Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Data ważności licencji: 6/30/2030
1
Jest pogodny czerwcowy dzień. Krainę jezior, rzek, rzeczek i strumieni wypełnia gwar ptasich głosów. Dostatek wilgoci oraz łagodna wiosna sprzyjają roślinom, które w tym roku są wyjątkowo bujne. Wokół Trzciela[1] kwitną łąki i zielenią się plantacje wikliny. „Jak pięknie! – mógłby zawołać przybysz z dalekich stron. – Jak cudownie i beztrosko musi płynąć tu życie”.
Gdyby ów wędrowiec dzisiaj zatrzymał się w miasteczku i przyjrzał obliczom jego mieszkańców, jedynie utwierdziłby się w tym przekonaniu. Niestety, jak wszyscy sądzący po pozorach, popełniłby błąd. Pogodne teraz twarze wkrótce stracą odświętną maskę, niepokój zetrze uśmiech, a troski odbiorą oczom radość.
W sobotni poranek Trzciel przygotowuje się do Zielonych Świątek. Przez otwarte na oścież drzwi ewangelickiego kościoła płynie muzyka, a jej dźwięki mieszają się ze śpiewem ptaków, gwarem ludzkich głosów, turkotem kół na bruku i szczekaniem psów. Niektórzy, zwłaszcza ci mieszkający blisko kościoła, przerywają na chwilę zajęcia i nasłuchują. Czasem wymieniają spojrzenia z kimś stojącym w pobliżu, a ich twarze rozjaśnia ciepły uśmiech.
Dzisiaj wszyscy chrześcijanie, bez względu na różnice dzielące ewangelików i katolików, gałązkami młodej brzozy przystrajają swoje świątynie, płoty i wejścia do domów i, jak to ludzie, do religijnego znaczenia tego święta dodają swoje przyziemne pragnienia. Ponieważ obchody Zesłania Ducha Świętego wiążą się z apogeum wiosny, rolnicy myślą o obfitych plonach oraz licznych i zdrowych stadach, chłopcy popisują się przed dziewczętami podczas zabaw na świeżym powietrzu, a co odważniejsi zostawiają brzozowe gałązki przed drzwiami wybranek, dając znak, że mają poważne zamiary.
Weronika, zbliżająca się do domu Wieczorków przy Mühlenstraße, wspomina ubiegłoroczne święto, kiedy od samego rana kilka razy wyglądała na zewnątrz z nadzieją, że Natan „zgubił” dla niej gałązkę. Niestety, nie znalazła na progu nawet jednego brzozowego listka. Wtedy było jej trochę przykro, dzisiaj jest dla niej jasne, że ukochany nigdy nie zamierzał układać sobie z nią przyszłości. Uczucie głębokiego zawodu nie minęło, mimo iż Natan opuścił Trzciel blisko pół roku temu. Za każdym razem, kiedy Weronika przychodzi na Mühlenstraße i sięga do szuflady, w której ukryła pralinkę, jedyny podarunek od chłopaka, tyle w niej goryczy, że ma ochotę rzucić cukierek na podłogę i rozdeptać go na miazgę. W końcu jednak zawsze chowa go z powrotem pod równo poskładaną bielizną.
Tak wiele się zmieniło, odkąd Natan oznajmił, że ma bilet na statek do Ameryki. Obiecywał, że będzie tam rok, najwyżej dwa, a potem wróci, lecz ona nie mogła czekać tak długo. Kiedy jeden z zamożnych mieszkańców Trzciela, Hugo Meisinger, spytał, czy zostanie żoną jego syna Freda, zgodziła się bez namysłu. Czuła wyraźnie, że nie może zwlekać, i czym prędzej musi wyjść za mąż. To dlatego od pięciu miesięcy nie ona, a ośmioletnia Nela odpowiada za porządek w domu i posiłki. Weronka co prawda często odwiedza rodzinę, lecz nieważne, ile czasu chciałaby z nią spędzić i jak bardzo pragnęłaby pozostać wśród znajomych ścian, w końcu z udawanym uśmiechem żegna się z ojcem i siostrą i wraca do męża.
Dzisiaj przyszła, by pomóc Neli w przedświątecznych porządkach. Po dwugodzinnym szorowaniu okopconych garnków, wymiataniu zapomnianych śmieci z kątów, myciu podłóg i małej przepierce ogarnęło ją zmęczenie. Zanim Nela wróci ze szkoły, minie jeszcze trochę czasu. Dziewczyna rzuca tęskne spojrzenie na łóżko stojące w rogu, ale opiera się pokusie. Nie wypada w biały dzień kłaść się do pościeli. By odegnać senność, wychodzi na podwórko. Ma kość dla Łobuza, psa Neli.
Podczas gdy kundelek dobiera się do gnata wielkiego niemal jak on sam, Weronika z ulgą opada na ławeczkę stojącą w cieniu orzecha. Przez chwilę wodzi wzrokiem po obejściu, z przyzwyczajenia liczy kury, potem pogrąża się w myślach.
– Jak długo tak śpi? – Leon Wieczorek z zatroskaną twarzą wpatruje się w okno.
– Nie wiem. Tylko co przyszłam ze szkoły. Czemu tata tak wcześnie wrócił z tartaku? – Nela zadziera głowę, by zajrzeć ojcu w oczy. – Nie było roboty?
– Puścili nas wcześniej, bo jutro święto. Roboty też niewiele, ale nic nie mówili, żeby po świętach nie przychodzić.
– Tata trochę poczeka na obiad. Dopiero rozpaliłam i obrałam pyrki.
– A będzie coś do pyrek?
– Werka przyniosła kaszankę. Zaraz ją podsmażę z cebulą.
Podczas gdy Nela, stojąc na stołeczku, sieka cebulę, Leon w pokoju wygląda przez okno. Najchętniej poszedłby do starszej córki i ją obudził. Spanie na twardej ławce z głową opartą o pień na pewno jest niewygodne. „A jak ona tego snu potrzebuje? – zastanawia się. – Ile razy tu przychodzi, wygląda na zmęczoną. Na pewno boi się tego wariata, swojego męża. Coś ty, dziewczyno, zrobiła najlepszego? – Leon pyta się w duchu nie wiadomo który raz z rzędu. – Jak mogłem nie zauważyć, że coś jest nie w porządku? – robi sobie wyrzuty. – Stale goniłem za robotą, a ona w domu dawała radę i jeszcze chodziła do Meisingera na pole i do gospody, żeby zarobić parę marek. Czasem się krzywiła na biedę, ale puszczałem to mimo uszu, bo kto nie chciałby mieć lepiej. Gdyby żyła Aniela, na pewno byłoby inaczej. Pogadałaby z dziewczyną jak matka, dopilnowała... A tak... Czy ojciec jest od wychowywania córek?”
Wieczorek szuka wzrokiem Neli. Stołeczek, dzięki któremu może wygodnie pracować przy stole, jest pusty. Dziewczynka właśnie odcedza ziemniaki. Gorąca para bucha z garnka na zarumienioną twarzyczkę. „Taka mała, a już zastępuje Weronkę. Ani się obejrzę, jak dorośnie i pójdzie w jej ślady”.
– Może tata siadać. Obiad gotowy. – Nela staje w progu pokoju.
Ponieważ ojciec nie rusza się spod okna, podchodzi i staje obok. Teraz oboje, drobna dziewczynka i rosły mężczyzna, patrzą przez okno na śpiącą Weronikę.
– Wygląda jak prawdziwa Werka.
Leona nie dziwią słowa wypowiedziane przez młodszą córkę. Doskonale wie, o co jej chodzi. Prawdziwa Werka jest wtedy, gdy nie zdaje sobie sprawy, że ktoś jej się przygląda.
– Obudzić ją?
– Obudź. Niech zje, póki ciepłe.
Wieczorek, nadal tkwiący przy oknie, widzi, jak Nela dotyka ramienia siostry. Ta otwiera oczy, przez moment próbuje zrozumieć, gdzie jest, a potem przestaje być prawdziwą Werką. Spała w niewygodnej pozycji, toteż z trudem wstaje z ławki. Poprawia włosy, a jej wzrok biegnie w stronę okna, gdzie za szybą dostrzega ojca. Uśmiecha się, lecz Leon się nie odwzajemnia. Woli córkę zamyśloną, zatroskaną, a nawet nadąsaną, ale prawdziwą.
Pojawienie się Józka w sobotę akurat w porze obiadu nikogo nie dziwi. Najstarsze dziecko Leona ma już dwadzieścia lat i prowadzi samodzielne życie. Na co dzień pracuje w położonym po polskiej stronie Leśnym Folwarku należącym do trzcielskiego ziemianina Ernsta von Mollarda. W folwarku Józek zajmuje się bydłem, a jak trzeba, idzie na zręby do lasu lub do załadunku drewna. Aby tam dotrzeć pieszo, potrzebowałby około dwóch godzin, dlatego przez większość tygodnia nocuje i żywi się na miejscu. Do Trzciela wraca na niedzielę, by pójść do kościoła, najeść się do syta, potańczyć, jeśli jest okazja, i spotkać się z kolegami. Odkąd ma rower, częściej wpada do domu, jednak nie chce wrócić na stałe. Podoba mu się życie z dala od kontroli, zwłaszcza że nie może liczyć na ojcowską wyrozumiałość co do niektórych zainteresowań, na przykład drobnego przemytu i bałamucenia dziewcząt. Jedno trzeba Józkowi przyznać: dokłada się do rodzinnych wydatków, dlatego nikt mu nie wypomina niepohamowanego apetytu przy stole.
Jedząc, Leon przysłuchuje się rozmowie swoich dzieci. Co pewien czas dorzuca coś od siebie, ale jego myśli wciąż wracają do Weroniki i Neli oraz pytania, czy jest dobrym ojcem i jak dopilnować młodszą córkę, by nie poszła w ślady siostry.
Minuty, kiedy jak dawniej siedzą przy posiłku, żartują z Józka i dzielą się wiadomościami o życiu mieszkańców miasteczka, mógłby uznać za szczęśliwe, gdyby nie udawana wesołość Werki i jej brzuch wyraźnie rysujący się pod sukienką.
– Tata, mogę już iść?
– Już? Przecież dopiero przyjechałeś! – Leon nie potrafi ukryć żalu do syna. Chciałby zatrzymać ulotną chwilę, w której znowu są razem. – I po co? Żeby ganiać po mieście? Lepiej posiedź z siostrami. W domu pomóż.
– No właśnie – wtrąca się Nela. – Gnój trzeba świniom wyrzucić.
– Idę do gospody na próbę orkiestry. We wtorek mamy przygrywać bractwu strzeleckiemu, jak będzie prowadzić ulicami nowego króla. Obiecałem. Nawet trąbkę mi pożyczyli.
Dopiero teraz wszyscy zwracają uwagę na podłużny futerał, który Józek odłożył na wolne krzesło stojące w kącie. Zatem to czarne zniszczone pudło kryje trąbkę! Nela zrywa się z miejsca, a jej ręce wyciągają się ku Józkowej tajemnicy, lecz powstrzymuje ją gniewny krzyk brata:
– Nie dotykaj! Jeszcze upuścisz!
– To sam pokaż.
– I zagraj – dorzuca starsza z sióstr.
– Później, teraz muszę lecieć, bo na mnie czekają.
– Ale ja... wieczorem nie usłyszę. – Weronika kończy znacznie ciszej, bo za Józkiem właśnie zamykają się drzwi.
Wraz z wyjściem młodego Wieczorka ulatnia się dobry nastrój. Dziewczęta biorą się do zmywania, a potem z bukietem czerwonych piwonii ściętych w ogrodzie i psem na smyczy idą na cmentarz leżący po polskiej stronie.
– Wiesz, Werka, ja nigdy nie słyszałam, żeby Józek grał na trąbce – zwierza się Nela. – Nawet zapomniałam, że umie.
– Nie mogłaś słyszeć, bo przestał się uczyć, jak pan Fogler poszedł na wojnę. Miałaś wtedy... – Weronka się zastanawia – ...miałaś ze dwa lata. – Przedtem pan Fogler grał w naszej orkiestrze. Tata opowiadał, że ile razy muzycy maszerowali ulicami, Józek zawsze za nimi biegł. Jednego razu mieli w gospodzie próbę i kiedy na chwilę odłożyli instrumenty, żeby się napić, Józek skorzystał, że nikt nie patrzy, wziął do ręki trąbkę i zaczął w nią dmuchać. Podobno zrobił się cały czerwony i wyglądał przy tym tak śmiesznie, że nikt mu za to nie natarł uszu, ale wiesz, jaki jest tata. Kiedy się dowiedział, że Józek podebrał trąbkę panu Foglerowi, od razu poszedł go przepraszać. A pan Franek na to, że Józek ma do niego przychodzić, to go nauczy nut i grania.
– To wtedy tata i pan Franek zostali przyjaciółmi! Wiesz, Werka, ja to nawet czasem się zastanawiałam, jak to może być. Nasz tata ma pięćdziesiąt lat, a pan Fogler jest od niego dużo młodszy.
– Ale bardziej chory. Odkąd po ataku gazowym zwolnili go z wojska, pan Fogler nie może ani grać, ani pracować.
Na przejściu granicznym, za którym biegną tory linii kolejowej Zbąszyń – Międzychód, panuje spokój. Niemieccy i polscy strażnicy, w równym stopniu rozleniwieni słonecznym popołudniem, rozglądają się za jakąkolwiek rozrywką. Dwie zbliżające się postaci raczej jej nie dostarczą. Rudowłosa dziewczyna, którą kiedyś często zaczepiali, wyszła za mąż i jest przy nadziei, a do tej chudziny z cienkim jasnym warkoczykiem na plecach, która jej towarzyszy, nie ma co się odzywać. Musi minąć sporo czasu, zanim zacznie interesować chłopców w mundurach pilnujących przejścia.
Siostry po okazaniu przepustek bez trudu przekraczają granicę. Na cmentarzu pusto. Jedynie inwalida z drewnianą nogą, który codziennie odwiedza grób żony, odpoczywa na wąskiej ławeczce. Pozdrawiają go z daleka i idą na grób matki i brata. Nela nie pamięta żadnego z nich, a Weronika tylko matkę. Janek, najstarszy brat, umarł, zanim Werka pojawiła się na świecie, a mama odeszła po urodzeniu Neli.
Ręczna pompa chodzi bardzo ciężko. Dziewczętom z trudem udaje się napełnić wazon wodą. Podczas gdy one się modlą, inwalida wstaje i wspierając się na kuli, znika za drzewami. Po chwili znowu go widzą. Zdążył już dojść do gospody leżącej przy drodze na Miedzichowo. Obie siostry odprowadzają go wzrokiem. W spojrzeniu Neli jest zwykła ciekawość, w oczach Weronki pojawiła się nieufność, jakby intuicja jej podpowiadała, że tam, dokąd zmierza człowiek z drewnianą nogą, dzieje się coś niedobrego. Pewnie ma rację, bo w biały dzień, kiedy gospody w miasteczku świecą pustkami, tu, w jedynym wyszynku po polskiej stronie, prawdopodobnie jest pełno. Przez otwarte okna słychać gwar i wybuchy śmiechu, a przed budynkiem stoi kilka rowerów i wóz zaprzężony w chudą szkapę. Weronika słyszała, jak kobiety w sklepie opowiadały o różnych bezeceństwach, o pijaństwie, grze w karty i lafiryndach liczących na łatwy zarobek. A to wszystko za pieniądze z przemytu.
Temperatura powietrza podnosi się z każdą chwilą. Ciała lepią się od potu, a przyjemna dotąd woń kwitnącej akacji zaczyna odurzać intensywnością. Łobuz przywiązany do płotu przed wejściem na cmentarz czeka, aż Nela wyrwie ostatni chwast przy grobie, ale i on z trudem znosi duszne upalne powietrze. Wierci się, siada, wstaje, potem znowu siada z wywieszonym jęzorem.
Skończyły i nareszcie zmierzają ku wyjściu. Pies zrywa się na nogi i, mimo zmęczenia, wesoło merda ogonem. Jego pani podaje mu dłonie ułożone w miseczkę, a w nich odrobinę wody. Po kilku minutach są z powrotem po niemieckiej stronie granicy.
Weronika już nie zachodzi do rodzinnego domu. Zdaje sobie sprawę, że jej długa nieobecność u Meisingerów będzie źle widziana, mimo to zatrzymuje się na moście. Patrzy na płynącą Obrę i przysłuchuje się marszowej melodii płynącej z ogrodu gospody Deckerta. Próżno próbuje wyłowić granie Józkowej trąbki. Zrezygnowana rusza dalej. Zaledwie jednak opuszcza most, do jej uszu dobiega inna muzyka, dlatego zamiast skręcić w lewo, w ulicę prowadzącą do gospodarstwa teściów, idzie w kierunku, z którego płynie melodia. Dotarłszy do otwartych na oścież drzwi ewangelickiego kościoła, bez zastanowienia wchodzi do środka i siada w ostatniej ławce. Wkrótce, zanurzona w muzyce, jakiej dotąd nie znała, zapomina o otaczającym ją świecie.
W środku nie ma wiernych. Wszystko już przygotowane na jutrzejsze święto, nie ma potrzeby tu przesiadywać, kiedy w domu jeszcze tyle do zrobienia. Jest tylko Weronika i człowiek grający na organach.
– Podobało się pani?
Pytanie zadane półgłosem zdejmuje zaklęcie, mimo że w środku wciąż czuje drżenie. Wcześniej nie zauważyła, że organista skończył i stanął obok ławki.
– Co to było?
– Bach – odpowiada muzyk, nie zdając sobie sprawy, że ona pyta raczej o uczucie, które nią owładnęło. – Nigdy pani tego nie słyszała?
– Nie wiem, chyba nie. A jeśli słyszałam, to...
– Domyślam się, co chce pani powiedzieć. – Smukłe palce mężczyzny bezwiednie wędrują ku jasnym włosom. – Nawet najpiękniejsze utwory można zepsuć, grając nieumiejętnie. Tutejszy organista, poczciwy człowiek, ale cóż... wirtuozem nie jest. Organy też nie takie jak w Berlinie, ale coś z nich da się wydobyć.
– Muszę iść. Chyba zbiera się na burzę.
– Zapraszam jutro. Po południu daję koncert.
– Jestem katoliczką. Przyszłam tu... – Weronka nagle się uśmiecha – przyszłam za melodią.
– Koncert jest dla wszystkich. I proszę przyprowadzić ze sobą męża – zachęca muzyk. – To jedyna okazja. W poniedziałek wracam do Berlina.
Cisza na zewnątrz jest wręcz uderzająca. Nie widać ludzi ni ptaków, a liście drzew tkwią w dziwnym bezruchu. Wąską uliczkę przecina czarny kot. Pędzi przed siebie, jakby się obawiał tego, co zaraz ma nastąpić. Niebo, zasnute granatowymi chmurami, na zachodzie przybrało ciemną, prawie czarną barwę. Właśnie tam, w miejscu największej grozy, pojawia się oślepiający błysk, a kilka chwil później powietrze nad Trzcielem wypełnia głuchy, narastający pomruk.
Weronika zaczyna biec. Jest blisko domu Meisingerów, kiedy na rozgrzany policzek spada pierwsza kropla deszczu. „Łza anioła” – przypomnienie słów babci Róży pojawia się w głowie i zaraz znika. Jej myśli zajmuje teraz burza, której nie obawia się aż tak bardzo. Naprawdę burzy lęka się Fred. Została o tym uprzedzona przez Martinę. Dlatego teraz, nie bacząc na swój stan, zdyszana przemierza opustoszałe uliczki, spiesząc mężowi na ratunek.
Przypisy