Prawdziwe życie. Odłączenie - Maiwenn Alix - ebook + audiobook

Prawdziwe życie. Odłączenie ebook

Alix Maiwenn

4,0

Opis

Wyobraź sobie świat, w którym każdy może komunikować się z innymi za pomocą myśli. Świat, w którym nocami można śnić „sny na jawie” tak realne, że stanowią oddzielną wirtualną egzystencją, równoległą z codziennym życiem. Świat bez przemocy, w którym wszystkie związki opierają się na harmonii i trosce. A teraz wyobraź sobie, że by Cię od niego odłączono…

W postapokaliptycznej przyszłości, ludzie żyją w małych osadach, pracując nad regeneracją zniszczonych ekosystemów. Połączeni są z Systemem, który umożliwia komunikowanie się w myślach oraz śnienie snów na jawie tak realnych, jak prawdziwe życie… System zapewnia wiedzę, technologię i bezpieczeństwo, żeby świat mógł się odrodzić w pokoju. I decyduje. I to jest dobre dla wszystkich.

Świat stworzony przez autorkę to misternie skonstruowana antyutopia, która stawia przed czytelnikami pytania o istotę wolności i przyszłość planety. Mocna historia z silną bohaterką powoli odkrywa przed czytelnikiem kolejne sekrety Systemu i sprawia, że wizja tego co dobre, a co złe ulega totalnemu przeobrażeniu.

Uwaga! System wciąga od pierwszej strony! Nagroda na festiwalu Utopiales Jeunesse, festiwal science fiction.

Książka została wydana w ramach projektu Książki do zadań specjalnych.

Książkę polecają:

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (12 ocen)
4
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MadziaMaja

Dobrze spędzony czas

To była bardzo dobra książka!
00

Popularność




In Real Life T1: Déconnexion © 2018, Éditions Milan Text copyright © Maiwenn Alix © tłumaczenie Przemysław Szczur © for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg 2022
Projekt okładki: Agnieszka Cieślikowska
Redaktorka prowadząca: Anna Nowacka-Devillard
Redakcja i korekty: Redaktornia.com
Skład i łamanie wersji polskiej: Maria Gromek
Opieka produkcyjna: Multiprint Joanna Danieluk
Wsparcie Komisji Europejskiej dla wydania tej publikacji nie stanowi poparcia dla treści, które odzwierciedlają jedynie poglądy autorów, a Komisja nie może zostać pociągnięta do odpowiedzialności za jakiekolwiek wykorzystanie informacji w niej zawartych.
Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français. Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.
© for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg
Piaseczno 2022 Wydanie I
ISBN 978-83-962738-7-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawnictwo WIDNOKRĄG
www.wydawnictwo-widnokrag.pl
www.bliskie-dalekie-sąsiedztwo.pl
Konwersja:eLitera s.c.

  Moim siostrom: Maureen, Klervi i Bleuenn  

ROZDZIAŁ 1

Skaczę w otchłań. Nagłe przyspieszenie sprawia, że serce podchodzi mi do gardła. Rozprostowuję ręce i nogi, żeby rozłożyć skrzydła kombinezonu i ustalić tor lotu. Wiatr smaga mnie po twarzy wykrzywionej grymasem. Mimo pędu powietrza, które wdziera mi się do ust i nosa, próbuję normalnie oddychać.

#MIKE: Świetnie, Lani!

Przekaz mentalny dociera do mojego mózgu, a Mike, nasz instruktor, nagle zjawia się obok mnie. Dekoncentruje mnie to i odbijam w bok. Świat wokół zaczyna wirować. Odruchowo walczę z powietrzem. To nie jest dobry pomysł. Wpadam w korkociąg. Unosi mnie gwałtowny podmuch wiatru i czuję, że spadam głową w dół. No nie... Próbuję znowu użyć skrzydeł kombinezonu. Na próżno. Wszystko dzieje się tak szybko, że widzę tylko coś w rodzaju niebieskiej poświaty. Co robić? Choć wiem, że moje ciało jest bezpieczne w kapsule snu, zaczynam panikować. Kiedy już nie mogę znieść uczucia mdłości, czyjaś dłoń mocno chwyta moją.

#MIKE: Spokojnie, Lani.

Podczas gdy Mike przesyła mi to zdanie, Tom bierze mnie za przegub drugiej ręki, żeby ustabilizować lot. Moje ciało znów znajduje się w pozycji horyzontalnej. Ostrożnie odwracam głowę. Na twarzy instruktora widzę szeroki uśmiech, a raczej grymas, który byłby uśmiechem, gdyby pęd powietrza nie zniekształcał rysów.

Gdy czuję, że obaj mnie puszczają, zaczynam się bać. Nie mogę się ruszać. Spokojnie. Ręce i nogi muszę mieć wyprostowane.

#TOM: Niezły ubaw, co?

Jestem jak sparaliżowana i nie śmiem nic odpowiedzieć. Boję się, że znowu wpadnę w korkociąg. Uparcie wpatruję się w ziemię: pod nami, na tle turkusowych wód laguny widać plamy tropikalnych wysp. Lecimy wysoko, ale wiatr przynosi aż tutaj silną, urzekającą woń morskiej piany. Zanim zdążę nacieszyć się widokami, nowy podmuch znosi mnie na bok. O nie... Obraca mnie na plecy i nie umiem wrócić do poprzedniej pozycji. Spoglądam w stronę Toma, który leci tuż nade mną.

#TOM: Poczekaj, pomogę ci...

Podlatuje do mnie bez trudu, jakby był ptakiem. Jednym ruchem przywraca mi właściwe położenie.

#MIKE: Za dziesięć sekund musimy otworzyć spadochrony. W porządku, Lani?

#LANI: W porządku...

Instruktor zachęcająco kiwa głową i pociąga za uchwyt na brzuchu. W ułamku sekundy znika mi z oczu. Słyszę tylko trzepot materiału. Teraz kolej na Toma. Wreszcie to ja biorę głęboki wdech, dotykam uchwytu i ciągnę z całej siły. Nagłe spowolnienie sprawia, że serce znów podchodzi mi do gardła. Zapiera mi dech; wiszę między niebem a ziemią, spadochron mną kołysze, a ja wymachuję nogami.

#MIKE: Całkiem nieźle, Lani. Musisz jeszcze trochę popracować, ale jesteś na dobrej drodze.

Wiem, że powiedział to tylko dlatego, żeby mnie nie zniechęcać. Widzi, jak bardzo jestem rozczarowana, że jeszcze nie opanowałam sztuki opadania. Już drugi raz śnię o tym na jawie i drugi raz z jakichś powodów mi się nie udaje. Kto wie, jak długo kręciłabym się w powietrzu, gdyby nie jego pomoc? Czuję frustrację. Będę musiała odczekać cały miesiąc, nim ta lekcja znów pojawi się na serwerze; miesiąc bez możliwości trenowania. Nie, nigdy mi się nie uda. Moje negatywne nastawienie natychmiast zwraca uwagę Toma, który próbuje mnie pocieszyć.

#TOM: Przestań, Lani, jak na drugą lekcję było super. Ja potrzebowałem czterech, żeby to opanować.

Wiem, że chce być miły, ale myśl, że jeszcze dwa razy będę musiała przez to przechodzić, nie za bardzo mi się podoba.

– Cieszcie się widokiem, dzieciaki – odzywa się głos Mike’a w naszych słuchawkach. – Za trzydzieści sekund się obudzicie.

Tak właśnie robię i raz jeszcze ogarniam krajobraz spojrzeniem, żeby zachować jak najwięcej tego błękitu w pamięci. Szkoda, że nie trenujemy lądowania na jednej z tych rajskich wysp, porośniętych bujną roślinnością.

#MIKE: Lani, jeśli chcesz, możesz je odwiedzić na serwerze 15AB4168. Może którejś nocy.

Raz jeszcze wciągam w nozdrza słodki zapach wysp, nim wrócę do swojego ciała.

Znów czuję pod sobą materac. Jesteśmy na działce 202138, w standardowej osadzie rolniczej w górzystym regionie na północy kraju, który kiedyś nazywano Kanadą. Leżę na swoim posłaniu, w kokonie na tyle dużym, że zmieściłby się w nim dorosły. Gruba szyba zapewnia izolację termiczną i akustyczną, a całość jest podłączona do gigantycznej ogólnoświatowej sieci Systemu. Wpatruję się w punkt na białym suficie, kilkadziesiąt centymetrów nade mną, i trzy razy oddycham głęboko. Wdech. Wydech. Powoli poruszam palcami u rąk i nóg. To mój codzienny poranny rytuał, dzięki któremu odzyskuję łączność z własnym ciałem i przygotowuję się do stawienia czoła wyzwaniom. Przecieram oczy. Kiedy myślę o ogromie czekającej mnie dziś pracy, nachodzi mnie ochota, żeby znów zanurzyć się we śnie, ale dobrze wiem, że System nigdy by na to nie pozwolił. Śnić na jawie możemy tylko poza godzinami pracy, to nagroda za całą tę harówkę, zastępująca zwykły sen. Znów poruszam palcami u nóg i wyciągam się tak bardzo, jak tylko pozwala mi rozmiar posłania. Po tych wszystkich nocnych doznaniach moje ciało jest jeszcze trochę spięte. Naciskam przycisk po lewej stronie, na wysokości głowy, i osłona otwiera się na dormitorium.

Moja kapsuła, jak wszystkie należące do młodzieży, znajduje się na samej górze, prawie pod sufitem. Cztery metry nad ziemią gramolę się, aby wyjść na zewnątrz i złapać jeden ze szczebli drabinki, która biegnie po ścianie. Jak co rano, nim zejdę, pukam w osłonę sąsiedniej kapsuły, w której śpi moja najlepsza przyjaciółka, Jen. Zawsze czeka na mój sygnał, żeby wstać, to jej rytuał. Właśnie dotykam stopą ziemi, kiedy widzę, że zaspana wygląda na zewnątrz.

#JEN: Szkolenie nie poszło zbyt dobrze, a może się mylę?

Przekaz mentalny nie od razu do mnie dociera.

#LANI: Niestety. Dałam plamę.

– Plamę, nie gadaj... – odpowiada, ziewając.

Przeciera oczy i zaczyna schodzić.

– Zieje od ciebie frustracją, masz bardzo nieprzyjemny sygnał dziś rano. Ale nie aż tak jak wtedy, kiedy naprawdę dałaś plamę we śnie – mówi, ostrożnie stawiając stopy na szczeblach.

Zatrzymuje się w połowie drabiny i patrzy na mnie z widocznym politowaniem.

– I widzę, że nadal o tym myślisz i ciągle tego nie przetrawiłaś... Przepraszam, zmieńmy temat.

Ma rację. Raz przegrałam z Tomem w turnieju konstrukcyjnym. Dwa razy w tygodniu wszyscy, którzy mają od dziesięciu do osiemnastu lat, mierzą się z kimś w swoim wieku we śnie podlegającym wyłącznie ich woli i regułom, które sami tworzą. Ta gra ma na celu stworzenie rzeczywistości wirtualnej, nazywanej Konstrukcją, wokół rywala – tak aby wytrącić go z równowagi, a jednocześnie nie pozwolić mu zdekoncentrować nas. Rozgrywka dobiega końca, kiedy jeden z uczestników z niej wychodzi, podczas gdy drugi pozostaje uwięziony w środku. Przy okazji tego turnieju System testuje naszą umiejętność kształtowania snów, używania serwerów z danymi i skutecznego reagowania. Opiera się później na tych wynikach, by wskazać nam zawód i nowe miejsce zamieszkania w trakcie dorocznej ceremonii Przydziału.

Zazwyczaj zwyciężam w tych pojedynkach, ale raz w konfrontacji z Tomem coś poszło nie tak... Tamtego dnia mnie zaskoczył. Wiedział, że boję się pszczół, i umieścił mnie w gigantycznym ulu. Ta straszna Konstrukcja sprawiła, że całkiem spanikowałam i nie udało mi się podtrzymać snu, który dla niego zaprojektowałam. Wymknął się z mojej wirtualnej rzeczywistości, kiedy ja kuliłam się ze strachu wśród bzyczącego roju owadów. Teraz znowu roztrząsam swoją klęskę, gdy czuję, że umysł Jen delikatnie dotyka mojego, a w zakamarkach mojej głowy rozlegają się uspokajające słowa.

#JEN: Spokojnie, Lani, nie ma co bez przerwy o tym myśleć. Poza tym... po prostu miał szczęście, tak? Gdyby nie znał cię tak dobrze, nigdy nie udałoby mu się wyprowadzić cię z równowagi...

Kontakt z umysłem Jen wywołuje we mnie wrażenie ciepła. To pomaga. Moja przyjaciółka ma rzadki dar uspokajania nawet najbardziej rozdygotanych osób. Wyczuwam jej łagodny sygnał i ogarnia mnie spokój.

#LANI: Dziękuję, Jen. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła...

Zdejmujemy przepocone kombinezony. Wyjmuję ręcznik ze swojej szafki i owijam się nim. Osłony nad nami otwierają się jedna za drugą, w miarę jak budzą się ich użytkownicy. Wszędzie wokół słychać „dzień dobry”. Lekkim skinieniem głowy daję znak Jen i szybko wychodzimy z dormitorium, żeby jako pierwsze dotrzeć do łaźni i mieć chwilę dla siebie.

Szybkim krokiem schodzimy po białych schodach, z ręcznikami zawiązanymi wokół bioder i kombinezonami w ręku. Kiedy docieramy na niższy poziom, uruchamiam mechanizm otwierający drzwi do łaźni. Ciężkie skrzydło przesuwa się w bok i wita nas buchająca para. Pomieszczenie jest wykończone woskowanym betonem, a niemal całą jego powierzchnię zajmuje wielki basen, wypełniony wodą z górskiego strumienia: podobnie jak większość osad w tym regionie, i ta jest położona nad strumieniem, z którego czerpiemy wodę do kąpieli i do gotowania, po czym oddajemy ją naturze. Do pierwszej z brzegu pustej komory czyszczącej wrzucam swój kombinezon. Ręcznik wieszam na jednym z wieszaków stojących pod ścianą. Biorę do ręki mydło i obie wchodzimy do wypełnionego parującą wodą basenu.

– Nie mam ochoty tam iść – wzdycha Jen.

– Ja też nie – odmrukuję jej.

– Może sprawdzisz w harmonogramie, czy naprawdę musimy.

Łączę się mentalnie z lokalnym serwerem i wchodzę na nasz harmonogram. Jen i ja mamy dziś przeprowadzić inspekcję strefy 15. Żeby się tam dostać, będziemy musiały wspiąć się stromą ścieżką biegnącą po górskim zboczu i prowadzącą na najdalsze tarasy, na których rosną jabłonie i grusze. Gdy już dotrzemy na miejsce, będziemy musiały sprawdzić stan murów oporowych, żeby nasza wspólnota mogła zaplanować ich naprawę, jeśli ulewne deszcze z ostatnich dni narobiły szkód. Przed nami długa wspinaczka i niełatwe zadanie. Przekazuję te informacje Jen. Ona znów wzdycha.

– Przynajmniej zajmiemy czymś myśli... Nie chce mi się wierzyć, że Przydział już jutro! Wyobrażasz sobie? Mam wrażenie, jakby turniej zaczął się wczoraj.

Serce bije mi mocniej. Jutro poduszkowiec wynajęty specjalnie na tę okazję zawiezie nas do Honfu, stolicy naszego okręgu. Tam odbędzie się uroczystość Przydziału. Poznamy wyniki turnieju konstrukcyjnego i zostaniemy poinformowane, do jakiej wspólnoty zostałyśmy przydzielone. Jutro wreszcie się dowiemy, jaki zawód będziemy wykonywać i gdzie spędzimy resztę życia. Oficjalnie staniemy się pełnoletnie.

– Wyobraź sobie, że w tym roku zmieniają się zasady uroczystości i możemy wybrać – proponuje Jen.

– Możesz sobie pomarzyć...

– Tylko spróbuj to sobie wyobrazić. Co byś wybrała?

– Nie mam pojęcia. Może jakąś tropikalną wyspę – odpowiadam, myśląc o zapachu wiatru w moim śnie na jawie z ostatniej nocy. – Tak, odpowiadałaby mi wyspa otoczona morzem, z ciepłymi, piaszczystymi plażami. Mogłabym pracować przy odtwarzaniu oceanów...

– Ja chciałabym pracować tutaj z mamą – mówi zamyślona Jen. – Choć z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że mogliby nas rozdzielić. Tak, wyspa to dobry pomysł.

Płyniemy kawałek żabką, żeby się rozruszać.

– Jestem pewna, że i tak zostaniesz wyznaczona na Konstruktorkę – wzdycha Jen. – A ja, no cóż, zawsze przegrywałam w turnieju. Na pewno wyślą cię do wielkiego miasta, w którym będziesz tworzyła najlepsze sny na jawie w całym Systemie, a mnie umieszczą na jakiejś farmie.

Ściska mnie w żołądku, kiedy to słyszę. Jen trafiła w mój czuły punkt. Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać Konstruktorką. To główna nagroda za zwycięstwo w turnieju. Zamiast posyłać cię do innej standardowej wspólnoty, System przenosi cię do centrum gromadzenia danych, żebyś opracowywała rzeczywistość wirtualną dla innych: możesz wymyślić zwiedzanie inkaskich piramid, serfowanie na Hawajach, skakanie ze spadochronem nad tropikalną wyspą. Bycie Konstruktorem oznacza życie jak we śnie, doświadczanie tysiąca różnych rzeczy i dzielenie się nimi. Jen uważa, że mam duże szanse, bo przegrałam tylko jeden pojedynek, ale czy to wystarczy? Niektóre marzenia są tak niedorzeczne, że nie śmiemy wypowiadać ich na głos, dlatego mówię tylko:

– Nie gadaj głupot, obie wylądujemy na jakiejś farmie. Albo w fabryce. Wyobrażasz sobie, że System może uznać, iż naszą życiową pasją jest produkowanie szczoteczek do zębów?!

Jen wybucha śmiechem.

Kiedy kończymy się namydlać, w drzwiach ukazują się Gordon i Lee, nasi jedyni rówieśnicy w tej wspólnocie. Niedbale wrzucają swoje kombinezony do wolnej komory, po czym skaczą do wody, rozchlapują ją wokół i robią przy tym sporo hałasu.

– Cześć, dziewczyny! Jak tam forma? W której strefie dziś pracujecie? – pyta Lee, wynurzając się z wody.

– W 15 – odpowiada Jen, podczas gdy Gordon łapie ją za ramiona i całuje w czoło.

– Przynajmniej zjemy obiad, podziwiając piękne widoki – dodaję. – A wy?

– W 3. Myślę, że szybko się uwiniemy. Ostatni remont był tam w ubiegłym roku. Po południu moglibyśmy wam pomóc. Strefa 15 to ogromny teren jak na dwie osoby, nie?

– Chętnie skorzystamy! – wykrzykuje Jen i szeroko uśmiecha się na myśl, że będziemy miały dwóch mięśniaków do pomocy. – Idziemy, Lani?

Przytakuję i wychodzimy z wody, a chłopcy jeszcze przez chwilę pływają. Biorę ręcznik i szybko się wycieram. Z komory czyszczącej obok mnie dochodzi cichy sygnał dźwiękowy, więc natychmiast wyciągam z niej swój wyprany kombinezon. W czasie gdy go zakładam, drzwi kilkakrotnie się otwierają. Do środka wchodzą inni członkowie wspólnoty, żeby się umyć, nim ruszą do pracy. Wszyscy są w dobrym humorze i witają się z innymi, a ja na chwilę zatrzymuję się przed lustrem, żeby wyszczotkować sobie zęby i ułożyć krótkie, ciemne włosy. Jak co rano, łaźnia rozbrzmiewa wybuchami śmiechu, kiedy z niej wychodzimy, by skierować się do kuchni na końcu korytarza.

Moja mama i Antea, mama Jen, już od dawna się w niej krzątają. Przygotowują prowiant, który każdy zabierze ze sobą do pracy jako drugie śniadanie.

– Cześć, dziewczyny! – radośnie krzyczy Antea. – Gotowe na wyprawę do strefy 15?

Jen i ja jednocześnie wydajemy niezrozumiały pomruk.

– Zobaczycie, dobrze wam to zrobi – nabija się moja mama. – Będziecie tak zajęte, że nie zostanie wam ani trochę czasu, żeby myśleć o jutrzejszej ceremonii.

Mama uśmiecha się dyskretnie, jak zawsze, kiedy coś jej się uda. Jest matriarchinią naszej wspólnoty. To ona decyduje o harmonogramie i kontaktuje się z Systemem, by ustalić przypadające na nas kwoty produkcyjne i kwoty renaturalizacji. Jej rola polega na troszczeniu się o wszystkich, przy jednoczesnym dbaniu o optymalny poziom produkcji. Najwyraźniej już dawno zaplanowała, że zmieni nam przydział w przeddzień wyjazdu.

– Śniadanie i lancz macie już zapakowane w plecakach, kochane. Powinnyście się pospieszyć, jeśli chcecie wrócić na wieczorną imprezę.

– Ta, ta – odpowiada Jen tonem, który świadczy o tym, że myślami jest gdzie indziej, po czym bierze nasze plecaki.

– Aha, dostałyśmy też wiadomość z Honfu – dodaje moja mama. – Dziś przywiozą zapasy i wraz z nimi przyjedzie Élise. Wieczorem ją przedstawimy.

#JEN: Chodźmy, Lani!

Czuję, że jest coraz bardziej podekscytowana. Minął już prawie miesiąc od wyjazdu Élise i Jen myślała, że nie zobaczy się z nią przed Przydziałem. W trzecie urodziny rodzice zabrali dziewczynkę do najbliższego centrum medycznego, żeby chirurdzy wszczepili jej transponder. To długa i niebezpieczna operacja, ale musi ją przejść każdy członek Systemu. Dzięki temu urządzeniu mózg Élise będzie połączony ze wspólnotą i serwerami danych, jak mózgi nas wszystkich. Dzięki niemu będzie miała dostęp do szkoleniowych snów na jawie i w kilka tygodni nauczy się czytać, pisać, liczyć, rozmawiać w myślach z innymi, a po kilku miesiącach osiągnie poziom wiedzy, który ludzie w dawnym świecie zdobywali po wielu latach. Powrót dziecka jest zawsze wielkim wydarzeniem, bo świętujemy wtedy dołączenie do Systemu nowego pełnoprawnego członka. Wszyscy nie mogą się doczekać chwili, kiedy po raz pierwszy dotknie takiego umysłu i poczuje osobowość rodzącą się pod bujnymi blond lokami.

Jen rzuca mi plecak i ciągnie mnie do drzwi.

– Pospiesz się, Lani, nie możemy tego przegapić!

– Do wieczora! – rzucam na odchodne do naszych mam, które aż trzęsą się ze śmiechu.

Moja przyjaciółka biegnie korytarzem, zatrzymuje się przed naszymi szafkami, chwyta swoje buty i rzuca mi moje. Popycham ciężkie drzwi wejściowe. Jak co rano, nie mogę się nie zatrzymać i nie spojrzeć na ten piękny widok. Widzimy stąd całą dolinę Ledry, a wschodzące słońce oświetla jej strome zbocza. Wokół osady rozciągają się pola tarasowe, porośnięte układającymi się w idealne linie drzewami owocowymi, warzywami i zbożami, których doskonale symetryczny układ znakomicie wpasowuje się w stok Góry Sokoła. Otoczone gęstą zielenią lasu uprawy są pośrodku przecięte wstęgą strumienia, który nieco niżej wpada do Jeziora Wilka. Jasna plama wody wyróżnia się w krajobrazie wciąż pogrążonym w mroku.

Głęboko wciągam rześkie powietrze tego pięknego kwietniowego poranka. Razem z Jen szybko zakładamy buty i przemierzamy taras, na którym stoi główny budynek. W kilka minut docieramy na ścieżkę biegnącą obrzeżami pól i pnącą się ku najwyższemu punktowi osady.

Wschodzące słońce sprawia, że dolinę spowija pomarańczowa poświata.

Przed nami trudna wspinaczka, więc wyjmujemy z plecaków śniadanie, żeby nabrać sił. Jen rzuca się na swój baton zbożowy.

– Wiesz już, kto będzie twoim przeciwnikiem dziś wieczorem?

Z trudem przełykam. Dzisiejszej nocy odbędzie się ostatni etap turnieju konstrukcyjnego przed Przydziałem.

– Nie, walczę dopiero w drugiej rundzie. Będzie to zależało od wyniku pierwszej. Ale przypuszczam, że Tom.

– Aha.

Jen zauważa mój niepokój.

– Na pewno świetnie ci pójdzie – mówi. – Drugi raz nie weźmie cię z zaskoczenia.

– Zobaczymy...

Jednak ze strachu aż ściska mnie w gardle.

– A ty kiedy walczysz? – pytam, żeby podtrzymać rozmowę.

– Na samym początku.

– Szczęściara! Przez resztę nocy będziesz mogła dobrze się bawić.

– Tak, a przede wszystkim będę miała czas stresować się tym, co nas czeka jutro – szepcze zamyślona Jen.

Dalej idziemy w milczeniu.

– Wyobrażasz sobie, że możemy spotkać naszych partnerów zaraz po Przydziale?

Jej sygnał nagle się nasila, a ja wybucham śmiechem.

– Przestań, są na to małe szanse...

– Ale przecież zdarza się to co roku! Pomyśl tylko, tego samego dnia przeprowadzasz się do innej osady, wskazują ci twój zawód i do tego jeszcze PAF!

W sąsiednim lesie nagle wzbija się w niebo cała chmara ptaków przerażonych jej okrzykiem.

– Paf! – powtarza ciszej. – Spotykasz swojego partnera na całe życie! Byłoby genialnie, nie?

– Sama nie wiem, to byłoby trochę za dużo jak na jeden raz. Wolałabym najpierw zadomowić się w nowej osadzie.

– Może nie będziesz miała wyboru, może on stanie na twojej drodze, jak będziesz wychodziła z uroczystości – mówi Jen z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.

Wybucham śmiechem.

– Jak ci się to przydarzy, natychmiast wyślij mi wiadomość, zgoda?

– Zgoda, Jen.

Ścieżka biegnie teraz po nieco łagodniejszym stoku. Wreszcie możemy odetchnąć.

Znów milkniemy. Idziemy skrajem lasu. Próbuję zapamiętać jak najwięcej wrażeń i szczegółów. Rosa, która zebrała się na tarasach, lśni w promieniach słońca. Słychać odgłosy lasu budzącego się z zimowego snu. Obok mnie Jen podskakuje na polnej drodze. Nie wiem, gdzie będę jutro, ale na pewno nie tutaj. Wobec tego chcę zapamiętać góry, w których się urodziłam, z ich najlepszej strony.

Lekki wiatr porusza kosmykami włosów na naszych spoconych czołach. Rozsuwam górę swojego kombinezonu, żeby szybciej się ochłodzić. Podnoszę głowę. Wreszcie docieramy do strefy 15. Odwracam się i widok zapiera mi dech w piersiach: dno doliny spowija mgła, a przed nami na tle błękitnego nieba wznosi się Masyw Moore’a. Za każdym razem, kiedy tu przychodzę, nie chce mi się wierzyć, że te góry porośnięte gęstwiną lasu kiedyś były pustynią. Tak było przed wielką zmianą klimatu, pierwszymi migracjami, Wielkim Podłączeniem i nastaniem Systemu. Widziałam to miejsce w historycznych snach na jawie. Była to Daleka Północ, dzikie pustkowie pokryte śniegiem. Teraz jest tu zimno tylko przez cztery miesiące w roku i przeniosła się tu większa część ludzkości.

– Popatrz! – krzyczy Jen.

Wskazuje punkcik na horyzoncie, w kierunku południowym. Na tle górskiego krajobrazu pojawia się dostawczy poduszkowiec, którym Élise i jej rodzice wracają z Honfu.

– Wiesz, czy w tym miesiącu przywożą coś specjalnego?

– Słyszałam, jak mama mówiła, że dostaniemy nowe szczoteczki do zębów i części zamienne do kapsuł snu. A my odeślemy do sortowni przetwory warzywne.

– Dla osad nad Athabaską?

– Tak – wzdycham. – Najwyraźniej dużo później, niż przewidziano, będą mieli swoje własne zbiory. Ziemia wciąż jest zbyt mocno zanieczyszczona. Zdaniem mamy oni są niepoprawnymi optymistami i jeszcze przez kilka lat będziemy im wysyłać nasze nadwyżki.

Wypijam nieco wody z manierki, a Jen obserwuje lądowanie poduszkowca na dachu bazy.

– Nie chce mi się wierzyć, że jutro wyjeżdżamy – szepcze. – Że naprawdę, a nie tylko we śnie, zobaczymy centrum gromadzenia danych, fabryki i bloki w Honfu...

– Mam nadzieję, że przed uroczystością będziemy mieć trochę czasu na zwiedzanie.

Jen też pije nieco wody.

– Gotowa? – pytam.

Odpowiada mi skinieniem głowy.

Łączę się z serwerem, żeby wprowadzić naszą pozycję i poinformować, że zaczynamy inspekcję.

#LANI202138 @ SERWER202138: LANI202138, JEN202138,początek inspekcji strefy 15, poszukiwanie uszkodzeń.

#SERWER202138: Sesja rozpoczęta. Miłego dnia!

– Do roboty! – mówi entuzjastycznie Jen.

Zaczynamy od najwyżej położonego tarasu. Mamy dziś przed sobą zadanie, które nie jest trudne, ale wymaga koncentracji i dobrej kondycji. Przyglądamy się każdemu drzewu, a także wierzchołkowi muru oporowego, w poszukiwaniu nawet najmniejszych uszkodzeń spowodowanych przez niedawne ulewy. Od czasu do czasu przystajemy, żeby zanotować, że trzeba będzie na nowo przymocować któryś kamień czy zatkać jakąś szczelinę, i mentalnie przesyłamy na serwer to, co widzimy. Uprawy ciągną się mniej więcej przez pół kilometra i sprawdzenie wszystkiego zajmuje nam dobrą godzinę. Kiedy docieramy do strumienia, który przecina osadę na dwie części, zawracamy na drogę prowadzącą na drugi taras. I zaczynamy wszystko od nowa. Inspekcję, notatki, przesyłanie na serwer. I jeszcze raz. Kiedy kończymy na tym poziomie, słońce jest już wysoko na niebie, a cień rzucany przez korony drzew zachęca do odpoczynku, na który w pełni zasłużyłyśmy.

Siadamy pod gruszą i rozpakowujemy kanapki. Milczymy, ale wokół słychać szmer strumienia. Koło południa ogarnia nas zawsze tak silny głód, że priorytetem staje się zaspokojenie go, a nie rozmowa. Mniej więcej w połowie posiłku Jen błogo wzdycha, wpatrzona w gałęzie ponad nami. Na jej krótkich blond włosach i szczupłej twarzy z orlim nosem widać refleksy promieni słonecznych.

W mojej głowie nagle rozbrzmiewa głos mamy:

#MARIA: Dziewczynki, wszystko u was w porządku?

#LANI: Tak, nie martw się! Obeszłyśmy już połowę działki, zobaczysz dane, na razie nie zauważyłyśmy żadnych większych uszkodzeń.

#MARIA: To świetnie. Ale uważajcie, osada 202179 zgłosiła, że w tym rejonie widziano dwa czarne niedźwiedzie. Podobno nie były zaobrączkowane, więc być może wciąż tam są, a my o tym nie wiemy.

#LANI: Nie martw się, będziemy mieć oczy szeroko otwarte!

#MARIA: Doskonale! I nie spóźnijcie się dziś wieczorem, pamiętajcie, że chcemy was uhonorować.

#LANI: Jasne!

Przerywam rozmowę. Muszę powiedzieć o tym Jen.

– Widziano tu czarne niedźwiedzie. Niezaobrączkowane. Jeśli je zobaczymy, musimy to zgłosić.

– Znowu? To chyba dobry znak, nie? Zwierzęta najwyraźniej dobrze reagują na zmiany.

– Bardzo dobry, ale musimy uważać, jeśli nie chcemy skończyć jako ich podwieczorek.

Myśl, że gdzieś niedaleko czają się drapieżniki gotowe się na nas rzucić, jest trochę niepokojąca, ale Jen ma rację: to dobra nowina, że wraca tu naturalny porządek rzeczy. Od kilkudziesięciu lat System i wszyscy jego członkowie pracują nad odtworzeniem ekosystemów i usuwaniem zanieczyszczeń z gruntu. Każda osada musi wypełnić rygorystyczne normy w zakresie odtwarzania siedlisk, a także ochrony fauny i flory. Naszym wspólnym celem jest odtworzenie harmonii na Ziemi, więc kiedy widzimy zdrowe dzikie zwierzęta, bardzo nas to cieszy, nawet jeśli są one niebezpieczne. Niektóre gatunki wyginęły, ale te, które przeżyły, znów się rozmnażają.

Połykam ostatni kęs kanapki. Lepiej się pospieszyć, zwłaszcza że w okolicy grasują niedźwiedzie. Jen zeszła do strumienia, żeby napełnić nasze manierki, a ja łączę się z serwerem, żeby poinformować, że kontynuujemy inspekcję. Idziemy tarasem w przeciwnym kierunku, ale tym razem jesteśmy bardzo czujne. Na wolnej przestrzeni nic nam nie grozi, natomiast na skraju lasu... Zaskoczony niedźwiedź mógłby nas zaatakować.

– Mam nadzieję na pączki dziś wieczorem – mówi głośno Jen, gdy zbliżamy się do lasu.

– Nasze mamy na pewno o tym pomyślały!

TRZASK!

Nieruchomieję. Odgłos łamanej gałęzi rozbrzmiał bardzo blisko, kilka metrów od nas. Podejrzliwie przyglądam się pogrążonemu w mroku leśnemu poszyciu.

#JEN: Co to było?

#LANI: Nie mam pojęcia. Nie ruszaj się.

Stoimy nieruchomo przed ścianą lasu, serca biją nam mocno. Przeszukuję okolicę za pomocą swojego transpondera. Jedyny sygnał w pobliżu należy do Jen. Cokolwiek mamy przed sobą, nie jest to zarejestrowane w Systemie.

– Czyżby to był jakiś drapieżnik? – pyta głośno Jen, kiedy przekazuję jej wyniki swoich poszukiwań.

– Możliwe...

– Jak myślisz, może to jeden z tych niedźwiedzi? Czy coś innego?

Wiem, że Jen próbuje postępować tak, jak nas nauczono, mówi głośno, hałasuje, żeby zwierzę zrozumiało, że ma przed sobą ludzi, a nie potencjalną zdobycz. Jednak głos jej drży, a od jej sygnału bije strach. Biorę głęboki wdech, próbując stłumić bicie serca, i odpowiadam:

– Moim zdaniem to niedźwiedź. Wilk byłby ostrożniejszy.

– I oczywiście musiało się nam to przytrafić w przeddzień wyjazdu!

#MARIA: Dziewczyny, co się dzieje? Właśnie odebrałyśmy alert z waszych transponderów.

Przekaz mentalny od mojej mamy przez chwilę kołacze mi się w głowie, po czym jej odpowiadam.

#LANI: Myślę, że to niedźwiedź.

#MARIA: Jesteś pewna? Te dwa osobniki, które niedawno nam zgłoszono, właśnie zostały złapane i zaobrączkowane przez ludzi z osady 202180.

Co w takim razie mamy przed sobą?

#MARIA: Chcesz, żebym wysłała wam Protectdrona?

Już mam odpowiedzieć twierdząco, kiedy znów docierają do mnie jakieś hałasy. Cichy trzask, szelest liści. Zwierzę najwyraźniej szybko ucieka. Nagle oddycham bardziej swobodnie.

#LANI: Nie trzeba. To coś już uciekło.

Jen, która stoi obok mnie, także oddycha z ulgą.

– Naprawdę myślałam, że nas pożre tuż przed Przydziałem – szepcze.

#MARIA: Chcecie wracać, dziewczynki?

#JEN: Nie, w porządku. Zresztą zostały nam już tylko dwa tarasy.

Spoglądam na nią ze zdziwieniem. Jest biała jak prześcieradło. Jeśli wziąć pod uwagę, w jakim jest stanie, spodziewałam się, że po tych wszystkich emocjach wolałaby odetchnąć przy filiżance dobrej herbaty w sali rekreacyjnej.

#MARIA: Dobrze. Ale bądźcie ostrożne. Skontaktujcie się ze mną natychmiast, gdyby coś było nie tak, a ja wyślę wam Protectdrona.

Przerywam połączenie. Nogi mi się trzęsą, ale niepewnie robię kilka kroków naprzód. Wokół panuje spokój. Ptaki pogwizdują. Tuż obok nas cyka świerszcz.

– Dobra, szybko uporamy się z tymi tarasami, a potem wracamy – szepcze Jen.

Przytakuję. W ciszy podchodzimy na skraj lasu; zmysły mamy wyostrzone. Później z ulgą schodzimy na niższy poziom, na którym rosną jabłonie i krzaki malin. Przykładam się do pracy, ale nie mogę się powstrzymać, żeby co chwilę ukradkiem nie spojrzeć w kierunku lasu. Dopada mnie poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa, ciążącego nad nami zagrożenia. Najmniejszy szelest w runie wydaje mi się teraz podejrzany, jakby spośród gałęzi mógł w każdej chwili wychynąć... Ale właściwie kto? Niedźwiedź grizzly? Wilk? Potrząsam głową, próbując rozproszyć czarne myśli. Na pewno nikogo tam nie ma.

#JEN: A jeśli bestia wciąż tam jest?

Przekaz mentalny natychmiast rozbrzmiewa w mojej głowie i znów zaczynam się bać.

#LANI: Chcesz, żebym wezwała drona ochronnego?

Moja przyjaciółka potrząsa przecząco głową.

– Nie, pomyśl, że ktoś inny mógłby go potrzebować, a my byśmy go zajęły ze strachu przed lisem.

Zmuszam się do uśmiechu, choć wcale mnie to nie uspokaja. Zmierzcha już, kiedy wracamy na ścieżkę biegnącą wzdłuż pól i prowadzącą na ostatni taras. Mój niepokój znika, a po sygnale Jen poznaję, że ona też się uspokoiła. Wszystko znów wygląda zwyczajnie i za niecałą godzinę powinnyśmy skończyć. Bardzo szybko, notując, które fragmenty murków trzeba naprawić, wracamy do rozmowy. O nowym życiu, które zaczniemy jutro. Począwszy od uroczystości Przydziału, co do której nie wiemy, jak dokładnie przebiega. O tym, czego nam będzie brakowało...

– To dziwne uczucie być tu po raz ostatni, nie? – rzuca Jen, kiedy docieramy do końca tarasu.

– Hmmm...

Jestem zbyt zmęczona, żeby odpowiedzieć coś mądrego. Czuję ulgę, gdy rozłączam się z serwerem. Ostatecznie znalazłyśmy tylko drobne uszkodzenia, których usunięcie zajmie najwyżej pół dnia. Przypuszczam, że moja mama wkrótce wyśle tu kilkoro członków wspólnoty, żeby się tym zajęli.

Podchodzę do Jen, która stoi nad strumieniem. Wielkimi oczyma wpatruje się w najwyżej położone tarasy. Podobnie jak ona, po raz ostatni spoglądam na strefę 15, którą przemierzyłyśmy, porośnięte drzewami tarasy, pogrążające się w mroku wraz z zapadnięciem zmierzchu, i szumiący w dole strumień. Tak, będzie mi brakowało tego miejsca. Nie do końca do mnie dotarło, że już go nie zobaczę. W sygnale Jen wyczuwam silną nostalgię. Bez słowa zawracamy, kierując się w stronę osady, śmiertelnie zmęczone i pełne sprzecznych uczuć: z jednej strony cieszymy się, że wchodzimy w dorosłość, z drugiej żal nam świata dzieciństwa, który zostawiamy za sobą.

Słońce przez chwilę oświetla Masyw Moore’a, po czym znika. Kiedy schodzimy po ścieżce wijącej się skrajem pól, wokół zapada zmierzch i robi się chłodno. Nad dachami osady unosi się smużka szarego dymu. W piecach musieli napalić na całego, żeby przygotować wszystko na wieczorną ucztę. Powinnam się odprężyć, tymczasem wciąż odczuwam napięcie. Nerwowo rzucam okiem na pogrążony w półmroku skraj lasu. Znów pojawia się poczucie zagrożenia, sama nie wiem dlaczego. Przecież wszystko wygląda zwyczajnie...

Jen nagle zatrzymuje się obok mnie.

#JEN: Lani, ptaki... Przestały śpiewać.

Natychmiast nieruchomieję. Ona ma rację. Wokół panuje śmiertelna cisza. Uczucie niepokoju się wzmaga.

#JEN: Co robimy?

#LANI:Nie ruszamy się stąd i wzywamy Protectdrona.

Wciąż wpatrzona w spowite ciemnością leśne poszycie, wysyłam do mamy sygnał alarmowy. Odpowiedź dociera do mnie niezwłocznie.

#MARIA: Dron wysłany, za dwie minuty będzie nad wami. My też już jesteśmy w drodze.

Czas się ślimaczy, a my znieruchomiałe tkwimy na ścieżce. Zmysły mam wyostrzone i badawczo przyglądam się ciemnej gęstwinie. Przed drapieżnikami nie wolno uciekać, bo one natychmiast rzucają się w pościg za ofiarą. A jednak instynkt podpowiada mi, że powinnam stąd spadać. Ta cisza nie jest normalna. Kiedy w pobliżu znajduje się niebezpieczne zwierzę, ptaki zwykle podnoszą alarm. A nie przestają śpiewać.

– Myślisz, że to może być inny człowiek? – pyta Jen zdecydowanym głosem. – One czasem tak reagują na ludzi.

– To niemożliwe... Wyczułybyśmy jego transponder.

Po raz kolejny przeszukuję okolicę. Wyczuwam sygnał Jen, a dużo dalej i znacznie słabiej sygnał lecącego w naszą stronę Protectdrona.

– Tego czegoś nie ma w Sys...

Nagle w ciemnościach, w odległości kilku metrów, zauważam czyjś gwałtowny ruch.

– Uciekaj!!!

ROZDZIAŁ 2

Strach dodaje nam skrzydeł i biegiem rzucamy się w dół po stoku. Widzę, że Jen spogląda na mnie przez ramię.

– Nie odwracaj się!

W lesie za nami słychać trzaski. Zmęczona całodzienną wspinaczką, uciekam tak szybko, jak tylko mogę. Zaczyna brakować mi tchu, a serce bije zdecydowanie za szybko. Jaśniejące w dole i dodające otuchy światła osady nigdy nie wydawały się bardziej odległe. Trzask słychać coraz bliżej. To coś, co nas goni, jest zaledwie parę metrów za nami. Jen brakuje tchu i zaczyna zwalniać.

– Dalej, Protectdron jest tuż przed nami!

Chwytam ją za przegub ręki i ciągnę za sobą. Mimo że serce bije mi głośno, a stopy uderzające o ziemię potęgują hałas, wyraźnie słyszę warkot lecącej na pomoc maszyny. Za kilka sekund znajdziemy się w jej zasięgu. Przyspieszam. Boli mnie już każdy mięsień, a w płucach czuję nieznośne pieczenie.

– Lani! Jen!

Na ścieżce nagle pojawia się moja mama w towarzystwie kilku innych osób. Protectdron przelatuje nad naszymi głowami i zajmuje pozycję między nami a prześladowcą, porykując tak, jak został zaprogramowany, i omiatając całą okolicę wiązkami intensywnego światła. Ostatnie metry dzielące mnie od mamy przemierzam jak na skrzydłach. Za nami nie słychać już żadnego trzasku. Rzucam się mamie w ramiona, a one otaczają mnie jak skrzydła łabędzia broniącego swoich piskląt.

– Georges’u, Paulu, Luanie, idźcie sprawdzić, co tam się dzieje na górze! – wrzeszczy mama, ściskając mnie mocno.

Podnoszę głowę i widzę płaczącą Jen, przytuloną do swojej mamy, oraz trzech mężczyzn biegnących ścieżką, a nad nimi migające czerwone światło drona. Mama kładzie mi ręce na ramionach i wpatruje się we mnie czarnymi oczyma:

– Jak się czujesz? Z waszych sygnałów wywnioskowałyśmy, że kompletnie spanikowałyście. Co się stało? To był niedźwiedź?

W jej spojrzeniu mieszają się ze sobą lęk i niezrozumienie.

– Wszystko w porządku... Nie widziałyśmy, co to właściwie jest. Zaczęło nas gonić...

– Kochanie, tak bardzo się przestraszyłam! Na szczęście byłyśmy w ogrodzie! Gdyby uroczystość zaplanowano w stołówce, na pewno byśmy nie zdążyły!

Jeszcze mocniej przytula mnie do piersi. Wtedy zauważam, że najbliższy taras został udekorowany. Prowizoryczne stoły wprost uginają się pod ciężarem wiktuałów w świetle lampionów w pastelowych kolorach. Wszyscy wokół noszą tace, butelki lub lampy, a na ich twarzach widać niepokój. Nasza przygoda najwyraźniej przerwała przygotowania do uroczystości.

Georges, Paul i Luan wyłaniają się z zarośli jakieś dwieście metrów wyżej.

#LUAN: Jest za ciemno, żeby można się było zorientować, co to było, ale słyszeliśmy, jak uciekało. Mógł to być niedźwiedź. Powiadomiłem Honfu.

Zwraca się do całej społeczności, a jego wiadomość przez chwilę dźwięczy nam w głowach. Pobrzmiewa w niej poczucie zagrożenia. Wtedy głos zabiera moja mama:

– Spokojnie. Żyjemy w dzikich ostępach, to normalne, że są tu drapieżniki. Bez względu na to, co to było za zwierzę, uciekło, zostało zgłoszone, więc uspokójcie się. Musimy przygotować uroczystość, a mamy co świętować. Do roboty!

Na wezwanie matriarchini wszyscy starają się powściągnąć emocje. Członkowie wspólnoty odpowiedzialni za jedzenie kierują się w stronę ogrodu, a pozostali schodzą do głównego budynku, żeby przynieść to, czego brakuje. Mama otacza mnie opiekuńczym ramieniem.

#MARIA: Chcesz iść chwilę odpocząć, słonko? Możemy poczekać na ciebie i Jen.

#LANI: Nie, w porządku, mamo. Naprawdę. Tylko trochę się wystraszyłam. Chcę pomóc.

#MARIA: Dobrze, kochanie. Ja pójdę po ostatnie dania do kuchni, nie będę daleko. W razie, gdybyś mnie potrzebowała, daj znać.

Delikatnie przeczesuje moją krótką czuprynę dłonią, po czym też odchodzi w stronę głównego budynku. Zostaję sama z Jen.

– Idziemy do ogrodu?

Kiwa głową. Obie oddychamy z ulgą, wchodząc w przestrzeń rozświetloną lampionami, w których blasku skąpane są kwitnące drzewa. Ludzie krzątający się wokół nas kończą przygotowania do bankietu. Pomagam, jak mogę, rozkładając na stołach talerze. Bardzo szybko udaje nam się uwinąć z pracą. Wspólna krzątanina ustępuje miejsca bardziej odświętnej atmosferze. Wszyscy zaczynają się rozluźniać i dzielić na grupki stojące wokół bufetu, na którym królują salaterki z marynowanymi warzywami, półmiski serów, kruche ciasteczka i inne delikatesy zarezerwowane na specjalne okazje.

#JEN: Widziałaś? Są pączki.

#LANI: Mówiłam ci, że będą.

Chwilę później rzucamy się na górę ciastek.

– I co, widziałyście w końcu tę bestię? – krzyczy Lee tuż za naszymi plecami.

Odwracam się z pełnymi ustami. Gordonowi i Lee oczy błyszczą z podniecenia.

– Ja nie – odpowiada Jen. – Ale naprawdę coś nas goniło.

– Ja widziałam tylko czyjś cień – rzucam ponurym tonem.

Próbuję sobie przypomnieć tę krótką chwilę, przez którą widziałam ruch drapieżnika. Coś w rodzaju długiego cienia... Wspomnienie jest zbyt niewyraźne, żebym mogła się nim podzielić z innymi, więc dodaję tylko:

– Ale wydaje mi się, że to coś było nie większe od nas i chodziło na dwóch nogach. Jak człowiek.

– Jesteś pewna? – pyta Gordon. – To przecież niemożliwe, my wszyscy tu na was czekaliśmy...

Potrząsa głową z wyrazem niedowierzania na twarzy. Właśnie mam mu odpowiedzieć, kiedy na końcu tarasu ukazuje się moja mama.

#MARIA: Drodzy przyjaciele, witamy na uroczystości Wprowadzenia Élise i pożegnania Jen, Gordona, Lani oraz Lee.

Zalega cisza. Wszyscy członkowie wspólnoty ustawiają się w szpaler honorowy po obu stronach ogrodu. Jen i ja stajemy obok Gordona i Lee, pod murkiem podtrzymującym wyższy taras. Kiedy cichną odgłosy kroków i słychać już tylko cykanie samotnego świerszcza, nasza matriarchini podejmuje przemówienie.

– Po raz kolejny zebraliśmy się, żeby uczcić radosne wydarzenie. Dziś wieczorem witamy nowego członka Systemu, a żegnamy tych, którym pomogliśmy dorosnąć. Jen, Lani, Gordon i Lee pojadą jutro na ceremonię Przydziału, więc proszę, pokażcie im dzisiaj, jak bardzo ich kochamy.

Rozlegają się oklaski, a do mnie dociera kilka przekazów mentalnych.

#TIM: Brawo, Lani! Powodzenia!

#LARA: Gratulacje!

Moja mama podnosi rękę i wszyscy natychmiast cichną.

– A teraz powitajcie Élise202138, córkę Marca i Alice. Drugiego marca 2225 roku wszczepiono jej transponder, a włączono go dwudziestego piątego marca, dzięki czemu stała się członkiem nr 600-500-437-891-025 naszej wspólnoty.

Na krańcu ogrodu pojawia się Élise w towarzystwie swoich rodziców. Ma w połowie ogoloną głowę i wygląda na malutką i kruchą. Rodzice podprowadzają ją do mojej mamy, po czym cofają się o kilka kroków. Matriarchini klęka, otacza twarz dziewczynki dłońmi, a jej czoła dotyka swoim czołem, żeby mentalnie ją pobłogosławić. Wszyscy członkowie za chwilę zrobią to samo, żeby zapamiętała ich umysły i była w stanie je rozpoznać.

Stojący za nią rodzice, Marc i Alice, przytuleni do siebie, ze wzruszeniem patrzą na swoją córkę. Moja mama już nie dotyka jej czoła swoim, ale czule głaszcze ją po policzku, w dobrze znany mi sposób. Bierze ją za rękę i prowadzi do najbliżej stojącego członka wspólnoty. To początek długiego ciągu błogosławieństw. Czuję, jak Jen denerwuje się, że też będzie musiała ją pobłogosławić. Doskonale rozumiem, że zależy jej, by zrobić to jak najlepiej. To szczególnie ważna chwila, o której pamięta się przez całe życie. A co ja jej powiem? Przypominam sobie wszystkie niezwykłe zdania, które usłyszałam w czasie własnego Wprowadzenia. To moje pierwsze wyraźne wspomnienia, a także jedne z najpiękniejszych. W trudnych chwilach wspominam pochylających się nade mną członków wspólnoty, spoglądających mi w oczy, życzących szczęścia, zdrowia i miłości. Gdy cofam się pamięcią do tych chwil, nagle znajduję właściwe słowa. Teraz kolej na Jen. Moja mama uśmiecha się do niej zachęcająco i przedstawia jej dziewczynkę. Moja przyjaciółka też się uśmiecha, dotykając czołem czoła Élise, a twarze ich obu wręcz jaśnieją. Gdy Jen się prostuje, z jej oczu można wyczytać wzruszenie, którego siła kontrastuje z jej delikatną naturą. Biorę głęboki wdech. Élise stoi teraz przede mną. Klękam na jedno kolano i delikatnie dotykam jej twarzy. Dłońmi wyczuwam lekkie drżenie jej policzków. Jej sygnał jest słaby i nieco nerwowy, jak u wszystkich małych dzieci, ale czuć w nim już łagodność i życzliwość.

#LANI: Witaj, Élise. Niech każdy dzień będzie dla ciebie prezentem i przynosi ci niezwykłe przygody.

Gdy to mówię, jednocześnie przesyłam jej wspomnienie mojego ostatniego skoku ze spadochronem. Zieleń wysp, błękit nieba, lazur morza, rafa koralowa w kolorze lapis-lazuli, turkusowa laguna, biała plaża, pieszczota promieni słonecznych i muśnięć wiatru.

#ÉLISE: Dziękuję.

Mruży oczy.

#ÉLISE: Lani.

Jej sygnał słabnie, gdy próbuje wysłać mi wiadomość. Wypuszczam z rąk jej główkę, a ona jest tak skupiona, że policzki aż jej poróżowiały. Już prawie zapomniałam, jak olbrzymiego wysiłku wymaga na początku rozmowa mentalna. Prostuję się i wracam na swoje miejsce. Opieram się o nagrzane kamienie muru oporowego, a Élise idzie dalej. Słyszę już tylko odgłos kroków mojej mamy i nieco bardziej przytłumiony odgłos kroków małej, do którego dołącza szelest materiału kombinezonów, gdy klękają kolejni członkowie wspólnoty. Uroczystość się ciągnie, aż w końcu moja mama i dziewczynka docierają do ostatniej osoby i zajmują miejsce na końcu szpaleru honorowego.

– Élise, aby dobitnie zaznaczyć, że dołączyłaś do naszej wspólnoty, połączymy się teraz wszyscy.

Podajemy sobie ręce i ustawiamy się pod koronami drzew w kształt wielkiej elipsy. To najdonioślejsza chwila w trakcie całej uroczystości, nadająca słowu „wspólnota” jego właściwy sens. Szeroko otwieram drzwi swojego umysłu przed wszystkimi członkami zgromadzenia. Wszyscy inni robią to samo. W mojej świadomości rozbrzmiewają ich głosy. Moje ciało odczuwa to samo co dziesiątki innych ciał. Moje emocje wchłania gigantyczny wir, powstały z umysłów wszystkich. Odczuwam smutki i radości swojego sąsiada. Jego lęki. Jego nadzieje. Umysł Élise łączy się z naszymi i śpiewa teraz hymn pochwalny na cześć natury, miłości i życia. Pieśń wznosi się i wzmaga, aż osiągamy pełnię. Granice między naszymi umysłami na chwilę się zacierają i również dziewczynka po raz pierwszy jednoczy się ze wspólnotą. Nasze osobowości się zlewają i osiągamy jedność, stajemy się jedną całością, zjednoczeni miłością, którą każda z jej części odczuwa wobec pozostałych; mówimy jednym głosem i jesteśmy szczęśliwi, że witamy w naszym gronie kogoś nowego.

Gdzieś w oddali pohukuje sowa.

Otwieram oczy. Odczuwam euforię i jakby lekkie upojenie, jak za każdym razem przy podobnej okazji. Uśmiecham się błogo, tak jak wiele osób wokół mnie. Wielu ociera łzy. Stojąca na krańcu tarasu Élise wygląda na wyczerpaną, ale szczęśliwą. Jen rzuca mi się w ramiona, a Gordon i Lee natychmiast idą za jej przykładem. Przytulamy się mocno do siebie, wciąż niesieni falą miłości, którą wywołała w nas uroczystość. Grupki wokół nas też się ściskają. Pary się całują. W powietrzu czuć harmonię.

– To było wspaniałe! – krzyczy wzruszona Jen.

Mankietem ociera sobie łzy. Wkrótce otaczają nas mieszkańcy osady i biorą nas w ramiona. Wszyscy życzą nam powodzenia w ostatniej walce i na jutrzejszej uroczystości.

– A teraz zapraszam was do tego wspaniałego bufetu! – zachęca moja mama, po czym odwraca się do Élise i jej rodziców, żeby im pogratulować.

– Widzieliście, że w tym roku mamy likier czereśniowy?

Gordon ciągnie mnie do jednego ze stołów, na którym stoi kilkanaście buteleczek w kolorze bursztynowym, błyszczących w świetle lampionów. Otwiera jedną, naśladując dźwięk wyskakującego korka, i zbliża ją do nosa, żeby powąchać zawartość.

– Musimy koniecznie spróbować tych pyszności! – namawia.

Rozlewa trunek do czterech kieliszków. Dołączają do nas Jen i Lee, spoglądający łakomie na połyskliwy płyn. Te butelki pochodzą z osad na południu, a ponieważ alkohol nie jest artykułem pierwszej potrzeby, produkuje się go w niewielkich ilościach. Bardzo rzadko zdarza się okazja, żeby się go napić.

– Za Przydział! – wznosi toast Lee.

W świetle lampionów wiszących wśród liści nasze kieliszki błyszczą czerwonawą poświatą.

Przełykam duży haust. Czuję przyjemne ciepło w gardle, a później w żołądku. Delektuję się smakiem czereśni. Jako dziecko często się zastanawiałam, dlaczego dorośli tak bardzo lubią kieliszki wypełnione tym kolorowym płynem. Teraz, kiedy czuję lepkość i słodycz likieru na języku, rozumiem ich podekscytowanie. Lee nalewa nam jeszcze po kieliszku, a potem odsuwamy się od stołu, żeby inni też mogli spróbować. Gdy tylko oddalamy się na tyle, żeby nikt nas nie słyszał, Gordon znów zaczyna nas wypytywać o naszą wieczorną przygodę.

– Lani, nie mogłaś nikogo widzieć w lesie. Poza tobą i Jen wszyscy byli na tarasie i przygotowywali bankiet – powtarza z powątpiewaniem.

– Może to był mieszkaniec jakiejś innej osady? – sugeruje Jen.

Kończę swój kieliszek i włączam się w dyskusję:

– Nie wydaje mi się. Przecież byśmy to zauważyły, nie? Rozpoznałybyśmy sygnał jego transpondera. Poza tym jego matriarchini by się z nami skontaktowała, gdyby chciała kogoś wysłać na nasze terytorium... Dajcie już spokój, pewnie mi się wydawało, że kogoś widzę.

– A może chodzi właśnie o problem z transponderem! – dodaje Lee.

– O czym tak intensywnie dyskutuje nasza młodzież?

Herald, najstarszy członek społeczności, dołącza do naszego kółka. Przeżył w tych górach kilkadziesiąt lat; jeśli ktoś może mieć jakiekolwiek pojęcie o tym, co nas goniło, to tylko on. Więc opowiadam mu swoją przygodę.

– To coś przypominało człowieka, ale nie odebrałam żadnego sygnału. Heraldzie, czy zdarzają się ludzie, których transponder nie działa?

Wybucha śmiechem.

– Lani, ty to masz pomysły! Jasne, że nie! Od czasu Wielkiego Podłączenia już takich nie ma. Pomyślcie, co stałoby się z naszą biedną planetą, gdyby wszyscy nie byli podłączeni! Mieliście chyba sny historyczne i widzieliście, co wyprawiały dawne społeczeństwa!

Wszyscy kiwamy twierdząco głowami. W snach na jawie poznaliśmy różne epoki i spustoszenia, jakie poczynili żyjący wówczas ludzie. Wojny, głody, niszczenie siedlisk, wielkie wygnania... Takie sny mamy w programie, ale zwykle są tak przerażające, że śnimy je razem, żeby dodawać sobie nawzajem otuchy.

– Na Ziemi nie ma już ani jednego człowieka bez transpondera – mówi Herald. – I to już od prawie siedemdziesięciu pięciu lat! Nie bójcie się. Z twojej opowieści, Lani, wnioskuję, że to jakiś młody grizzly musiał się zapuścić w te okolice. Ostatnio coraz więcej się ich rodzi, w Honfu mają narastający problem z tym, żeby je wszystkie zarejestrować! One są bardzo lękliwe, a większość nigdy nie widziała człowieka... Młode są mniej więcej twojego wzrostu i często nie wiedzą, jak reagować na ludzi. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile razy zdarzyło mi się je spotkać!

Wszyscy oddychamy z ulgą. I po tajemnicy.

– Powinniście coś zjeść, dzieciaki. Przed wami długa noc i dzień, musicie nabrać sił!

Prowadzi nas do stołów, które uginają się od serów, owoców, orzechów, zup, przecierów, kremów, duszonych warzyw i innych wybornych potraw, spośród których część pojawia się u nas tylko przy specjalnych okazjach. Zajmujemy miejsca u szczytu jednego z najdłuższych stołów i łapczywie rzucamy się na jedzenie. Na początku jemy w niemal zupełnej ciszy, tak mocno skupiamy się na delektowaniu różnymi smakami. Później Herald postanawia nam opowiedzieć o kilku swoich najbardziej szalonych snach o wspinaczce.

– Myślałem, że to będzie taki zupełnie zwykły sen, a tu nagle po półgodzinie... bęc! Ściana obraca się wokół własnej osi, góra znajduje się na dole i na odwrót. Musieliśmy się nieźle trzymać z Verą! I dosłownie co dziesięć minut działo się coś nowego. Wyobraźcie sobie, że w pewnej chwili ściana zamieniła się w piankę cukrową! Tak, dokładnie, w piankę! Wtedy dotarło do nas, czemu na ten sen czeka się w kolejce przez pół roku!

Stojąca obok Jen zaczyna dyskutować z chłopakami o wędkowaniu. To jedna z ich ulubionych rozrywek w snach na jawie. Tymczasem ja, jak zwykle po obfitym posiłku, mam ochotę na drzemkę i oczy same mi się zamykają. Zrobiło się chłodno, nie jesteśmy już aż tak podekscytowani imprezą, zamiast wybuchów śmiechu słychać prowadzone półgłosem rozmowy; wszyscy są zmęczeni długim dniem.

Herald właśnie ma zacząć kolejną niekończącą się opowieść o swoich wyczynach, gdy zza jego pleców nagle wyłania się moja mama.

– Lani, kochanie, wyglądasz na bardzo zmęczoną. Ale czy mogłabyś w drodze do kapsuły snu odnieść tę stertę brudnych talerzy leżących na stole? A ty, Jen, mogłabyś wziąć te trzy półmiski stojące obok.

– Dziękuję, mamo – odpowiadam jej, a w moim głosie pobrzmiewa nutka wdzięczności.

Obchodzi stół, żeby pocałować mnie w czoło.

– Powodzenia, kochanie. Pięknie śnij...

– Powodzenia dziś w nocy, Lani – mówi Herald, mrugając do mnie porozumiewawczo.

Odpowiadam skinieniem głowy i natychmiast kieruję się w stronę talerzy. Senna Jen idzie tuż za mną, gdy z naręczem talerzy przemykam wzdłuż krawędzi tarasu, aż docieram do pogrążonej w ciemnościach ścieżki, która znów wygląda znajomo i przyjaźnie. W drodze do zabudowań towarzyszą nam zwykłe odgłosy nocy. Kiedy wchodzimy do skąpanego w świetle, pomalowanego na biało korytarza, serce zaczyna mi szybciej bić. Dziś wieczorem odbędzie się ostatnia runda turnieju. Ostatnie starcie przed Przydziałem. W sygnale Jen wyczuwam, że jest coraz bardziej podenerwowana. Ładunku pozbywamy się przy wielkich zmywarkach w kuchni.

– Co za dzień! – wzdycha moja przyjaciółka, gdy wchodzimy w korytarz prowadzący do łaźni.

– I to jeszcze nie koniec. Masz szczęście, że walczysz na początku. Też wolałabym mieć to szybko z głowy.

Otwieram drzwi do łaźni, z której natychmiast wydobywają się kłęby pary. Wrzucamy kombinezony do komory czyszczącej i korzystamy z ciepłej wody, żeby się rozluźnić.

– Lani... – szepcze Jen, myjąc palce mydłem.

– Tak?

– Jeśli nas jutro rozdzielą... Spotkamy się na 15FG7890?

Przed oczyma stają mi obrazy z tego snu, w którym uprawiałyśmy sporty zimowe. Kiedyś jeździłyśmy w nim razem na desce snowboardowej.

#LANI: Jasne, Jen!

– A jeśli wybiorą cię na Konstruktorkę... – nieśmiało mówi moja przyjaciółka.

Serce podchodzi mi do gardła. Po raz kolejny opłukuję twarz wodą. Nie, nie mam ochoty o tym myśleć. Nie chcę robić sobie złudzeń.

– A może stworzysz nam sen o górach? Wtedy mogłybyśmy się tu spotykać, kiedy tylko byśmy chciały...

Podpływam do niej i ściskam ją w ramionach. Choć wiem, że w snach na jawie będziemy mogły się spotykać tak często, jak tylko będziemy chciały, a nasze jutrzejsze rozstanie nie będzie definitywne... już nic nie będzie takie, jak było.

– Jeśli mnie wybiorą, stworzę ci sen o naszej osadzie. Obiecuję.

Jen wierzchem dłoni ociera łezkę i uśmiecha się do mnie. Uspokoiłam ją. Kończymy się myć w milczeniu, bo wychodzi z nas zmęczenie. Jak zwykle na noc zakładamy czyste kombinezony, bierzemy ręcznik na jutrzejszy ranek i idziemy do dormitorium. Wokół panuje gwar, docierają też do nas dźwięki mytych naczyń. Gdy wchodzę do wielkiej pogrążonej w ciszy sali, odczuwam ulgę. Zostawiam ręcznik w wolnej szafce i wspinam się do kapsuły snu, po czym z rozkoszą kładę się na materacu.

– Dobranoc, Jen.

– Dobranoc, Lani. I powodzenia.

Naciskam przycisk, a osłona się zamyka. Natychmiast pogrążam się we śnie.

ROZDZIAŁ 3

Gdy otwieram oczy, oślepia mnie słońce. Słychać cykady, niebo jest równie błękitne jak morze, a powietrze przesiąknięte zapachem rozmarynu. Ze wszystkich – już od dawna nieistniejących – regionów, o których wspomnienia zdołali zachować Konstruktorzy snów, Prowansja jest moim ulubionym. W tej zrekonstruowanej wersji jest nieduża, właściwie to tylko plaża w zatoczce i cieśnina o lazurowej wodzie wśród białych klifów, ale widok aż zapiera dech.