albo...

– Nie... – szep­cze nade mną Aliza. – Nie, nie, nie...

Zie­lone świa­tło na­gle znika, a wtedy ko­ry­tarz po­grąża się w ciem­no­ści. Luk ma­szyny się za­mknął. Fur­kot po­dusz­kowca. Przez chwilę zszo­ko­wana wpa­truję się w ciemną noc, która od­cina się we fra­mu­dze drzwi.

– Nie, nie, nie, nie, nie!

Czuję, jak cię­żar Alizy opusz­cza moje plecy. Ale i tak nie mogę się ru­szać. Nie po­tra­fię ode­rwać wzroku od skrawka nieba, gdzie jesz­cze chwilę wcze­śniej wi­dzia­łam Alek­san­dra. To ja mia­łam tra­fić w ten pro­mień, nie on. Ode­pchnął mnie, żeby mnie chro­nić. Za­jął moje miej­sce.

– Coś nie za­dzia­łało! Jego mi­kro­bomba nie od­pa­liła!

Pod­no­szę głowę. Aliza ner­wowo po­stu­kuje w ekran ze­garka.

– On nie ma bomby... – sły­szę wła­sny szept.

Twarz mo­jej to­wa­rzyszki wy­krzy­wia gry­mas prze­ra­że­nia. Jesz­cze ni­gdy jej ta­kiej nie wi­dzia­łam.

– Chcesz mi po­wie­dzieć, że wzięli go żyw­cem? – krzy­czy Aliza, te­raz już ogar­nięta pa­niką.

Żyw­cem. Wzięli go żyw­cem... Gar­dło mi się za­ci­ska. Ki­wam głową, le­dwo świa­doma łez, które za­le­wają mi oczy.

– O cho­lera! – klnie Aliza. – Mu­simy zna­leźć Jo! I to na­tych­miast!

Chwyta mnie za koł­nierz, że­bym wstała. Moje nogi po­ru­szają się au­to­ma­tycz­nie, ale mój umysł na­dal spo­wija gę­sta mgła.

„Wzięli go żyw­cem. Żyw­cem”. To zda­nie po­wraca w mo­jej gło­wie bez końca. „Wzięli go żyw­cem”.

– Szyb­ciej, Lani! – krzy­czy Aliza. – Mu­simy zna­leźć Jo! Albo So­kra­tesa! Może oni będą w sta­nie coś zdzia­łać!

„Zna­leźć Jo... Zna­leźć Jo”. Mój umysł na­gle się roz­ja­śnia. „Zna­leźć Jo. Zna­leźć So­kra­tesa. Zro­bić coś. Może nie jest jesz­cze za późno”. Do mo­ich żył do­ciera ła­du­nek ad­re­na­liny, który wy­trąca mnie z otę­pie­nia. Jakby ktoś wy­jął mi watę z uszu. Na dwo­rze wyją sy­reny. Noc roz­ry­wają krzyki miesz­kań­ców. Uwal­niam się z uści­sku Alizy i za­czy­nam biec.

Prze­stało pa­dać. Kilku Od­zy­ski­wa­czy zbiera ciała me­cha­nicz­nych psów, które nas za­ata­ko­wały, i cią­gnie je za sobą wśród gło­śnego me­ta­licz­nego ło­skotu. Inni ukła­dają ich tru­chła na stos: nic z tych ro­bo­tów nie może się zmar­no­wać. Do­strze­gam w po­bliżu Jo, który wy­krzy­kuje ja­kieś roz­kazy, na­dal dzier­żąc w rę­kach ka­ra­bin.

– Avery, leć po­szu­kać Gula i jego chło­pa­ków, bę­dziemy po­trze­bo­wali po­mocy, żeby roz­człon­ko­wać ten cały złom.

Bie­gnę w jego kie­runku.

– Mar­cus! So­phie! – wrzesz­czy Jo. – Weź­cie pię­ciu lu­dzi i zrób­cie ob­chód bu­dynku. Trzeba się upew­nić, że ża­den z nich nam już nie za­graża.

Na­gle Jo mnie do­strzega i jego twarz ła­god­nieje.

– Zja­wiasz się w samą porę, żoł­nierko – rzuca. – Mo­żesz do­łą­czyć do...

– Alek­san­der! Wzięli go żyw­cem! Mu­simy coś zro­bić!

Je­dyną re­ak­cją jest ci­sza z jego strony. Jo spo­gląda na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Po­rwał go ostatni po­dusz­ko­wiec – do­daję po­spiesz­nie. – Mu­simy ich za­trzy­mać!

Jo pa­trzy to na mnie, to na Alizę. Po raz pierw­szy wi­dzę na twa­rzy tego twar­dego i nie­wzru­szo­nego męż­czy­zny coś no­wego. Strach.

– Will, za­stąp mnie – rzuca w po­śpie­chu roz­kaz. – Lani, pój­dziesz ze mną, mu­simy zna­leźć So­kra­tesa i Ru­dolfa. Alizo, ty idź z Mar­cu­sem.

Chwilę póź­niej bie­gniemy oboje w stronę głów­nego bu­dynku. W mo­jej gło­wie po­wraca bez końca ob­raz Alek­san­dra uno­szo­nego przez pro­mień zie­lo­nego świa­tła. Może nie jest jesz­cze za późno... Wcho­dzimy do bu­dynku. Drzwi do ciem­nego ko­ry­ta­rza są sze­roko otwarte. Ich skrzy­dła zo­stały po­kie­re­szo­wane pa­zu­rami psów. Jo na­gle przy­staje i unosi ka­ra­bin. Idę jego śla­dem. Ro­boty mo­gły się tu za­kraść już po od­lo­cie po­dusz­kow­ców.

Ogar­nia nas ci­sza. Sy­rena mil­czy. Te­raz wwierca mi się w uszy prze­cią­głe bu­cze­nie. Jo daje znak, że­by­śmy szli da­lej. W głębi znaj­dują się schody pro­wa­dzące do cen­trum do­wo­dze­nia, rów­nież po­grą­żone w mroku. Omia­tam całe pole wi­dze­nia lufą broni, go­towa na­ci­snąć spust w każ­dej chwili. Na­gle wi­dzę ja­kiś ruch. Ce­luję w drzwi do sali Rady. Po­woli się uchy­lają.

– Jest tam kto? Droga wolna? – pyta ja­kiś głos.

W tej sa­mej chwili w od­dali roz­lega się wy­buch. Sły­chać krzyki. W mie­ście mu­szą być jesz­cze ja­kieś ro­boty.

– Za­ba­ry­ka­duj­cie się, Zy! – roz­ka­zuje Jo. – Nie wy­chodź­cie, do­póki po was nie przyj­dziemy!

Drzwi mo­men­tal­nie się za­my­kają, a wtedy Jo nie­znacz­nym ru­chem ka­ra­binu daje mi znać, że­by­śmy szli da­lej. Wspi­nam się po scho­dach na pal­cach, z oczami utkwio­nymi w ko­ry­tarz na pię­trze. Stres ści­ska mi klatkę pier­siową, serce ło­mo­cze ogłu­sza­jąco. Za chwilę bę­dzie wi­dać cały ko­ry­tarz. Lampy ukryte wzdłuż ścian oświe­tlają go sła­bym, bia­łym świa­tłem. Ani śladu ro­bo­tów. Bie­gnę pro­sto do sali do­wo­dze­nia i znów nad­sta­wiam uszu. Przez drzwi do­cie­rają do mnie zdu­szone głosy. A więc są w środku! Jo puka krótką se­rią w skrzy­dło me­ta­lo­wych drzwi, które otwie­rają się sze­roko, pro­sto na Ru­dolfa.

– Za­brali Alek­san­dra – mó­wię od razu, na­wet nie pró­bu­jąc ukryć pa­niki. – Mu­simy za­trzy­mać te po­dusz­kowce!

Ru­dolf stoi oszo­ło­miony. Do­strze­gam za nim So­kra­tesa, któ­rego skon­cen­tro­wane rysy spo­wija blade świa­tło bi­jące od kon­soli.

– Co ta­kiego?

– Za­brali Alek­san­dra – po­wta­rzam, wcho­dząc do środka. – So­kra­te­sie, mu­simy coś zro­bić!

Moje stwier­dze­nie zo­staje przy­jęte mil­cze­niem, które za­kłóca wy­łącz­nie od­głos drzwi za­my­ka­nych na klucz za mo­imi ple­cami.

– Co to w ogóle za cyrki? – ry­czy wresz­cie przy­wódca Od­zy­ski­wa­czy. – Prze­cież był z nami jesz­cze dwie mi­nuty temu. A ona co tu w ogóle robi, Jo? Dla­czego nie jest w celi?

Sto­jący za mną do­wódca od­działu szy­kuje się do od­po­wie­dzi, ale ja nie cze­kam.

– Bra­łam udział w bi­twie – od­pa­ro­wuję nie­cier­pli­wie. – A Alek­san­der zo­stał wcią­gnięty przez ostatni po­dusz­ko­wiec, na mo­ich oczach. Mu­simy coś zro­bić! Nie ma czasu do stra­ce­nia!

W moim gar­dle pęcz­nieje gula: wal­czę sama ze sobą, żeby się nie roz­pła­kać. Spo­glą­dam roz­pacz­li­wie na So­kra­tesa. Ale on tylko sie­dzi nie­ru­chomo, blady i zdru­zgo­tany.

– Za­mknij gdzieś na­tych­miast tego szkod­nika, Jo – mówi Ru­dolf.

Nie mogę uwie­rzyć, że w ta­kiej chwili je­dyne, co się dla niego li­czy, to to, jak się wy­do­sta­łam z aresztu. A za­mknął mnie, po­nie­waż od­mó­wi­łam wy­ko­na­nia nie­le­gal­nego wy­roku.

– Nie, Ru­dol­fie – wtrąca się na­gle So­kra­tes zde­cy­do­wa­nym gło­sem. – To nie czas i miej­sce. Lani, po­dejdź tu, pro­szę.

Ru­dolf otwiera usta obu­rzony, ale po­tem coś jakby do niego do­ciera. Pod­cho­dzę szybko do star­szego męż­czy­zny. Jest blady jak ściana. Po­chyla się nad kon­solą. Wi­dać na niej mapę Ame­ryki Pół­noc­nej i dzie­sięć czer­wo­nych punk­tów, które się po niej prze­miesz­czają.

– Za­tem wi­dzia­łaś wy­raź­nie, że za­brał go je­den z po­dusz­kow­ców?

– Tak.

– W ta­kim ra­zie to mu­siał być ten.

So­kra­tes wska­zuje mi ma­szynę le­cącą na końcu for­ma­cji.

– Jo, w ja­kim sta­nie jest twój od­dział? – szep­cze So­kra­tes, nie od­ry­wa­jąc oczu od ekranu.

– Na cho­dzie, go­towy do ak­cji. Stra­ci­łem tylko dwoje lu­dzi.

– Świet­nie. Wy­cią­gnę Toma z tur­nieju na kilka se­kund. Bę­dziemy po­trze­bo­wali wię­cej da­nych.

So­kra­tes wy­pada pę­dem z po­miesz­cze­nia, zo­sta­wia­jąc mnie samą z Ru­dol­fem i Jo. W sali za­pa­no­wuje ci­sza. Męż­czyźni są po­chło­nięci ob­ser­wa­cją czer­wo­nych punk­tów, które po­ru­szają się sko­kowo do przodu – co od­zwier­cie­dla dzia­ła­nia Toma zbie­ra­ją­cego in­for­ma­cje z kap­suły snu. Na­stęp­nie punkty zni­kają z mapy. Tom mu­siał opu­ścić tur­niej. Spo­glą­dam z nie­po­ko­jem na Jo, a po­tem na Ru­dolfa.

– Chyba mo­żemy coś zro­bić? Ja­koś ich za­trzy­mać?

– Pew­nie, że nie mo­żemy – war­czy do mnie Jo. – Gdyby było ina­czej, to na tej wy­spie nie bra­ko­wa­łoby tylu dzieci. Je­dyne, co mo­żemy zro­bić, to spró­bo­wać od­zy­skać Alek­san­dra, za­nim jego mózg zo­sta­nie wy­czysz­czony z za­war­to­ści. Ina­czej Sys­tem do­wie się wszyst­kiego o tym, w jaki spo­sób że­ru­jemy na nim od lat. Ale od­bi­cie Alek­san­dra bę­dzie bar­dzo trudne.

Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła.

– Dla­czego? – Tylko tyle je­stem w sta­nie z sie­bie wy­du­sić.

– Są dwa ośrodki, do któ­rych kie­ruje się bun­tow­ni­ków. A je­dyny, który jest w na­szym za­sięgu...

– Taaa, w za­sięgu, do­bre so­bie! – kpi Ru­dolf. – Trzeba pły­nąć w górę rzeki Mac­ken­zie, mi­ja­jąc po dro­dze z kil­ka­na­ście in­sta­la­cji, do­trzeć do mia­sta, za­kraść się do ośrodka dla bun­tow­ni­ków i wy­do­stać się z niego nie­zau­wa­żo­nym. A to wszystko w stre­fie, w któ­rej roi się od po­dusz­kow­ców i dro­nów!

Ru­dolf stuka pal­cem w miej­sce na ma­pie znaj­du­jące się na kra­wę­dzi ja­kiejś rzeki wpa­da­ją­cej do Oce­anu Ark­tycz­nego. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę. To tuż na po­łu­dnie od Ka­li­na­hopy, sto­licy dys­tryktu są­sia­du­ją­cego z tym, w któ­rym kie­dyś miesz­ka­łam. Samo serce Sys­temu.

– Ale jed­nak jest to wy­ko­nalne – od­po­wiada mu Jo. – Bar­dzo ry­zy­kowne, ale wy­ko­nalne. Na­to­miast je­żeli po­dusz­ko­wiec za­bie­rze go do dru­giego ośrodka, już po nas.

– Dla­czego? Gdzie jest ten drugi ośro­dek? – py­tam. Nie je­stem w sta­nie za­ma­sko­wać stra­chu.

– Tam.

Jo wska­zuje na punkt w re­gio­nie Wiel­kich Je­zior, obok daw­nego Chi­cago. Ty­siące ki­lo­me­trów od miej­sca, w któ­rym się znaj­du­jemy – do tego w stre­fie, o któ­rej za­wsze my­śla­łam, że jest zbyt za­nie­czysz­czona, żeby w ogóle dało się w niej żyć. Blednę.

– Je­żeli za­brali go tam, mu­simy od­pu­ścić i za­rzą­dzić ewa­ku­ację – mówi Ru­dolf chłod­nym gło­sem. – Za­bie­rzemy stąd ja­kąś setkę osób i bę­dziemy żyć jak szczury w be­to­no­wym bun­krze pod zie­mią, mo­dląc się, by Alek­san­der nie miał o nim po­ję­cia. Reszta wy­spy może co naj­wy­żej mieć na­dzieję, że Sys­tem okaże się dla nich po­błaż­liwy.

Aku­rat kiedy koń­czy wy­ma­wiać te słowa, na ma­pie po­now­nie po­ja­wiają się po­dusz­kowce. Lecą na wschód. W kie­runku dru­giego ośrodka.

Ru­dolf wali pię­ścią w stół i roz­wście­czony prze­wraca kop­nia­kiem fo­tel.

– No nie wie­rzę! – krzy­czy.

Stoję onie­miała, wpa­tru­jąc się w punkty, które zni­kają na se­kundę, żeby po­ja­wić się ka­wa­łek da­lej – co­raz bli­żej Wiel­kich Je­zior. Nie. Nie, Alek­san­der nie może prze­paść w rę­kach Sys­temu. Na pewno można coś jesz­cze zro­bić. To nie może się skoń­czyć w ten spo­sób!

Przy­po­mina mi się, jak przy­niósł mi na­par zio­łowy nad brze­giem je­ziora. Kro­ple wody osa­dza­jące się na jego dłu­gich rzę­sach pod­czas na­szej wspól­nej ką­pieli. Łuk jego szczęki. Uśmiech. Alek­san­der, który w ulew­nym desz­czu za­biera mnie do Bra­ców, za­raz po tym, jak ura­to­wał mi ży­cie. Nasz pierw­szy po­ca­łu­nek przy ogni­sku. Po­czu­cie braku na­gle prze­szywa mi serce, ogar­nia mnie roz­pacz.

So­kra­tes wcho­dzi do po­miesz­cze­nia cał­kiem blady.

– Alek­san­der jest w dro­dze do ośrodka w Chi­cago. Je­żeli chcemy go od­bić, to ostatni mo­ment, żeby wy­my­ślić plan.

Tłu­mię w so­bie płacz ulgi. Skoro So­kra­tes tak re­aguje, to zna­czy, że być może nie wszystko jesz­cze stra­cone.

– Prze­glą­da­li­śmy już pro­ce­dury na po­czątku tego roku, So­kra­te­sie – nie­cier­pliwi się Ru­dolf. – Wiesz o tym tak samo do­brze jak ja: nie je­ste­śmy przy­go­to­wani na ta­kie przy­padki. Nie ma moż­li­wo­ści, że­by­śmy zdą­żyli do­trzeć do Chi­cago na czas. Trzeba uru­cho­mić ewa­ku­ację i to na­tych­miast!

– Nie! Nie po­rzu­cimy go w ten spo­sób! – unosi się star­szy męż­czy­zna. – Może da­li­by­śmy radę ukryć się na po­kła­dzie jed­nego z po­dusz­kow­ców Sys­temu? A ten he­li­kop­ter w ru­inach Bar­row? A ten w Pru­dhoe? Prze­cież musi być spo­sób na zna­le­zie­nie ma­szyny, którą można by tam po­le­cieć!

– Roz­wa­ża­li­śmy już te opcje, So­kra­te­sie. Sam mó­wi­łeś, że to nie­moż­liwe!

– No cóż, ja też mogę się cza­sem po­my­lić. Trzeba roz­wa­żyć po ko­lei wszyst­kie moż­li­wo­ści, ja­kie mamy. Na pewno coś nam umknęło.

– Chyba osza­la­łeś! Chcesz, że­by­śmy tra­cili czas, za­miast zaj­mo­wać się ewa­ku­acją?

Tem­pe­ra­tura dys­ku­sji za­czyna ro­snąć, ja tym­cza­sem sta­ram się zna­leźć spo­sób na po­ko­na­nie kilku ty­sięcy ki­lo­me­trów naj­szyb­ciej, jak się da. Może gdyby ja­kiś okręt wy­sa­dził nas z qu­adami na wschod­nim wy­brzeżu... Nie. To na­dal ogromny dy­stans, w do­datku na gę­sto za­le­sio­nym te­re­nie, bez ja­kich­kol­wiek dróg. Ża­den po­jazd so­bie tam nie po­ra­dzi.

– A Alfa-101? – mówi na­gle Jo.

Od­wra­cam się do niego. Stół oświe­tla rysy Jo upior­nym bla­skiem. Wzrok zde­ter­mi­no­wa­nego męż­czy­zny kie­ruje się po ko­lei na każde z nas.

– Nie włą­czy­li­śmy do na­szych pla­nów za­so­bów, które wi­dzie­li­śmy w ba­zie. A prze­cież jest tam po­dusz­ko­wiec – stwier­dza do­bit­nie. – Mo­del, który da­li­by­śmy radę pi­lo­to­wać.

No ja­sne! Te­raz so­bie przy­po­mi­nam tę ma­szynę w han­ga­rze, który prze­mie­rza­li­śmy po moim po­rwa­niu. Po­dusz­ko­wiec w sta­nie uśpie­nia, po­kryty ku­rzem, z otwar­tym lu­kiem i po­wyw­ra­ca­nymi skrzy­niami trans­por­to­wymi na tra­pie. Moje oczy znów kie­rują się w stronę re­gionu Wiel­kich Je­zior. Nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że ten po­dusz­ko­wiec mógłby tam do­le­cieć. Iskierka na­dziei po­zwala mi od­dy­chać tro­chę swo­bod­niej. Twarz So­kra­tesa sto­ją­cego na­prze­ciwko mnie zdaje się na­bie­rać barw. Ru­dolf cho­dzi wszerz i wzdłuż po­miesz­cze­nia – jego po­liczki na­dal są czer­wone od zło­ści, ale spoj­rze­nie ma już za­my­ślone.

– Do­brze, Jo, ale w ja­kim sta­nie jest ta ma­szyna? – opo­nuje. – I kto niby miałby ją pi­lo­to­wać? Od pięć­dzie­się­ciu lat nikt z tu­tej­szych nie po­trafi la­tać czymś ta­kim!

– Ja mogę. Ro­bi­łam kursy na po­dob­nych mo­de­lach w trak­cie mo­ich snów na ja­wie.

Słowa same wy­do­stały się z mo­ich ust. Ru­dolf od­wraca się w moją stronę za­sko­czony, jakby na­gle przy­po­mniał so­bie o mo­jej obec­no­ści.

– I my­ślisz, że mo­gła­byś nim do­le­cieć aż tam? – pyta So­kra­tes.

– My­ślę, że tak.

So­kra­tes wzdy­cha z ulgą i prze­suwa dło­nią po twa­rzy. Ru­dolf pod­nosi swoje krze­sło i siada za sto­łem. W jego prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu nie ma już śladu zło­ści, która jesz­cze przed chwilą go na­pę­dzała. Jest cał­ko­wi­cie skon­cen­tro­wany.

– W ja­kim sta­nie jest ten po­dusz­ko­wiec, Jo? – pyta spo­koj­nym to­nem.

– Cał­kiem nie­złym. Zna­czy, tak mi się zdaje. Nie wi­dzia­łem żad­nej po­waż­nej awa­rii. Ka­dłub i skrzy­dła nie­na­ru­szone. Ta baza zo­stała za­pro­jek­to­wana tak, żeby móc dzia­łać przez dwie­ście lat i to bez po­mocy z ze­wnątrz, więc po­winno dać się go na­pra­wić. Teo­re­tycz­nie Gul i jego chło­paki po­winni być w sta­nie do­pro­wa­dzić go do stanu uży­wal­no­ści.

– Co o tym my­ślisz, So­kra­te­sie? – pyta Ru­dolf.

– To na­sza je­dyna szansa – pada od­po­wiedź. – Mu­simy prze­jąć tę ma­szynę. Ale wiesz, co to ozna­cza, Lani...

So­kra­tes ob­raca się i wska­zuje na ciemny kąt po­miesz­cze­nia. W pół­mroku le­dwo do­strze­gam ciemną masę an­dro­ida, któ­rego poj­mał Alek­san­der. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę. Je­śli chcemy się do­stać na po­dusz­ko­wiec, trzeba prze­jąć kon­trolę nad bazą. A to wy­maga prze­pro­gra­mo­wa­nia ro­bo­tów. So­kra­tes szkoli mnie i Toma w tym celu od ty­go­dni, ale po­no­simy po­rażkę za każ­dym ra­zem, kiedy mie­rzymy się z za­da­niem. Nie czuję, że­by­śmy ro­bili ja­kie­kol­wiek po­stępy.

– My­śli pan, że dam radę? – py­tam peł­nym wa­ha­nia gło­sem. – To zna­czy... Na­dal nie udało mi się wy­trzy­mać w trak­cie po­je­dyn­ków wię­cej niż kilka mi­nut.

– Ow­szem, dasz – od­po­wiada So­kra­tes bar­dzo po­waż­nie. – I mu­sisz to zro­bić. Je­steś te­raz na od­po­wied­nim po­zio­mie. Tak czy ina­czej, za kilka dni wy­słał­bym cię, że­byś je prze­pro­gra­mo­wała.

– Na­dal nie po­wie­dział mi pan, jak się to...

So­kra­tes otwiera usta, żeby mi od­po­wie­dzieć, ale tym ra­zem to Ru­dolf za­biera głos.

– No do­bra, cóż, skoro mamy plan, za­bierzmy się do tego od razu. Jo, po­szu­kaj Gula. Po­wiedz mu, żeby przy­niósł wszyst­kie do­ku­menty o kon­ser­wa­cji po­dusz­kow­ców, ja­kie ma na sta­nie. Mu­simy spi­sać wszystko, czego bę­dziemy po­trze­bo­wać, żeby można było po­sta­no­wić, ilu lu­dzi z tobą wy­słać. Na­stęp­nie przy­go­tu­jemy mi­sję.

– Roz­kaz, sze­fie.

Jo wstaje, strzela ob­ca­sami i po­spiesz­nie wy­cho­dzi z po­miesz­cze­nia.

ROZ­DZIAŁ 2

Gdy tylko drzwi się za­my­kają, So­kra­tes mu­ska stół do­ty­kowy. Po­ka­zuje się nam trój­wy­mia­rowy ho­lo­gram bazy Alfa-101: plą­ta­nina tu­neli, sal i ga­le­rii w sa­mym sercu Góry Go­łę­bia.

– Pa­mię­tasz na­szą ostat­nią roz­mowę, Lani? – pyta So­kra­tes ła­god­nym gło­sem.

Wska­zuje na pod­ziemne po­miesz­cze­nie głę­boko pod zie­mią, ozna­czone czer­wo­nym ko­lo­rem.

– Tak, pa­mię­tam... – od­po­wia­dam szep­tem. – To tam znaj­duje się sala do­wo­dze­nia an­dro­idami, które trzeba prze­pro­gra­mo­wać.

– Po­win­naś tam zna­leźć je­den albo kilka fo­teli do pro­gra­mo­wa­nia.

– Ma pan na my­śli... ta­kich fo­teli, jak te sto­so­wane przez Kon­struk­to­rów?

– Do­kład­nie tak, Lani. Moc­niej­szych niż kap­suły snów i pod­łą­czo­nych fi­zycz­nie do ser­we­rów, co umoż­li­wia na­tych­mia­stowy do­stęp do da­nych w celu kon­stru­owa­nia snów oraz gi­gan­tycz­nych pro­gra­mów. Fo­tele w ba­zie Alfa-101 są jed­nak za­pewne o wiele bar­dziej ogra­ni­czone niż te uży­wane przez Sys­tem...

– Za­raz, za­raz – wtrą­cam. – Po co wła­ści­wie Unii Ame­ryki Pół­noc­nej ta­kie fo­tele? Zda­wało mi się, że oni sprze­ci­wiali się pod­łą­cze­niu...

– Och, ow­szem, sprze­ci­wiali się, ale tylko wtedy, kiedy działo się to poza ich kon­trolą. By­naj­mniej nie prze­szka­dzało im to w po­sia­da­niu ca­łego ba­ta­lionu Ar­chi­tek­tów: za­sad­ni­czo ich wła­snych na­ukow­ców, wcie­lo­nych po do­broci albo siłą, któ­rzy two­rzyli su­per­pro­gramy i sztuczne in­te­li­gen­cje na po­trzeby woj­ska. Wszyst­kie ar­mie po­stę­po­wały wtedy tak samo.

– No do­brze, znajdę tam fo­tele do pro­gra­mo­wa­nia, ale co da­lej? – uci­nam wą­tek, żeby nie tra­cić czasu na ko­lejną lek­cję hi­sto­rii. – Usiądę w nim i zmo­dy­fi­kuję pro­gram?

– Wła­śnie tak, Lani. Kiedy się pod­łą­czysz, pro­gram wy­świe­tli ci się do­kład­nie tak jak sen na ja­wie. Wszyst­kie jego ele­menty będą za­wie­rać in­for­ma­cje, funk­cje, pro­ce­dury... Kiedy bę­dziesz już w środku, po pro­stu bę­dziesz mu­siała zna­leźć ele­ment do­dany przez Sys­tem, a po­tem go znisz­czyć.

– To nie po­winno być ta­kie trudne...

– Nic bar­dziej myl­nego! Ten ele­ment z pew­no­ścią zo­stał tam osa­dzony przez do­świad­czo­nego Ar­chi­tekta i nie po­zwoli się wy­eli­mi­no­wać bez sta­wia­nia oporu. Kiedy go wy­pa­trzysz, za­ata­kuje cię. Walka nie bę­dzie się w ni­czym róż­nić od po­je­dyn­ków Kon­struk­to­rów, ale bę­dzie o wiele bar­dziej za­cięta – żeby prze­żyć i go za­bić, bę­dziesz po­trze­bo­wać wszyst­kiego, czego na­uczy­łem cię w na­szych kap­su­łach snu.

– Żeby prze­żyć... – po­wta­rzam roz­trzę­sio­nym gło­sem.

Nie koń­czę jesz­cze zda­nia, a So­kra­tes już kiwa głową.

– Tak, Lani. To nie bę­dzie zwy­kły sen, z któ­rego można się w ra­zie pro­ble­mów wy­bu­dzić. Mię­dzy twoim mó­zgiem a tym ele­men­tem nie bę­dzie ni­czego: żad­nej ochrony, która po­wstrzy­my­wa­łaby twoje ciało przed so­ma­ty­za­cją ran; żad­nych za­bez­pie­czeń, żeby cię ka­ta­pul­to­wać, za­nim wir­tu­alne ciosy do­ko­nają re­al­nych szkód w twoim mó­zgu... Nie bę­dziesz się mie­rzyć z prze­ciw­ni­kiem, który po pro­stu bę­dzie się sta­rał cię zde­sta­bi­li­zo­wać, tylko z praw­dzi­wym wro­giem – obiek­tem skon­stru­owa­nym po to, żeby chro­nić swoje ist­nie­nie za wszelką cenę i eli­mi­no­wać wszyst­kich, któ­rzy mo­gliby mu za­gra­żać.

Mam wra­że­nie, jakby do żo­łądka wpa­dła mi kostka lodu. Pod­czas tur­nieju Kon­struk­to­rów albo w snach na ja­wie nie można było so­bie zro­bić krzywdy. Oczy­wi­ście, cza­sami upa­dek mógł tro­chę za­bo­leć, żeby sy­mu­la­cja wy­dała się bar­dziej re­ali­styczna, ale mimo to można się było po nim od razu pod­nieść. W naj­gor­szym wy­padku, kiedy do­świad­czało się na­prawdę zbyt gwał­tow­nego ude­rze­nia, czło­wiek bu­dził się w kap­sule – zda­rzyło mi się to raz czy dwa, kiedy by­łam jesz­cze mała i śniła mi się wspi­naczka. Ale to ni­gdy nie wią­zało się z żad­nym ry­zy­kiem!

Te nowe in­for­ma­cje zmie­niają wszystko. Nie wiem, czy ze świa­do­mo­ścią, że może się to skoń­czyć usma­że­niem mo­jego mó­zgu, będę umiała ru­szyć na ele­ment Sys­temu z taką samą pew­no­ścią sie­bie co pod­czas tur­nieju...

– Czy Tom bę­dzie ze mną? – py­tam.

– Nie – wtrąca Ru­dolf. – So­kra­te­sie, mu­simy mieć ja­kiś plan B, w ra­zie gdyby to nie wy­pa­liło. Mo­żemy wy­ko­rzy­stać tego dru­giego, żeby pod­jąć ko­lejną próbę w Al­fie-101 albo użyć go jako za­kład­nika do ne­go­cja­cji z Sys­te­mem.

Obu­rze­nie przy­ćmiewa na chwilę mój strach, pod­ry­wam się z sie­dze­nia.

– „Tego dru­giego”? Przy­po­mi­nam, że nie je­ste­śmy rze­czami!

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie, Lani... – mówi So­kra­tes, kła­dąc mi rękę na ra­mie­niu. – Je­stem pe­wien, że Ru­dolf nie miał nic złego na my­śli. Prawda, Ru­dol­fie?

– Ja­sne, że nie.

A jed­nak – Ru­dolf spo­gląda na mnie zim­nym i po­gar­dli­wym wzro­kiem. Za­ci­skam zęby. Nie za­po­mnia­łam tego, co po­wie­dział pu­blicz­nie w dzień eg­ze­ku­cji. Że Tom i ja je­ste­śmy wła­sno­ścią Od­zy­ski­wa­czy.

– Przy­kro mi to mó­wić – kon­ty­nu­uje So­kra­tes – ale Ru­dolf ma tro­chę ra­cji. Będę mu­siał trzy­mać Toma bli­sko sie­bie. Ta mi­sja bę­dzie za długa i zbyt nie­bez­pieczna, że­bym mógł ją po­pro­wa­dzić sam. Bę­dzie­cie się prze­dzie­rać przez wiele dni – i to przez samo serce Sys­temu. Bę­dzie­cie prze­mie­rzać strefy, w któ­rych aż roi się od po­dusz­kow­ców, dro­nów, człon­ków Sys­temu i czego tam jesz­cze... Bę­dziemy mu­sieli z To­mem czu­wać na zmianę, dzień i noc, że­by­ście wy­szli z tego cało.

Za­nie­mó­wi­łam. Przez chwilę ego­istycz­nie mia­łam na­dzieję, że Tom też weź­mie udział w mi­sji, że nie będę mu­siała się sama za­kra­dać do bazy, że nie będę się sama mie­rzyła z pro­gra­mem. Klesz­cze stra­chu za­ci­skają się jesz­cze moc­niej.

– Do­brze – szep­czę za­ła­mana. – So­kra­te­sie, jak roz­po­znam ten do­da­tek Sys­temu w pro­gra­mie? Jak on wła­ści­wie może wy­glą­dać?

– Nie mam po­ję­cia. To coś może się wto­pić w oto­cze­nie i uda­wać, że sta­nowi jego frag­ment, albo być ukryte bar­dzo głę­boko w środku ja­kie­goś in­nego ele­mentu... Mogę ci na­to­miast pod­po­wie­dzieć, gdzie go szu­kać.

So­kra­tes z tru­dem wstaje i kie­ruje się w stronę ciem­nego kąta. W po­miesz­cze­niu na­dal śpi an­droid, spę­tany cięż­kimi łań­cu­chami. Kiedy męż­czy­zna go do­tyka, ma­szyna za­czyna wy­szcze­ki­wać gniew­nym gło­sem ja­kieś zda­nie.

– Czy wiesz, co to za ję­zyk, Lani? – pyta mnie So­kra­tes.

Nad­sta­wiam ucha, ale te słowa ni­czego mi nie mó­wią.

– Yyy... Nie.

So­kra­tes znów mu­ska ro­bota i po­wraca ci­sza.

– „Uwaga, sza­nowny członku, wy­kryto wrogą obec­ność” – mówi star­szy męż­czy­zna. – To po nie­miecku. Za­dzi­wia­jące: że też ro­bot ar­mii Unii nie mówi po an­giel­sku, prawda?

Od razu do­ciera do mnie, do czego So­kra­tes zmie­rza.

– Ten do­da­tek bę­dzie w czę­ści, która kon­tro­luje ję­zyk!

– Naj­praw­do­po­dob­niej tak...

Prze­rywa mu ci­che stu­ka­nie. So­kra­tes rzuca plan­dekę na ro­bota i po­spiesz­nie wy­ga­sza ho­lo­gram na kon­soli, która staje się na po­wrót czar­nym i gład­kim zwier­cia­dłem. Do­piero wtedy Ru­dolf idzie otwo­rzyć drzwi.

Do środka wcho­dzi Jo, a za nim ja­kiś zmę­czony męż­czy­zna z si­wie­ją­cymi wło­sami i za­gu­bio­nym wzro­kiem, z kil­ku­na­stoma ru­lo­nami sta­rego pa­pieru pod pa­chą. Roz­po­znaję w nim Gula, szefa Ce­chu Ener­gii i Wody. Wi­dzia­łam go tylko raz, w dzień, kiedy za­brano nas na Wy­spę Banksa i przed­sta­wiono Ra­dzie, ale ta twarz za­pa­dła mi w pa­mięć. Jego oczy otwie­rają się sze­rzej na mój wi­dok.

– Jo po­wie­dział, że chce­cie zo­ba­czyć wszyst­kie plany po­dusz­kow­ców, ja­kimi dys­po­nu­jemy – mówi nie­pew­nym gło­sem.

– Do­kład­nie tak – od­po­wiada So­kra­tes. – Szu­kamy przede wszyst­kim pew­nego kon­kret­nego mo­delu.

– Cztery wir­niki – wtrąca Jo. – Około dzie­sięć me­trów roz­pię­to­ści skrzy­deł. Duży luk.

– Ro­zu­miem...

Męż­czy­zna ostroż­nie roz­wija po­żół­kłe ru­lony na kon­soli. Te plany, odzie­dzi­czone po in­nej epoce, mu­szą być bez­cenne. Jego palce do­ty­kają ko­lej­nych do­ku­men­tów. Gul wy­ciąga naj­mniej­szy z nich i ostroż­nie pre­zen­tuje nam treść.

– To ten – szep­czę.

Roz­po­znaję pę­katy ka­dłub po­dusz­kowca, jego spi­cza­sty dziób i cztery wy­cią­gnięte ra­miona go­towe do za­sy­sa­nia po­wie­trza.

– To mo­del CF-159 – mówi Gul. – Prze­wi­dziany do trans­portu od­dzia­łów. Ładna ma­szyna, świet­nie za­pro­jek­to­wana.

Jego dłoń gła­dzi sche­mat wir­nika. So­kra­tes bie­rze głę­boki wdech.

– My­ślisz, że je­śli Jo ze swoim ze­spo­łem za­bie­rze cię do sta­rej ma­szyny tego typu, to bę­dziesz w sta­nie ją na­pra­wić? – pyta.

Szef Tech­ni­ków stoi onie­miały. Wstrzy­muję od­dech.

– To zna­czy... Że zna­leź­li­ście ja­kąś ma­szynę? – szep­cze, jakby nie śmiał w to uwie­rzyć.

– Bę­dziesz umiał go na­pra­wić czy nie? – ostro po­na­wia py­ta­nie Ru­dolf.

Gul pa­trzy po ko­lei na każde z nas, a po­tem jego oczy wra­cają na plan ma­szyny.

– Tak, tak... Te ma­szyny były pro­jek­to­wane z za­sto­so­wa­niem pro­stych tech­no­lo­gii...

Twa­rze Ru­dolfa i So­kra­tesa się od­prę­żają. Wszystko jest jesz­cze moż­liwe.

– ...żeby dało się je wie­lo­krot­nie na­pra­wiać przez dzie­siątki lat – kon­ty­nu­uje Gul. – Je­dyna część, jaka bę­dzie wy­ma­gała pracy, to ogniwo pa­li­wowe. Na pewno trzeba je bę­dzie wy­mie­nić, a my mamy tylko mo­dele za­pro­jek­to­wane przez Sys­tem, o więk­szej mocy. To bę­dzie wy­ma­gało tro­chę prze­ró­bek...

Gul milk­nie na chwilę i przy­gląda się nam py­ta­jąco.

– To jak, zna­leź­li­ście taką ma­szynę? – drąży.

– Tak – od­po­wiada So­kra­tes. – Jedną.

– Gdzie?

– W Al­fie-101 – rzuca Ru­dolf.

Tech­nik bled­nie.

– Chyba nie mó­wi­cie po­waż­nie?

Sto­jący przed nim człon­ko­wie Rady po­zo­stają nie­wzru­szeni.

– Je­żeli za­bie­rzemy cię do tej ma­szyny, ile czasu bę­dziesz po­trze­bo­wał, żeby ją na­pra­wić? – pyta So­kra­tes.

Za­nie­po­ko­jony Gul pa­trzy to na mnie, to na Jo – jak gdyby z na­dzieją, że prze­rwiemy to sza­leń­stwo.

– Chwila, chyba nie za­mier­za­cie mnie za­bie­rać aż tam? – pro­te­stuje. – A straż­nicy?

– Straż­nicy to nie twoje zmar­twie­nie – stwier­dza So­kra­tes tro­chę bar­dziej szorst­kim to­nem niż zwy­kle. – To jak?

– To zna­czy... No... Bo... – jąka się Gul. Po­chyla się nad po­żół­kłym pa­pie­rem i ana­li­zuje ry­sunki tech­niczne.

– Kon­struk­cja po­dusz­kowca zo­stała za­pro­jek­to­wana tak, żeby opie­rać się ko­ro­zji – szep­cze jak gdyby sam do sie­bie, do­ty­ka­jąc sche­ma­tów. – Tym się nie mu­simy przej­mo­wać. Na­to­miast nie­które ele­menty elek­tro­niki na­le­żało re­gu­lar­nie wy­mie­niać. Po­dob­nie jak kilka ma­łych czę­ści po­dat­nych na zu­ży­cie na po­zio­mie wir­ni­ków i skrzyni bie­gów. Kon­den­sa­tory, prze­kład­nia...

Pod­czas wy­li­cza­nia tego, co bę­dzie trzeba wy­mie­nić, głos Gula cich­nie. Wresz­cie staje się nie­sły­szal­nym szep­tem. Wpa­truję się w jego usta i czuję, że gar­dło znów mi się za­ci­ska. A co, je­śli po­sta­wie­nie na nogi tego po­dusz­kowca bę­dzie wy­ma­gało ty­go­dni albo mie­sięcy?

– Trzy dni – pod­su­mo­wuje za­my­ślony, na­dal za­ab­sor­bo­wany pla­nami. – W po­je­dynkę. Nie­cały dzień, je­śli weź­mie się za to kilka osób. Ale trzeba bę­dzie prze­trans­por­to­wać dużo sprzętu. Bę­dziemy też po­trze­bo­wać nie­ogra­ni­czo­nego do­stępu do na­szych ma­ga­zy­nów.

Po sali prze­biega fala ulgi. Ru­dolf mocno kle­pie So­kra­tesa w plecy, a ja mu­szę się po­wstrzy­mać, żeby nie pójść jego śla­dem. Mamy szansę ura­to­wać Alek­san­dra! Ura­to­wać nas wszyst­kich. Tylko Gul po­zo­staje spięty. Jego palce ner­wowo do­ty­kają kra­wę­dzi pa­pieru le­żą­cego na stole. Mam wra­że­nie, że wspo­mniany do­stęp do ma­ga­zynu to wy­jąt­kowo draż­liwy te­mat.

– Świet­nie. Ma­cie nie­ogra­ni­czony do­stęp do ma­ga­zy­nów – osta­tecz­nie wy­du­sza z sie­bie Ru­dolf, wkła­da­jąc dłoń pod koł­nierz mun­duru.

Przy­wódca Od­zy­ski­wa­czy zdej­muje wi­sio­rek, do któ­rego do­cze­pione jest coś na kształt ma­łego bia­łego kwa­dratu. Gul chwyta go ostroż­nie.

– Ten klucz musi do mnie wró­cić.

– Dzię... Dzię­kuję – jąka się Gul z wy­ra­zem głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści na twa­rzy.

– Ty i twoi lu­dzie ma­cie być go­towi do drogi o świ­cie – roz­ka­zuje Ru­dolf oschłym to­nem. – Jo zrobi wam wcze­śniej brie­fing. Ro­zu­miemy się?

– O świ­cie? Ale to nie­moż­liwe... Samo ze­bra­nie sprzętu, ro­zu­miesz...

Mina Ru­dolfa spra­wia, że ra­miona Gula za­ła­mują się, a wzrok ucieka w kie­runku ziemi.

– Ogar­niemy to jak naj­szyb­ciej – za­pew­nia po­spiesz­nie, a na­stęp­nie zwija plan i zbiera swoje pa­piery. Chwilę póź­niej za­my­kają się za nim drzwi.

– Lani! – zwraca się znów do mnie So­kra­tes. – Jako je­dyna tu­taj jesz­cze tego nie wiesz, więc wolę ci po­wie­dzieć, za­nim za­czniemy roz­ma­wiać o sa­mej mi­sji: mamy tylko kilka dni, mak­sy­mal­nie ty­dzień na ura­to­wa­nie Alek­san­dra. Jako że ani on, ani ja nie mo­gli­śmy zo­stać wy­po­sa­żeni w mi­kro­bomby, za­mon­to­wa­łem w na­szych trans­pon­de­rach spe­cjalne blo­kady, żeby unie­moż­li­wić wy­do­by­cie na­szych wspo­mnień przez sys­tem. Te blo­kady są so­lidne, ale nie będą w sta­nie opie­rać się długo ata­kom Ar­chi­tek­tów.

– Ile do­kład­nie mamy czasu?

– Nie wiem – od­po­wiada po­nuro So­kra­tes. – To może trwać od dwóch–trzech dni do sied­miu–ośmiu, za­leż­nie od tego, kto się za to weź­mie. Wła­śnie dla­tego nie mo­żemy tra­cić czasu. Li­czy się każda mi­nuta. Poza tym...

Sta­ram się ode­gnać my­śli o Alek­san­drze, który zo­staje po­zba­wiony oso­bo­wo­ści i koń­czy ani żywy, ani mar­twy, ale nie je­stem w sta­nie. Wil­got­nieją mi oczy.

– Weź się w garść albo wszy­scy skoń­czymy jak on – beszta mnie Jo.

Po­spiesz­nie wy­cie­ram łzy. Ru­dolf przy­gląda mi się z po­gardą, a ja od razu za­czy­nam so­bie wy­rzu­cać, że po­zwo­li­łam w ich obec­no­ści, by uczu­cia wzięły nade mną górę.

– Do­bra, to co, szy­ku­jemy tę mi­sję, czy nie? – nie­cier­pliwi się przy­wódca Od­zy­ski­wa­czy. – Jo, kogo ze sobą weź­miesz?

– Bę­dzie dużo sprzętu do za­bra­nia, więc cały mój od­dział. Poza Car­lem i Dan­nym. Nie prze­żyli tej nocy. Za­stą­pią ich Lani i Aliza.

– Aliza? Jo, no­wi­cju­sze jesz­cze nie skoń­czyli szko­le­nia. Nie mieli żad­nych ćwi­czeń z in­fil­tra­cji na Zie­mie Kon­tro­lo­wane.

– Biorę Alizę – po­wta­rza Jo. – Jest go­towa. Ufam jej bar­dziej niż któ­re­mu­kol­wiek z tych po­ze­rów z od­dzia­łów trze­ciego i czwar­tego.

Ru­dolf za­pi­suje pal­cem wska­zu­ją­cym imiona na po­wierzchni stołu. Moje lśni na biało pod imie­niem mo­jej to­wa­rzyszki. Przez chwilę czuję się pew­niej, że wy­ru­szam na tę wy­prawę aku­rat z nią.

– Twój wy­bór – rzuca Ru­dolf neu­tral­nym to­nem, a jed­nak z pew­nym na­ci­skiem. – Po­pły­nie­cie Or­łem, jest na przy­stani. So­kra­te­sie, sza­cun­kowy czas na do­tar­cie do bazy?

Star­szy męż­czy­zna prze­suwa dło­nią po kon­soli. Po­ja­wia się mapa pół­noc­nej czę­ści kon­ty­nentu, tym ra­zem ozna­czona prą­dami mor­skimi, fa­lami i wia­trami. Od Wy­spy Banksa do wy­brzeży w po­bliżu bazy cią­gnie się na nim długa li­nia.

– Do naj­bliż­szego po­nie­działku nie po­winna tam prze­la­ty­wać żadna sa­te­lita, więc nie ma po­trzeby pla­no­wać po­sto­jów. Przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem szczę­ście nam sprzyja. Na­to­miast mo­rze przez więk­szą część trasy bę­dzie wzbu­rzone. Bę­dzie­cie po­trze­bo­wać dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, żeby do­trzeć na kon­ty­nent, może mniej, je­śli po­pły­nie­cie z od­pły­wem. Po­winno wam się udać za­cu­mo­wać Orła w nad­mor­skiej ja­skini po­ju­trze o świ­cie. Na­stęp­nie aż do sa­mej bazy ma­cie względ­nie za­chmu­rzone niebo z prze­lot­nymi opa­dami śniegu.

Ru­dolf do­daje kilka za­pi­sków do swo­ich no­ta­tek.

– Do­bra, Jo, znasz tę trasę, zaj­mie wam to mniej niż dzień mar­szu, je­śli bę­dzie­cie iść do­brym tem­pem.

Na­stęp­nie od­wraca się do So­kra­tesa.

– Czy Lani bę­dzie po­trze­bo­wała eskorty, kiedy już wej­dzie do bazy?

– Nie – pada od­po­wiedź. – Tak samo jak w przy­padku Alek­san­dra: ro­boty nie po­winny jej skrzyw­dzić, kiedy zi­den­ty­fi­kują ją jako człon­ki­nię Sys­temu. Eskorta mo­głaby jej tylko za­wa­dzać.

– Świet­nie – wtrąca Ru­dolf. – Bez eskorty.

Po­ja­wia się ko­lejny te­mat.

– Ale mimo wszystko, Lani, bę­dziesz mu­siała bar­dzo uwa­żać – pod­kre­śla So­kra­tes. – Z tego, co opo­wia­dał nam Alek­san­der o swo­jej wy­pra­wie do bazy po an­dro­ida, tylko kilka ro­bo­tów jest względ­nie nie­groź­nych. Kręcą się po ba­zie w po­szu­ki­wa­niu ko­goś, kto mógłby im wy­dać ja­kiś roz­kaz. Mie­li­ście szczę­ście, że za pierw­szym ra­zem, kiedy tam we­szli­ście, to wła­śnie one was śle­dziły, bo naj­wy­raź­niej są po­psute – za­pewne dla­tego, że nie wy­ko­nują żad­nych czyn­no­ści od sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat. Na­to­miast po­zo­stałe są uzbro­jone, agre­sywne i pa­tro­lują całą bazę.

– Uzbro­jone? – py­tam na przy­de­chu.

– Uzbro­jone w mio­ta­cze pa­ra­li­żu­jące – wy­ja­śnia Jo. – Jak we wszyst­kich ba­zach typu Alfa. Gdy tylko się na cie­bie na­tkną, z pew­no­ścią będą strze­lać bez ostrze­że­nia. Nie spró­bują się zo­rien­to­wać, po czy­jej je­steś stro­nie.

– Je­śli nie wy­kryją u cie­bie trans­pon­dera, kiedy już zo­sta­niesz unie­ru­cho­miona, to skręcą ci kark, tak jak to ro­biły z na­szymi przod­kami – rzuca Ru­dolf po­nuro. – To, że ich broń nie za­bija, wcale nie ozna­cza, że one same nie są nie­bez­pieczne. Uni­kaj ich, jak mo­żesz, OK?

Mam skrę­cony żo­łą­dek i mo­kre dło­nie, ale ki­wam głową.

– Do tego mu­sisz na­uczyć się na pa­mięć trasy, która za­pro­wa­dzi cię do sali, gdzie znaj­dują się fo­tele do pro­gra­mo­wa­nia – kon­ty­nu­uje So­kra­tes. – Jo, po­każ jej to, pro­szę...

– Nie ma po­trzeby, znam na pa­mięć plan ca­łej bazy – wtrą­cam. – Wiem, któ­rędy zejść do cen­trum do­wo­dze­nia i jak po­tem wró­cić na górę.

Wi­dzia­łam ho­lo­gram Alfy-101 tylko dwa razy, ale wrył mi się w pa­mięć do tego stop­nia, że mam wra­że­nie, jak­bym mo­gła po­ru­szać się tam z za­mknię­tymi oczami. To ko­lejny do­wód na to, że kiedy za­cho­dzi taka po­trzeba, mój trans­pon­der uła­twia za­pa­mię­ty­wa­nie.

– To nie wy­star­czy – ma­ru­dzi Jo z lek­ce­wa­że­niem. – Nie znasz tras pa­tro­lo­wych an­dro­idów. So­kra­te­sie, wy­świetl ho­lo­gram.

Uka­zuje się trój­wy­mia­rowy ob­raz bazy. Róż­no­ko­lo­rowe pa­sma wiją się po ko­ry­ta­rzach, a w nie­któ­rych od­ga­łę­zie­niach po­ja­wiają się punkty. Od razu do­strze­gam, że część dolna i górna wy­glą­dają na osobne, cał­kiem jakby były od sie­bie nie­za­leżne.

– To, co wi­dzisz, to trasy pa­troli i miej­sca, gdzie an­dro­idy są ulo­ko­wane na stałe – wy­ja­śnia Jo. – Te in­for­ma­cje po­cho­dzą z cza­sów przed upad­kiem bazy, ale my­ślę, że w więk­szo­ści są ak­tu­alne. Wej­ścia do bazy oraz nie­które pię­tra miały być w ory­gi­nal­nym za­my­śle strze­żone wy­łącz­nie przez lu­dzi, chyba że wy­raźny roz­kaz do­wódz­twa na­ka­załby ina­czej. Jak mo­gli­śmy zo­ba­czyć ostat­nim ra­zem, strefa han­garu na­dal jest wolna od ro­bo­tów, po­dob­nie jak pół­nocne wej­ście.

Ki­wam głową. Roz­po­znaję na ma­pie za­wiłą ścieżkę, którą po­ko­na­li­śmy za pierw­szym ra­zem, żeby przejść przez Alfę-101. Omija ona wszyst­kie punkty straż­ni­ków i pod­sta­wowe trasy pa­troli. Te­raz ro­zu­miem le­piej, ja­kim cu­dem udało nam się prze­do­stać przez tę górę.

– Oto trasa, którą mu­sisz po­dą­żać – mówi Jo. – Bę­dziesz miała do omi­nię­cia tylko je­den pa­trol.

Jego pa­lec wska­zuje żółte pa­smo, które cią­gnie się głów­nym ko­ry­ta­rzem, tuż przy sa­mym wej­ściu.

– Od­bi­cie na prawo bę­dzie bez­piecz­niej­sze. Wtedy bę­dziesz prze­ci­nać ich trasę tylko raz na dzie­sięć me­trów.

Przez ko­lejne pół go­dziny spraw­dzamy różne moż­li­wo­ści zej­ścia w dół i po­wrotu na górę tak, że­bym mo­gła unik­nąć ro­bo­tów.

– Kiedy tylko skoń­czysz prze­pro­gra­mo­wy­wa­nie straż­ni­ków, do­łą­czysz do ze­społu przy wej­ściu do han­garu – koń­czy Ru­dolf, na­dal kre­śląc li­nie na stole. – Gul i jego chło­paki na­pra­wią po­dusz­ko­wiec, a wtedy bę­dzie­cie go­towi do lotu do ośrodka prze­trzy­my­wa­nia bun­tow­ni­ków.

Ru­dolf do­bywa z sie­bie po­mruk.

– I w tym mo­men­cie sprawy się kom­pli­kują. Nie chcę, żeby cały od­dział le­ciał na po­kła­dzie tego sta­rego grata głę­boko na te­ry­to­rium kon­tro­lo­wane. To zbyt nie­bez­pieczne – rzuca. – Jo, po­le­cisz po­dusz­kow­cem tylko z Lani. Po­zo­stali mają wra­cać. Pete za­bie­rze resztę two­ich lu­dzi i ze­spół tech­niczny.

– Tak jest – od­po­wiada do­wódca od­działu.

Ru­dolf skro­bie te wszyst­kie po­le­ce­nia i gło­śno od­chrzą­kuje.

– So­kra­te­sie, daj Pete’owi drugi ze­ga­rek.

– Do­brze. A te­raz mu­simy usta­lić parę kwe­stii co do planu lotu Lani...

So­kra­tes – za po­mocą jed­nego szyb­kiego ru­chu ręką po bla­cie stołu – wy­świe­tla skom­pli­ko­waną li­nię łą­czącą bazę Alfa-101 z re­gio­nem Wiel­kich Je­zior. Kiedy jej do­tyka, za­pala się punkt, obok któ­rego po­ja­wia się na­pis: „Chi­cago”. To me­ga­lo­po­lis po­rzu­cone na po­czątku dwu­dzie­stego dru­giego wieku.

Na ziemi i na nie­bie jest mnó­stwo ele­men­tów, które po­zwolą mi po­praw­nie okre­ślać moje po­ło­że­nie i trzy­mać kurs. Ale im dłu­żej o tym mó­wimy, tym więk­sze mam wąt­pli­wo­ści, czy dam radę. Będę mu­siała nie tylko prze­le­cieć nad po­łową kon­ty­nentu, nie gu­biąc się po dro­dze, ale w do­datku unik­nąć do­strze­że­nia przez człon­ków Sys­temu albo inne po­dusz­kowce. Ci pierwsi od razu się zo­rien­tują, że nie wcho­dzę w skład ich planu do­staw, z ko­lei inne ma­szyny au­to­ma­tycz­nie za­sy­gna­li­zują obec­ność nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego obiektu la­ta­ją­cego.

– Przede wszyst­kim nie za­po­mi­naj, że mu­sisz le­cieć naj­wy­żej, jak to moż­liwe – po­wta­rza mi raz jesz­cze So­kra­tes. – Więk­szość po­dusz­kow­ców lata dość ni­sko, a ich ka­mery są skie­ro­wane na rzeźbę te­renu. Je­żeli prze­le­cisz wy­star­cza­jąco wy­soko nad nimi, ni­czego nie za­uważą.

– To wszystko? – pyta Ru­dolf. – Żad­nych ra­da­rów ani in­nych rze­czy tego typu na tra­sie?

– Prze­cież wiesz – od­po­wiada So­kra­tes, lekko po­iry­to­wany. – Już od dawna nie mają żad­nego wroga, przed któ­rym mu­sie­liby się pil­no­wać. Po co mie­liby ko­rzy­stać z prze­sta­rza­łej tech­no­lo­gii woj­sko­wej? Wszyst­kie ma­szyny Sys­temu są już te­raz ste­ro­wane sa­te­li­tar­nie!

– A gdzie mam wy­lą­do­wać? – wtrą­cam, żeby uciąć ich dys­ku­sję.

– Tu­taj – mówi So­kra­tes, na­ci­ska­jąc na kon­soli na śro­dek mia­sta Chi­cago.

Mapa się po­więk­sza i za­mie­nia w zdję­cie sa­te­li­tarne. Na­wet z lotu ptaka wi­dać, że mia­sto leży w gru­zach.

– Bę­dziemy mieli ma­ski? – py­tam.

So­kra­tes marsz­czy brwi.

– W końcu to strefa ska­żona, prawda?

– Nie, to tylko przy­krywka, żeby nikt nie pró­bo­wał ba­dać, co się dzieje w ośrodku dla bun­tow­ni­ków. Oczy­wi­ście te­ren jest ska­żony, jak wszyst­kie miej­sca, które nie zo­stały zre­kul­ty­wo­wane, ale nie do tego stop­nia, by za­gra­żało to ży­ciu. Nie ma po­trzeby no­sić ma­sek.

So­kra­tes wska­zuje duży biały kom­pleks nad brze­giem rzeki, ja­kieś trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów od mia­sta.

– To tam znaj­duje się ośro­dek – wy­ja­śnia. – Bę­dziesz mu­siała go omi­nąć i wy­lą­do­wać w cen­trum mia­sta. Na­stęp­nie, ra­zem z Jo, ru­szy­cie w drogę. To dość ła­twe, wy­star­czy po­dą­żać wzdłuż rzeki na po­łu­dnie.

Prze­glą­damy je­den po dru­gim punkty orien­ta­cyjne wi­doczne na zdję­ciach sa­te­li­tar­nych. Wie­żowce. Ulice. Drogi. Je­zioro. Ru­dolf od czasu do czasu robi no­tatki bez­po­śred­nio na stole. Ja po­mimo zmę­cze­nia przy­swa­jam wszyst­kie in­for­ma­cje i za­pa­mię­tuję każdy szcze­gół. Kiedy znaj­dziemy się już na miej­scu, chcę po­ko­nać tę trasę naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe.

– Po do­tar­ciu do ośrodka mu­si­cie naj­pierw zlo­ka­li­zo­wać od­po­wiedni bu­dy­nek. Na ra­zie za­kła­dam, że to po­wi­nien być ten – mówi So­kra­tes, ro­biąc po­więk­sze­nie na duży bu­dy­nek bez okien. – Jest jed­no­cze­śnie bli­sko sie­dziby głów­nej i tro­chę na ubo­czu. Ide­alne miej­sce na utrzy­ma­nie w ta­jem­nicy tego, co ro­bią z po­rwa­nymi bun­tow­ni­kami.

So­kra­tes robi pauzę, żeby spoj­rzeć ko­lejno na mnie i na Jo.

– Tylko nie wchodź­cie do ośrodka w dzień. Po­cze­kaj­cie, aż za­pad­nie zmrok. A na­wet wtedy mogą tam pra­co­wać ja­cyś człon­ko­wie Sys­temu. Mu­si­cie być szcze­gól­nie ostrożni. Kiedy znaj­dzie­cie Alek­san­dra, na pewno bę­dzie pod­łą­czony do ty­sięcy włó­kien neu­ro­ma­szy­no­wych. Bę­dzie­cie mu­sieli je wszyst­kie ode­rwać jedno po dru­gim, za­czy­na­jąc od czoła, żeby wszystko spra­wiało wra­że­nie stop­nio­wej utraty po­łą­cze­nia w wy­niku błędu tech­nicz­nego. Pod żad­nym po­zo­rem nie wy­ry­waj­cie ich wszyst­kich na­raz, bo od razu się zo­rien­tują, że ktoś pró­buje go uwol­nić. Czy to ja­sne?

Przy­ta­ku­jemy oboje.

– A przede wszyst­kim trzy­maj­cie się z dala od dzieci – pod­kre­śla. – Na pewno będą z nim na tej sa­mej sali. Wiem, że bę­dzie was ku­siło, żeby je ra­to­wać, ale na­wet się do nich nie zbli­żaj­cie. Je­den bun­tow­nik, który re­aguje dziw­nie na ad­ap­ta­cję, sam w so­bie jest wy­star­cza­jąco in­try­gu­jący. Dwóch to już prze­sada, to by­łoby cał­kiem, jak­by­ście wy­krzy­czeli, że je­ste­ście w sa­mym sercu ośrodka.

So­kra­tes jesz­cze raz pa­trzy na nas uważ­nie, żeby się upew­nić, że oboje wszystko ro­zu­miemy.

– Do­brze – włą­cza się Ru­dolf. – Po­zo­staje nam tylko za­ła­twić kwe­stię po­wrotu. Bę­dzie­cie mu­sieli wy­lą­do­wać na jed­nym z na­szych pla­ców tre­nin­go­wych. Jo, po­kie­ru­jesz Lani. Nie ma mowy o la­ta­niu po­dusz­kow­cem nad mia­stem i wy­wo­ły­wa­niu pa­niki.

– Ja­sne.

– Chyba omó­wi­li­śmy już wszystko – mówi Ru­dolf z prze­ko­na­niem. – Jo, Lani, ru­szaj­cie się przy­go­to­wać. Te­raz li­czy się każda mi­nuta.

So­kra­tes jed­nym ru­chem ręki zbiera no­tatki wy­ko­nane na stole przez szefa Od­zy­ski­wa­czy i prze­suwa je w róg kon­soli. Chwilę póź­niej na nad­garstku Jo roz­lega się gło­śny sy­gnał.

– In­struk­cje prze­grane – oświad­cza do­wódca od­działu, spraw­dza­jąc coś na ekra­nie ze­garka.

Wszy­scy wsta­jemy jed­no­cze­śnie.

– Pójdę zo­ba­czyć, na ja­kim eta­pie jest Gul – mówi oschle Ru­dolf. – Prze­każ swoim lu­dziom in­struk­cje, Jo.

– Tak jest.

Na­stęp­nie Jo ob­raca się do mnie.

– Lani, ty nie mu­sisz brać w tym udziału. Weź prysz­nic i przy­go­tuj swoje rze­czy, a po­tem do­łącz do nas jak naj­szyb­ciej na statku. So­kra­te­sie, wi­dzimy się za kilka dni. Miejmy na­dzieję.

Jo sa­lu­tuje człon­kowi Rady, po czym wy­cho­dzi w ślad za zwierzch­ni­kiem.

Zo­staję sama z So­kra­te­sem. Kręci mi się w gło­wie. Nie wiem, czy to efekt nie­wy­spa­nia, głodu, walki, po­rwa­nia Alek­san­dra czy tylko per­spek­tywy wy­ru­sze­nia po raz pierw­szy na mi­sję. A może wszystko na­raz. Na chwilę za­my­kam oczy i biorę głę­boki wdech w da­rem­nej pró­bie ode­gna­nia tego stanu. Kiedy je otwie­ram, So­kra­tes stoi przede mną. Kła­dzie mi ręce na ra­mio­nach, pró­bu­jąc do­dać mi otu­chy.

– Dasz so­bie radę – mówi zde­ter­mi­no­wa­nym gło­sem. – Masz wszystko, czego trzeba do tego za­da­nia. Przy­po­mnij so­bie po pro­stu, czego się na­uczy­łaś. Oczyść umysł. Za­cho­waj spo­kój i wszystko bę­dzie do­brze...

Ści­ska mnie.

– Bądź ostrożna. I przy­wieź mo­jego chłopca w jed­nym ka­wałku – szep­cze.

– Zro­bię, co w mo­jej mocy.

Kiedy mnie pusz­cza, jego oczy lśnią. Ob­ra­cam się na pię­cie i bie­gnę w kie­runku ko­sza­rów, żeby też się nie roz­pła­kać.

ROZ­DZIAŁ 3

Kiedy wpa­dam na główny plac z głową szu­miącą od roz­ka­zów zwią­za­nych z mi­sją, wstaje już słońce. Po­środku głów­nego placu duże re­flek­tory oświe­tlają su­ro­wym świa­tłem kilku męż­czyzn, któ­rzy roz­bie­rają na czę­ści tru­chła ro­bop­sów. Obok nich na roz­ło­żo­nych plan­de­kach ro­sną stosy czę­ści. Przy­spie­szam w stronę ko­szar z przej­mu­ją­cym po­czu­ciem, że czas na­gli. Tylko ty­dzień, żeby go ura­to­wać. A może mniej. W prze­ciw­nym ra­zie... Od­py­cham tę myśl z ca­łej siły i bie­gnę naj­szyb­ciej, jak mogę.

Przy wej­ściu do sie­dziby głów­nej Od­zy­ski­wa­czy dwóch żoł­nie­rzy czwar­tego od­działu krząta się już przy wy­mia­nie głów­nych drzwi. Kiedy obok nich prze­cho­dzę, po­sy­łają mi zdaw­kowe po­zdro­wie­nia. Wcho­dzę za­nie­po­ko­jona na znany mi ko­ry­tarz. W środku dwie osoby za­ty­kają ubytki na ścia­nach po­dziu­ra­wio­nych ku­lami. Trzy inne myją pod­łogi do czy­sta, wy­ko­nu­jąc ru­chy, które wy­dają się me­cha­niczne. Przez chwilę za­sta­na­wiam się, po ilu ta­kich ata­kach mu­sieli już kie­dyś sprzą­tać.

Prze­ci­skam się mię­dzy żoł­nie­rzami z po­nurą miną i wcho­dzę szybko po scho­dach. Wresz­cie do­cie­ram do sy­pialni no­wych re­kru­tów. Ku mo­jej wiel­kiej uldze wszystko jest tu nie­na­ru­szone, a przede wszyst­kim – jest pu­sto. Mknę do ła­zienki i szybko się roz­bie­ram. Przy­pływ nie bę­dzie na nas cze­kał. Pod­cho­dzę do umy­walki, żeby się od­świe­żyć, a wtedy w końcu do­strze­gam, że moje ręce są całe w za­schnię­tej krwi.

Jak­bym do­stała cios pro­sto w żo­łą­dek. To krew Tri­cii – zdej­mo­wa­łam jej ze­ga­rek tuż przed tym, jak się po­świę­ciła, żeby ura­to­wać cały nasz od­dział... Od stóp do głów ogar­nia mnie fala prze­ni­ka­ją­cego go­rąca, a za­raz po­tem – zimna. Nie mogę od­dy­chać. Du­szę się. Chwy­tam po­spiesz­nie za kran i do­strze­gam swoją twarz w lu­strze – ona też jest uma­zana krwią, w któ­rej łzy żło­bią te­raz ja­sne bruzdy. Robi mi się nie­do­brze. Po­chy­lam się nad umy­walką i wy­mio­tuję gorzką żół­cią. Od­krę­cam wodę i wkła­dam głowę pod cienki stru­mień, który na­biera ciem­no­czer­wo­nego ko­loru. Po­cie­ram twarz bez końca. Pali mnie skóra. Po­tem włosy. Po­tem ręce. Stopy, nogi. Opry­skuję ciało całą wodą, jaka mie­ści się w mo­ich dło­niach. Mu­szę się oczy­ścić. Mu­szę usu­nąć wszel­kie ślady mi­nio­nej nocy. Mu­szę...

– Lani?

Na progu stoi Aliza i mie­rzy mnie wzro­kiem, a ja zdaję so­bie sprawę, że stoję naga w ogrom­nej ka­łuży wody i cała się trzęsę. Aliza bez słowa wyj­muje ręcz­nik z du­żej me­ta­lo­wej szafy, otula mnie nim i przy­tula do sie­bie.

– Wszystko bę­dzie do­brze, Lani – mówi ci­cho.

Te­raz nie je­stem już w sta­nie po­wstrzy­mać łez. Osu­wam się na jej ra­mię. Uścisk Alizy się wzmac­nia.

– Tyle osób zgi­nęło...

– Nie myśl o tym. Od­dy­chaj głę­boko. Wła­śnie tak, wdech, wy­dech. Wdech. Wy­dech.

Aliza od­suwa się ode mnie, tak bym mo­gła usiąść na ławce. Sta­ram się za­pa­no­wać nad od­de­chem. Za­nim znów wstrzą­śnie mną szloch, kiedy mój umysł po­rwą wspo­mnie­nia z mi­nio­nej nocy... Te wszyst­kie głowy, które od­ska­ki­wały do tyłu: Tri­cia, tyle lu­dzi...

– To nie jest do­bry mo­ment na kry­zys – mówi ostro Aliza.

Jej otwarta dłoń spada dźwięcz­nie na mój po­li­czek, co przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Dość! – krzy­czy kilka cen­ty­me­trów przede mną. – Nie mo­żesz so­bie na to po­zwo­lić! Do cho­lery, za kilka mi­nut wy­ru­szamy!

Aliza chwyta mnie za ra­miona i pa­trzy mi pro­sto w twarz. Jej oczy błysz­czą su­rowo w pe­wien agre­sywny spo­sób, któ­rego ni­gdy u niej jesz­cze nie wi­dzia­łam.

– Nie mo­żesz się za­ła­my­wać, kiedy mamy do wy­ko­na­nia mi­sję! To­czy się walka o na­sze prze­ży­cie!

Stoję ogłu­szona tym po­licz­kiem i za­sko­czona zmianą jej tonu.

– Zaj­miemy się opła­ki­wa­niem zmar­łych, kiedy od­bi­jemy Alek­san­dra i wró­cimy na miej­sce – mówi da­lej su­rowo. – A na ra­zie sku­piamy się na mi­sji, ina­czej za kilka dni bę­dzie po nas. Zro­zu­miano?

Z tru­dem, ale ki­wam głową. Moje łzy ustały. Osoba, którą mam te­raz przed sobą, to zu­peł­nie inna Aliza niż ta, którą wy­da­wało mi się, że znam – ra­do­sna i żądna plo­tek. Te­raz jest mocna, nie­ugięta.

– Przy­niosę czy­sty mun­dur – kon­ty­nu­uje już spo­koj­niej. – Przy­go­to­wa­łam ci re­gu­la­mi­nowy ple­cak. Wy­trzyj się te­raz. Wkrótce wy­ru­szamy.

Moja to­wa­rzyszka znika w ko­ry­ta­rzu.

Przez chwilę stoję bez ru­chu, za­lana wsty­dem, że po­zwo­li­łam so­bie na sła­bość w ta­kim mo­men­cie. Na­stęp­nie biorę się w garść. Aliza nie za­wa­hała się wczo­raj prze­jąć ze­garka i ak­ty­wo­wać mi­kro­bomby. To ona wzięła na sie­bie od­po­wie­dzial­ność. Nie po­zwo­liła, by kto­kol­wiek zo­stał poj­many żyw­cem. To ona po­winna być przy­bita, a ja po­win­nam ją po­cie­szać. Za­miast tego na­rzu­ci­łam jej swoją roz­pacz. Nie mia­łam do tego prawa.

Je­stem po­grą­żona w ta­kich roz­my­śla­niach, gdy ona wraca z moim ple­ca­kiem oraz czy­stymi i su­chymi ubra­niami. Wkła­dam je po­spiesz­nie. Wy­cie­ram jesz­cze tro­chę włosy, żeby je wy­su­szyć. Są za krót­kie, żeby je zwią­zać, więc opa­dają mi na twarz. Będą prze­szka­dzać, o ile rze­czy­wi­ście uda mi się pi­lo­to­wać po­dusz­ko­wiec. Aliza przy­gląda się zdzi­wiona, kiedy ścią­gam górę od mun­duru, chwy­tam za le­żące na szafce no­życzki i za­czy­nam przy­ci­nać ko­smyki nad umy­walką.

– Po­cze­kaj – mówi. – Po­mogę ci.

Jej do­świad­czone ręce uwi­jają się wo­kół mo­jej głowy. Wy­gląda, jakby ro­biła to już wiele razy. Po kilku mi­nu­tach mam krótką fry­zurę, cał­kiem jak za cza­sów ży­cia w Sys­te­mie. Wy­glą­dam pra­wie jak ona. To prak­tyczne i funk­cjo­nalne. Wkła­dam z po­wro­tem T-shirt i górę od mun­duru.

– Dzię­kuję, Alizo – mó­wię z wdzięcz­no­ścią. – Nie tylko za to ob­cię­cie wło­sów...

– To nic, każ­demu się cza­sem zda­rza – od­po­wiada tro­chę zmie­szana. – A te­raz chodźmy, już pora.

Za­rzu­cam torbę na ra­mię i chwy­tam za ka­ra­bin. O dziwo, kiedy mam go w ręce, czuję się znacz­nie spo­koj­niej. Je­stem go­towa po­le­cieć na ra­tu­nek Alek­san­drowi i po raz ko­lejny zmie­rzyć się z Sys­te­mem.

Idziemy cięż­kim kro­kiem przez ko­ry­ta­rze ko­szar i wy­cho­dzimy na pu­sty już te­raz plac. Stos czę­ści elek­tro­nicz­nych znik­nął. Zie­mia zo­stała wy­czysz­czona. Usu­nięto wszel­kie ślady ataku. Jak gdyby nic się wczo­raj nie stało. A jed­nak za po­za­my­ka­nymi drzwiami i oknami w ca­łym mie­ście setki ro­dzin opła­kują te­raz po­le­głych oraz po­rwane dzieci.

– A gdzie Doro? – py­tam Alizę, żeby ja­koś ode­gnać te po­nure my­śli.

– W szpi­talu. Ma pa­skudną ranę. Ale to nic po­waż­nego, po­winna szybko dojść do sie­bie.

Idziemy da­lej w kie­runku do­ków.

– Po raz pierw­szy roz­staję się z nią na tak długo – wy­du­sza wresz­cie z sie­bie Aliza.

Każde z jej słów jest pod­szyte stra­chem – jesz­cze ni­gdy nie opusz­czała wy­spy. To jej pierw­sza mi­sja jako Od­zy­ski­waczki, a w do­datku jedna z naj­nie­bez­piecz­niej­szych, ja­kich kie­dy­kol­wiek pod­jął się pierw­szy od­dział. Prze­glą­dam w wy­obraźni nasz plan. Se­kwen­cja wy­da­rzeń zo­stała prze­wi­dziana w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach aż do mo­mentu, w któ­rym do­trzemy do ośrodka dla bun­tow­ni­ków. Tyle rze­czy może pójść nie tak... Po­trzą­sam głową, żeby ode­gnać te my­śli. Mu­szę się po­sta­rać i po­zo­stać sku­piona na tym, co mam do zro­bie­nia. Już raz się za­ła­ma­łam, nie mogę so­bie wię­cej po­zwo­lić na utratę kon­troli – przy­naj­mniej póki nie do­star­czę Alek­san­dra z po­wro­tem ca­łego i zdro­wego.

Na sa­mym końcu głów­nego placu na na­brzeżu czeka Orzeł. Jest rów­nie zgrabny i ele­gancki, co w mo­ich wspo­mnie­niach. Kiedy do­cie­ramy przed okręt, Jo jest już na po­kła­dzie i wy­daje roz­kazy swoim lu­dziom. Gul koń­czy za­ła­du­nek cięż­kich skrzyń trans­por­to­wych, które ja­kiś młody blon­dyn wnosi do środka.

– Alizo, daj Lin ze­ga­rek Tri­cii i wchodź na po­kład po­móc w przy­go­to­wa­niach – ry­czy Jo. – Lin bę­dzie do­wo­dziła dru­gim od­dzia­łem.

Jo wska­zuje nam młodą ko­bietę nie­wiele wyż­szą ode mnie, która stoi na na­brzeżu. Przy­po­mina mi się, że wi­dzia­łam ją raz czy dwa pod­czas tre­nin­gów z trze­cim od­dzia­łem.

– Dzień do­bry, żoł­nie­rze – wita się z nami chłodno.

Jej kan­cia­sta twarz po­syła mi nie­szczery uśmiech. Kiedy Aliza od­pina ze­ga­rek, w spoj­rze­niu no­wej do­wód­czyni do­strze­gam iskierkę po­żą­da­nia. Ja, która jesz­cze chwilę temu zro­bi­ła­bym wszystko, żeby unik­nąć po­sia­da­nia tego przed­miotu, ła­pię się na tym, że mam ochotę wy­rwać jej go z rąk. Czuję ciarki na wi­dok ko­lej­nego, tym ra­zem szcze­rego, uśmie­chu, który Lin po­syła mi­nia­tu­ro­wemu ekra­nowi. Na­stęp­nie dziew­czyna ob­raca się na pię­cie i kie­ruje do ko­szar. Przez chwilę od­pro­wa­dzam ją wzro­kiem.

– Nie zno­szę jej – szep­cze do mnie Aliza. – Pete mi po­wie­dział, że Mat­thew mu po­wie­dział, że...

– Idzie­cie wresz­cie czy nie? – hu­czy Jo.

Po­spiesz­nie wcho­dzimy na po­kład. Trap jest tro­chę więk­szy niż ten, który pa­mię­tam.

– Masz, Lani – mówi Jo, po­da­jąc mi czarną ma­nierkę. – W środku jest śro­dek usy­pia­jący. Nie chcę, że­byś roz­biła się tym po­dusz­kow­cem o skały z po­wodu nie­wy­spa­nia, więc zro­bi­łem ci mocną mie­szankę: masz prze­spać całą drogę. Chcę, że­byś po­szła te­raz do swo­jej ka­juty i wy­piła wszystko na­tych­miast, zro­zu­miano?

– Tak jest! Dzię­kuję – od­po­wia­dam z wdzięcz­no­ścią w gło­sie.

Jo kle­pie mnie mocno po ple­cach, a po­tem po­py­cha w kie­runku scho­dów pro­wa­dzą­cych do ka­juty. Ma­cham do Alizy, po czym prze­dzie­ram się przez Od­zy­ski­wa­czy, któ­rzy wró­cili po ostat­nie skrzy­nie. Nie spa­łam od pra­wie dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. A jed­nak mam wra­że­nie, że mój mózg w tej chwili wrze. W mo­jej gło­wie od­twa­rza się za­pę­tlony plan ze wszyst­kimi szcze­gó­łami. Tylko kilka dni, żeby wy­cią­gnąć Alek­san­dra z ośrodka, w prze­ciw­nym ra­zie Sys­tem wy­maże jego oso­bo­wość. O ile nie do­trzemy tam za późno... Na­pię­cie, które usztyw­nia moje ra­miona, jesz­cze bar­dziej ro­śnie.

Wcho­dzę do pierw­szej ka­juty. Znów cios pro­sto w serce. To ta sama ka­juta, którą Tom, Cora i ja zaj­mo­wa­li­śmy, kiedy nas tu wie­ziono. Znów mam przed oczami nie­ru­cho­mego Alek­san­dra na krze­śle w bla­dym bla­sku księ­życa. Już wtedy nade mną czu­wał. Po­ły­kam łzy i za­my­kam drzwi. Jesz­cze nie wszystko stra­cone. Mu­szę się uspo­koić. Nie mogę po­zwa­lać, żeby emo­cje brały nade mną górę. Wra­cają słowa Alizy. Nie mo­żemy się za­ła­my­wać, do­póki mamy mi­sję do wy­ko­na­nia.

Wspi­nam się na łóżko, które zaj­mo­wa­łam pod­czas na­szej pierw­szej trasy – to obok bu­laja. Torbę kładę w no­gach, ka­ra­bin obok sie­bie. To dziwne, ale na­wet kiedy jest nie­za­ła­do­wany, czuję się z nim pew­niej. Kładę się z oczami utkwio­nymi w su­fi­cie. Sta­ram się opróż­nić umysł, tak jak uczył mnie tego So­kra­tes przed po­je­dyn­kiem Kon­struk­to­rów, kiedy się z nim mie­rzy­łam. Moje serce za­czyna bić wol­niej, moje ciało wy­raź­nie się roz­luź­nia. Tkwię tak przez dłuż­szą chwilę: nie­ru­choma, sku­piona na od­de­chu. My­ślę tylko o tym, żeby od­dy­chać. Wto­pić się w wolne i re­gu­larne ko­ły­sa­nie okrętu.

Czuję szarp­nię­cie, kiedy pusz­czają cumy. Wy­pły­wamy na sze­ro­kie wody. Od­krę­cam na­krętkę ma­nierki i wy­pi­jam całą za­war­tość.

ROZ­DZIAŁ 4

Leżę na łóżku Alek­san­dra, ob­ser­wuję ry­sunki, które wi­szą na ścia­nach. Sche­maty trans­pon­de­rów, skład­niki kap­suł snu. A w środku tego wszyst­kiego no­tatka z moim imie­niem na­kre­ślo­nym dziw­nym pi­smem...

– Długo na mnie cze­kasz?

Z progu Alek­san­der po­syła mi pro­mienny uśmiech. Kręcę głową. On prze­cho­dzi przez po­miesz­cze­nie lek­kim kro­kiem i kła­dzie się obok mnie. Obej­muje mnie, a wtedy ja przy­tu­lam się do jego ciała. Jego od­dech mu­ska moje usta...

Na­gle na pro­filu Alek­san­dra po­ja­wia się zie­lona po­świata. Pło­mień wy­rywa go z mo­jego uści­sku i w ułamku se­kundy wciąga do luku.

Bu­dzę się gwał­tow­nie, serce ło­mo­cze mi w piersi, po­liczki mam mo­kre od łez. Wszystko wo­kół mnie jest czarne. Do­piero po kilku se­kun­dach roz­po­znaję ka­jutę na Orle. Po­wstrzy­muję szloch. A więc to wszystko się na­prawdę zda­rzyło... Wczo­raj­sze wy­da­rze­nia wy­dają mi się cał­kiem nie­re­alne w tym spo­wi­tym mro­kiem świe­cie, który się ła­god­nie ko­ły­sze. Cho­wam twarz w koł­drę. Po­czu­cie braku jest tak silne, że pra­gnę po­wró­cić do snu i w nim po­zo­stać, żeby zmie­nić jego za­koń­cze­nie. Po­trzą­sam jed­nak głową, żeby po­zbyć się tej my­śli. Skoro się obu­dzi­łam, to zna­czy, że mu­simy być bli­sko brzegu. Nie ma mowy, że­bym miała uża­lać się na sobą pod koł­drą choć chwilę dłu­żej. Bez­gło­śnie scho­dzę z łóżka. Z in­nych koi do­cie­rają do mnie po­wolne i re­gu­larne od­de­chy. Nie mam po­ję­cia, do kogo mogą na­le­żeć. Wy­cho­dzę z ka­juty.

Po­miesz­cze­nie słu­żące za kuch­nię i ja­dal­nię jest po­grą­żone w ci­szy i ską­pane w pół­mroku. Jest za­pa­lona tylko jedna nie­bie­skawa lampa. Jej świa­tło le­dwo co po­zwala od­róż­nić kon­tury przed­mio­tów. Reszta za­łogi za­pewne jesz­cze śpi. Być może obu­dzi­łam się za wcze­śnie... Ru­szam ko­ry­ta­rzem, który pro­wa­dzi do in­nych ka­jut, w po­szu­ki­wa­niu ko­goś, kto też już wstał, ale je­dyne od­głosy, które do mnie do­cie­rają, to ci­che po­chra­py­wa­nie. Wzdy­cham. Na pewno obu­dzi­łam się za wcze­śnie. Przez chwilę za­sta­na­wiam się, czy jed­nak nie wró­cić na koję. Do­strze­gam białe drzwi na końcu ko­ry­ta­rza, do któ­rych pro­wa­dzą ni­skie schodki. Lo­gika wska­zy­wa­łaby, że to przej­ście na mo­stek. Mo­gła­bym pójść i zo­ba­czyć, na ja­kim je­ste­śmy eta­pie, za­nim wrócę do mo­jej ka­juty. Pu­kam dwa razy w drzwi.

– Wejść – sły­szę czyjś zdu­szony głos.

Wcho­dzę za­tem do ob­szer­nego pa­no­ra­micz­nego po­miesz­cze­nia, oświe­tlo­nego wy­łącz­nie przez słaby blask in­stru­men­tów po­mia­ro­wych. Jo sie­dzi cał­kiem sam w fo­telu za ste­rem, ze wzro­kiem utkwio­nym w ho­ry­zont. Od razu mam ochotę za­wró­cić.

– Nie­długo bę­dziemy – oświad­cza bez­na­mięt­nym to­nem. – Usiądź so­bie gdzieś.

Wska­zuje mi fo­tel pierw­szego ofi­cera znaj­du­jący się obok. Sia­dam, po­mimo nie­przy­jem­nego uczu­cia wy­wo­ła­nego tą nie­ocze­ki­waną bli­sko­ścią. Ła­pię się na tym, że od­chy­lam się na fo­telu, by być jak naj­da­lej od niego. Może i obro­nił mnie wczo­raj przed Ru­dol­fem, ale na­dal nie po­tra­fię wy­rzu­cić z pa­mięci tej sceny, kiedy za­czął od­ci­nać Co­rze ucho.

Za­pada przej­mu­jąca ci­sza. Sta­tek su­nie po wo­dzie w ko­lo­rze czar­nego tu­szu. W od­dali do­strze­gam ciemną masę kon­ty­nentu, który od­cina się na roz­gwież­dżo­nym nie­bie. Za­ci­skam dło­nie na pod­ło­kiet­ni­kach. Ni­gdy nie my­śla­łam, że zo­ba­czę jesz­cze kie­dyś moje ro­dzinne góry. Rzu­cam okiem na Jo. Jego orli pro­fil spo­gląda na zmianę to na ho­ry­zont, to na in­stru­menty po­mia­rowe. Więk­szość z nich wy­gląda, jakby miały nad­zo­ro­wać faunę i florę – jak wszyst­kie na­rzę­dzia tech­no­lo­giczne Sys­temu, tylko nie­wielka część wy­daje się prze­zna­czona do na­wi­ga­cji. So­nar. Wi­dać na nim z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami trój­wy­mia­rowe dno mor­skie... Na jego tle wy­róż­niają się trzy duże kształty, zde­cy­do­wa­nie zbyt wy­raźne i re­gu­larne, żeby mo­gło cho­dzić o na­tu­ralną rzeźbę te­renu. Wy­glą­dają jak ogromne okręty.

– To część na­szej daw­nej floty – mru­czy Jo pod no­sem, kiedy do­strzega mój wzrok. – Trzy krą­żow­niki. Na otwar­tym mo­rzu jest ich znacz­nie wię­cej.

Ogra­ni­czam się do po­ki­wa­nia głową. Na­dal nie czuję się swo­bod­nie w jego obec­no­ści.

– Wszyst­kie zo­stały za­to­pione przez Sys­tem – do­daje peł­nym nie­chęci gło­sem – kiedy ro­boty zwró­ciły się prze­ciwko nam. Udało się wów­czas ura­to­wać tylko dwa okręty. Wy­ko­rzy­sta­li­śmy je do prze­trans­por­to­wa­nia lu­dzi i sprzętu aż na Wy­spę Banksa, do za­bra­nia rze­czy z opusz­czo­nych miast... Kto wie, czego mo­gli­by­śmy do­ko­nać, gdyby było ich wię­cej.

Jo wzdy­cha.

– Tak czy ina­czej w końcu wszyst­kie po­rdze­wiały. Te­raz mamy już tylko dwa okręty skra­dzione Sys­te­mowi. Bar­dziej nie­za­wodne, dys­kretne i ła­twiej­sze do na­prawy, ale mniej prak­tyczne.

Nie mam od­wagi od­po­wia­dać na te zda­nia prze­sy­cone nie­na­wi­ścią, więc ogra­ni­czam się do po­ta­ki­wa­nia. Znów za­pada ci­sza. Na­pię­cie wzra­sta, kiedy świt za­czyna ogrze­wać niebo ła­god­nym czer­wo­nym bla­skiem na wscho­dzie. Brzeg oka­zuje się o wiele bli­żej, niż my­śla­łam.

– Daj znać resz­cie, że do­pły­wamy – roz­ka­zuje Jo. – Pora na ostat­nie praw­dziwe śnia­da­nie przed eks­pe­dy­cją.

– Tak jest.

Wstaję z fo­tela z ulgą i szybko scho­dzę na ko­ry­tarz. Zde­cy­do­wa­nie wolę to­wa­rzy­stwo in­nych Od­zy­ski­wa­czy niż Jo. Otwie­ram drzwi do pierw­szej ka­juty z brzegu.

– Po­budka!

Przez chwilę czuję kłu­cie w sercu – do­kład­nie tym sa­mym okrzy­kiem bu­dziła nas kie­dyś Tri­cia. Za­pa­lam świa­tło. Gul i jego ekipa prze­cie­rają za­spane oczy. Idę do ko­lej­nej ka­juty.

– Po­budka!

Wpa­dam na trzech człon­ków pierw­szego od­działu, już obu­dzo­nych, któ­rzy wła­śnie spraw­dzają broń. Wszy­scy spo­glą­dają na mnie z po­gardą.

– My­śla­łaś, że nas za­sko­czysz? – rzuca do mnie Pete szy­der­czo.

Czuję, że cała się czer­wie­nię.

– Za­raz do­pły­wamy – mó­wię ci­cho, po czym za­my­kam drzwi.

Czuję się głu­pio. Ja­sne, że nie po­trze­bo­wali mnie, żeby się obu­dzić, prze­cież to naj­bar­dziej do­świad­czeni Od­zy­ski­wa­cze w ca­łych ko­sza­rach! Przy na­stęp­nych ka­ju­tach nie po­wta­rzam już tego błędu i za­do­wa­lam się za­pu­ka­niem do drzwi. Za każ­dym ra­zem sły­szę w od­po­wie­dzi ener­giczne „Go­towi!”. Kiedy wresz­cie do­cie­ram do ja­dalni, ktoś już tam jest i kroi pie­czywo na drew­nia­nej de­sce. Po­znaję go – to naj­młod­szy czło­nek ekipy Gula: blon­dyn, któ­rego wi­dzia­łam wno­szą­cego skrzy­nie na po­kład, za­nim od­pły­nę­li­śmy. Uśmie­cha się do mnie nie­śmiało.

– Lani, prawda?

Ki­wam głową i od­kła­dam moje rze­czy, żeby do­łą­czyć do niego przy stole.

– A ty?

– Je­stem An­thony.

Sły­szę za sobą czy­jeś kroki.

– Nie je­steś tro­chę za młody jak na Tech­nika? – pyta głos Alizy. – My­śla­łam, że żeby się do nich do­stać, trzeba za­cząć ły­sieć.

Młody Tech­nik od razu się ru­mieni.

– Po pro­stu je­stem w tym do­bry – mówi nie­śmiało. – To dla­tego mój oj­ciec chciał, że­bym też pły­nął. Zbu­do­wa­łem swo­jego pierw­szego drona, kiedy mia­łem sie­dem lat. Znam na pa­mięć plany wszyst­kich po­dusz­kow­ców. Chcia­łem prze­ko­nać Radę, żeby po­zwo­liła mi ja­kiś zbu­do­wać...

– OK, OK, zro­zu­mia­ły­śmy – prze­rywa mu oschle Aliza, do­sia­da­jąc się.

Jed­nak na jej twa­rzy go­ści do­brze mi znana mina. Nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że ten mło­dziak bę­dzie od dziś na­zy­wany „tym przy­stoj­nia­kiem An­tho­nym”. Moja to­wa­rzyszka kle­pie go mocno po ple­cach na znak po­wi­ta­nia.

Z ka­jut do­biega nas po­ranny har­mi­der. Chwy­tam kromkę.

– Ja­kie twoim zda­niem będą naj­po­waż­niej­sze na­prawy? – py­tam wresz­cie An­thony’ego, żeby wy­peł­nić czymś na­głą ci­szę.

– No cóż, ogniwo pa­li­wowe na pewno bę­dzie wy­ma­gało sporo ro­boty. Je­śli cho­dzi o resztę, to tro­chę czasu zaj­mie sama dia­gno­styka. Kiedy tylko do­wiemy się w końcu, co wy­maga wy­miany, po­winno pójść już ra­czej szybko. Po­win­ni­śmy się uwi­nąć w je­den dzień.

Po raz ko­lejny prze­li­czam w gło­wie czas, ja­kiego po­trze­bu­jemy, żeby ura­to­wać Alek­san­dra. Od jego poj­ma­nia mi­nęły już po­nad dwa­dzie­ścia cztery go­dziny. Pół dnia mar­szu, za­nim do­trzemy do bazy. Dzień na na­prawę po­dusz­kowca. Pół dnia na lot do Chi­cago i na­mie­rze­nie ośrodka, w któ­rym go prze­trzy­mują... To już trzy dni, a do tego jesz­cze na­leży uwzględ­nić czas, któ­rego będę po­trze­bo­wała na prze­pro­gra­mo­wa­nie ro­bo­tów. Pod­czas przy­go­to­wa­nia do mi­sji So­kra­tes po­wie­dział, że Alek­san­der ma od dwóch do ośmiu dni, za­nim wy­mażą mu oso­bo­wość... Żo­łą­dek mi się skręca. Mo­żemy do­le­cieć za późno.

– A może bę­dziemy mieli szczę­ście – mówi na­gle Aliza, jakby czy­tała w mo­ich my­ślach. – Może się okaże, że ten złom bę­dzie jesz­cze na cho­dzie!

– Szcze­rze wąt­pię – mru­czy pod no­sem Tech­nik i z po­wro­tem sku­pia się na swo­jej mi­sce.

Po­wraca pełna na­pię­cia ci­sza. Na­wet Aliza nic już nie mówi. Kiedy do­łą­cza do nas reszta ekipy Gula, stwier­dzam nie bez roz­ba­wie­nia, że moja to­wa­rzyszka miała ra­cję co do Tech­ni­ków. Wszy­scy poza An­tho­nym mają po­si­wiałe skro­nie i po­stę­pu­jącą ły­sinę. Trzej męż­czyźni wi­tają się z nami zdaw­kowo, po czym sia­dają do stołu. Wszy­scy ner­wowo kręcą się na ławce, kiedy pewni sie­bie Od­zy­ski­wa­cze wresz­cie do­cie­rają do mesy i rzu­cają się do ro­bie­nia ka­na­pek. Więk­szość z nich ko­ja­rzę. To ci sami lu­dzie, któ­rzy po­rwali mnie kilka mie­sięcy temu. Sta­ram się nie wzdry­gnąć i prze­ły­kam ko­lejny kęs.

W cia­snym po­miesz­cze­niu sie­dzi nas te­raz kil­ka­na­ścioro, wszy­scy w mil­cze­niu żu­jemy kromki chleba. An­thony roz­ma­wia szep­tem ze swoim oj­cem. Ter­miny, które do mnie do­cie­rają, są zbyt her­me­tyczne, że­bym mo­gła co­kol­wiek zro­zu­mieć. Zmu­szam się do prze­łknię­cia ko­lej­nej ka­napki. Po dro­dze pew­nie nie bę­dzie czasu, żeby się za­trzy­mać i coś zjeść.

Na­gle drzwi do mostka ka­pi­tań­skiego za mną otwie­rają się z hu­kiem.

– Punkt do­ce­lowy na ho­ry­zon­cie! Wszy­scy na sta­no­wi­ska! – ry­czy Pete.

Robi się nie­zły ra­ban. Więk­szość lu­dzi wy­cho­dzi na po­kład, żeby po­móc przy ma­new­ro­wa­niu. Pete daje mi znak, że­bym zo­stała w środku z resztą i nie prze­szka­dzała. Pa­trzymy na sie­bie nie­uf­nie, tym­cza­sem do­okoła nas sły­chać kroki na­szych to­wa­rzy­szy. Dla za­bi­cia czasu za­czy­nam prze­glą­dać za­war­tość ple­caka, który spa­ko­wała dla mnie Aliza. Amu­ni­cja, pro­wiant, śpi­wór, ze­staw pierw­szej po­mocy. Pra­wie wszystko znam. Wi­dzia­łam, jak Alek­san­der po­słu­gi­wał się tymi rze­czami pod­czas mo­jego po­rwa­nia. Czuję kłu­cie w sercu. Biorę głę­boki wdech. Oczy­ścić umysł. Sku­pić się na mi­sji.

– Może po­win­ny­śmy spraw­dzić broń – su­ge­ruję Ali­zie. – No wiesz, jak na szko­le­niu...

– Do­bra myśl – od­po­wiada z wy­raźną ulgą.

Wy­czu­wam, że moja to­wa­rzyszka rów­nież po­trze­buje ja­kie­goś za­ję­cia, żeby się nie za­mar­twiać. Spę­dzamy dłuż­szą chwilę na skła­da­niu i roz­kła­da­niu na­szych ka­ra­bi­nów. W miarę jak me­ta­lowe czę­ści roz­łą­czają się, a po­tem z po­wro­tem za­zę­biają, mój umysł ogar­nia spo­kój. Kiedy pod­no­szę głowę, Aliza wy­gląda, jakby czuła się już le­piej – czego nie można po­wie­dzieć o Gulu i jego eki­pie. Ich cera przy­brała lekko zie­lon­kawy od­cień. Sta­ram się po­słać im po­cie­sza­jący uśmiech, ale od­po­wiada mi tylko An­thony. Cała reszta spra­wia wra­że­nie, jakby chciała roz­pły­nąć się w po­wie­trzu.

Sta­tek nie­ru­cho­mieje. Sły­szę nad nami kroki lu­dzi, któ­rzy z jed­nego końca na drugi prze­bie­gają po po­kła­dzie. Rzu­cono ko­twicę. Ci­che bu­cze­nie sil­nika ustaje. Na­stęp­nie z hu­kiem otwie­rają się drzwi i do środka wraca cała grupka żoł­nie­rzy, je­den po dru­gim. Jo do­łą­cza do nas jako ostatni.

– Do­bra, słu­chaj­cie wszy­scy. Za kilka chwil wkro­czymy na Zie­mie Kon­tro­lo­wane, żeby wy­ko­nać klu­czową i naj­nie­bez­piecz­niej­szą mi­sję w na­szej hi­sto­rii. Je­żeli ktoś po raz pierw­szy się tam za­pusz­cza, to wy­ja­śnię mu jedną rzecz: nie będę to­le­ro­wał żad­nego ma­ru­dze­nia i żad­nego odłą­cza­nia się od grupy. Nie za­wa­ham się przed sprząt­nię­ciem każ­dego, kto nie bę­dzie słu­chał roz­ka­zów.

Na te słowa Jo chwyta za pi­sto­let przy pa­sie ru­chem wy­ra­ża­ją­cym groźbę i rzuca po­nure spoj­rze­nie czte­rem Tech­ni­kom, po czym spo­gląda na mnie. Mam nie­przy­jemne wra­że­nie, jak­bym co­fała się o dłu­gie mie­siące: do za­tę­chłej bazy woj­sko­wej, gdzie obu­dzi­łam się po po­rwa­niu.

– Przy­po­mi­nam wam po raz ostatni plan – kon­ty­nu­uje sta­now­czym to­nem.

Jo za­czyna opis na­szej mi­sji: do­tar­cie aż do Alfy-101, moja wy­prawa do bazy, na­prawa po­dusz­kowca, a po­tem roz­dzie­le­nie się ze­spo­łów.

– Sku­tecz­ność i dys­kre­cja – koń­czy. – Zro­zu­miano?

– Tak jest!

– Ja­kieś py­ta­nia?

– Nie ma py­tań!

– No to ru­szamy.

Szybko usta­wiamy się w sze­reg, żeby wy­ła­do­wać cięż­kie skrzy­nie ze sprzę­tem elek­tro­nicz­nym na po­kład. Na­stęp­nie za­rzu­cam ple­cak na ra­mię i po­dą­żam za resztą za­łogi na ze­wnątrz.

Kiedy tylko wy­cho­dzę na po­kład, ota­cza mnie za­pach jodu i skał. Ogromną nad­mor­ską ja­ski­nię na­dal spo­wi­jają ciem­no­ści, sły­chać wodę bi­jącą ła­god­nie o ska­li­ste ściany.

– Ła­aaał! – szep­cze Aliza za mo­imi ple­cami.

Moja to­wa­rzyszka otwiera sze­roko oczy i unosi głowę w kie­runku czar­nego skle­pie­nia. Na­gle wzdry­gamy się na od­głos chlu­po­czą­cej wody: dwie osoby wła­śnie zwo­do­wały pły­wa­jącą plat­formę.

Od­zy­ski­wa­cze krzą­tają się, żeby po­sta­wić na niej pierw­sze skrzy­nie, a wtedy tra­twa za­czyna być ho­lo­wana w tę i z po­wro­tem mię­dzy stat­kiem a su­chym lą­dem. Ja cze­kam na po­kła­dzie, roz­darta mię­dzy po­śpie­chem a obawą przed po­ru­sza­niem się po Zie­miach Kon­tro­lo­wa­nych i wy­sta­wia­niem się na ła­skę po­dusz­kow­ców.

– Ten An­thony jest cał­kiem nie­zły, co nie? – szep­cze do mnie Aliza.

– Yyy...

– No weź, po­waż­nie, nie jest taki zły...

Moja to­wa­rzyszka, jesz­cze nie­dawno ner­wowo mil­cząca, od­daje się z za­pa­łem mo­no­lo­gowi po­świę­co­nemu ja­ko­ści ry­sów twa­rzy mło­dego Tech­nika. Sta­ram się jej słu­chać, żeby ode­rwać się od wła­snego stresu, ale nie po­tra­fię się pa­sjo­no­wać sze­ro­ko­ścią bar­ków u chło­pa­ków, tak jak ona i Doro.

Po­wstrzy­muję wes­tchnie­nie za­do­wo­le­nia, kiedy przy­cho­dzi na­sza ko­lej na trans­port. Wresz­cie ru­szamy. Krótka trasa upływa nam w mil­cze­niu. Niebo poza ja­ski­nią spo­chmur­niało. Tem­pe­ra­tura musi być w oko­li­cach zera, a po­wie­trze prze­syca woń śniegu. Za­pi­nam kurtkę pod samą szyję.

Wy­sia­damy na ska­łach, w tym sa­mym miej­scu, gdzie kilka mie­sięcy temu Tom, Cora i ja do­tar­li­śmy zwią­zani. Gdyby ktoś mi wtedy po­wie­dział, że po­wrócę tu­taj jako czło­nek tego ze­społu, zja­dła­bym wła­sny kom­bi­ne­zon. Od­zy­ski­waczka – chyba ma imię Cas­sie – daje nam znak, że­by­śmy wzięły jedną ze skrzyń. Chwy­tamy każda za uchwyt. Ma­sywna skrzy­nia trans­por­towa waży chyba z tonę! Le­dwo je­ste­śmy w sta­nie na­dą­żyć za resztą, żeby wnieść ją po kli­fie na dziką łąkę. Z ulgą od­sta­wiam skrzy­nię na zie­mię, po czym rzu­cam okiem do­okoła. Kra­jo­braz nic się nie zmie­nił od ostat­niego razu. Jest tak samo przy­kry i nie­go­ścinny. Pół­nocny wiatr smaga wy­soką trawę, która sięga nam te­raz pra­wie do pasa. Na ho­ry­zon­cie wi­dać moje ro­dzinne góry – czarne i ma­sywne kształty na sa­mym końcu żół­ta­wego pła­sko­wyżu.

– Co za ogrom... – szep­cze Aliza obok mnie, z po­licz­kami po­czer­wie­nia­łymi z wy­siłku.

Reszta ze­społu do­ciera do nas po ko­lei, rów­nież dźwi­ga­jąc cięż­kie skrzy­nie.