Prawda zapisana w popiołach. Tom I. Milczenie aniołów - Joanna Jax - ebook

Prawda zapisana w popiołach. Tom I. Milczenie aniołów ebook

Joanna Jax

4,7

Opis

Opowieść o zwykłych ludziach, którzy po wojnie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Różne przeżycia i inne spojrzenie na sytuację w Polsce sprawiają, że nawet przy rodzinnych stołach dochodzi do konfliktów i zadrażnień. Bohaterowie znani z Zemsty i przebaczenia oraz Zanim nadejdzie jutro tym razem zmagają się z szarą egzystencją lat pięćdziesiątych i demonami przeszłości, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Szymek Wielopolski, Mateusz Rosiński, a także Nela Domosławska, Nadia Niechowska i Kuba Staśko to tylko niektóre postaci, znane z poprzednich sag, które spotkacie na kartach tej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (38 ocen)
30
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Anna Slotorsz

Ilustracja na okładce

© Zbyszko Siemaszko / szukajwarchiwach.gov.pl | Aksenova Natalya / shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2025

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

Tekst © Joanna Jakubczak

ISBN 978-83-8293-341-3

Jeden milczy, bo nie wie, co odpowiedzieć,

a drugi milczy, gdyż umie czekać na stosowną chwilę

(Syr 20,6.8)

Mojemu Synowi, Marcinowi

1. Warszawa, 1956

Mimo że było już późne popołudnie, słońce nie odpuszczało. Zapewne każdy, kto spędzał te dni nad wodą albo w zacienionych parkowych alejkach, nie narzekał na podobną aurę, ale nie dotyczyło to w najmniejszym stopniu Szymona Wielopolskiego, który wracał tego dnia do domu przepełnionym tramwajem. Trzymał pod pachą ciężką jak nieszczęście teczkę z dokumentami, a w dłoni ściskał siatkę z dwiema butelkami mleka i bochenkiem chleba. Na koszuli pod pachami utworzyły się mokre kręgi, a z czoła spływała mu strużka potu. Stojąca obok kobieta w średnim wieku, dźwigająca ogromną torbę z zakupami, oparła się o niego, jakby był drewnianym płotem, za plecami zaś czuł niezbyt świeży oddech wstawionego jegomościa. A w dodatku przegrał sprawę. Jego patron tłumaczył mu, że podobnych będzie dostawał więcej, bo zawsze wypychają aplikantów w zastępstwie procesowym do rozpraw, których wynik jest z góry przesądzony.

Szymek coraz częściej zastanawiał się nad sensem swojej pracy, ponieważ wydawało mu się, że szacowne sądy, mające być ostoją sprawiedliwości, stanowią jedynie jej parodię. Przygotowywał się rzetelnie, godzinami lustrował dokumenty, a na końcu okazywało się, iż nie miało to żadnego sensu, bowiem liczył się jedynie głos prokuratora i wyssane z palca argumenty.

Nawet wynagrodzenie nie mogło mu zrekompensować porażek, bo zarabiał grosze, ale im częściej przegrywał, tym bardziej robił się zawzięty. Do tego stopnia, że zgłaszali się do niego ludzie i niemal płakali, by zajął się ich sprawą, mimo iż był jedynie aplikantem. Bo miał odwagę, której innym kolegom po fachu brakowało, i uważano go wręcz za tytana pracy.

W starej, wytartej teczce miał akta kolejnej sprawy, którą jego patron, adwokat Mierzejewski, uznał za beznadziejny przypadek. Klientem był żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, oskarżony o spiskowanie przeciwko władzy ludowej. Doniósł na niego sąsiad, zagorzały aktywista partyjny, jeden z tych, którzy po siedmiu klasach dochrapali się wysokiego stanowiska w radzie narodowej. Jego patron utyskiwał:

– Nic nie wskórasz. Gdyby chodziło tylko o politykę, miałbyś może jakąś szansę, ale oprócz tego wrzucili mu przestępstwa pospolite. Śmierdząca sprawa. Chcą go skazać za wszelką cenę i zrobią to, a ty, angażując się w to, jedynie zepsujesz sobie reputację.

– Ale jego matka… Pan ją widział? Jest zdruzgotana.

– Jeszcze nieraz będziesz musiał patrzyć na podobne obrazki. Na matki morderców, złodziei i aferzystów. One wszystkie kochają swoje dzieci i są zrozpaczone, gdy te trafiają za kratki albo na szubienicę.

– Ale ten człowiek niczego złego nie zrobił. W aktach nie ma żadnych dowodów jego winy, tylko oszczerczy donos. A że dorzucili mu jeszcze inne paragrafy, jak spekulacja, kradzież mienia państwowego i wandalizm, to z politycznego stał się zwykłym kryminalistą – upierał się Szymek. – I to wszystko potwierdziło jedynie dwóch świadków. Donosiciel i jego kumpel – hazardzista i pijaczyna.

Mężczyzna pokręcił głową i westchnął.

– No to próbuj. To nie będzie WSR, bo wojskowe sądy rejonowe na szczęście już się zwinęły, tylko powszechny… Może coś zdziałasz, ale nie zakładałbym się.

– Mimo wszystko spróbuję – mruknął Szymek i spakował dokumentację do teczki, by po południu i wieczorem nad nią popracować.

Z ulgą wysiadł z tramwaju na Solcu i ruszył w stronę kamienicy, gdzie zajmował jeden pokój wraz z żoną, Zosią, i synkiem, Krzysiem. Nie lubił tego miejsca i z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy mieszkali w akademiku, chociaż było tam równie ciasno i paskudnie. Może dlatego, że wtedy cieszyło go wszystko, co nie kojarzyło mu się z wojną, trupami i gruzem. Jego dobra znajoma, pani Magdalena Walewska, proponowała, by zamieszkali u jej rodziców, na wsi, ale Zosia nawet nie chciała o tym słyszeć, mimo że kolejką podmiejską można było dostać się do Warszawy w niecałą godzinę. Uznała, iż starzy Walewscy są burżujami i spiskują przeciwko władzy ludowej, a ona z kimś takim nie będzie mieszkała pod jednym dachem. Zatem musieli zadowolić się jednym pokojem oraz wspólną łazienką i kuchnią, które dzielili z czterema innymi rodzinami. Podobnie mieszkał, gdy zakończyła się wojna, a on odnalazł pana Emila Lewina, ale minęło już jedenaście lat, odkąd nastał pokój, a on nadal musiał żyć jak w kołchozie.

Warszawa wciąż wyglądała jak plac budowy, ale Marszałkowska coraz bardziej przypominała ulicę stolicy europejskiej, chociaż można było dostrzec jeszcze gdzieniegdzie fragmenty zrujnowanych kamienic. Największe wrażenie robił Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, który na tle innych budynków prezentował się jak Guliwer w krainie Liliputów. Nie można było jednak odmówić mu rozmachu i wyglądał naprawdę imponująco, chociaż niektórzy twierdzili, że ów kolos kompletnie nie pasuje do pozostałej zabudowy i jest po prostu brzydki. Bez względu jednak na estetykę widać było, że Warszawa się rozwija w błyskawicznym tempie. Tylko Szymek jak gdyby ciągle stał w miejscu.

Otworzył odrapane drzwi mieszkania i od razu poczuł zapach gotowanej kapusty. Zaburczało mu w brzuchu, bo od rana nie miał niczego w ustach. Przecisnął się wąskim korytarzem pomiędzy dziecięcym wózkiem, rowerem i starą szafą, by w końcu znaleźć się w swoim pokoju. Krzysio spał, przykryty pieluchą, Zosia wieszała pranie, a przez otwarte okna dobiegały wrzaski dzieci bawiących się na podwórku.

Rzucił teczkę na łóżko i wyszedł do łazienki, by chociaż umyć ręce i twarz, zanim usiądzie do posiłku. Po powrocie zobaczył na stole talerz ziemniaków z duszoną kapustą i obrażoną twarz małżonki, siedzącej na krześle.

– Co znowu, Zosiu? – zapytał z westchnieniem, bo podobne oblicze oglądał ostatnio bardzo często.

– Zajrzałam… – powiedziała cicho.

– No i co z tego? Jestem aplikantem, biorę, co mi każą – burknął.

– Do domu przynosisz tylko to, co sam weźmiesz – odparła.

– Ktoś ich musi bronić. To częściowo sprawa kryminalna. Taka, na jakie zawsze mnie namawiałaś – powiedział zrezygnowanym tonem.

Nie miał ochoty na kłótnie. Wcześniej Zosi nie podobało się, że broni „wrogów władzy ludowej”, i wciąż mu powtarzała, aby zajął się drobnymi złodziejaszkami, rozwodzącymi się małżonkami albo sąsiedzkimi sporami. Nie mogła zrozumieć, że jest wciąż aplikantem i nie mógł wybierać sobie spraw. A teraz, gdy taką wziął, znowu kręciła nosem, bo pojawiało się oskarżenie polityczne.

– Ale dlaczego akurat ty? – Prychnęła. – Poza tym po co pomagasz tym ludziom?

– Bo ktoś musi… – mruknął.

– Wiesz, że zespoły adwokackie są pod ścisłym nadzorem. To może sprawić, że nigdy nie wpiszą cię na listę. Po co się wychylasz? Po co chcesz być mądrzejszy od wykształconych prokuratorów i sędziów? Odpuść sobie i potakuj, gdy trzeba, bo jak się na ciebie uwezmą, to zostaniesz co najwyżej gońcem w zespole, a nie mecenasem.

Popatrzył na nią jak na wariatkę. Zosia nie miała chyba pojęcia, jak wyglądała taka obrona, gdy wysyłano na nią uległych systemowi adwokatów. On nie byłby w stanie nawet ich w ten sposób nazywać. Potakiwali głowami, godzili się nawet z najbardziej absurdalnymi zarzutami prokuratora, a po sprawie bezradnie rozkładali ręce. Niewiele ich obchodziło, że niewinny człowiek lądował w mamrze na długie lata albo kończył na stryczku. A może wiedzieli, że to walka z wiatrakami? Gdy jeszcze funkcjonowały wojskowe sądy rejonowe, wyroki wydawali jacyś kompletni dyletanci, po kilkutygodniowych kursach w „Duraczówce”, reżimowej szkole prawniczej. Mierzejewski uważał, że tacy sędziowie jedynie odczytywali wyroki, a zapadały one w gabinetach Urzędu Bezpieczeństwa.

– Ja nie wtrącam się do twojej pracy ani do twojej przynależności partyjnej, więc ty również moją zostaw w spokoju. – Szymek zaczął się denerwować.

– Ta władza dała ci wykształcenie. Mnie również. I zapewniła nam mieszkanie i żłobek dla Krzysia. Gdyby nie ta władza, bylibyśmy nikim. Najwyżej jakimiś parobkami w pańskich domach. A ty z tą władzą walczysz. Nie kąsa się ręki, która cię karmi.

– Nie walczę z władzą, tylko o sprawiedliwość. Oboje byliśmy w powstaniu, widzieliśmy, co się działo. A teraz tych dzielnych żołnierzy traktuje się gorzej niż kryminalistów. I oskarża o jakieś piramidalne bzdury. Gdyby te wszystkie wyroki były sprawiedliwe, nie ogłoszono by w marcu amnestii. Nie krzyczano by głośno o ubeckich represjach, marionetkowych sądach i chorych wyrokach. Coś zaczyna się zmieniać i muszę to wykorzystać.

– Mówiłam ci nieraz, że porozmawiam z Hołowieńką. Wasz zespół adwokacki zajmuje się różnymi sprawami, po prostu zmienisz patrona i będziesz dostawał sprawy pospolitych przestępców – upierała się Zosia.

– Z nikim nie rozmawiaj i niczego mi nie załatwiaj! – warknął Szymek.

Dodałby zapewne coś jeszcze, ale obudził się Krzysio. Odsunął więc jedynie talerz i podszedł do łóżeczka.

– No i co, smyku? Czas na spacer – powiedział ze śmiechem i wyciągnął ręce w stronę chłopca.

Po kilkunastu minutach szedł już z malcem w kierunku Wisły. Wcale nie miał ochoty nigdzie łazić, bo czekała go masa roboty, ale nie chciał kolejnej awantury z Zosią. Nie miał pojęcia, co stało się z ich związkiem. Znali się od lat, zaczęli od przyjaźni, potem nadeszła miłość. Wydawało mu się, że tak będzie zawsze. Spokojnie, bez burz i zawirowań. Kiedyś mogli rozmawiać o wszystkim i nie musieli skakać sobie do gardeł, gdy mieli różne zdania na jakiś temat, ostatnio jednak coraz częściej ich rozmowy kończyły się awanturą. Znał małżeństwa, które oddalały się od siebie z powodu braku pieniędzy, skłonności małżonka do alkoholu czy do innych kobiet, trudy dnia codziennego zabijały cały romantyzm, a oni wciąż się spierali na tematy polityczne, a potem następowały ciche dni. I wcale nie chodziło o to, że Szymon miał ochotę na angażowanie się w jakieś podziemne akcje, po prostu potrafił inaczej patrzeć na system, który tak bardzo uwielbiała jego żona. Nawet w łóżku im nie wychodziło. Może byli zbyt zmęczeni codziennymi obowiązkami, a może po prostu coś się między nimi wypaliło.

Poznali się, gdy byli jeszcze dziećmi. W dramatycznych okolicznościach, podczas powstania. Szymek nie miał pojęcia, co działo się z jego opiekunem i przyszywanym bratem, więc przybył do Warszawy, by ich odnaleźć, a Zosia uciekła z sierocińca, w którym wcześniej Niemcy wymordowali większość dzieci i cały personel. Tam się spotkali i przez długi czas mieli tylko siebie i psa, Ziutka, który potem towarzyszył im do końca swojego psiego żywota. I wydawało się im, że jedno bez drugiego nie potrafi egzystować. Kiedy jednak wojna się skończyła, nic nie zapowiadało nowej, a oni zaczęli w miarę normalnie żyć, okazało się, że istnieją między nimi różnice trudne do pogodzenia. Każde z nich wyniosło z powstania swój bagaż lęków, rozczarowań i doświadczeń. Wojna była dla nich jak niezagojona rana, która nawet po wielu latach krwawiła, bolała i nie chciała się zabliźnić. A oni nie umieli sobie nawzajem pomóc. Powinni rozumieć się doskonale, właśnie przez tę wspólną gehennę, jednak okazało się to mniej oczywiste, niż mogłoby się wydawać. Nawet ich spojrzenie na to, co wydarzyło się w Warszawie w czterdziestym czwartym, było inne. Szymon uważał, że heroiczna walka powstańców miała sens i świadczyła o harcie ducha i odwadze, Zosia zaś twierdziła, iż dowódcy Armii Krajowej wydali wyrok śmierci na setki tysięcy niewinnych osób i są zwykłymi mordercami, którzy powinni zawisnąć na szubienicy. I może właśnie to inne spojrzenie sprawiło, że niemal każdego dnia stawali się dla siebie coraz bardziej obcy.

Szymek rozejrzał się dookoła. Wciąż to robił, jakby był przekonany, że ciągle ktoś go obserwuje. Nie musiał zgadywać, kto mógłby się nim zainteresować. Uchodził za wyjątkowo krnąbrnego w swoim środowisku. Zosia wróżyła mu nawet niemałe kłopoty, a mianowicie problemy po zakończonej aplikacji i niewpisanie go na listę adwokatów. Jednak on się nie bał. Zbyt wiele w życiu widział śmierci, głodu i kalectwa, by takie coś mogło go wystraszyć. Uszedł cało z wojny, nieraz narażał się gestapo i żonglował swoim młodym życiem, a teraz miałby robić w majtki z tak błahego powodu? Żył, był zdrowy, jego syn dobrze się rozwijał, mógł więc kierować się ideałami. Bo jeśli nie teraz, to kiedy?

Nie chciał być taki, jak Emil Lewin. Człowiek, który tak wiele mu dał, a jednocześnie uczynił wiele złego. Lewin przygarnął Szymka, gdy chłopak stracił rodziców w trzydziestym dziewiątym, mieszkał w zaszczurzonej komórce i miał zadatki na doliniarza i małego bandytę. Emil otoczył go opieką i kochał jak syna. Dla Szymka stał się ojcem i autorytetem, jednak dla innych nie był już tak wspaniałym człowiekiem. Miał mnóstwo paskudnych grzechów na sumieniu i gdy prawda wyszła na jaw, Szymek po prostu się załamał. Może dlatego, że mimo wszystko nie potrafił przestać go kochać i traktować jak ojca. Kiedyś, dawno temu, Emil Lewin powiedział mu, że jeśli raz się wdepnie w gówno, to przez całe życie będzie czuło się smród. I chyba miał rację. Lewin wszedł na drogę występku, a potem nie mógł już nigdy z tej drogi zejść. Nawet gdy pokochał tak wspaniałą kobietę, jak Magdalena Walewska.

Szymek ostatnio coraz częściej myślał o pani Magdalenie. Chciałby, żeby jego Zosia taka była. Mądra, roztropna i pełna spokoju. I oczywiście tak piękna, jak Walewska w młodości…

– Jaki śliczny chłopczyk. – Usłyszał głos młodej kobiety.

Oderwał się od swoich czarnych myśli i skierował wzrok na dziewczynę. Miała jakieś dwadzieścia pięć lat, długie nogi i jasne blond włosy, zaplecione w warkocz. Uśmiechała się do niego promiennie i Szymek musiał przyznać, że dawno nie miał do czynienia z tak ładną dziewczyną.

– Ma na imię Krzysio – wydukał.

– A pan? – Zmrużyła oczy.

– Szymon.

Wyciągnęła dłoń w jego kierunku i ponownie się uśmiechnęła.

– Ja mam na imię Beata.

– Bardzo ładne imię. – Szymek był nieco skrępowany zainteresowaniem pięknej dziewczyny, więc powiedział cokolwiek, chociaż po chwili wydało mu się to bardzo banalne.

– Często pan tutaj przychodzi? – zapytała ciepło.

– Yyy… Tak, z synkiem przychodzę – skłamał Szymek.

Wcale nie bywał tam zbyt często, bo ciągle pracował, ale pomyślał, że chętnie spotkałby tę przemiłą istotę kolejny raz. Nie uważał się za przesadnie atrakcyjnego, mimo że na studiach kilka koleżanek próbowało go uwieść, ale ostatnie awantury z żoną sprawiły, iż miał ochotę na odrobinę zainteresowania ze strony innej kobiety. Zwłaszcza tak ładnej i sympatycznej.

– Czym się pan zajmuje?

– Jestem prawie adwokatem. Za rok kończę aplikację – odpowiedział z dumą.

– To musi być ciekawy zawód. Ja jestem nauczycielką. Uczę geografii…

– Tej starej czy tej nowej? – zażartował Szymon, ale zreflektował się nagle i zmienił temat: – Mieszkasz w okolicy?

– Tak, na Czerniakowskiej – odparła i jakby zasmucona odwróciła wzrok.

Szymon nie miał pojęcia, czy pytanie było zbyt dociekliwe, czy nie spodobał się jej żart, ale zrobiło mu się głupio, że plecie bzdury, i przestał w ogóle się odzywać.

Nie miał zamiaru podrywać tej dziewczyny, był żonaty, ale jej obecność bardzo poprawiła mu humor. Zwłaszcza że i Krzysio chyba ją polubił, bo śmiał się do rozpuku, gdy Beata bawiła się z nim w dziecięcą zgadywankę. Krzysio miał prawie trzy lata, ale gadał jak najęty, chociaż w mało zrozumiały sposób. Szymon miał nadzieję, iż jego syn był na tyle mały, by nie opowiadać w domu o spotkaniu z piękną „Batą”, bo wówczas nie tylko popołudnie miałby zepsute, ale i noc.

2. Poznań, 1956

Nela Domosławska była bardzo dumna, gdy zlecono jej zrobienie reportażu o Międzynarodowych Targach Poznańskich. Dostała nowiutkiego zenita c, delegację, talony na obiady i Romka Palińskiego do towarzystwa. Obecność starszego kolegi cieszyła ją najmniej, ponieważ nie miała o nim zbyt dobrego zdania. Romek był zagorzałym wielbicielem Józefa Stalina i powojennego ustroju, co w jej redakcji nie było niczym szczególnym, jednak on reagował nerwowo na każdą krytykę sytuacji w Polsce, nawet jeśli dotyczyła kolejek po masło. Mimo że podobne myślenie zaczęło odchodzić do lamusa i coraz częściej tępiono stalinowskie metody terroru i zastraszania, on wciąż tkwił w czasach, gdy władzę uważano za nieomylną, a jej decyzje za jedynie słuszne.

Nela chciała być dziennikarką. I nie cierpiała wszystkiego, co wiązało się z ustrojem, który kojarzył się jej jak najgorzej. Wierzyła jednak, że pewnego dnia Polakom otworzą się oczy i przepędzą z kraju komunistów i ich radzieckich zwierzchników. Nela Domosławska miała powód, by nienawidzić Stalina i jego reżimu. Dla niej druga wojna światowa nie kojarzyła się z Niemcami, obozami zagłady czy żydowskimi gettami. Nigdy nie było jej dane ujrzeć chociażby jednego żołnierza Wehrmachtu. Dla niej istniał tylko jeden wróg – Sowieci. Ci sami, którzy siedemnastego września trzydziestego dziewiątego wkroczyli do Oszmiany i aresztowali jej ojca. Nigdy więcej go nie zobaczyła. A potem skończyło się jej dzieciństwo. Ją i matkę wypędzono z domu i wywieziono na złowrogie stepy Kazachstanu. Chorowała, marzła, głodowała i straciła swoją rodzicielkę. A potem tułała się po świecie, uciekając od koszmaru, który zgotowali jej Rosjanie. Uciekała, by w końcu powrócić pod ich pieczę.

Kiedy dorosła, nie mogła darować swoim opiekunom, że wrócili do Polski. A właściwie do kraju, który według niej Polską już nie był. Jednak zbyt była przywiązana do Błażeja i Gabrieli, by zdecydować się na życie z dala od nich. Dla niej cenniejsze było mieć ich blisko siebie.

Po krótkim pobycie we Wrocławiu, znaleźli swoje miejsce w Olsztynie, który w porównaniu z poprzednim miastem wydawał się dość prowincjonalną mieściną, nieco większą od Oszmiany, gdzie się urodziła i spędziła pierwsze lata beztroskiego życia. Wszyscy jej bliscy osiedlili się w tym mieście. A nie miała ich zbyt wielu – Błażeja, Gabrysię, panią Ninę oraz dwóch rozkapryszonych maluchów, którzy przyszli na świat niedługo po tym, jak Błażej Piotrowski i Gabriela Kącka wzięli ślub. Nela nigdy nie traktowała ich jak swoich rodziców, ponieważ byli tylko kilka lat od niej starsi i nie wyobrażała sobie, by mogła kiedykolwiek do Błażeja powiedzieć „tato”. Za to mamą nazywała Ninę Korcz-Ossowiecką, która zajęła się nią w dalekim Iranie i od tamtego momentu nie opuszczała jej ani na chwilę. Tak, Nela Domosławska miała niezwykle skomplikowane losy. Jednakże fakt, iż nie łączyły ją z tymi ludźmi więzy krwi, nie miał znaczenia. Kochała ich wszystkich i mimo że dążyła do samodzielności, cieszyła się, iż ma z nimi kontakt i gdy tylko zatęskni, może się z nimi wszystkimi zobaczyć.

Nie wygłupiała się, nie walczyła już o wolną Polskę, poddała się. Kazali się zapisać do ZMP – zrobiła to. Musiała pisać peany na temat kolektywizacji – czyniła to bez szemrania. Jednak gdzieś na dnie duszy liczyła, że nowy ustrój niebawem runie, a Polacy przejrzą na oczy i zawalczą o prawdziwą wolność. Do partii jednak nie wstąpiła, mimo że podobny fakt zamykał jej drogę do ewentualnych awansów. Była gotowa w każdej chwili, by się do jakiejś rebelii przyłączyć, sama jednak była zbyt sponiewierana przez życie, by inicjować podobne historie.

***

– To wielkie wyróżnienie i przejaw ogromnego zaufania do was – wygłosił uroczyście Roman, wypuszczając jednocześnie prosto w jej twarz kłąb papierosowego dymu.

Siedzieli w kawiarni, gdzie palili niemal wszyscy, bo panowała moda na zapracowanych, przejętych swoją działalnością ludzi, którzy mogli zrelaksować się jedynie poprzez wdychanie do płuc gryzącego dymu. To budziło pozytywne skojarzenia, a trzymany w dłoni papieros był atrybutem unifikacji społeczeństwa.

Kaszlnęła i zapytała z ironią:

– Czy wiesz, że powiedziałeś mi to po raz dwudziesty? Zmień płytę, Roman, bo ta ci się zacięła.

– Po prostu chcę, żebyście dobrze wykorzystali tę szansę. Dostrzegliśmy, że macie wielki potencjał.

– A ja myślę, Roman, że dostrzegliście moją świetną znajomość angielskiego – mruknęła.

– Oczywiście, znajomość języka naszych wrogów także jest zaletą. Wśród gości targów na pewno pojawi się mnóstwo wichrzycieli i oszczerców, którzy będą chcieli wmawiać ludziom, że imperializm jest czymś wspaniałym. Musicie być czujni – z godnością odpowiedział Roman.

Nela miała wielką ochotę powiedzieć mu, żeby przestał pieprzyć głupoty, ale wolała z nim nie zadzierać, jeśli chciała robić reportaże o czymś więcej niż o PGR-ach.

– A mnie interesuje kolorowy telewizor. Podobno można siebie zobaczyć na ekranie i w dodatku w kolorze. Niesamowity cud techniki – gładko zmieniła temat, ale Paliński wciąż nie rezygnował z agitacji.

– W hotelu Wielkopolska mieszkają zagraniczni goście. Wystawcy, obserwatorzy, dziennikarze. Będą węszyć. Interesować się strajkami w „Ceglorzu”, kolejkami w sklepach, nastrojami społecznymi. Musicie mieć oczy i uszy otwarte.

Już chciała prychnąć, że mógłby sam nauczyć się mowy imperialistów i nasłuchiwać, o czym mówią zagraniczni goście, ale ugryzła się w język. W ogóle przestała się odzywać, by nie psuć atmosfery tego ciepłego letniego wieczoru. Robiła, co do niej należało. Śledziła w halach wystawowych nowinki techniczne, rozmawiała o najnowszej technologii i nie miała zamiaru bawić się w politykę. Zresztą Paliński był przewrażliwiony. Sądził, że na targi do Poznania przyjechali sami szpiedzy i nie robią nic innego, tylko węszą wśród Polaków.

Rozejrzała się po zatłoczonej kawiarni, po czym wypatrzyła kolegów po fachu ze Stalinogrodu i pomachała do nich. Podeszli do ich stolika i Roman został zakrzyczany. Na szczęście nowi towarzysze także nie mówili o niczym innym, tylko o telewizji.

– Pomyśl sobie, że kiedyś takie pudło będzie stało w każdym domu. Gadające głowy przez cały dzień. I do kina nie trzeba będzie chodzić – mówił jeden z nich podekscytowanym głosem.

– Daj spokój. – Drugi machnął ręką. – Kto ma u nas telewizor? Garstka osób. I wszystkie czarno-białe. Kolorowych telewizorów to może doczekają nasze wnuki.

– Związek Radziecki wcale nie jest w tyle, jeśli chodzi o technologię. Gdyby nie wojna, już dawno dogoniliby Amerykanów. I za kilka lat dogonią. Nie ma obawy. Teraz Amerykanie chcą nas omamić, pokazać, jacy są świetni, ale gdzie byli, jak trzeba było walczyć z Niemcami?

– Przecież walczyli – żachnęła się Nela. – Błażej i Gabrysia, moi opiekunowie, walczyli z Andersem we Włoszech. Z Niemcami.

Towarzysze przy stole zamilkli i zaczęli nerwowo wymieniać się spojrzeniami.

– Na gotowe przyszli – syknął Paliński.

– Błażej mówił, że Amerykanie przez Iran wysyłali broń i sprzęt Rosjanom, więc chyba mieli wspólny cel – odparowała Nela.

– To nieprawda! – ryknął nieco już pijany Roman. – Ktoś ci głupot nagadał, a ty bezmyślnie chodzisz i powtarzasz. Poruszę to na najbliższym zebraniu kolektywu.

– Poruszaj, poruszaj, w końcu wykonasz jakiś ruch – odcięła się, bo w istocie Roman był leniem i jedyne, co potrafił, to gadać w kółko to samo.

Miała jednak nadzieję, że Paliński następnego dnia już nie będzie pamiętał o ich rozmowie. W przeciwnym razie czekały ją problemy, podobne do tych, jakie miała, gdy wyśmiała opowieści o stonce ziemniaczanej, zrzucanej na pola przez złośliwych imperialistów. Miała nadzieję, że niedługo zagrzeje miejsce w „Sztandarze Młodych”. Chciała przejść do bardziej liberalnego „Po Prostu”, gdzie bez ogródek rozliczano się z okresem stalinizmu i kultu jednostki. Czuła podskórnie, że coś się w Polsce dzieje i nadchodzą nieuchronne zmiany. A ona była ich wierną orędowniczką.

Wypiła duszkiem kolejny kieliszek wódki, po czym pożegnała towarzystwo i ruszyła w stronę hotelu robotniczego, gdzie byli zakwaterowani. Najpierw jednak postanowiła wślizgnąć się do hotelu Wielkopolska, gdzie zatrzymywali się zagraniczni goście targów.

Weszła do środka i od razu poczuła, jakby znalazła się w innym świecie. Po swojej tułaczce, która trwała kilka lat, sądziła, że nie będzie miała ochoty ruszać się z miejsca przez następne pięćdziesiąt, a jednak poczuła żal, iż nie może zobaczyć, jak teraz wygląda Londyn, Tanganika czy Teheran. Może to ciągłe podróżowanie weszło jej w krew i dlatego uwielbiała się przemieszczać. Cóż jednak z tego, jeśli mogła to robić jedynie po terenie Polski, która z każdym rokiem wydawała się jej coraz bardziej ciasna. Gdzieś tam, na świecie, działo się tyle różnych rzeczy, wybuchały rewolucje, upadały rządy i planowano podbój kosmosu, a ona wciąż pisała o posiedzeniach plenarnych i wydajności polskich krów.

Pokręciła się po hotelowym foyer, pooglądała eleganckich mężczyzn, pachnących dobrymi wodami kolońskimi, a potem opuściła budynek i ruszyła w stronę swojej kwatery. Nela dzieliła pokój z dwiema innymi kobietami, ale gdy weszła do niego, już spały i słyszała jedynie ich chrapanie. Położyła się na łóżku i włożyła dłoń pod ciężką, dużą poduszkę. Aparat leżał na swoim miejscu. Tak bardzo bała się, że ktoś ukradnie jej to cudo, iż każdej nocy chowała go w swoim łóżku. Obok skórzanego futerału z aparatem spoczywała papierowa torebka. Tę kładła pod poduszkę nawet w domu. Minęło tyle lat, odkąd skończyła się wojna i głód, a ona wciąż musiała mieć przy sobie zawiniętą w papier ćwiartkę chleba. Codziennie świeżą. Na wszelki wypadek.

3. Londyn, 1956

Dom, w którym zamieszkała rodzina Dargiewiczów po wyprowadzce z willi należącej do przyjaciółki Alicji, miał cztery sypialnie i salon. Każde pomieszczenie było niemal mikroskopijnych rozmiarów, ale mieszkanie w Kensington miało swoje niezaprzeczalne zalety. Przede wszystkim dzielnica uchodziła za bardzo prestiżową i mało kto mógł sobie pozwolić, by w niej zamieszkać. Sergiusz Dargiewicz niekiedy naigrawał się ze swojej żony, że jest snobką i za kwotę, jaką zapłacili za ten dom, mogliby na obrzeżach Londynu zbudować rezydencję. Alicja uważała jednak, iż będąc właścicielką jednego z magazynów dla kobiet i niejako jego wizytówką, musi mieszkać pod odpowiednim adresem i zgrywać damę, by czytelniczki mogły się z nią utożsamiać. A może po prostu chciała pokazać, że Polacy mogą być równie przedsiębiorczy i zamożni, co Brytyjczycy? Sergiusz uległ żonie i niebawem docenił położenie ich domu, podobnie jak dzieci. Do drukarni, której był właścicielem, jechał tylko kwadrans, a Mateusz i Natalia mogli chodzić do swoich szkół piechotą.

Alicja przeglądała właśnie najnowsze „Le Petit Écho de la Mode”, gdy do saloniku wszedł Mateusz. Uśmiechnęła się. Jej mały synek z kędzierzawą czupryną nie był już słodkim chłopczykiem, ale wysokim, przystojnym, młodym mężczyzną, za którym uganiały się dziewczyny. Mateusz był dzieckiem adoptowanym, jego prawdziwi rodzice zginęli w getcie warszawskim i kiedyś miał na imię Dawid. Na potrzeby chwili Alicja zmieniła mu imię, by chłopak uchodził za aryjskie dziecko i tak już zostało. Kiedy Mateusz skończył piętnaście lat, Alicja i Sergiusz powiedzieli mu, kim naprawdę jest. Długo zastanawiali się, czy to zrobić, ale Alicja uznała, że w jej rodzinie już nigdy nie będzie żadnych tajemnic. Nawet jeśli prawda miałaby kogoś zranić. Ceniła sobie szczerość Sergiusza, czuła też ulgę, że nie musi kluczyć, oszukiwać i zwodzić go, jak niegdyś. A jeśli sama hołdowała podobnej zasadzie, uznała, że musi ona dotyczyć także dzieci.

– Bardzo jesteś zajęta? – zapytał niepewnie Mateusz.

Alicja odłożyła na stolik gazetę, zsunęła z nosa okulary i uśmiechnęła się do syna.

– Nie na tyle, by nie znaleźć czasu na rozmowę z tobą. Szykuję kolejny numer, muszę wiedzieć, co w tym sezonie nosi się w Paryżu.

Mateusz pokiwał głową, ale niewiele obchodziły go dylematy matki dotyczące długości spódnic. Rzadko bywali w domu sami, więc chciał wykorzystać ten moment, zanim wróci Sergiusz z młodszymi siostrami. Usiadł na kanapie nieopodal matki i zapytał cicho:

– Mamo, czy takie dziecko jak ja kocha się mniej?

Alicja zmarszczyła czoło.

– Co to znaczy: „takie jak ja”?

– Nie urodziłaś mnie – wydukał.

– Twojego ojca też nie urodziłam, a kocham go do szaleństwa. – Zachichotała, chcąc obrócić pytanie syna w żart.

– Pytam poważnie…

– Synku, zawsze cię kochałam i kocham tak samo mocno, jak Natalię czy Kingę. I na samą myśl, że niedługo złowi cię jakaś panna i zabierze na zawsze, robi mi się słabo. Będę chyba wredną teściową.

– Wiesz, pamiętam dzień, kiedy mi powiedziałaś, że nie jesteś moją prawdziwą mamą. Byłem mały, gdy zabrałaś mnie z getta, ale coś mi tam przez cały czas kołatało w głowie. Jacyś inni ludzie, których kochałem… Potem zrozumiałem, dlaczego powracały do mnie te dziwne wspomnienia. Kiedy wyznałaś mi prawdę o moim pochodzeniu, nie zmartwiłem się, że jestem Żydem, wręcz przeciwnie – zacząłem się interesować tym, kim naprawdę jestem.

– Zostałeś ochrzczony, byłeś u komunii, ale jeśli zdecydujesz pewnego dnia, że chcesz żyć inaczej, słowa nie powiem. Nigdy zresztą nie byłam szczególnie pobożna.

– Dlaczego?

– Bo miałam diabła za skórą i każdy ksiądz mnie rugał, jakby sam co najmniej zstąpił z nieba i nie miał grzechów na sumieniu. Złościło mnie to. Chyba uważałam, że jestem najmądrzejsza na świecie i miałam usprawiedliwienie dla siebie na każdą okazję. A potem… Nawet nie wiem, czy wierzę w Boga. Niekiedy myślę, że gdyby istniał, nie dopuściłby do pewnych rzeczy.

– Nigdy nie chcesz o tym mówić. O tym, co cię spotkało. A nam zawsze każesz mówić prawdę…

– Nie okłamuję was, po prostu nie chcę wracać do tego, co było złe. Was również nie zmuszam, byście opowiadali mi o wszystkim, co dzieje się w waszym życiu, jeśli nie macie na to ochoty. To duża różnica. Moja przeszłość bywała bolesna, ale teraz nie ma znaczenia, synku. – Alicja aż zadrżała w środku, gdy to powiedziała.

Jej przeszłość miała znaczenie. Nie było dnia, żeby nie powracała wspomnieniami do powstania, do kołymskich łagrów czy do warszawskiego getta. Niekiedy śniły się jej w nocy trupy. Wychudzone, z nieruchomymi oczami, czasami całe zakrwawione. Budziła się wtedy w nocy, wstawała z łóżka i zaglądała do pokoi dzieci. Chciała na nie popatrzeć, sprawdzić, czy mają spokojny sen, czy w ogóle żyją. Dopiero potem mogła zasnąć kolejny raz, szepcząc sobie, że to, co złe, już nigdy nie powróci.

– Mamo, nie zrozum mnie źle, wiesz, że bardzo cię kocham… – zaczął niepewnie Mateusz.

– Po takim wstępie od razu zaczynam się martwić – przerwała mu ze śmiechem. – Ale jeśli mnie kochasz, to postaram się znieść dzielnie to, co masz mi do powiedzenia.

– Nie martw się. Zawsze będziesz moją mamą, ale… dla mnie przeszłość ma znaczenie. Wiem, że nazywałem się Dawid Mojzesowicz, moja matka – Sara, a ojciec – Samuel. I to, że mama, zanim wyszła za mąż, nazywała się Anielewicz, a moja malutka siostrzyczka miała na imię Rebeka. To moje korzenie, moja historia. Mam świadomość, że nigdy nie spotkam ani swojej prawdziwej matki, ani ojca czy dziadka, ale jeśli wywiozłyście Rebekę z getta, ona mogła przeżyć. Mówiłaś o słoikach z karteczkami, na których zapisywano nazwiska, a potem zakopywała je gdzieś jedna z pielęgniarek… Mamo, chciałbym odnaleźć swoją siostrę. A przynajmniej spróbować to zrobić – wypalił Mateusz.

– Nigdy nie pozwolę ci pojechać do Polski. Dopóki mój ojczysty kraj nie będzie wolny, nie zgodzę się na to – zaperzyła się Alicja.

– Mamo, wojna skończyła się dawno temu, a Stalin nie żyje. Co mi mogą zrobić? – Mateusz wydął usta.

– Wszystko… Nawet tutaj wciąż oglądam się za siebie. Pytałeś, dlaczego nie poszłam w marcu na manifestację, tak jak inni Polacy, by protestować przeciwko wizycie Chruszczowa. Prawda jest taka, że po prostu się bałam. Że oni gdzieś tam się będą kręcić, węszyć, szpiegować…

Alicja miała świadomość, że popada w lekką paranoję, ale za nic w świecie nie zniosłaby strachu o Mateusza, gdyby ten wyruszył do Polski. Wystarczająco przeżywała to, gdy nie mogła pojechać na pogrzeb babki Alutki czy dziadka Bronka, a własnej matki nie widziała od dziewięciu lat. Tymczasem jej ukochany syn był gotów wskoczyć w paszczę lwa i udać się tam, by szukać swojej siostry.

– Dopóki nie upewnię się, że Rebeka żyje, nie pojadę do Polski, nie martw się.

– A jeśli żyje?

– Mam obywatelstwo brytyjskie, tamta strona nie zaryzykuje. Będą się bali trzeciej wojny światowej. – Uśmiechnął się, choć jego matka była bliska płaczu.

– Proszę, błagam… – jęknęła.

– Na razie piszę w różne miejsca, ale bez efektów, więc nie ma o czym mówić – westchnął Mateusz.

Alicja popatrzyła na syna. Nie miała pojęcia, że ten od jakiegoś czasu poszukiwał swojej prawdziwej rodziny. Poczuła się dziwnie. Tak jakby ten fakt miał oznaczać, że nie spisała się zbyt dobrze jako matka Mateuszka.

Kiedy została sama, nie sięgnęła już po francuski magazyn. Wpatrywała się w wygasły kominek i stojące na nim zdjęcia, oprawione w fikuśne ramki. Byli tam wszyscy jej bliscy. Nawet Hanka Lewinówna, którą zawsze traktowała jak siostrę. Alicja miała swoje korzenie, nawet jeśli nie dane jej było poznać ojca, a wzdragała się na myśl, że Mateusz też chciałby odnaleźć swoje. Uznała, że to trochę nieuczciwe. Powiodła wzrokiem po kwiecistych kanapach, drewnianym, lakierowanym stoliku i antycznym kredensie. Popatrzyła na upięte fantazyjnie zasłony, stertę gazet, leżącą w nieładzie na komodzie, i lalkę Kingi, rzuconą byle jak na fotel, stojący nieopodal kominka. To był jej dom. A w nim mieszkali wszyscy, których kochała.

Tworzyli dziwaczną rodzinę. Zbieraninę charakterów i przyzwyczajeń. Każde z jej dzieci było inne, bo każde z nich miało innego ojca. I tylko najmłodsza, Kinga, była owocem wielkiej miłości jej i Sergiusza. Niekiedy z bólem patrzyła na Natalkę, będącą efektem gwałtu, i drżała, gdy Sergiusz nie okazywał jej takiej czułości, jak swojej prawowitej córce. Widziała, jak bardzo się starał, by kochać wszystkie dzieci tak samo, ale nie mogła nie zauważyć, że najwięcej miejsca w jego sercu zajmowała najmłodsza, Kinga. Kiedy jednak zbyt zagryzała się tym faktem i obserwowała niczym szpieg każdy gest Sergiusza, doszła do wniosku, że zaczyna wariować. Wtedy przypominała sobie czas wojny i ten spędzony w łagrze. Pomagało, bo problemy, niekiedy wyimaginowane, jakie miała obecnie, były niczym w porównaniu z tym, co przeżyła dekadę wcześniej. Nawet śmierć Juliana prześladowała ją jak zły sen. Bo wraz z nim coś odeszło na zawsze – młodzieńcza, szalona miłość. Taka, która nie pozwala o sobie zapomnieć, nakazuje robić rzeczy głupie i złe, ale nadaje życiu sens, bez względu na to, jak się ono układa.