Pomiędzy. Bez miłości - Zofia Mąkosa - ebook

Pomiędzy. Bez miłości ebook

Zofia Mąkosa

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 346

Data ważności licencji: 6/30/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiANNA SLO­TORSZ/ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cje na okładce Raw­pi­xel.com/Adobe Stock San­chai/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Opieka re­dak­cyjnaANNA JAC­KOW­SKA
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Zo­fia Mą­kosa, Pu­bli­cat S.A. MMXXVV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6913-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

1

Jest po­godny czerw­cowy dzień. Kra­inę je­zior, rzek, rze­czek i stru­mieni wy­peł­nia gwar pta­sich gło­sów. Do­sta­tek wil­goci oraz ła­godna wio­sna sprzy­jają ro­śli­nom, które w tym roku są wy­jąt­kowo bujne. Wo­kół Trzciela[1] kwitną łąki i zie­le­nią się plan­ta­cje wi­kliny. „Jak pięk­nie! – mógłby za­wo­łać przy­bysz z da­le­kich stron. – Jak cu­dow­nie i bez­tro­sko musi pły­nąć tu ży­cie”.

Gdyby ów wę­dro­wiec dzi­siaj za­trzy­mał się w mia­steczku i przyj­rzał ob­li­czom jego miesz­kań­ców, je­dy­nie utwier­dziłby się w tym prze­ko­na­niu. Nie­stety, jak wszy­scy są­dzący po po­zo­rach, po­peł­niłby błąd. Po­godne te­raz twa­rze wkrótce stracą od­świętną ma­skę, nie­po­kój ze­trze uśmiech, a tro­ski od­biorą oczom ra­dość.

W so­botni po­ra­nek Trzciel przy­go­to­wuje się do Zie­lo­nych Świą­tek. Przez otwarte na oścież drzwi ewan­ge­lic­kiego ko­ścioła pły­nie mu­zyka, a jej dźwięki mie­szają się ze śpie­wem pta­ków, gwa­rem ludz­kich gło­sów, tur­ko­tem kół na bruku i szcze­ka­niem psów. Nie­któ­rzy, zwłasz­cza ci miesz­ka­jący bli­sko ko­ścioła, prze­ry­wają na chwilę za­ję­cia i na­słu­chują. Cza­sem wy­mie­niają spoj­rze­nia z kimś sto­ją­cym w po­bliżu, a ich twa­rze roz­ja­śnia cie­pły uśmiech.

Dzi­siaj wszy­scy chrze­ści­ja­nie, bez względu na róż­nice dzie­lące ewan­ge­li­ków i ka­to­li­ków, ga­łąz­kami mło­dej brzozy przy­stra­jają swoje świą­ty­nie, płoty i wej­ścia do do­mów i, jak to lu­dzie, do re­li­gij­nego zna­cze­nia tego święta do­dają swoje przy­ziemne pra­gnie­nia. Po­nie­waż ob­chody Ze­sła­nia Du­cha Świę­tego wiążą się z apo­geum wio­sny, rol­nicy my­ślą o ob­fi­tych plo­nach oraz licz­nych i zdro­wych sta­dach, chłopcy po­pi­sują się przed dziew­czę­tami pod­czas za­baw na świe­żym po­wie­trzu, a co od­waż­niejsi zo­sta­wiają brzo­zowe ga­łązki przed drzwiami wy­bra­nek, da­jąc znak, że mają po­ważne za­miary.

We­ro­nika, zbli­ża­jąca się do domu Wie­czor­ków przy Müh­len­straße, wspo­mina ubie­gło­roczne święto, kiedy od sa­mego rana kilka razy wy­glą­dała na ze­wnątrz z na­dzieją, że Na­tan „zgu­bił” dla niej ga­łązkę. Nie­stety, nie zna­la­zła na progu na­wet jed­nego brzo­zo­wego listka. Wtedy było jej tro­chę przy­kro, dzi­siaj jest dla niej ja­sne, że uko­chany ni­gdy nie za­mie­rzał ukła­dać so­bie z nią przy­szło­ści. Uczu­cie głę­bo­kiego za­wodu nie mi­nęło, mimo iż Na­tan opu­ścił Trzciel bli­sko pół roku temu. Za każ­dym ra­zem, kiedy We­ro­nika przy­cho­dzi na Müh­len­straße i sięga do szu­flady, w któ­rej ukryła pra­linkę, je­dyny po­da­ru­nek od chło­paka, tyle w niej go­ry­czy, że ma ochotę rzu­cić cu­kie­rek na pod­łogę i roz­dep­tać go na mia­zgę. W końcu jed­nak za­wsze chowa go z po­wro­tem pod równo po­skła­daną bie­li­zną.

Tak wiele się zmie­niło, od­kąd Na­tan oznaj­mił, że ma bi­let na sta­tek do Ame­ryki. Obie­cy­wał, że bę­dzie tam rok, naj­wy­żej dwa, a po­tem wróci, lecz ona nie mo­gła cze­kać tak długo. Kiedy je­den z za­moż­nych miesz­kań­ców Trzciela, Hugo Me­isin­ger, spy­tał, czy zo­sta­nie żoną jego syna Freda, zgo­dziła się bez na­my­słu. Czuła wy­raź­nie, że nie może zwle­kać, i czym prę­dzej musi wyjść za mąż. To dla­tego od pię­ciu mie­sięcy nie ona, a ośmio­let­nia Nela od­po­wiada za po­rzą­dek w domu i po­siłki. We­ronka co prawda czę­sto od­wie­dza ro­dzinę, lecz nie­ważne, ile czasu chcia­łaby z nią spę­dzić i jak bar­dzo pra­gnę­łaby po­zo­stać wśród zna­jo­mych ścian, w końcu z uda­wa­nym uśmie­chem że­gna się z oj­cem i sio­strą i wraca do męża.

Dzi­siaj przy­szła, by po­móc Neli w przed­świą­tecz­nych po­rząd­kach. Po dwu­go­dzin­nym szo­ro­wa­niu okop­co­nych garn­ków, wy­mia­ta­niu za­po­mnia­nych śmieci z ką­tów, my­ciu pod­łóg i ma­łej prze­pierce ogar­nęło ją zmę­cze­nie. Za­nim Nela wróci ze szkoły, mi­nie jesz­cze tro­chę czasu. Dziew­czyna rzuca tę­skne spoj­rze­nie na łóżko sto­jące w rogu, ale opiera się po­ku­sie. Nie wy­pada w biały dzień kłaść się do po­ścieli. By ode­gnać sen­ność, wy­cho­dzi na po­dwórko. Ma kość dla Ło­buza, psa Neli.

Pod­czas gdy kun­de­lek do­biera się do gnata wiel­kiego nie­mal jak on sam, We­ro­nika z ulgą opada na ła­weczkę sto­jącą w cie­niu orze­cha. Przez chwilę wo­dzi wzro­kiem po obej­ściu, z przy­zwy­cza­je­nia li­czy kury, po­tem po­grąża się w my­ślach.

– Jak długo tak śpi? – Leon Wie­czo­rek z za­tro­skaną twa­rzą wpa­truje się w okno.

– Nie wiem. Tylko co przy­szłam ze szkoły. Czemu tata tak wcze­śnie wró­cił z tar­taku? – Nela za­dziera głowę, by zaj­rzeć ojcu w oczy. – Nie było ro­boty?

– Pu­ścili nas wcze­śniej, bo ju­tro święto. Ro­boty też nie­wiele, ale nic nie mó­wili, żeby po świę­tach nie przy­cho­dzić.

– Tata tro­chę po­czeka na obiad. Do­piero roz­pa­li­łam i ob­ra­łam pyrki.

– A bę­dzie coś do py­rek?

– We­rka przy­nio­sła ka­szankę. Za­raz ją pod­smażę z ce­bulą.

Pod­czas gdy Nela, sto­jąc na sto­łeczku, sieka ce­bulę, Leon w po­koju wy­gląda przez okno. Naj­chęt­niej po­szedłby do star­szej córki i ją obu­dził. Spa­nie na twar­dej ławce z głową opartą o pień na pewno jest nie­wy­godne. „A jak ona tego snu po­trze­buje? – za­sta­na­wia się. – Ile razy tu przy­cho­dzi, wy­gląda na zmę­czoną. Na pewno boi się tego wa­riata, swo­jego męża. Coś ty, dziew­czyno, zro­biła naj­lep­szego? – Leon pyta się w du­chu nie wia­domo który raz z rzędu. – Jak mo­głem nie za­uwa­żyć, że coś jest nie w po­rządku? – robi so­bie wy­rzuty. – Stale go­ni­łem za ro­botą, a ona w domu da­wała radę i jesz­cze cho­dziła do Me­isin­gera na pole i do go­spody, żeby za­ro­bić parę ma­rek. Cza­sem się krzy­wiła na biedę, ale pusz­cza­łem to mimo uszu, bo kto nie chciałby mieć le­piej. Gdyby żyła Aniela, na pewno by­łoby ina­czej. Po­ga­da­łaby z dziew­czyną jak matka, do­pil­no­wała... A tak... Czy oj­ciec jest od wy­cho­wy­wa­nia có­rek?”

Wie­czo­rek szuka wzro­kiem Neli. Sto­łe­czek, dzięki któ­remu może wy­god­nie pra­co­wać przy stole, jest pu­sty. Dziew­czynka wła­śnie od­ce­dza ziem­niaki. Go­rąca para bu­cha z garnka na za­ru­mie­nioną twa­rzyczkę. „Taka mała, a już za­stę­puje We­ronkę. Ani się obej­rzę, jak do­ro­śnie i pój­dzie w jej ślady”.

– Może tata sia­dać. Obiad go­towy. – Nela staje w progu po­koju.

Po­nie­waż oj­ciec nie ru­sza się spod okna, pod­cho­dzi i staje obok. Te­raz oboje, drobna dziew­czynka i ro­sły męż­czy­zna, pa­trzą przez okno na śpiącą We­ro­nikę.

– Wy­gląda jak praw­dziwa We­rka.

Le­ona nie dzi­wią słowa wy­po­wie­dziane przez młod­szą córkę. Do­sko­nale wie, o co jej cho­dzi. Praw­dziwa We­rka jest wtedy, gdy nie zdaje so­bie sprawy, że ktoś jej się przy­gląda.

– Obu­dzić ją?

– Obudź. Niech zje, póki cie­płe.

Wie­czo­rek, na­dal tkwiący przy oknie, wi­dzi, jak Nela do­tyka ra­mie­nia sio­stry. Ta otwiera oczy, przez mo­ment pró­buje zro­zu­mieć, gdzie jest, a po­tem prze­staje być praw­dziwą We­rką. Spała w nie­wy­god­nej po­zy­cji, to­też z tru­dem wstaje z ławki. Po­pra­wia włosy, a jej wzrok bie­gnie w stronę okna, gdzie za szybą do­strzega ojca. Uśmie­cha się, lecz Leon się nie od­wza­jem­nia. Woli córkę za­my­śloną, za­tro­skaną, a na­wet na­dą­saną, ale praw­dziwą.

Po­ja­wie­nie się Józka w so­botę aku­rat w po­rze obiadu ni­kogo nie dziwi. Naj­star­sze dziecko Le­ona ma już dwa­dzie­ścia lat i pro­wa­dzi sa­mo­dzielne ży­cie. Na co dzień pra­cuje w po­ło­żo­nym po pol­skiej stro­nie Le­śnym Fol­warku na­le­żą­cym do trzciel­skiego zie­mia­nina Ern­sta von Mol­larda. W fol­warku Jó­zek zaj­muje się by­dłem, a jak trzeba, idzie na zręby do lasu lub do za­ła­dunku drewna. Aby tam do­trzeć pie­szo, po­trze­bo­wałby około dwóch go­dzin, dla­tego przez więk­szość ty­go­dnia no­cuje i żywi się na miej­scu. Do Trzciela wraca na nie­dzielę, by pójść do ko­ścioła, na­jeść się do syta, po­tań­czyć, je­śli jest oka­zja, i spo­tkać się z ko­le­gami. Od­kąd ma ro­wer, czę­ściej wpada do domu, jed­nak nie chce wró­cić na stałe. Po­doba mu się ży­cie z dala od kon­troli, zwłasz­cza że nie może li­czyć na oj­cow­ską wy­ro­zu­mia­łość co do nie­któ­rych za­in­te­re­so­wań, na przy­kład drob­nego prze­mytu i ba­ła­mu­ce­nia dziew­cząt. Jedno trzeba Józ­kowi przy­znać: do­kłada się do ro­dzin­nych wy­dat­ków, dla­tego nikt mu nie wy­po­mina nie­po­ha­mo­wa­nego ape­tytu przy stole.

Je­dząc, Leon przy­słu­chuje się roz­mo­wie swo­ich dzieci. Co pe­wien czas do­rzuca coś od sie­bie, ale jego my­śli wciąż wra­cają do We­ro­niki i Neli oraz py­ta­nia, czy jest do­brym oj­cem i jak do­pil­no­wać młod­szą córkę, by nie po­szła w ślady sio­stry.

Mi­nuty, kiedy jak daw­niej sie­dzą przy po­siłku, żar­tują z Józka i dzielą się wia­do­mo­ściami o ży­ciu miesz­kań­ców mia­steczka, mógłby uznać za szczę­śliwe, gdyby nie uda­wana we­so­łość We­rki i jej brzuch wy­raź­nie ry­su­jący się pod su­kienką.

– Tata, mogę już iść?

– Już? Prze­cież do­piero przy­je­cha­łeś! – Leon nie po­trafi ukryć żalu do syna. Chciałby za­trzy­mać ulotną chwilę, w któ­rej znowu są ra­zem. – I po co? Żeby ga­niać po mie­ście? Le­piej po­siedź z sio­strami. W domu po­móż.

– No wła­śnie – wtrąca się Nela. – Gnój trzeba świ­niom wy­rzu­cić.

– Idę do go­spody na próbę or­kie­stry. We wto­rek mamy przy­gry­wać brac­twu strze­lec­kiemu, jak bę­dzie pro­wa­dzić uli­cami no­wego króla. Obie­ca­łem. Na­wet trąbkę mi po­ży­czyli.

Do­piero te­raz wszy­scy zwra­cają uwagę na po­dłużny fu­te­rał, który Jó­zek odło­żył na wolne krze­sło sto­jące w ką­cie. Za­tem to czarne znisz­czone pu­dło kryje trąbkę! Nela zrywa się z miej­sca, a jej ręce wy­cią­gają się ku Józ­ko­wej ta­jem­nicy, lecz po­wstrzy­muje ją gniewny krzyk brata:

– Nie do­ty­kaj! Jesz­cze upu­ścisz!

– To sam po­każ.

– I za­graj – do­rzuca star­sza z sióstr.

– Póź­niej, te­raz mu­szę le­cieć, bo na mnie cze­kają.

– Ale ja... wie­czo­rem nie usły­szę. – We­ro­nika koń­czy znacz­nie ci­szej, bo za Józ­kiem wła­śnie za­my­kają się drzwi.

Wraz z wyj­ściem mło­dego Wie­czorka ulat­nia się do­bry na­strój. Dziew­częta biorą się do zmy­wa­nia, a po­tem z bu­kie­tem czer­wo­nych pi­wo­nii ścię­tych w ogro­dzie i psem na smy­czy idą na cmen­tarz le­żący po pol­skiej stro­nie.

– Wiesz, We­rka, ja ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby Jó­zek grał na trąbce – zwie­rza się Nela. – Na­wet za­po­mnia­łam, że umie.

– Nie mo­głaś sły­szeć, bo prze­stał się uczyć, jak pan Fo­gler po­szedł na wojnę. Mia­łaś wtedy... – We­ronka się za­sta­na­wia – ...mia­łaś ze dwa lata. – Przed­tem pan Fo­gler grał w na­szej or­kie­strze. Tata opo­wia­dał, że ile razy mu­zycy ma­sze­ro­wali uli­cami, Jó­zek za­wsze za nimi biegł. Jed­nego razu mieli w go­spo­dzie próbę i kiedy na chwilę odło­żyli in­stru­menty, żeby się na­pić, Jó­zek sko­rzy­stał, że nikt nie pa­trzy, wziął do ręki trąbkę i za­czął w nią dmu­chać. Po­dobno zro­bił się cały czer­wony i wy­glą­dał przy tym tak śmiesz­nie, że nikt mu za to nie na­tarł uszu, ale wiesz, jaki jest tata. Kiedy się do­wie­dział, że Jó­zek po­de­brał trąbkę panu Fo­gle­rowi, od razu po­szedł go prze­pra­szać. A pan Fra­nek na to, że Jó­zek ma do niego przy­cho­dzić, to go na­uczy nut i gra­nia.

– To wtedy tata i pan Fra­nek zo­stali przy­ja­ciółmi! Wiesz, We­rka, ja to na­wet cza­sem się za­sta­na­wia­łam, jak to może być. Nasz tata ma pięć­dzie­siąt lat, a pan Fo­gler jest od niego dużo młod­szy.

– Ale bar­dziej chory. Od­kąd po ataku ga­zo­wym zwol­nili go z woj­ska, pan Fo­gler nie może ani grać, ani pra­co­wać.

Na przej­ściu gra­nicz­nym, za któ­rym bie­gną tory li­nii ko­le­jo­wej Zbą­szyń – Mię­dzy­chód, pa­nuje spo­kój. Nie­mieccy i pol­scy straż­nicy, w rów­nym stop­niu roz­le­ni­wieni sło­necz­nym po­po­łu­dniem, roz­glą­dają się za ja­ką­kol­wiek roz­rywką. Dwie zbli­ża­jące się po­staci ra­czej jej nie do­star­czą. Ru­do­włosa dziew­czyna, którą kie­dyś czę­sto za­cze­piali, wy­szła za mąż i jest przy na­dziei, a do tej chu­dziny z cien­kim ja­snym war­ko­czy­kiem na ple­cach, która jej to­wa­rzy­szy, nie ma co się od­zy­wać. Musi mi­nąć sporo czasu, za­nim za­cznie in­te­re­so­wać chłop­ców w mun­du­rach pil­nu­ją­cych przej­ścia.

Sio­stry po oka­za­niu prze­pu­stek bez trudu prze­kra­czają gra­nicę. Na cmen­ta­rzu pu­sto. Je­dy­nie in­wa­lida z drew­nianą nogą, który co­dzien­nie od­wie­dza grób żony, od­po­czywa na wą­skiej ła­weczce. Po­zdra­wiają go z da­leka i idą na grób matki i brata. Nela nie pa­mięta żad­nego z nich, a We­ro­nika tylko matkę. Ja­nek, naj­star­szy brat, umarł, za­nim We­rka po­ja­wiła się na świe­cie, a mama ode­szła po uro­dze­niu Neli.

Ręczna pompa cho­dzi bar­dzo ciężko. Dziew­czę­tom z tru­dem udaje się na­peł­nić wa­zon wodą. Pod­czas gdy one się mo­dlą, in­wa­lida wstaje i wspie­ra­jąc się na kuli, znika za drze­wami. Po chwili znowu go wi­dzą. Zdą­żył już dojść do go­spody le­żą­cej przy dro­dze na Mie­dzi­chowo. Obie sio­stry od­pro­wa­dzają go wzro­kiem. W spoj­rze­niu Neli jest zwy­kła cie­ka­wość, w oczach We­ronki po­ja­wiła się nie­uf­ność, jakby in­tu­icja jej pod­po­wia­dała, że tam, do­kąd zmie­rza czło­wiek z drew­nianą nogą, dzieje się coś nie­do­brego. Pew­nie ma ra­cję, bo w biały dzień, kiedy go­spody w mia­steczku świecą pust­kami, tu, w je­dy­nym wy­szynku po pol­skiej stro­nie, praw­do­po­dob­nie jest pełno. Przez otwarte okna sły­chać gwar i wy­bu­chy śmie­chu, a przed bu­dyn­kiem stoi kilka ro­we­rów i wóz za­przę­żony w chudą szkapę. We­ro­nika sły­szała, jak ko­biety w skle­pie opo­wia­dały o róż­nych be­ze­ceń­stwach, o pi­jań­stwie, grze w karty i la­fi­ryn­dach li­czą­cych na ła­twy za­ro­bek. A to wszystko za pie­nią­dze z prze­mytu.

Tem­pe­ra­tura po­wie­trza pod­nosi się z każdą chwilą. Ciała le­pią się od potu, a przy­jemna do­tąd woń kwit­ną­cej aka­cji za­czyna odu­rzać in­ten­syw­no­ścią. Ło­buz przy­wią­zany do płotu przed wej­ściem na cmen­tarz czeka, aż Nela wy­rwie ostatni chwast przy gro­bie, ale i on z tru­dem znosi duszne upalne po­wie­trze. Wierci się, siada, wstaje, po­tem znowu siada z wy­wie­szo­nym ję­zo­rem.

Skoń­czyły i na­resz­cie zmie­rzają ku wyj­ściu. Pies zrywa się na nogi i, mimo zmę­cze­nia, we­soło merda ogo­nem. Jego pani po­daje mu dło­nie uło­żone w mi­seczkę, a w nich odro­binę wody. Po kilku mi­nu­tach są z po­wro­tem po nie­miec­kiej stro­nie gra­nicy.

We­ro­nika już nie za­cho­dzi do ro­dzin­nego domu. Zdaje so­bie sprawę, że jej długa nie­obec­ność u Me­isin­ge­rów bę­dzie źle wi­dziana, mimo to za­trzy­muje się na mo­ście. Pa­trzy na pły­nącą Obrę i przy­słu­chuje się mar­szo­wej me­lo­dii pły­ną­cej z ogrodu go­spody Dec­kerta. Próżno pró­buje wy­ło­wić gra­nie Józ­ko­wej trąbki. Zre­zy­gno­wana ru­sza da­lej. Za­le­d­wie jed­nak opusz­cza most, do jej uszu do­biega inna mu­zyka, dla­tego za­miast skrę­cić w lewo, w ulicę pro­wa­dzącą do go­spo­dar­stwa te­ściów, idzie w kie­runku, z któ­rego pły­nie me­lo­dia. Do­tarł­szy do otwar­tych na oścież drzwi ewan­ge­lic­kiego ko­ścioła, bez za­sta­no­wie­nia wcho­dzi do środka i siada w ostat­niej ławce. Wkrótce, za­nu­rzona w mu­zyce, ja­kiej do­tąd nie znała, za­po­mina o ota­cza­ją­cym ją świe­cie.

W środku nie ma wier­nych. Wszystko już przy­go­to­wane na ju­trzej­sze święto, nie ma po­trzeby tu prze­sia­dy­wać, kiedy w domu jesz­cze tyle do zro­bie­nia. Jest tylko We­ro­nika i czło­wiek gra­jący na or­ga­nach.

– Po­do­bało się pani?

Py­ta­nie za­dane pół­gło­sem zdej­muje za­klę­cie, mimo że w środku wciąż czuje drże­nie. Wcze­śniej nie za­uwa­żyła, że or­ga­ni­sta skoń­czył i sta­nął obok ławki.

– Co to było?

– Bach – od­po­wiada mu­zyk, nie zda­jąc so­bie sprawy, że ona pyta ra­czej o uczu­cie, które nią owład­nęło. – Ni­gdy pani tego nie sły­szała?

– Nie wiem, chyba nie. A je­śli sły­sza­łam, to...

– Do­my­ślam się, co chce pani po­wie­dzieć. – Smu­kłe palce męż­czy­zny bez­wied­nie wę­drują ku ja­snym wło­som. – Na­wet naj­pięk­niej­sze utwory można ze­psuć, gra­jąc nie­umie­jęt­nie. Tu­tej­szy or­ga­ni­sta, po­czciwy czło­wiek, ale cóż... wir­tu­ozem nie jest. Or­gany też nie ta­kie jak w Ber­li­nie, ale coś z nich da się wy­do­być.

– Mu­szę iść. Chyba zbiera się na bu­rzę.

– Za­pra­szam ju­tro. Po po­łu­dniu daję kon­cert.

– Je­stem ka­to­liczką. Przy­szłam tu... – We­ronka na­gle się uśmie­cha – przy­szłam za me­lo­dią.

– Kon­cert jest dla wszyst­kich. I pro­szę przy­pro­wa­dzić ze sobą męża – za­chęca mu­zyk. – To je­dyna oka­zja. W po­nie­dzia­łek wra­cam do Ber­lina.

Ci­sza na ze­wnątrz jest wręcz ude­rza­jąca. Nie wi­dać lu­dzi ni pta­ków, a li­ście drzew tkwią w dziw­nym bez­ru­chu. Wą­ską uliczkę prze­cina czarny kot. Pę­dzi przed sie­bie, jakby się oba­wiał tego, co za­raz ma na­stą­pić. Niebo, za­snute gra­na­to­wymi chmu­rami, na za­cho­dzie przy­brało ciemną, pra­wie czarną barwę. Wła­śnie tam, w miej­scu naj­więk­szej grozy, po­ja­wia się ośle­pia­jący błysk, a kilka chwil póź­niej po­wie­trze nad Trzcie­lem wy­peł­nia głu­chy, na­ra­sta­jący po­mruk.

We­ro­nika za­czyna biec. Jest bli­sko domu Me­isin­ge­rów, kiedy na roz­grzany po­li­czek spada pierw­sza kro­pla desz­czu. „Łza anioła” – przy­po­mnie­nie słów babci Róży po­ja­wia się w gło­wie i za­raz znika. Jej my­śli zaj­muje te­raz bu­rza, któ­rej nie oba­wia się aż tak bar­dzo. Na­prawdę bu­rzy lęka się Fred. Zo­stała o tym uprze­dzona przez Mar­tinę. Dla­tego te­raz, nie ba­cząc na swój stan, zdy­szana prze­mie­rza opu­sto­szałe uliczki, spie­sząc mę­żowi na ra­tu­nek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Trzciel – nie­wiel­kie mia­sto le­żące na ob­sza­rze hi­sto­rycz­nej Wiel­ko­pol­ski, obec­nie w wo­je­wódz­twie lu­bu­skim. Po­dob­nie jak Kar­gowa, opi­sy­wana w mo­ich wcze­śniej­szych po­wie­ściach, w wy­niku II roz­bioru Rzecz­po­spo­li­tej w 1793 roku Trzciel do­stał się we wła­da­nie Prus. Po­nie­waż ak­cja po­wie­ści to­czy się w cza­sach, gdy obo­wią­zy­wała nie­miecka na­zwa Tir­sch­tie­gel, po­win­nam ta­kiej uży­wać. Uzna­łam jed­nak, że bę­dzie mi ła­twiej po­słu­gi­wać się na­zwą Trzciel.