Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyobraź sobie świat, w którym każdy może komunikować się z innymi za pomocą myśli. Świat, w którym nocami można śnić „sny na jawie” tak realne, jak prawdziwe życie. Świat bez przemocy, w którym relacje opierają się na harmonii i trosce… A teraz wyobraź sobie, że by Cię od niego odłączono…
17-letnia Lani żyła w takim idealnym świecie aż do dnia, w którym została z niego brutalnie wyrwana. Życie „offline” przyniosło jej miłość ale też ukazało ciemną stronę systemu, dlatego dołączyła do rebeliantów i została wojowniczką, jedną z najlepszych. Kiedy mężczyzna, którego pokochała, zostaje porwany, Lani podejmuje desperacką próbę odzyskania go. Tymczasem na wyspie rebeliantów dochodzi do zamachu stanu…
Książka wydana w ramach projektu GRAMY W ZIELONE.
Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.
Przygotowanie aplikacji do programu Kreatywna Europa dotyczącej projektu „Gramy w zielone” zostało dofinansowane przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
– Aleksander!
Jego ciało unosi się w zielonej poświacie unieruchomione przez promień padający z poduszkowca. Na twarzy widać przerażenie. Wstaję i podbiegam do niego.
– Nie!!!
System nie może go zabrać, tylko nie jego! Muszę go jakoś zatrzymać! Moje palce przenikają przez snop światła. Aleksander wciąż tam jest. To tylko kilka metrów ode mnie... Jakiś ciężar przygniata mnie do ziemi, aż tracę dech. Czyjeś ręce przyciskają mnie do zimnego betonu w korytarzu koszar.
– Już za późno, Lani! Za późno! – słyszę w uszach krzyk Alizy. – Zabrali go!
Staram się uwolnić. Nie może być za późno. Skoro nie da się ściągnąć Aleksandra z powrotem na ziemię, to mogę spróbować strącić ten poduszkowiec albo...
– Nie... – szepcze nade mną Aliza. – Nie, nie, nie...
Zielone światło nagle znika, a wtedy korytarz pogrąża się w ciemności. Luk maszyny się zamknął. Furkot poduszkowca. Przez chwilę zszokowana wpatruję się w ciemną noc, która odcina się we framudze drzwi.
– Nie, nie, nie, nie, nie!
Czuję, jak ciężar Alizy opuszcza moje plecy. Ale i tak nie mogę się ruszać. Nie potrafię oderwać wzroku od skrawka nieba, gdzie jeszcze chwilę wcześniej widziałam Aleksandra. To ja miałam trafić w ten promień, nie on. Odepchnął mnie, żeby mnie chronić. Zajął moje miejsce.
– Coś nie zadziałało! Jego mikrobomba nie odpaliła!
Podnoszę głowę. Aliza nerwowo postukuje w ekran zegarka.
– On nie ma bomby... – słyszę własny szept.
Twarz mojej towarzyszki wykrzywia grymas przerażenia. Jeszcze nigdy jej takiej nie widziałam.
– Chcesz mi powiedzieć, że wzięli go żywcem? – krzyczy Aliza, teraz już ogarnięta paniką.
Żywcem. Wzięli go żywcem... Gardło mi się zaciska. Kiwam głową, ledwo świadoma łez, które zalewają mi oczy.
– O cholera! – klnie Aliza. – Musimy znaleźć Jo! I to natychmiast!
Chwyta mnie za kołnierz, żebym wstała. Moje nogi poruszają się automatycznie, ale mój umysł nadal spowija gęsta mgła.
„Wzięli go żywcem. Żywcem”. To zdanie powraca w mojej głowie bez końca. „Wzięli go żywcem”.
– Szybciej, Lani! – krzyczy Aliza. – Musimy znaleźć Jo! Albo Sokratesa! Może oni będą w stanie coś zdziałać!
„Znaleźć Jo... Znaleźć Jo”. Mój umysł nagle się rozjaśnia. „Znaleźć Jo. Znaleźć Sokratesa. Zrobić coś. Może nie jest jeszcze za późno”. Do moich żył dociera ładunek adrenaliny, który wytrąca mnie z otępienia. Jakby ktoś wyjął mi watę z uszu. Na dworze wyją syreny. Noc rozrywają krzyki mieszkańców. Uwalniam się z uścisku Alizy i zaczynam biec.
Przestało padać. Kilku Odzyskiwaczy zbiera ciała mechanicznych psów, które nas zaatakowały, i ciągnie je za sobą wśród głośnego metalicznego łoskotu. Inni układają ich truchła na stos: nic z tych robotów nie może się zmarnować. Dostrzegam w pobliżu Jo, który wykrzykuje jakieś rozkazy, nadal dzierżąc w rękach karabin.
– Avery, leć poszukać Gula i jego chłopaków, będziemy potrzebowali pomocy, żeby rozczłonkować ten cały złom.
Biegnę w jego kierunku.
– Marcus! Sophie! – wrzeszczy Jo. – Weźcie pięciu ludzi i zróbcie obchód budynku. Trzeba się upewnić, że żaden z nich nam już nie zagraża.
Nagle Jo mnie dostrzega i jego twarz łagodnieje.
– Zjawiasz się w samą porę, żołnierko – rzuca. – Możesz dołączyć do...
– Aleksander! Wzięli go żywcem! Musimy coś zrobić!
Jedyną reakcją jest cisza z jego strony. Jo spogląda na mnie z niedowierzaniem.
– Porwał go ostatni poduszkowiec – dodaję pospiesznie. – Musimy ich zatrzymać!
Jo patrzy to na mnie, to na Alizę. Po raz pierwszy widzę na twarzy tego twardego i niewzruszonego mężczyzny coś nowego. Strach.
– Will, zastąp mnie – rzuca w pośpiechu rozkaz. – Lani, pójdziesz ze mną, musimy znaleźć Sokratesa i Rudolfa. Alizo, ty idź z Marcusem.
Chwilę później biegniemy oboje w stronę głównego budynku. W mojej głowie powraca bez końca obraz Aleksandra unoszonego przez promień zielonego światła. Może nie jest jeszcze za późno... Wchodzimy do budynku. Drzwi do ciemnego korytarza są szeroko otwarte. Ich skrzydła zostały pokiereszowane pazurami psów. Jo nagle przystaje i unosi karabin. Idę jego śladem. Roboty mogły się tu zakraść już po odlocie poduszkowców.
Ogarnia nas cisza. Syrena milczy. Teraz wwierca mi się w uszy przeciągłe buczenie. Jo daje znak, żebyśmy szli dalej. W głębi znajdują się schody prowadzące do centrum dowodzenia, również pogrążone w mroku. Omiatam całe pole widzenia lufą broni, gotowa nacisnąć spust w każdej chwili. Nagle widzę jakiś ruch. Celuję w drzwi do sali Rady. Powoli się uchylają.
– Jest tam kto? Droga wolna? – pyta jakiś głos.
W tej samej chwili w oddali rozlega się wybuch. Słychać krzyki. W mieście muszą być jeszcze jakieś roboty.
– Zabarykadujcie się, Zy! – rozkazuje Jo. – Nie wychodźcie, dopóki po was nie przyjdziemy!
Drzwi momentalnie się zamykają, a wtedy Jo nieznacznym ruchem karabinu daje mi znać, żebyśmy szli dalej. Wspinam się po schodach na palcach, z oczami utkwionymi w korytarz na piętrze. Stres ściska mi klatkę piersiową, serce łomocze ogłuszająco. Za chwilę będzie widać cały korytarz. Lampy ukryte wzdłuż ścian oświetlają go słabym, białym światłem. Ani śladu robotów. Biegnę prosto do sali dowodzenia i znów nadstawiam uszu. Przez drzwi docierają do mnie zduszone głosy. A więc są w środku! Jo puka krótką serią w skrzydło metalowych drzwi, które otwierają się szeroko, prosto na Rudolfa.
– Zabrali Aleksandra – mówię od razu, nawet nie próbując ukryć paniki. – Musimy zatrzymać te poduszkowce!
Rudolf stoi oszołomiony. Dostrzegam za nim Sokratesa, którego skoncentrowane rysy spowija blade światło bijące od konsoli.
– Co takiego?
– Zabrali Aleksandra – powtarzam, wchodząc do środka. – Sokratesie, musimy coś zrobić!
Moje stwierdzenie zostaje przyjęte milczeniem, które zakłóca wyłącznie odgłos drzwi zamykanych na klucz za moimi plecami.
– Co to w ogóle za cyrki? – ryczy wreszcie przywódca Odzyskiwaczy. – Przecież był z nami jeszcze dwie minuty temu. A ona co tu w ogóle robi, Jo? Dlaczego nie jest w celi?
Stojący za mną dowódca oddziału szykuje się do odpowiedzi, ale ja nie czekam.
– Brałam udział w bitwie – odparowuję niecierpliwie. – A Aleksander został wciągnięty przez ostatni poduszkowiec, na moich oczach. Musimy coś zrobić! Nie ma czasu do stracenia!
W moim gardle pęcznieje gula: walczę sama ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Spoglądam rozpaczliwie na Sokratesa. Ale on tylko siedzi nieruchomo, blady i zdruzgotany.
– Zamknij gdzieś natychmiast tego szkodnika, Jo – mówi Rudolf.
Nie mogę uwierzyć, że w takiej chwili jedyne, co się dla niego liczy, to to, jak się wydostałam z aresztu. A zamknął mnie, ponieważ odmówiłam wykonania nielegalnego wyroku.
– Nie, Rudolfie – wtrąca się nagle Sokrates zdecydowanym głosem. – To nie czas i miejsce. Lani, podejdź tu, proszę.
Rudolf otwiera usta oburzony, ale potem coś jakby do niego dociera. Podchodzę szybko do starszego mężczyzny. Jest blady jak ściana. Pochyla się nad konsolą. Widać na niej mapę Ameryki Północnej i dziesięć czerwonych punktów, które się po niej przemieszczają.
– Zatem widziałaś wyraźnie, że zabrał go jeden z poduszkowców?
– Tak.
– W takim razie to musiał być ten.
Sokrates wskazuje mi maszynę lecącą na końcu formacji.
– Jo, w jakim stanie jest twój oddział? – szepcze Sokrates, nie odrywając oczu od ekranu.
– Na chodzie, gotowy do akcji. Straciłem tylko dwoje ludzi.
– Świetnie. Wyciągnę Toma z turnieju na kilka sekund. Będziemy potrzebowali więcej danych.
Sokrates wypada pędem z pomieszczenia, zostawiając mnie samą z Rudolfem i Jo. W sali zapanowuje cisza. Mężczyźni są pochłonięci obserwacją czerwonych punktów, które poruszają się skokowo do przodu – co odzwierciedla działania Toma zbierającego informacje z kapsuły snu. Następnie punkty znikają z mapy. Tom musiał opuścić turniej. Spoglądam z niepokojem na Jo, a potem na Rudolfa.
– Chyba możemy coś zrobić? Jakoś ich zatrzymać?
– Pewnie, że nie możemy – warczy do mnie Jo. – Gdyby było inaczej, to na tej wyspie nie brakowałoby tylu dzieci. Jedyne, co możemy zrobić, to spróbować odzyskać Aleksandra, zanim jego mózg zostanie wyczyszczony z zawartości. Inaczej System dowie się wszystkiego o tym, w jaki sposób żerujemy na nim od lat. Ale odbicie Aleksandra będzie bardzo trudne.
Serce podchodzi mi do gardła.
– Dlaczego? – Tylko tyle jestem w stanie z siebie wydusić.
– Są dwa ośrodki, do których kieruje się buntowników. A jedyny, który jest w naszym zasięgu...
– Taaa, w zasięgu, dobre sobie! – kpi Rudolf. – Trzeba płynąć w górę rzeki Mackenzie, mijając po drodze z kilkanaście instalacji, dotrzeć do miasta, zakraść się do ośrodka dla buntowników i wydostać się z niego niezauważonym. A to wszystko w strefie, w której roi się od poduszkowców i dronów!
Rudolf stuka palcem w miejsce na mapie znajdujące się na krawędzi jakiejś rzeki wpadającej do Oceanu Arktycznego. Z trudem przełykam ślinę. To tuż na południe od Kalinahopy, stolicy dystryktu sąsiadującego z tym, w którym kiedyś mieszkałam. Samo serce Systemu.
– Ale jednak jest to wykonalne – odpowiada mu Jo. – Bardzo ryzykowne, ale wykonalne. Natomiast jeżeli poduszkowiec zabierze go do drugiego ośrodka, już po nas.
– Dlaczego? Gdzie jest ten drugi ośrodek? – pytam. Nie jestem w stanie zamaskować strachu.
– Tam.
Jo wskazuje na punkt w regionie Wielkich Jezior, obok dawnego Chicago. Tysiące kilometrów od miejsca, w którym się znajdujemy – do tego w strefie, o której zawsze myślałam, że jest zbyt zanieczyszczona, żeby w ogóle dało się w niej żyć. Blednę.
– Jeżeli zabrali go tam, musimy odpuścić i zarządzić ewakuację – mówi Rudolf chłodnym głosem. – Zabierzemy stąd jakąś setkę osób i będziemy żyć jak szczury w betonowym bunkrze pod ziemią, modląc się, by Aleksander nie miał o nim pojęcia. Reszta wyspy może co najwyżej mieć nadzieję, że System okaże się dla nich pobłażliwy.
Akurat kiedy kończy wymawiać te słowa, na mapie ponownie pojawiają się poduszkowce. Lecą na wschód. W kierunku drugiego ośrodka.
Rudolf wali pięścią w stół i rozwścieczony przewraca kopniakiem fotel.
– No nie wierzę! – krzyczy.
Stoję oniemiała, wpatrując się w punkty, które znikają na sekundę, żeby pojawić się kawałek dalej – coraz bliżej Wielkich Jezior. Nie. Nie, Aleksander nie może przepaść w rękach Systemu. Na pewno można coś jeszcze zrobić. To nie może się skończyć w ten sposób!
Przypomina mi się, jak przyniósł mi napar ziołowy nad brzegiem jeziora. Krople wody osadzające się na jego długich rzęsach podczas naszej wspólnej kąpieli. Łuk jego szczęki. Uśmiech. Aleksander, który w ulewnym deszczu zabiera mnie do Braców, zaraz po tym, jak uratował mi życie. Nasz pierwszy pocałunek przy ognisku. Poczucie braku nagle przeszywa mi serce, ogarnia mnie rozpacz.
Sokrates wchodzi do pomieszczenia całkiem blady.
– Aleksander jest w drodze do ośrodka w Chicago. Jeżeli chcemy go odbić, to ostatni moment, żeby wymyślić plan.
Tłumię w sobie płacz ulgi. Skoro Sokrates tak reaguje, to znaczy, że być może nie wszystko jeszcze stracone.
– Przeglądaliśmy już procedury na początku tego roku, Sokratesie – niecierpliwi się Rudolf. – Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja: nie jesteśmy przygotowani na takie przypadki. Nie ma możliwości, żebyśmy zdążyli dotrzeć do Chicago na czas. Trzeba uruchomić ewakuację i to natychmiast!
– Nie! Nie porzucimy go w ten sposób! – unosi się starszy mężczyzna. – Może dalibyśmy radę ukryć się na pokładzie jednego z poduszkowców Systemu? A ten helikopter w ruinach Barrow? A ten w Prudhoe? Przecież musi być sposób na znalezienie maszyny, którą można by tam polecieć!
– Rozważaliśmy już te opcje, Sokratesie. Sam mówiłeś, że to niemożliwe!
– No cóż, ja też mogę się czasem pomylić. Trzeba rozważyć po kolei wszystkie możliwości, jakie mamy. Na pewno coś nam umknęło.
– Chyba oszalałeś! Chcesz, żebyśmy tracili czas, zamiast zajmować się ewakuacją?
Temperatura dyskusji zaczyna rosnąć, ja tymczasem staram się znaleźć sposób na pokonanie kilku tysięcy kilometrów najszybciej, jak się da. Może gdyby jakiś okręt wysadził nas z quadami na wschodnim wybrzeżu... Nie. To nadal ogromny dystans, w dodatku na gęsto zalesionym terenie, bez jakichkolwiek dróg. Żaden pojazd sobie tam nie poradzi.
– A Alfa-101? – mówi nagle Jo.
Odwracam się do niego. Stół oświetla rysy Jo upiornym blaskiem. Wzrok zdeterminowanego mężczyzny kieruje się po kolei na każde z nas.
– Nie włączyliśmy do naszych planów zasobów, które widzieliśmy w bazie. A przecież jest tam poduszkowiec – stwierdza dobitnie. – Model, który dalibyśmy radę pilotować.
No jasne! Teraz sobie przypominam tę maszynę w hangarze, który przemierzaliśmy po moim porwaniu. Poduszkowiec w stanie uśpienia, pokryty kurzem, z otwartym lukiem i powywracanymi skrzyniami transportowymi na trapie. Moje oczy znów kierują się w stronę regionu Wielkich Jezior. Nie mam cienia wątpliwości, że ten poduszkowiec mógłby tam dolecieć. Iskierka nadziei pozwala mi oddychać trochę swobodniej. Twarz Sokratesa stojącego naprzeciwko mnie zdaje się nabierać barw. Rudolf chodzi wszerz i wzdłuż pomieszczenia – jego policzki nadal są czerwone od złości, ale spojrzenie ma już zamyślone.
– Dobrze, Jo, ale w jakim stanie jest ta maszyna? – oponuje. – I kto niby miałby ją pilotować? Od pięćdziesięciu lat nikt z tutejszych nie potrafi latać czymś takim!
– Ja mogę. Robiłam kursy na podobnych modelach w trakcie moich snów na jawie.
Słowa same wydostały się z moich ust. Rudolf odwraca się w moją stronę zaskoczony, jakby nagle przypomniał sobie o mojej obecności.
– I myślisz, że mogłabyś nim dolecieć aż tam? – pyta Sokrates.
– Myślę, że tak.
Sokrates wzdycha z ulgą i przesuwa dłonią po twarzy. Rudolf podnosi swoje krzesło i siada za stołem. W jego przenikliwym spojrzeniu nie ma już śladu złości, która jeszcze przed chwilą go napędzała. Jest całkowicie skoncentrowany.
– W jakim stanie jest ten poduszkowiec, Jo? – pyta spokojnym tonem.
– Całkiem niezłym. Znaczy, tak mi się zdaje. Nie widziałem żadnej poważnej awarii. Kadłub i skrzydła nienaruszone. Ta baza została zaprojektowana tak, żeby móc działać przez dwieście lat i to bez pomocy z zewnątrz, więc powinno dać się go naprawić. Teoretycznie Gul i jego chłopaki powinni być w stanie doprowadzić go do stanu używalności.
– Co o tym myślisz, Sokratesie? – pyta Rudolf.
– To nasza jedyna szansa – pada odpowiedź. – Musimy przejąć tę maszynę. Ale wiesz, co to oznacza, Lani...
Sokrates obraca się i wskazuje na ciemny kąt pomieszczenia. W półmroku ledwo dostrzegam ciemną masę androida, którego pojmał Aleksander. Z trudem przełykam ślinę. Jeśli chcemy się dostać na poduszkowiec, trzeba przejąć kontrolę nad bazą. A to wymaga przeprogramowania robotów. Sokrates szkoli mnie i Toma w tym celu od tygodni, ale ponosimy porażkę za każdym razem, kiedy mierzymy się z zadaniem. Nie czuję, żebyśmy robili jakiekolwiek postępy.
– Myśli pan, że dam radę? – pytam pełnym wahania głosem. – To znaczy... Nadal nie udało mi się wytrzymać w trakcie pojedynków więcej niż kilka minut.
– Owszem, dasz – odpowiada Sokrates bardzo poważnie. – I musisz to zrobić. Jesteś teraz na odpowiednim poziomie. Tak czy inaczej, za kilka dni wysłałbym cię, żebyś je przeprogramowała.
– Nadal nie powiedział mi pan, jak się to...
Sokrates otwiera usta, żeby mi odpowiedzieć, ale tym razem to Rudolf zabiera głos.
– No dobra, cóż, skoro mamy plan, zabierzmy się do tego od razu. Jo, poszukaj Gula. Powiedz mu, żeby przyniósł wszystkie dokumenty o konserwacji poduszkowców, jakie ma na stanie. Musimy spisać wszystko, czego będziemy potrzebować, żeby można było postanowić, ilu ludzi z tobą wysłać. Następnie przygotujemy misję.
– Rozkaz, szefie.
Jo wstaje, strzela obcasami i pospiesznie wychodzi z pomieszczenia.
ROZDZIAŁ 2
Gdy tylko drzwi się zamykają, Sokrates muska stół dotykowy. Pokazuje się nam trójwymiarowy hologram bazy Alfa-101: plątanina tuneli, sal i galerii w samym sercu Góry Gołębia.
– Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę, Lani? – pyta Sokrates łagodnym głosem.
Wskazuje na podziemne pomieszczenie głęboko pod ziemią, oznaczone czerwonym kolorem.
– Tak, pamiętam... – odpowiadam szeptem. – To tam znajduje się sala dowodzenia androidami, które trzeba przeprogramować.
– Powinnaś tam znaleźć jeden albo kilka foteli do programowania.
– Ma pan na myśli... takich foteli, jak te stosowane przez Konstruktorów?
– Dokładnie tak, Lani. Mocniejszych niż kapsuły snów i podłączonych fizycznie do serwerów, co umożliwia natychmiastowy dostęp do danych w celu konstruowania snów oraz gigantycznych programów. Fotele w bazie Alfa-101 są jednak zapewne o wiele bardziej ograniczone niż te używane przez System...
– Zaraz, zaraz – wtrącam. – Po co właściwie Unii Ameryki Północnej takie fotele? Zdawało mi się, że oni sprzeciwiali się podłączeniu...
– Och, owszem, sprzeciwiali się, ale tylko wtedy, kiedy działo się to poza ich kontrolą. Bynajmniej nie przeszkadzało im to w posiadaniu całego batalionu Architektów: zasadniczo ich własnych naukowców, wcielonych po dobroci albo siłą, którzy tworzyli superprogramy i sztuczne inteligencje na potrzeby wojska. Wszystkie armie postępowały wtedy tak samo.
– No dobrze, znajdę tam fotele do programowania, ale co dalej? – ucinam wątek, żeby nie tracić czasu na kolejną lekcję historii. – Usiądę w nim i zmodyfikuję program?
– Właśnie tak, Lani. Kiedy się podłączysz, program wyświetli ci się dokładnie tak jak sen na jawie. Wszystkie jego elementy będą zawierać informacje, funkcje, procedury... Kiedy będziesz już w środku, po prostu będziesz musiała znaleźć element dodany przez System, a potem go zniszczyć.
– To nie powinno być takie trudne...
– Nic bardziej mylnego! Ten element z pewnością został tam osadzony przez doświadczonego Architekta i nie pozwoli się wyeliminować bez stawiania oporu. Kiedy go wypatrzysz, zaatakuje cię. Walka nie będzie się w niczym różnić od pojedynków Konstruktorów, ale będzie o wiele bardziej zacięta – żeby przeżyć i go zabić, będziesz potrzebować wszystkiego, czego nauczyłem cię w naszych kapsułach snu.
– Żeby przeżyć... – powtarzam roztrzęsionym głosem.
Nie kończę jeszcze zdania, a Sokrates już kiwa głową.
– Tak, Lani. To nie będzie zwykły sen, z którego można się w razie problemów wybudzić. Między twoim mózgiem a tym elementem nie będzie niczego: żadnej ochrony, która powstrzymywałaby twoje ciało przed somatyzacją ran; żadnych zabezpieczeń, żeby cię katapultować, zanim wirtualne ciosy dokonają realnych szkód w twoim mózgu... Nie będziesz się mierzyć z przeciwnikiem, który po prostu będzie się starał cię zdestabilizować, tylko z prawdziwym wrogiem – obiektem skonstruowanym po to, żeby chronić swoje istnienie za wszelką cenę i eliminować wszystkich, którzy mogliby mu zagrażać.
Mam wrażenie, jakby do żołądka wpadła mi kostka lodu. Podczas turnieju Konstruktorów albo w snach na jawie nie można było sobie zrobić krzywdy. Oczywiście, czasami upadek mógł trochę zaboleć, żeby symulacja wydała się bardziej realistyczna, ale mimo to można się było po nim od razu podnieść. W najgorszym wypadku, kiedy doświadczało się naprawdę zbyt gwałtownego uderzenia, człowiek budził się w kapsule – zdarzyło mi się to raz czy dwa, kiedy byłam jeszcze mała i śniła mi się wspinaczka. Ale to nigdy nie wiązało się z żadnym ryzykiem!
Te nowe informacje zmieniają wszystko. Nie wiem, czy ze świadomością, że może się to skończyć usmażeniem mojego mózgu, będę umiała ruszyć na element Systemu z taką samą pewnością siebie co podczas turnieju...
– Czy Tom będzie ze mną? – pytam.
– Nie – wtrąca Rudolf. – Sokratesie, musimy mieć jakiś plan B, w razie gdyby to nie wypaliło. Możemy wykorzystać tego drugiego, żeby podjąć kolejną próbę w Alfie-101 albo użyć go jako zakładnika do negocjacji z Systemem.
Oburzenie przyćmiewa na chwilę mój strach, podrywam się z siedzenia.
– „Tego drugiego”? Przypominam, że nie jesteśmy rzeczami!
– Spokojnie, spokojnie, Lani... – mówi Sokrates, kładąc mi rękę na ramieniu. – Jestem pewien, że Rudolf nie miał nic złego na myśli. Prawda, Rudolfie?
– Jasne, że nie.
A jednak – Rudolf spogląda na mnie zimnym i pogardliwym wzrokiem. Zaciskam zęby. Nie zapomniałam tego, co powiedział publicznie w dzień egzekucji. Że Tom i ja jesteśmy własnością Odzyskiwaczy.
– Przykro mi to mówić – kontynuuje Sokrates – ale Rudolf ma trochę racji. Będę musiał trzymać Toma blisko siebie. Ta misja będzie za długa i zbyt niebezpieczna, żebym mógł ją poprowadzić sam. Będziecie się przedzierać przez wiele dni – i to przez samo serce Systemu. Będziecie przemierzać strefy, w których aż roi się od poduszkowców, dronów, członków Systemu i czego tam jeszcze... Będziemy musieli z Tomem czuwać na zmianę, dzień i noc, żebyście wyszli z tego cało.
Zaniemówiłam. Przez chwilę egoistycznie miałam nadzieję, że Tom też weźmie udział w misji, że nie będę musiała się sama zakradać do bazy, że nie będę się sama mierzyła z programem. Kleszcze strachu zaciskają się jeszcze mocniej.
– Dobrze – szepczę załamana. – Sokratesie, jak rozpoznam ten dodatek Systemu w programie? Jak on właściwie może wyglądać?
– Nie mam pojęcia. To coś może się wtopić w otoczenie i udawać, że stanowi jego fragment, albo być ukryte bardzo głęboko w środku jakiegoś innego elementu... Mogę ci natomiast podpowiedzieć, gdzie go szukać.
Sokrates z trudem wstaje i kieruje się w stronę ciemnego kąta. W pomieszczeniu nadal śpi android, spętany ciężkimi łańcuchami. Kiedy mężczyzna go dotyka, maszyna zaczyna wyszczekiwać gniewnym głosem jakieś zdanie.
– Czy wiesz, co to za język, Lani? – pyta mnie Sokrates.
Nadstawiam ucha, ale te słowa niczego mi nie mówią.
– Yyy... Nie.
Sokrates znów muska robota i powraca cisza.
– „Uwaga, szanowny członku, wykryto wrogą obecność” – mówi starszy mężczyzna. – To po niemiecku. Zadziwiające: że też robot armii Unii nie mówi po angielsku, prawda?
Od razu dociera do mnie, do czego Sokrates zmierza.
– Ten dodatek będzie w części, która kontroluje język!
– Najprawdopodobniej tak...
Przerywa mu ciche stukanie. Sokrates rzuca plandekę na robota i pospiesznie wygasza hologram na konsoli, która staje się na powrót czarnym i gładkim zwierciadłem. Dopiero wtedy Rudolf idzie otworzyć drzwi.
Do środka wchodzi Jo, a za nim jakiś zmęczony mężczyzna z siwiejącymi włosami i zagubionym wzrokiem, z kilkunastoma rulonami starego papieru pod pachą. Rozpoznaję w nim Gula, szefa Cechu Energii i Wody. Widziałam go tylko raz, w dzień, kiedy zabrano nas na Wyspę Banksa i przedstawiono Radzie, ale ta twarz zapadła mi w pamięć. Jego oczy otwierają się szerzej na mój widok.
– Jo powiedział, że chcecie zobaczyć wszystkie plany poduszkowców, jakimi dysponujemy – mówi niepewnym głosem.
– Dokładnie tak – odpowiada Sokrates. – Szukamy przede wszystkim pewnego konkretnego modelu.
– Cztery wirniki – wtrąca Jo. – Około dziesięć metrów rozpiętości skrzydeł. Duży luk.
– Rozumiem...
Mężczyzna ostrożnie rozwija pożółkłe rulony na konsoli. Te plany, odziedziczone po innej epoce, muszą być bezcenne. Jego palce dotykają kolejnych dokumentów. Gul wyciąga najmniejszy z nich i ostrożnie prezentuje nam treść.
– To ten – szepczę.
Rozpoznaję pękaty kadłub poduszkowca, jego spiczasty dziób i cztery wyciągnięte ramiona gotowe do zasysania powietrza.
– To model CF-159 – mówi Gul. – Przewidziany do transportu oddziałów. Ładna maszyna, świetnie zaprojektowana.
Jego dłoń gładzi schemat wirnika. Sokrates bierze głęboki wdech.
– Myślisz, że jeśli Jo ze swoim zespołem zabierze cię do starej maszyny tego typu, to będziesz w stanie ją naprawić? – pyta.
Szef Techników stoi oniemiały. Wstrzymuję oddech.
– To znaczy... Że znaleźliście jakąś maszynę? – szepcze, jakby nie śmiał w to uwierzyć.
– Będziesz umiał go naprawić czy nie? – ostro ponawia pytanie Rudolf.
Gul patrzy po kolei na każde z nas, a potem jego oczy wracają na plan maszyny.
– Tak, tak... Te maszyny były projektowane z zastosowaniem prostych technologii...
Twarze Rudolfa i Sokratesa się odprężają. Wszystko jest jeszcze możliwe.
– ...żeby dało się je wielokrotnie naprawiać przez dziesiątki lat – kontynuuje Gul. – Jedyna część, jaka będzie wymagała pracy, to ogniwo paliwowe. Na pewno trzeba je będzie wymienić, a my mamy tylko modele zaprojektowane przez System, o większej mocy. To będzie wymagało trochę przeróbek...
Gul milknie na chwilę i przygląda się nam pytająco.
– To jak, znaleźliście taką maszynę? – drąży.
– Tak – odpowiada Sokrates. – Jedną.
– Gdzie?
– W Alfie-101 – rzuca Rudolf.
Technik blednie.
– Chyba nie mówicie poważnie?
Stojący przed nim członkowie Rady pozostają niewzruszeni.
– Jeżeli zabierzemy cię do tej maszyny, ile czasu będziesz potrzebował, żeby ją naprawić? – pyta Sokrates.
Zaniepokojony Gul patrzy to na mnie, to na Jo – jak gdyby z nadzieją, że przerwiemy to szaleństwo.
– Chwila, chyba nie zamierzacie mnie zabierać aż tam? – protestuje. – A strażnicy?
– Strażnicy to nie twoje zmartwienie – stwierdza Sokrates trochę bardziej szorstkim tonem niż zwykle. – To jak?
– To znaczy... No... Bo... – jąka się Gul. Pochyla się nad pożółkłym papierem i analizuje rysunki techniczne.
– Konstrukcja poduszkowca została zaprojektowana tak, żeby opierać się korozji – szepcze jak gdyby sam do siebie, dotykając schematów. – Tym się nie musimy przejmować. Natomiast niektóre elementy elektroniki należało regularnie wymieniać. Podobnie jak kilka małych części podatnych na zużycie na poziomie wirników i skrzyni biegów. Kondensatory, przekładnia...
Podczas wyliczania tego, co będzie trzeba wymienić, głos Gula cichnie. Wreszcie staje się niesłyszalnym szeptem. Wpatruję się w jego usta i czuję, że gardło znów mi się zaciska. A co, jeśli postawienie na nogi tego poduszkowca będzie wymagało tygodni albo miesięcy?
– Trzy dni – podsumowuje zamyślony, nadal zaabsorbowany planami. – W pojedynkę. Niecały dzień, jeśli weźmie się za to kilka osób. Ale trzeba będzie przetransportować dużo sprzętu. Będziemy też potrzebować nieograniczonego dostępu do naszych magazynów.
Po sali przebiega fala ulgi. Rudolf mocno klepie Sokratesa w plecy, a ja muszę się powstrzymać, żeby nie pójść jego śladem. Mamy szansę uratować Aleksandra! Uratować nas wszystkich. Tylko Gul pozostaje spięty. Jego palce nerwowo dotykają krawędzi papieru leżącego na stole. Mam wrażenie, że wspomniany dostęp do magazynu to wyjątkowo drażliwy temat.
– Świetnie. Macie nieograniczony dostęp do magazynów – ostatecznie wydusza z siebie Rudolf, wkładając dłoń pod kołnierz munduru.
Przywódca Odzyskiwaczy zdejmuje wisiorek, do którego doczepione jest coś na kształt małego białego kwadratu. Gul chwyta go ostrożnie.
– Ten klucz musi do mnie wrócić.
– Dzię... Dziękuję – jąka się Gul z wyrazem głębokiej wdzięczności na twarzy.
– Ty i twoi ludzie macie być gotowi do drogi o świcie – rozkazuje Rudolf oschłym tonem. – Jo zrobi wam wcześniej briefing. Rozumiemy się?
– O świcie? Ale to niemożliwe... Samo zebranie sprzętu, rozumiesz...
Mina Rudolfa sprawia, że ramiona Gula załamują się, a wzrok ucieka w kierunku ziemi.
– Ogarniemy to jak najszybciej – zapewnia pospiesznie, a następnie zwija plan i zbiera swoje papiery. Chwilę później zamykają się za nim drzwi.
– Lani! – zwraca się znów do mnie Sokrates. – Jako jedyna tutaj jeszcze tego nie wiesz, więc wolę ci powiedzieć, zanim zaczniemy rozmawiać o samej misji: mamy tylko kilka dni, maksymalnie tydzień na uratowanie Aleksandra. Jako że ani on, ani ja nie mogliśmy zostać wyposażeni w mikrobomby, zamontowałem w naszych transponderach specjalne blokady, żeby uniemożliwić wydobycie naszych wspomnień przez system. Te blokady są solidne, ale nie będą w stanie opierać się długo atakom Architektów.
– Ile dokładnie mamy czasu?
– Nie wiem – odpowiada ponuro Sokrates. – To może trwać od dwóch–trzech dni do siedmiu–ośmiu, zależnie od tego, kto się za to weźmie. Właśnie dlatego nie możemy tracić czasu. Liczy się każda minuta. Poza tym...
Staram się odegnać myśli o Aleksandrze, który zostaje pozbawiony osobowości i kończy ani żywy, ani martwy, ale nie jestem w stanie. Wilgotnieją mi oczy.
– Weź się w garść albo wszyscy skończymy jak on – beszta mnie Jo.
Pospiesznie wycieram łzy. Rudolf przygląda mi się z pogardą, a ja od razu zaczynam sobie wyrzucać, że pozwoliłam w ich obecności, by uczucia wzięły nade mną górę.
– Dobra, to co, szykujemy tę misję, czy nie? – niecierpliwi się przywódca Odzyskiwaczy. – Jo, kogo ze sobą weźmiesz?
– Będzie dużo sprzętu do zabrania, więc cały mój oddział. Poza Carlem i Dannym. Nie przeżyli tej nocy. Zastąpią ich Lani i Aliza.
– Aliza? Jo, nowicjusze jeszcze nie skończyli szkolenia. Nie mieli żadnych ćwiczeń z infiltracji na Ziemie Kontrolowane.
– Biorę Alizę – powtarza Jo. – Jest gotowa. Ufam jej bardziej niż któremukolwiek z tych pozerów z oddziałów trzeciego i czwartego.
Rudolf zapisuje palcem wskazującym imiona na powierzchni stołu. Moje lśni na biało pod imieniem mojej towarzyszki. Przez chwilę czuję się pewniej, że wyruszam na tę wyprawę akurat z nią.
– Twój wybór – rzuca Rudolf neutralnym tonem, a jednak z pewnym naciskiem. – Popłyniecie Orłem, jest na przystani. Sokratesie, szacunkowy czas na dotarcie do bazy?
Starszy mężczyzna przesuwa dłonią po konsoli. Pojawia się mapa północnej części kontynentu, tym razem oznaczona prądami morskimi, falami i wiatrami. Od Wyspy Banksa do wybrzeży w pobliżu bazy ciągnie się na nim długa linia.
– Do najbliższego poniedziałku nie powinna tam przelatywać żadna satelita, więc nie ma potrzeby planować postojów. Przynajmniej pod tym względem szczęście nam sprzyja. Natomiast morze przez większą część trasy będzie wzburzone. Będziecie potrzebować dwudziestu czterech godzin, żeby dotrzeć na kontynent, może mniej, jeśli popłyniecie z odpływem. Powinno wam się udać zacumować Orła w nadmorskiej jaskini pojutrze o świcie. Następnie aż do samej bazy macie względnie zachmurzone niebo z przelotnymi opadami śniegu.
Rudolf dodaje kilka zapisków do swoich notatek.
– Dobra, Jo, znasz tę trasę, zajmie wam to mniej niż dzień marszu, jeśli będziecie iść dobrym tempem.
Następnie odwraca się do Sokratesa.
– Czy Lani będzie potrzebowała eskorty, kiedy już wejdzie do bazy?
– Nie – pada odpowiedź. – Tak samo jak w przypadku Aleksandra: roboty nie powinny jej skrzywdzić, kiedy zidentyfikują ją jako członkinię Systemu. Eskorta mogłaby jej tylko zawadzać.
– Świetnie – wtrąca Rudolf. – Bez eskorty.
Pojawia się kolejny temat.
– Ale mimo wszystko, Lani, będziesz musiała bardzo uważać – podkreśla Sokrates. – Z tego, co opowiadał nam Aleksander o swojej wyprawie do bazy po androida, tylko kilka robotów jest względnie niegroźnych. Kręcą się po bazie w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby im wydać jakiś rozkaz. Mieliście szczęście, że za pierwszym razem, kiedy tam weszliście, to właśnie one was śledziły, bo najwyraźniej są popsute – zapewne dlatego, że nie wykonują żadnych czynności od siedemdziesięciu pięciu lat. Natomiast pozostałe są uzbrojone, agresywne i patrolują całą bazę.
– Uzbrojone? – pytam na przydechu.
– Uzbrojone w miotacze paraliżujące – wyjaśnia Jo. – Jak we wszystkich bazach typu Alfa. Gdy tylko się na ciebie natkną, z pewnością będą strzelać bez ostrzeżenia. Nie spróbują się zorientować, po czyjej jesteś stronie.
– Jeśli nie wykryją u ciebie transpondera, kiedy już zostaniesz unieruchomiona, to skręcą ci kark, tak jak to robiły z naszymi przodkami – rzuca Rudolf ponuro. – To, że ich broń nie zabija, wcale nie oznacza, że one same nie są niebezpieczne. Unikaj ich, jak możesz, OK?
Mam skręcony żołądek i mokre dłonie, ale kiwam głową.
– Do tego musisz nauczyć się na pamięć trasy, która zaprowadzi cię do sali, gdzie znajdują się fotele do programowania – kontynuuje Sokrates. – Jo, pokaż jej to, proszę...
– Nie ma potrzeby, znam na pamięć plan całej bazy – wtrącam. – Wiem, którędy zejść do centrum dowodzenia i jak potem wrócić na górę.
Widziałam hologram Alfy-101 tylko dwa razy, ale wrył mi się w pamięć do tego stopnia, że mam wrażenie, jakbym mogła poruszać się tam z zamkniętymi oczami. To kolejny dowód na to, że kiedy zachodzi taka potrzeba, mój transponder ułatwia zapamiętywanie.
– To nie wystarczy – marudzi Jo z lekceważeniem. – Nie znasz tras patrolowych androidów. Sokratesie, wyświetl hologram.
Ukazuje się trójwymiarowy obraz bazy. Różnokolorowe pasma wiją się po korytarzach, a w niektórych odgałęzieniach pojawiają się punkty. Od razu dostrzegam, że część dolna i górna wyglądają na osobne, całkiem jakby były od siebie niezależne.
– To, co widzisz, to trasy patroli i miejsca, gdzie androidy są ulokowane na stałe – wyjaśnia Jo. – Te informacje pochodzą z czasów przed upadkiem bazy, ale myślę, że w większości są aktualne. Wejścia do bazy oraz niektóre piętra miały być w oryginalnym zamyśle strzeżone wyłącznie przez ludzi, chyba że wyraźny rozkaz dowództwa nakazałby inaczej. Jak mogliśmy zobaczyć ostatnim razem, strefa hangaru nadal jest wolna od robotów, podobnie jak północne wejście.
Kiwam głową. Rozpoznaję na mapie zawiłą ścieżkę, którą pokonaliśmy za pierwszym razem, żeby przejść przez Alfę-101. Omija ona wszystkie punkty strażników i podstawowe trasy patroli. Teraz rozumiem lepiej, jakim cudem udało nam się przedostać przez tę górę.
– Oto trasa, którą musisz podążać – mówi Jo. – Będziesz miała do ominięcia tylko jeden patrol.
Jego palec wskazuje żółte pasmo, które ciągnie się głównym korytarzem, tuż przy samym wejściu.
– Odbicie na prawo będzie bezpieczniejsze. Wtedy będziesz przecinać ich trasę tylko raz na dziesięć metrów.
Przez kolejne pół godziny sprawdzamy różne możliwości zejścia w dół i powrotu na górę tak, żebym mogła uniknąć robotów.
– Kiedy tylko skończysz przeprogramowywanie strażników, dołączysz do zespołu przy wejściu do hangaru – kończy Rudolf, nadal kreśląc linie na stole. – Gul i jego chłopaki naprawią poduszkowiec, a wtedy będziecie gotowi do lotu do ośrodka przetrzymywania buntowników.
Rudolf dobywa z siebie pomruk.
– I w tym momencie sprawy się komplikują. Nie chcę, żeby cały oddział leciał na pokładzie tego starego grata głęboko na terytorium kontrolowane. To zbyt niebezpieczne – rzuca. – Jo, polecisz poduszkowcem tylko z Lani. Pozostali mają wracać. Pete zabierze resztę twoich ludzi i zespół techniczny.
– Tak jest – odpowiada dowódca oddziału.
Rudolf skrobie te wszystkie polecenia i głośno odchrząkuje.
– Sokratesie, daj Pete’owi drugi zegarek.
– Dobrze. A teraz musimy ustalić parę kwestii co do planu lotu Lani...
Sokrates – za pomocą jednego szybkiego ruchu ręką po blacie stołu – wyświetla skomplikowaną linię łączącą bazę Alfa-101 z regionem Wielkich Jezior. Kiedy jej dotyka, zapala się punkt, obok którego pojawia się napis: „Chicago”. To megalopolis porzucone na początku dwudziestego drugiego wieku.
Na ziemi i na niebie jest mnóstwo elementów, które pozwolą mi poprawnie określać moje położenie i trzymać kurs. Ale im dłużej o tym mówimy, tym większe mam wątpliwości, czy dam radę. Będę musiała nie tylko przelecieć nad połową kontynentu, nie gubiąc się po drodze, ale w dodatku uniknąć dostrzeżenia przez członków Systemu albo inne poduszkowce. Ci pierwsi od razu się zorientują, że nie wchodzę w skład ich planu dostaw, z kolei inne maszyny automatycznie zasygnalizują obecność niezidentyfikowanego obiektu latającego.
– Przede wszystkim nie zapominaj, że musisz lecieć najwyżej, jak to możliwe – powtarza mi raz jeszcze Sokrates. – Większość poduszkowców lata dość nisko, a ich kamery są skierowane na rzeźbę terenu. Jeżeli przelecisz wystarczająco wysoko nad nimi, niczego nie zauważą.
– To wszystko? – pyta Rudolf. – Żadnych radarów ani innych rzeczy tego typu na trasie?
– Przecież wiesz – odpowiada Sokrates, lekko poirytowany. – Już od dawna nie mają żadnego wroga, przed którym musieliby się pilnować. Po co mieliby korzystać z przestarzałej technologii wojskowej? Wszystkie maszyny Systemu są już teraz sterowane satelitarnie!
– A gdzie mam wylądować? – wtrącam, żeby uciąć ich dyskusję.
– Tutaj – mówi Sokrates, naciskając na konsoli na środek miasta Chicago.
Mapa się powiększa i zamienia w zdjęcie satelitarne. Nawet z lotu ptaka widać, że miasto leży w gruzach.
– Będziemy mieli maski? – pytam.
Sokrates marszczy brwi.
– W końcu to strefa skażona, prawda?
– Nie, to tylko przykrywka, żeby nikt nie próbował badać, co się dzieje w ośrodku dla buntowników. Oczywiście teren jest skażony, jak wszystkie miejsca, które nie zostały zrekultywowane, ale nie do tego stopnia, by zagrażało to życiu. Nie ma potrzeby nosić masek.
Sokrates wskazuje duży biały kompleks nad brzegiem rzeki, jakieś trzydzieści kilometrów od miasta.
– To tam znajduje się ośrodek – wyjaśnia. – Będziesz musiała go ominąć i wylądować w centrum miasta. Następnie, razem z Jo, ruszycie w drogę. To dość łatwe, wystarczy podążać wzdłuż rzeki na południe.
Przeglądamy jeden po drugim punkty orientacyjne widoczne na zdjęciach satelitarnych. Wieżowce. Ulice. Drogi. Jezioro. Rudolf od czasu do czasu robi notatki bezpośrednio na stole. Ja pomimo zmęczenia przyswajam wszystkie informacje i zapamiętuję każdy szczegół. Kiedy znajdziemy się już na miejscu, chcę pokonać tę trasę najszybciej, jak to możliwe.
– Po dotarciu do ośrodka musicie najpierw zlokalizować odpowiedni budynek. Na razie zakładam, że to powinien być ten – mówi Sokrates, robiąc powiększenie na duży budynek bez okien. – Jest jednocześnie blisko siedziby głównej i trochę na uboczu. Idealne miejsce na utrzymanie w tajemnicy tego, co robią z porwanymi buntownikami.
Sokrates robi pauzę, żeby spojrzeć kolejno na mnie i na Jo.
– Tylko nie wchodźcie do ośrodka w dzień. Poczekajcie, aż zapadnie zmrok. A nawet wtedy mogą tam pracować jacyś członkowie Systemu. Musicie być szczególnie ostrożni. Kiedy znajdziecie Aleksandra, na pewno będzie podłączony do tysięcy włókien neuromaszynowych. Będziecie musieli je wszystkie oderwać jedno po drugim, zaczynając od czoła, żeby wszystko sprawiało wrażenie stopniowej utraty połączenia w wyniku błędu technicznego. Pod żadnym pozorem nie wyrywajcie ich wszystkich naraz, bo od razu się zorientują, że ktoś próbuje go uwolnić. Czy to jasne?
Przytakujemy oboje.
– A przede wszystkim trzymajcie się z dala od dzieci – podkreśla. – Na pewno będą z nim na tej samej sali. Wiem, że będzie was kusiło, żeby je ratować, ale nawet się do nich nie zbliżajcie. Jeden buntownik, który reaguje dziwnie na adaptację, sam w sobie jest wystarczająco intrygujący. Dwóch to już przesada, to byłoby całkiem, jakbyście wykrzyczeli, że jesteście w samym sercu ośrodka.
Sokrates jeszcze raz patrzy na nas uważnie, żeby się upewnić, że oboje wszystko rozumiemy.
– Dobrze – włącza się Rudolf. – Pozostaje nam tylko załatwić kwestię powrotu. Będziecie musieli wylądować na jednym z naszych placów treningowych. Jo, pokierujesz Lani. Nie ma mowy o lataniu poduszkowcem nad miastem i wywoływaniu paniki.
– Jasne.
– Chyba omówiliśmy już wszystko – mówi Rudolf z przekonaniem. – Jo, Lani, ruszajcie się przygotować. Teraz liczy się każda minuta.
Sokrates jednym ruchem ręki zbiera notatki wykonane na stole przez szefa Odzyskiwaczy i przesuwa je w róg konsoli. Chwilę później na nadgarstku Jo rozlega się głośny sygnał.
– Instrukcje przegrane – oświadcza dowódca oddziału, sprawdzając coś na ekranie zegarka.
Wszyscy wstajemy jednocześnie.
– Pójdę zobaczyć, na jakim etapie jest Gul – mówi oschle Rudolf. – Przekaż swoim ludziom instrukcje, Jo.
– Tak jest.
Następnie Jo obraca się do mnie.
– Lani, ty nie musisz brać w tym udziału. Weź prysznic i przygotuj swoje rzeczy, a potem dołącz do nas jak najszybciej na statku. Sokratesie, widzimy się za kilka dni. Miejmy nadzieję.
Jo salutuje członkowi Rady, po czym wychodzi w ślad za zwierzchnikiem.
Zostaję sama z Sokratesem. Kręci mi się w głowie. Nie wiem, czy to efekt niewyspania, głodu, walki, porwania Aleksandra czy tylko perspektywy wyruszenia po raz pierwszy na misję. A może wszystko naraz. Na chwilę zamykam oczy i biorę głęboki wdech w daremnej próbie odegnania tego stanu. Kiedy je otwieram, Sokrates stoi przede mną. Kładzie mi ręce na ramionach, próbując dodać mi otuchy.
– Dasz sobie radę – mówi zdeterminowanym głosem. – Masz wszystko, czego trzeba do tego zadania. Przypomnij sobie po prostu, czego się nauczyłaś. Oczyść umysł. Zachowaj spokój i wszystko będzie dobrze...
Ściska mnie.
– Bądź ostrożna. I przywieź mojego chłopca w jednym kawałku – szepcze.
– Zrobię, co w mojej mocy.
Kiedy mnie puszcza, jego oczy lśnią. Obracam się na pięcie i biegnę w kierunku koszarów, żeby też się nie rozpłakać.
ROZDZIAŁ 3
Kiedy wpadam na główny plac z głową szumiącą od rozkazów związanych z misją, wstaje już słońce. Pośrodku głównego placu duże reflektory oświetlają surowym światłem kilku mężczyzn, którzy rozbierają na części truchła robopsów. Obok nich na rozłożonych plandekach rosną stosy części. Przyspieszam w stronę koszar z przejmującym poczuciem, że czas nagli. Tylko tydzień, żeby go uratować. A może mniej. W przeciwnym razie... Odpycham tę myśl z całej siły i biegnę najszybciej, jak mogę.
Przy wejściu do siedziby głównej Odzyskiwaczy dwóch żołnierzy czwartego oddziału krząta się już przy wymianie głównych drzwi. Kiedy obok nich przechodzę, posyłają mi zdawkowe pozdrowienia. Wchodzę zaniepokojona na znany mi korytarz. W środku dwie osoby zatykają ubytki na ścianach podziurawionych kulami. Trzy inne myją podłogi do czysta, wykonując ruchy, które wydają się mechaniczne. Przez chwilę zastanawiam się, po ilu takich atakach musieli już kiedyś sprzątać.
Przeciskam się między żołnierzami z ponurą miną i wchodzę szybko po schodach. Wreszcie docieram do sypialni nowych rekrutów. Ku mojej wielkiej uldze wszystko jest tu nienaruszone, a przede wszystkim – jest pusto. Mknę do łazienki i szybko się rozbieram. Przypływ nie będzie na nas czekał. Podchodzę do umywalki, żeby się odświeżyć, a wtedy w końcu dostrzegam, że moje ręce są całe w zaschniętej krwi.
Jakbym dostała cios prosto w żołądek. To krew Tricii – zdejmowałam jej zegarek tuż przed tym, jak się poświęciła, żeby uratować cały nasz oddział... Od stóp do głów ogarnia mnie fala przenikającego gorąca, a zaraz potem – zimna. Nie mogę oddychać. Duszę się. Chwytam pospiesznie za kran i dostrzegam swoją twarz w lustrze – ona też jest umazana krwią, w której łzy żłobią teraz jasne bruzdy. Robi mi się niedobrze. Pochylam się nad umywalką i wymiotuję gorzką żółcią. Odkręcam wodę i wkładam głowę pod cienki strumień, który nabiera ciemnoczerwonego koloru. Pocieram twarz bez końca. Pali mnie skóra. Potem włosy. Potem ręce. Stopy, nogi. Opryskuję ciało całą wodą, jaka mieści się w moich dłoniach. Muszę się oczyścić. Muszę usunąć wszelkie ślady minionej nocy. Muszę...
– Lani?
Na progu stoi Aliza i mierzy mnie wzrokiem, a ja zdaję sobie sprawę, że stoję naga w ogromnej kałuży wody i cała się trzęsę. Aliza bez słowa wyjmuje ręcznik z dużej metalowej szafy, otula mnie nim i przytula do siebie.
– Wszystko będzie dobrze, Lani – mówi cicho.
Teraz nie jestem już w stanie powstrzymać łez. Osuwam się na jej ramię. Uścisk Alizy się wzmacnia.
– Tyle osób zginęło...
– Nie myśl o tym. Oddychaj głęboko. Właśnie tak, wdech, wydech. Wdech. Wydech.
Aliza odsuwa się ode mnie, tak bym mogła usiąść na ławce. Staram się zapanować nad oddechem. Zanim znów wstrząśnie mną szloch, kiedy mój umysł porwą wspomnienia z minionej nocy... Te wszystkie głowy, które odskakiwały do tyłu: Tricia, tyle ludzi...
– To nie jest dobry moment na kryzys – mówi ostro Aliza.
Jej otwarta dłoń spada dźwięcznie na mój policzek, co przywraca mnie do rzeczywistości.
– Dość! – krzyczy kilka centymetrów przede mną. – Nie możesz sobie na to pozwolić! Do cholery, za kilka minut wyruszamy!
Aliza chwyta mnie za ramiona i patrzy mi prosto w twarz. Jej oczy błyszczą surowo w pewien agresywny sposób, którego nigdy u niej jeszcze nie widziałam.
– Nie możesz się załamywać, kiedy mamy do wykonania misję! Toczy się walka o nasze przeżycie!
Stoję ogłuszona tym policzkiem i zaskoczona zmianą jej tonu.
– Zajmiemy się opłakiwaniem zmarłych, kiedy odbijemy Aleksandra i wrócimy na miejsce – mówi dalej surowo. – A na razie skupiamy się na misji, inaczej za kilka dni będzie po nas. Zrozumiano?
Z trudem, ale kiwam głową. Moje łzy ustały. Osoba, którą mam teraz przed sobą, to zupełnie inna Aliza niż ta, którą wydawało mi się, że znam – radosna i żądna plotek. Teraz jest mocna, nieugięta.
– Przyniosę czysty mundur – kontynuuje już spokojniej. – Przygotowałam ci regulaminowy plecak. Wytrzyj się teraz. Wkrótce wyruszamy.
Moja towarzyszka znika w korytarzu.
Przez chwilę stoję bez ruchu, zalana wstydem, że pozwoliłam sobie na słabość w takim momencie. Następnie biorę się w garść. Aliza nie zawahała się wczoraj przejąć zegarka i aktywować mikrobomby. To ona wzięła na siebie odpowiedzialność. Nie pozwoliła, by ktokolwiek został pojmany żywcem. To ona powinna być przybita, a ja powinnam ją pocieszać. Zamiast tego narzuciłam jej swoją rozpacz. Nie miałam do tego prawa.
Jestem pogrążona w takich rozmyślaniach, gdy ona wraca z moim plecakiem oraz czystymi i suchymi ubraniami. Wkładam je pospiesznie. Wycieram jeszcze trochę włosy, żeby je wysuszyć. Są za krótkie, żeby je związać, więc opadają mi na twarz. Będą przeszkadzać, o ile rzeczywiście uda mi się pilotować poduszkowiec. Aliza przygląda się zdziwiona, kiedy ściągam górę od munduru, chwytam za leżące na szafce nożyczki i zaczynam przycinać kosmyki nad umywalką.
– Poczekaj – mówi. – Pomogę ci.
Jej doświadczone ręce uwijają się wokół mojej głowy. Wygląda, jakby robiła to już wiele razy. Po kilku minutach mam krótką fryzurę, całkiem jak za czasów życia w Systemie. Wyglądam prawie jak ona. To praktyczne i funkcjonalne. Wkładam z powrotem T-shirt i górę od munduru.
– Dziękuję, Alizo – mówię z wdzięcznością. – Nie tylko za to obcięcie włosów...
– To nic, każdemu się czasem zdarza – odpowiada trochę zmieszana. – A teraz chodźmy, już pora.
Zarzucam torbę na ramię i chwytam za karabin. O dziwo, kiedy mam go w ręce, czuję się znacznie spokojniej. Jestem gotowa polecieć na ratunek Aleksandrowi i po raz kolejny zmierzyć się z Systemem.
Idziemy ciężkim krokiem przez korytarze koszar i wychodzimy na pusty już teraz plac. Stos części elektronicznych zniknął. Ziemia została wyczyszczona. Usunięto wszelkie ślady ataku. Jak gdyby nic się wczoraj nie stało. A jednak za pozamykanymi drzwiami i oknami w całym mieście setki rodzin opłakują teraz poległych oraz porwane dzieci.
– A gdzie Doro? – pytam Alizę, żeby jakoś odegnać te ponure myśli.
– W szpitalu. Ma paskudną ranę. Ale to nic poważnego, powinna szybko dojść do siebie.
Idziemy dalej w kierunku doków.
– Po raz pierwszy rozstaję się z nią na tak długo – wydusza wreszcie z siebie Aliza.
Każde z jej słów jest podszyte strachem – jeszcze nigdy nie opuszczała wyspy. To jej pierwsza misja jako Odzyskiwaczki, a w dodatku jedna z najniebezpieczniejszych, jakich kiedykolwiek podjął się pierwszy oddział. Przeglądam w wyobraźni nasz plan. Sekwencja wydarzeń została przewidziana w najdrobniejszych szczegółach aż do momentu, w którym dotrzemy do ośrodka dla buntowników. Tyle rzeczy może pójść nie tak... Potrząsam głową, żeby odegnać te myśli. Muszę się postarać i pozostać skupiona na tym, co mam do zrobienia. Już raz się załamałam, nie mogę sobie więcej pozwolić na utratę kontroli – przynajmniej póki nie dostarczę Aleksandra z powrotem całego i zdrowego.
Na samym końcu głównego placu na nabrzeżu czeka Orzeł. Jest równie zgrabny i elegancki, co w moich wspomnieniach. Kiedy docieramy przed okręt, Jo jest już na pokładzie i wydaje rozkazy swoim ludziom. Gul kończy załadunek ciężkich skrzyń transportowych, które jakiś młody blondyn wnosi do środka.
– Alizo, daj Lin zegarek Tricii i wchodź na pokład pomóc w przygotowaniach – ryczy Jo. – Lin będzie dowodziła drugim oddziałem.
Jo wskazuje nam młodą kobietę niewiele wyższą ode mnie, która stoi na nabrzeżu. Przypomina mi się, że widziałam ją raz czy dwa podczas treningów z trzecim oddziałem.
– Dzień dobry, żołnierze – wita się z nami chłodno.
Jej kanciasta twarz posyła mi nieszczery uśmiech. Kiedy Aliza odpina zegarek, w spojrzeniu nowej dowódczyni dostrzegam iskierkę pożądania. Ja, która jeszcze chwilę temu zrobiłabym wszystko, żeby uniknąć posiadania tego przedmiotu, łapię się na tym, że mam ochotę wyrwać jej go z rąk. Czuję ciarki na widok kolejnego, tym razem szczerego, uśmiechu, który Lin posyła miniaturowemu ekranowi. Następnie dziewczyna obraca się na pięcie i kieruje do koszar. Przez chwilę odprowadzam ją wzrokiem.
– Nie znoszę jej – szepcze do mnie Aliza. – Pete mi powiedział, że Matthew mu powiedział, że...
– Idziecie wreszcie czy nie? – huczy Jo.
Pospiesznie wchodzimy na pokład. Trap jest trochę większy niż ten, który pamiętam.
– Masz, Lani – mówi Jo, podając mi czarną manierkę. – W środku jest środek usypiający. Nie chcę, żebyś rozbiła się tym poduszkowcem o skały z powodu niewyspania, więc zrobiłem ci mocną mieszankę: masz przespać całą drogę. Chcę, żebyś poszła teraz do swojej kajuty i wypiła wszystko natychmiast, zrozumiano?
– Tak jest! Dziękuję – odpowiadam z wdzięcznością w głosie.
Jo klepie mnie mocno po plecach, a potem popycha w kierunku schodów prowadzących do kajuty. Macham do Alizy, po czym przedzieram się przez Odzyskiwaczy, którzy wrócili po ostatnie skrzynie. Nie spałam od prawie dwudziestu czterech godzin. A jednak mam wrażenie, że mój mózg w tej chwili wrze. W mojej głowie odtwarza się zapętlony plan ze wszystkimi szczegółami. Tylko kilka dni, żeby wyciągnąć Aleksandra z ośrodka, w przeciwnym razie System wymaże jego osobowość. O ile nie dotrzemy tam za późno... Napięcie, które usztywnia moje ramiona, jeszcze bardziej rośnie.
Wchodzę do pierwszej kajuty. Znów cios prosto w serce. To ta sama kajuta, którą Tom, Cora i ja zajmowaliśmy, kiedy nas tu wieziono. Znów mam przed oczami nieruchomego Aleksandra na krześle w bladym blasku księżyca. Już wtedy nade mną czuwał. Połykam łzy i zamykam drzwi. Jeszcze nie wszystko stracone. Muszę się uspokoić. Nie mogę pozwalać, żeby emocje brały nade mną górę. Wracają słowa Alizy. Nie możemy się załamywać, dopóki mamy misję do wykonania.
Wspinam się na łóżko, które zajmowałam podczas naszej pierwszej trasy – to obok bulaja. Torbę kładę w nogach, karabin obok siebie. To dziwne, ale nawet kiedy jest niezaładowany, czuję się z nim pewniej. Kładę się z oczami utkwionymi w suficie. Staram się opróżnić umysł, tak jak uczył mnie tego Sokrates przed pojedynkiem Konstruktorów, kiedy się z nim mierzyłam. Moje serce zaczyna bić wolniej, moje ciało wyraźnie się rozluźnia. Tkwię tak przez dłuższą chwilę: nieruchoma, skupiona na oddechu. Myślę tylko o tym, żeby oddychać. Wtopić się w wolne i regularne kołysanie okrętu.
Czuję szarpnięcie, kiedy puszczają cumy. Wypływamy na szerokie wody. Odkręcam nakrętkę manierki i wypijam całą zawartość.
ROZDZIAŁ 4
Leżę na łóżku Aleksandra, obserwuję rysunki, które wiszą na ścianach. Schematy transponderów, składniki kapsuł snu. A w środku tego wszystkiego notatka z moim imieniem nakreślonym dziwnym pismem...
– Długo na mnie czekasz?
Z progu Aleksander posyła mi promienny uśmiech. Kręcę głową. On przechodzi przez pomieszczenie lekkim krokiem i kładzie się obok mnie. Obejmuje mnie, a wtedy ja przytulam się do jego ciała. Jego oddech muska moje usta...
Nagle na profilu Aleksandra pojawia się zielona poświata. Płomień wyrywa go z mojego uścisku i w ułamku sekundy wciąga do luku.
Budzę się gwałtownie, serce łomocze mi w piersi, policzki mam mokre od łez. Wszystko wokół mnie jest czarne. Dopiero po kilku sekundach rozpoznaję kajutę na Orle. Powstrzymuję szloch. A więc to wszystko się naprawdę zdarzyło... Wczorajsze wydarzenia wydają mi się całkiem nierealne w tym spowitym mrokiem świecie, który się łagodnie kołysze. Chowam twarz w kołdrę. Poczucie braku jest tak silne, że pragnę powrócić do snu i w nim pozostać, żeby zmienić jego zakończenie. Potrząsam jednak głową, żeby pozbyć się tej myśli. Skoro się obudziłam, to znaczy, że musimy być blisko brzegu. Nie ma mowy, żebym miała użalać się na sobą pod kołdrą choć chwilę dłużej. Bezgłośnie schodzę z łóżka. Z innych koi docierają do mnie powolne i regularne oddechy. Nie mam pojęcia, do kogo mogą należeć. Wychodzę z kajuty.
Pomieszczenie służące za kuchnię i jadalnię jest pogrążone w ciszy i skąpane w półmroku. Jest zapalona tylko jedna niebieskawa lampa. Jej światło ledwo co pozwala odróżnić kontury przedmiotów. Reszta załogi zapewne jeszcze śpi. Być może obudziłam się za wcześnie... Ruszam korytarzem, który prowadzi do innych kajut, w poszukiwaniu kogoś, kto też już wstał, ale jedyne odgłosy, które do mnie docierają, to ciche pochrapywanie. Wzdycham. Na pewno obudziłam się za wcześnie. Przez chwilę zastanawiam się, czy jednak nie wrócić na koję. Dostrzegam białe drzwi na końcu korytarza, do których prowadzą niskie schodki. Logika wskazywałaby, że to przejście na mostek. Mogłabym pójść i zobaczyć, na jakim jesteśmy etapie, zanim wrócę do mojej kajuty. Pukam dwa razy w drzwi.
– Wejść – słyszę czyjś zduszony głos.
Wchodzę zatem do obszernego panoramicznego pomieszczenia, oświetlonego wyłącznie przez słaby blask instrumentów pomiarowych. Jo siedzi całkiem sam w fotelu za sterem, ze wzrokiem utkwionym w horyzont. Od razu mam ochotę zawrócić.
– Niedługo będziemy – oświadcza beznamiętnym tonem. – Usiądź sobie gdzieś.
Wskazuje mi fotel pierwszego oficera znajdujący się obok. Siadam, pomimo nieprzyjemnego uczucia wywołanego tą nieoczekiwaną bliskością. Łapię się na tym, że odchylam się na fotelu, by być jak najdalej od niego. Może i obronił mnie wczoraj przed Rudolfem, ale nadal nie potrafię wyrzucić z pamięci tej sceny, kiedy zaczął odcinać Corze ucho.
Zapada przejmująca cisza. Statek sunie po wodzie w kolorze czarnego tuszu. W oddali dostrzegam ciemną masę kontynentu, który odcina się na rozgwieżdżonym niebie. Zaciskam dłonie na podłokietnikach. Nigdy nie myślałam, że zobaczę jeszcze kiedyś moje rodzinne góry. Rzucam okiem na Jo. Jego orli profil spogląda na zmianę to na horyzont, to na instrumenty pomiarowe. Większość z nich wygląda, jakby miały nadzorować faunę i florę – jak wszystkie narzędzia technologiczne Systemu, tylko niewielka część wydaje się przeznaczona do nawigacji. Sonar. Widać na nim z najdrobniejszymi szczegółami trójwymiarowe dno morskie... Na jego tle wyróżniają się trzy duże kształty, zdecydowanie zbyt wyraźne i regularne, żeby mogło chodzić o naturalną rzeźbę terenu. Wyglądają jak ogromne okręty.
– To część naszej dawnej floty – mruczy Jo pod nosem, kiedy dostrzega mój wzrok. – Trzy krążowniki. Na otwartym morzu jest ich znacznie więcej.
Ograniczam się do pokiwania głową. Nadal nie czuję się swobodnie w jego obecności.
– Wszystkie zostały zatopione przez System – dodaje pełnym niechęci głosem – kiedy roboty zwróciły się przeciwko nam. Udało się wówczas uratować tylko dwa okręty. Wykorzystaliśmy je do przetransportowania ludzi i sprzętu aż na Wyspę Banksa, do zabrania rzeczy z opuszczonych miast... Kto wie, czego moglibyśmy dokonać, gdyby było ich więcej.
Jo wzdycha.
– Tak czy inaczej w końcu wszystkie pordzewiały. Teraz mamy już tylko dwa okręty skradzione Systemowi. Bardziej niezawodne, dyskretne i łatwiejsze do naprawy, ale mniej praktyczne.
Nie mam odwagi odpowiadać na te zdania przesycone nienawiścią, więc ograniczam się do potakiwania. Znów zapada cisza. Napięcie wzrasta, kiedy świt zaczyna ogrzewać niebo łagodnym czerwonym blaskiem na wschodzie. Brzeg okazuje się o wiele bliżej, niż myślałam.
– Daj znać reszcie, że dopływamy – rozkazuje Jo. – Pora na ostatnie prawdziwe śniadanie przed ekspedycją.
– Tak jest.
Wstaję z fotela z ulgą i szybko schodzę na korytarz. Zdecydowanie wolę towarzystwo innych Odzyskiwaczy niż Jo. Otwieram drzwi do pierwszej kajuty z brzegu.
– Pobudka!
Przez chwilę czuję kłucie w sercu – dokładnie tym samym okrzykiem budziła nas kiedyś Tricia. Zapalam światło. Gul i jego ekipa przecierają zaspane oczy. Idę do kolejnej kajuty.
– Pobudka!
Wpadam na trzech członków pierwszego oddziału, już obudzonych, którzy właśnie sprawdzają broń. Wszyscy spoglądają na mnie z pogardą.
– Myślałaś, że nas zaskoczysz? – rzuca do mnie Pete szyderczo.
Czuję, że cała się czerwienię.
– Zaraz dopływamy – mówię cicho, po czym zamykam drzwi.
Czuję się głupio. Jasne, że nie potrzebowali mnie, żeby się obudzić, przecież to najbardziej doświadczeni Odzyskiwacze w całych koszarach! Przy następnych kajutach nie powtarzam już tego błędu i zadowalam się zapukaniem do drzwi. Za każdym razem słyszę w odpowiedzi energiczne „Gotowi!”. Kiedy wreszcie docieram do jadalni, ktoś już tam jest i kroi pieczywo na drewnianej desce. Poznaję go – to najmłodszy członek ekipy Gula: blondyn, którego widziałam wnoszącego skrzynie na pokład, zanim odpłynęliśmy. Uśmiecha się do mnie nieśmiało.
– Lani, prawda?
Kiwam głową i odkładam moje rzeczy, żeby dołączyć do niego przy stole.
– A ty?
– Jestem Anthony.
Słyszę za sobą czyjeś kroki.
– Nie jesteś trochę za młody jak na Technika? – pyta głos Alizy. – Myślałam, że żeby się do nich dostać, trzeba zacząć łysieć.
Młody Technik od razu się rumieni.
– Po prostu jestem w tym dobry – mówi nieśmiało. – To dlatego mój ojciec chciał, żebym też płynął. Zbudowałem swojego pierwszego drona, kiedy miałem siedem lat. Znam na pamięć plany wszystkich poduszkowców. Chciałem przekonać Radę, żeby pozwoliła mi jakiś zbudować...
– OK, OK, zrozumiałyśmy – przerywa mu oschle Aliza, dosiadając się.
Jednak na jej twarzy gości dobrze mi znana mina. Nie mam cienia wątpliwości, że ten młodziak będzie od dziś nazywany „tym przystojniakiem Anthonym”. Moja towarzyszka klepie go mocno po plecach na znak powitania.
Z kajut dobiega nas poranny harmider. Chwytam kromkę.
– Jakie twoim zdaniem będą najpoważniejsze naprawy? – pytam wreszcie Anthony’ego, żeby wypełnić czymś nagłą ciszę.
– No cóż, ogniwo paliwowe na pewno będzie wymagało sporo roboty. Jeśli chodzi o resztę, to trochę czasu zajmie sama diagnostyka. Kiedy tylko dowiemy się w końcu, co wymaga wymiany, powinno pójść już raczej szybko. Powinniśmy się uwinąć w jeden dzień.
Po raz kolejny przeliczam w głowie czas, jakiego potrzebujemy, żeby uratować Aleksandra. Od jego pojmania minęły już ponad dwadzieścia cztery godziny. Pół dnia marszu, zanim dotrzemy do bazy. Dzień na naprawę poduszkowca. Pół dnia na lot do Chicago i namierzenie ośrodka, w którym go przetrzymują... To już trzy dni, a do tego jeszcze należy uwzględnić czas, którego będę potrzebowała na przeprogramowanie robotów. Podczas przygotowania do misji Sokrates powiedział, że Aleksander ma od dwóch do ośmiu dni, zanim wymażą mu osobowość... Żołądek mi się skręca. Możemy dolecieć za późno.
– A może będziemy mieli szczęście – mówi nagle Aliza, jakby czytała w moich myślach. – Może się okaże, że ten złom będzie jeszcze na chodzie!
– Szczerze wątpię – mruczy pod nosem Technik i z powrotem skupia się na swojej misce.
Powraca pełna napięcia cisza. Nawet Aliza nic już nie mówi. Kiedy dołącza do nas reszta ekipy Gula, stwierdzam nie bez rozbawienia, że moja towarzyszka miała rację co do Techników. Wszyscy poza Anthonym mają posiwiałe skronie i postępującą łysinę. Trzej mężczyźni witają się z nami zdawkowo, po czym siadają do stołu. Wszyscy nerwowo kręcą się na ławce, kiedy pewni siebie Odzyskiwacze wreszcie docierają do mesy i rzucają się do robienia kanapek. Większość z nich kojarzę. To ci sami ludzie, którzy porwali mnie kilka miesięcy temu. Staram się nie wzdrygnąć i przełykam kolejny kęs.
W ciasnym pomieszczeniu siedzi nas teraz kilkanaścioro, wszyscy w milczeniu żujemy kromki chleba. Anthony rozmawia szeptem ze swoim ojcem. Terminy, które do mnie docierają, są zbyt hermetyczne, żebym mogła cokolwiek zrozumieć. Zmuszam się do przełknięcia kolejnej kanapki. Po drodze pewnie nie będzie czasu, żeby się zatrzymać i coś zjeść.
Nagle drzwi do mostka kapitańskiego za mną otwierają się z hukiem.
– Punkt docelowy na horyzoncie! Wszyscy na stanowiska! – ryczy Pete.
Robi się niezły raban. Większość ludzi wychodzi na pokład, żeby pomóc przy manewrowaniu. Pete daje mi znak, żebym została w środku z resztą i nie przeszkadzała. Patrzymy na siebie nieufnie, tymczasem dookoła nas słychać kroki naszych towarzyszy. Dla zabicia czasu zaczynam przeglądać zawartość plecaka, który spakowała dla mnie Aliza. Amunicja, prowiant, śpiwór, zestaw pierwszej pomocy. Prawie wszystko znam. Widziałam, jak Aleksander posługiwał się tymi rzeczami podczas mojego porwania. Czuję kłucie w sercu. Biorę głęboki wdech. Oczyścić umysł. Skupić się na misji.
– Może powinnyśmy sprawdzić broń – sugeruję Alizie. – No wiesz, jak na szkoleniu...
– Dobra myśl – odpowiada z wyraźną ulgą.
Wyczuwam, że moja towarzyszka również potrzebuje jakiegoś zajęcia, żeby się nie zamartwiać. Spędzamy dłuższą chwilę na składaniu i rozkładaniu naszych karabinów. W miarę jak metalowe części rozłączają się, a potem z powrotem zazębiają, mój umysł ogarnia spokój. Kiedy podnoszę głowę, Aliza wygląda, jakby czuła się już lepiej – czego nie można powiedzieć o Gulu i jego ekipie. Ich cera przybrała lekko zielonkawy odcień. Staram się posłać im pocieszający uśmiech, ale odpowiada mi tylko Anthony. Cała reszta sprawia wrażenie, jakby chciała rozpłynąć się w powietrzu.
Statek nieruchomieje. Słyszę nad nami kroki ludzi, którzy z jednego końca na drugi przebiegają po pokładzie. Rzucono kotwicę. Ciche buczenie silnika ustaje. Następnie z hukiem otwierają się drzwi i do środka wraca cała grupka żołnierzy, jeden po drugim. Jo dołącza do nas jako ostatni.
– Dobra, słuchajcie wszyscy. Za kilka chwil wkroczymy na Ziemie Kontrolowane, żeby wykonać kluczową i najniebezpieczniejszą misję w naszej historii. Jeżeli ktoś po raz pierwszy się tam zapuszcza, to wyjaśnię mu jedną rzecz: nie będę tolerował żadnego marudzenia i żadnego odłączania się od grupy. Nie zawaham się przed sprzątnięciem każdego, kto nie będzie słuchał rozkazów.
Na te słowa Jo chwyta za pistolet przy pasie ruchem wyrażającym groźbę i rzuca ponure spojrzenie czterem Technikom, po czym spogląda na mnie. Mam nieprzyjemne wrażenie, jakbym cofała się o długie miesiące: do zatęchłej bazy wojskowej, gdzie obudziłam się po porwaniu.
– Przypominam wam po raz ostatni plan – kontynuuje stanowczym tonem.
Jo zaczyna opis naszej misji: dotarcie aż do Alfy-101, moja wyprawa do bazy, naprawa poduszkowca, a potem rozdzielenie się zespołów.
– Skuteczność i dyskrecja – kończy. – Zrozumiano?
– Tak jest!
– Jakieś pytania?
– Nie ma pytań!
– No to ruszamy.
Szybko ustawiamy się w szereg, żeby wyładować ciężkie skrzynie ze sprzętem elektronicznym na pokład. Następnie zarzucam plecak na ramię i podążam za resztą załogi na zewnątrz.
Kiedy tylko wychodzę na pokład, otacza mnie zapach jodu i skał. Ogromną nadmorską jaskinię nadal spowijają ciemności, słychać wodę bijącą łagodnie o skaliste ściany.
– Łaaaał! – szepcze Aliza za moimi plecami.
Moja towarzyszka otwiera szeroko oczy i unosi głowę w kierunku czarnego sklepienia. Nagle wzdrygamy się na odgłos chlupoczącej wody: dwie osoby właśnie zwodowały pływającą platformę.
Odzyskiwacze krzątają się, żeby postawić na niej pierwsze skrzynie, a wtedy tratwa zaczyna być holowana w tę i z powrotem między statkiem a suchym lądem. Ja czekam na pokładzie, rozdarta między pośpiechem a obawą przed poruszaniem się po Ziemiach Kontrolowanych i wystawianiem się na łaskę poduszkowców.
– Ten Anthony jest całkiem niezły, co nie? – szepcze do mnie Aliza.
– Yyy...
– No weź, poważnie, nie jest taki zły...
Moja towarzyszka, jeszcze niedawno nerwowo milcząca, oddaje się z zapałem monologowi poświęconemu jakości rysów twarzy młodego Technika. Staram się jej słuchać, żeby oderwać się od własnego stresu, ale nie potrafię się pasjonować szerokością barków u chłopaków, tak jak ona i Doro.
Powstrzymuję westchnienie zadowolenia, kiedy przychodzi nasza kolej na transport. Wreszcie ruszamy. Krótka trasa upływa nam w milczeniu. Niebo poza jaskinią spochmurniało. Temperatura musi być w okolicach zera, a powietrze przesyca woń śniegu. Zapinam kurtkę pod samą szyję.
Wysiadamy na skałach, w tym samym miejscu, gdzie kilka miesięcy temu Tom, Cora i ja dotarliśmy związani. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że powrócę tutaj jako członek tego zespołu, zjadłabym własny kombinezon. Odzyskiwaczka – chyba ma imię Cassie – daje nam znak, żebyśmy wzięły jedną ze skrzyń. Chwytamy każda za uchwyt. Masywna skrzynia transportowa waży chyba z tonę! Ledwo jesteśmy w stanie nadążyć za resztą, żeby wnieść ją po klifie na dziką łąkę. Z ulgą odstawiam skrzynię na ziemię, po czym rzucam okiem dookoła. Krajobraz nic się nie zmienił od ostatniego razu. Jest tak samo przykry i niegościnny. Północny wiatr smaga wysoką trawę, która sięga nam teraz prawie do pasa. Na horyzoncie widać moje rodzinne góry – czarne i masywne kształty na samym końcu żółtawego płaskowyżu.
– Co za ogrom... – szepcze Aliza obok mnie, z policzkami poczerwieniałymi z wysiłku.
Reszta zespołu dociera do nas po kolei, również dźwigając ciężkie skrzynie.