Wendyjska Winnica. Dolina nadziei - Zofia Mąkosa - ebook

Wendyjska Winnica. Dolina nadziei ebook

Zofia Mąkosa

4,7

Opis

Jest rok 1948. Matylda Neumann rezygnuje z walki o ukochanego, opuszcza Zieloną Górę i wyjeżdża do Neuruppin. Tam czeka na nią ciotka Hedwiga i miejsce na sienniku obok kuzynki, Anny. W przeludnionej radzieckiej strefie okupowanych Niemiec brakuje żywności, mieszkań i pracy, ludzie czują niechęć do uchodźców oraz strach przed wszechobecną służbą bezpieczeństwa. Wciąż trwają poszukiwania bliskich zaginionych w czasie wojny. W tych trudnych warunkach ostoją normalności jest rodzina. U boku ciotki Tila próbuje na nowo ułożyć sobie życie. Są jednak ludzie i sprawy, o których nie uda się jej zapomnieć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 752

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (202 oceny)
148
41
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna opowieść bardzo poruszające pochłonęłam ją jedynymi tchem i marzę o przeczytanie w następnej części ciekawa jestem jak ułożyły się dalsze losy Matyldy czy w końcu odnalazła swoje miejsce na ziemi swój dom bardzo polecam
00
zmoreczka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się z możliwości tak pięknej lubuskiej powieści. Sięgnę po kolejne utwory tej autorki.
00
SabinaSikora

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie trzy części gorąco polecam
00
Maria_Now

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt seriiMARIUSZ BANACHOWICZ
Projekt okładki AGNIESZKA LENART RERA DESIGN
Fotografie na okładce© PushAnn/Shutterstock © nednapa/Shutterstock © Lukasz Szwaj/Shutterstock © Prikhodko/Adobe Stock © Kathy/Adobe Stock © innafinchenko88/Adobe Stock © demimerzie/Adobe Stock
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaELŻBIETA SPADZIŃSKA-ŻAK
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładKRZYSZTOF CHODOROWSKI
Polish edition © Zofia Mąkosa, Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved.
ISBN 978-83-245-8453-6
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Płacząca łoza kiedyś się zabliźnii przyjdzie dla niej czas urodzaju

.

Luty 1948

Wie już wszystko. Niebieska koperta przestała dręczyć tajemnicą. Matylda Neumann wciśnięta w kąt pociągu zmierzającego do Berlina roztrząsa wydarzenia z przeszłości. Myśli o swoim życiu i zastanawia się, czy mogło potoczyć się inaczej. „Mateusz. Matheus – jak pradziadek”. Imię nadane jej synowi przez nowych rodziców ujmuje odrobinę ciężaru odczuwanej winy. Ma w sobie coś symbolicznego i mimo odtrącenia włącza dziecko w opiekuńczy krąg przodków.

Matylda zostawiła za sobą świat, który znała, i udała się w podróż bez powrotu. „Czyje twarze będę teraz oglądać? Czy spotkam ciocię Ewę, Arnolda, Christiana? Czy odnajdę Rosinę? A może gdzieś tam czeka na mnie Emil?” Szarość za oknem ciągnie się po horyzont. Od czasu do czasu pociąg mija domy, zatrzymuje się na zniszczonych stacjach albo staje w polu i długo czeka.

Młoda kobieta spogląda na twarze współpasażerów. Wygadali już swoje zmartwienia i lęki. Teraz przymknęli oczy i udają, że śpią. A może śpią naprawdę, zapominając na chwilę o bilecie w jedną stronę. Mrok za oknem gęstnieje. Wagon się kołysze, koła pociągu stukają miarowo, a Matylda niemal fizycznie odczuwa każdy kilometr oddalający ją od tego, co znane i bliskie.

Noc musi spędzić na jakimś berlińskim dworcu, a o świcie dostać się na inny, skąd odjeżdża pociąg, który dowiezie ją do celu. Rozgląda się po zatłoczonej hali. Nigdzie wolnego miejsca. Podróżni i bezdomni ściskający resztki dawnego życia w brudnych tobołkach zajmują wszystkie ławki. Ludzie, z którymi podróżowała, mówili, że w Niemczech nadal tysiące rodzin nie mają gdzie mieszkać, dlatego śpią we wszystkich miejscach, gdzie mogą się ogrzać.

Ogrzać? Lodowate podmuchy docierają do pasażerów z każdej strony. Wieje z dworu, kiedy ktoś otwiera drzwi, i z okien umieszczonych wysoko pod sufitem. Nie ma w nich szyb, dach jest prowizorycznie załatany, a ściany noszą ślady po kulach i odłamkach bomb.

Tila trzęsie się z zimna. Siedzi oparta o betonową ścianę i, kuląc się, próbuje zachować resztki ciepła. Wskazówki wielkiego zegara przesuwają się zbyt wolno. Za każdym razem, kiedy podnosi powieki, widzi je niemal w tym samym miejscu. Gwar cichnie powoli. Wszyscy zdają się spać albo drzemać, trzymając kurczowo bagaże, tylko ona nie może we śnie znaleźć ulgi. Hanka powiedziała przy pożegnaniu: „Jesteś silna. Pamiętaj, dasz sobie radę, choćby nie wiem co”. „Nieprawda! – krzyczy coś w głowie Matyldy. – Nie jestem silna. Jestem słaba i przerażona. Chcę do domu. Do Kazika, do pokoju z cytrynowymi ścianami i drewna trzaskającego w rozpalanym piecu. Chcę rano zobaczyć, jak plamy słońca wędrują po drewnianej podłodze i zjeść śniadanie z moim mężem! Nie wiem, co tutaj robię” – szlocha bezgłośnie.

A przecież to jej decyzja. Wszystko zaplanowała w tę noc, gdy wróciła Alina. Bo tylko Alinę kochał Kazik, tylko na nią patrzył z tym czymś w oczach, czego ona nigdy w nich nie zobaczyła. Nie mogła rywalizować z taką miłością, wolała odejść. „Niech chociaż jedno z nas będzie szczęśliwe” – myślała wtedy. Poprosiła o pomoc Jana. Pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa w Zielonej Górze, dlatego nie było żadnych trudności. Ślub z Kazikiem, wobec odnalezienia się jego pierwszej żony, został unieważniony błyskawicznie. Jan dopisał ją tylko do listy wysiedlanych Niemców. Odeszła, usunęła się, uciekła. Nieważne, jak nazwie to, co zrobiła. Jest tutaj, w tym zimnym obcym miejscu, i żadna siła tego nie zmieni.

Wskazówki zegara na wprost jej oczu są bezlitosne. Wciąż jest dzisiaj, a nie jutro. Przygląda się twarzom podróżnych. Próżno szuka wśród nich cioci Ewy, Arnolda i Christiana. Są berlińczykami. Co mieliby robić na dworcu? A może wcale nie ma ich w mieście? W listach do cioci Janki Hedwiga prawie o nich nie wspominała. Lęk, który jeszcze niedawno paraliżował Tilę, zmienia się w otępienie. „Co z nimi?” – kołacze się w zmęczonym umyśle. Powieki opadają. Nie wie nawet, że jest już jutro.

1

Berlin, luty 1945

W lutym 1945 roku jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. Wojska aliantów zbliżały się ze wschodu i zachodu, wielkie miasta nękane nalotami zamieniały się w gruzy, budynki publiczne i prywatne domy wypełniały się uchodźcami, którzy przynosili ze sobą mrożące krew w żyłach opowieści. Mimo to niejednemu zwolennikowi Hitlera wydawało się, że to tylko przejściowe trudności. W beznadziejnej sytuacji nadal istniała nadzieja. „Jesteśmy przecież Niemcami! NIEMCAMI! Rozumiecie? – mówili najbardziej wierzący. – Nas nie można po prostu pokonać. My nie jesteśmy tacy jak inni. W najgorszym wypadku będą negocjować z nami warunki pokoju. My jesteśmy NIEMCAMI”.

Minęło wiele tygodni, odkąd Arnold Neumann opuścił mieszkanie babci Sabiny i bez słowa pożegnania rozstał się z matką. Słabość okazał tylko raz. Dowiedziawszy się o straszliwych skutkach nalotu na Charlottenburg, przedarł się przez stosy gruzu i zniszczonego ludzkiego dobytku. Załzawionym od pyłu oczom ukazało się dymiące osypisko, które kiedyś było jego domem. Nie starczyło mu odwagi, by podejść i spojrzeć na ciała wydobyte przez ratujących. Nie miał wątpliwości, że ona tam jest – jego żydowska matka. Świadomość, że oto został sam na świecie, bo o bracie wtedy nie myślał, była przytłaczająca, a zarazem w dziwny sposób wyzwalająca. Poczuł się oczyszczony z nieznośnego poczucia winy, że jego aryjska krew jest skażona. Stłumił ból i tęsknotę, a zaczął pielęgnować inne uczucie – miłość do Führera i Ojczyzny. Führer, Naród i Ojczyzna – tylko to mu zostało. Ziarno zasiane na zbiórkach, biwakach i obozach Hitlerjugend wydało plon.

W lutym ostatniego roku wojny Arnold należał do kilkunastoosobowej załogi obsługującej działo przeciwlotnicze na przedmieściach. Wróg dawał im niewiele wytchnienia. Anglicy bombardowali nocą, Amerykanie w dzień. Tym razem, kiedy syreny oznajmiły, że oto zakończył się najgorszy z nalotów, jakich dotąd doświadczył, nie poszedł oglądać skutków bombardowania. Wykończony podawaniem ciężkich pocisków rzucił się na pryczę i zasnął, ale nawet wtedy wydawało mu się, że wszystko wokół kołysze się i drży, a ogłuszający huk wbija go w ziemię.

Ze snu, w którym nie mógł się wydostać z zamkniętego, pełnego dymu i ognia pokoju, obudził się już po godzinie. Zmęczone spojrzenie przesunęło się po betonowych ścianach pomieszczenia przypominającego więzienną celę. Widok był tak ponury, że znowu zamknął oczy. Próbował przypomnieć sobie, jak kiedyś wyglądał Berlin. W jego wyobraźni parkowymi alejkami spacerowały dziewczęta w zwiewnych sukienkach, chłopcy grali w piłkę na boisku, a lwy w ogrodzie zoologicznym wygrzewały się w słońcu. Nie potrafił jednak zatrzymać w głowie tych spokojnych widoków. Wbrew jego woli zielone drzewa zamieniały się w okaleczone kikuty, dziewczęta znikały, a sunące wcześniej ulicami pojazdy stawały się pogiętą, podziurawioną odłamkami bomb blachą.

Mógłby tak leżeć bez końca i wbrew wszystkiemu szukać w pamięci obrazów z czasów, zanim to wszystko się zaczęło, ale męczył go zaduch panujący w schronie i zwątpienie próbujące wydostać się z najbardziej tajemnych zakamarków mózgu.

Na zewnątrz stali jego koledzy. Wszyscy w mundurach Wehrmachtu z opaskami Hitlerjugend na rękawach. Rozmawiali o minionym nalocie. Jak się okazało, jego głównym celem było centrum Berlina, dlatego zastanawiali się nad bezpieczeństwem Führera. Z chmury wciąż okrywającej miasto raz po raz wyłaniały się przyprószone pyłem i przygarbione postacie. Byli to ludzie, którzy stracili mieszkania i szukali miejsc, gdzie by mogli spędzić zimną lutową noc. Wszyscy, nawet małe dzieci, nieśli ciężkie toboły z resztkami dobytku wyciągniętego z ruin.

– Spójrz na nich. Jeszcze niedawno wiwatowali na cześć Führera, a teraz, gdy nadszedł czas próby, gotowi są się poddać. – Lothar, najwyższy z młodych żołnierzy, wykrzywił twarz w pogardliwym grymasie i niechętnym spojrzeniem odprowadził grupę cywilów.

– Na nas zawsze może liczyć! My go nie zawiedziemy – wtórował mu Arnold, który czuł się już lepiej. Reszta się nie odzywała. Unikali patrzenia sobie w oczy, żeby nikt nie dojrzał w nich współczucia albo strachu.

Dzięki tej krótkiej wymianie zdań między Lotharem i Arnoldem, dotąd rzadko rozmawiającymi ze sobą, nawiązała się nić sympatii. Tak jakby tylko oni rozumieli, co się dzieje i czego się od nich wymaga. Kiedy reszta wróciła do niewielkiego schronu, ruszyli na przechadzkę. Nie był to miły spacer po parku pokrytym śniegiem, a raczej wędrówka w wypełnionym pyłem powietrzu, kluczenie między milczącymi ludźmi szukającymi dla siebie kąta i stąpanie po rozbitym szkle. I choć klęska Trzeciej Rzeszy wydawała się nieuchronna, dwaj siedemnastolatkowie nie okazywali przygnębienia. Przeciwnie, idąc, rozważali warianty kontrofensywy, zastanawiali się, którą opcję wybierze Führer i jaka rola przypadnie im w tym decydującym dla ojczyzny momencie.

Kolejne dni przyniosły zacieśnienie przyjaźni. Okazało się, że łączy ich nie tylko wspólnota myśli i celów. Obaj stracili rodziców, ojcowie byli zawodowymi oficerami, tyle że tata Arnolda zmarł na raka, a Lothara zginął w Polsce w pierwszych dniach wojny. Młodzi żołnierze stale przebywali w swoim towarzystwie. Neumanna fascynowała wiedza o kilka miesięcy starszego kolegi. Mógłby bez końca słuchać jego opowieści o antycznych bohaterach, germańskich wodzach walczących z Rzymianami, a nade wszystko o Spartanach.

– Kto wie, czy jak greckim bohaterom, nie przyjdzie nam zginąć, walcząc ramię w ramię z sowieckim barbarzyńcą – marzyli.

– Jakże piękna byłaby to śmierć! – zawołał pewnego razu Arnold. – Opowiadano by o nas niemieckim dzieciom. Stawiano by nas za przykład, bo poleglibyśmy wierni prawom ojczyzny. Może w przyszłości ktoś wyryje nasze imiona na pomnikach? – Kiedy to mówił, w jego oczach płonął ogień, twarz promieniała, chuda postać odziana w przybrudzony mundur prostowała się i piękniała, a Lothar nie mógł oderwać od niego wzroku.

Christian Neumann siedział na kupie gruzu. Pot spływający z czoła żłobił bruzdy w białopopielatej warstwie pokrywającej twarz. Wycierał się co prawda rękawem, ale tylko potęgował tym upiorne wrażenie, bo to, co było pyłem, stawało się rozmazanym błotem. Osobliwy był też jego ubiór – zbyt krótkie spodnie, spod których wystawały wełniane skarpety udziergane z resztek, kaftan za duży o kilka rozmiarów i postrzępiona czapka. Chłopiec nie zważał jednak na to, co ma na sobie, bo wszyscy wokół byli do siebie podobni. Grupa wyrostków pracujących przy odgruzowywaniu ulicy miała tylko chwilę przerwy. Za mało, by odpocząć, ale wystarczająco, by lutowy mróz wkradł się pod wilgotną koszulę i wywołał nieprzyjemne dreszcze.

W tej części Berlina Christian był pierwszy raz, odkąd w listopadzie na ich kamienicę spadła bomba. Dlatego spojrzenie chłopca wciąż wędrowało po okopconych dymem ścianach, sterczących z gruzu rurach, wannach, fragmentach mebli, zasłonach łopocących na wietrze i okaleczonych, bezlistnych drzewach. Czuł się tak, jakby pod stertami cegieł i zepsutych, nieprzydatnych już nikomu rzeczy leżała jego pogrzebana na zawsze przeszłość. Został mu tylko świat bez bliskich, zimny i nieprzyjazny, świat ruin oświetlonych czerwonym blaskiem zimowego słońca.

Z miejsca, gdzie siedział, widział w oddali gruzowisko, w które zamienił się jego dom. Miał siedem lat, kiedy tu zamieszkał razem z babcią i Arnoldem, starszym bratem. Mama, Żydówka, oddała synów czysto niemieckiej babce, bo nie chciała, by traktowano ich jak mieszańców – pół Żydów i pół Niemców. Mimo rozstania wciąż przychodziła, podając się za nauczycielkę muzyki, przynosiła jedzenie i ubrania. Nigdy nie przyszyła obowiązkowej gwiazdy Dawida do ubrania. Zmieniała miejsca zamieszkania, a oni nie wiedzieli, gdzie można ją znaleźć. Po prostu pojawiała się zawsze, kiedy jej potrzebowali. Kiedy babcia zaczęła chorować, mama została z nimi na stałe. Ryzykowała, ale nie było innego wyjścia. Potem babcia umarła, a starszy brat odszedł, bo nie mógł pogodzić się z żydowskim pochodzeniem mamy. Uważał, że to przez nią spotykają ich wszystkie nieszczęścia. Christian nie rozumiał Arnolda. Dla niego mama była wspaniałą osobą, o której zawsze myślał z miłością.

– Koniec przerwy. Do roboty! – Głośna komenda dowódcy grupy przerwała rozmyślania.

Chłopcy w wieku Christiana i nawet młodsi ruszali się jak staruszkowie. Byli niedożywieni, a w kościach i mięśniach czuli całe tygodnie dźwigania kawałów gruzu, wyciągania żelaznych prętów i wydobywania drewna, które mogło nadać się na opał. Nawet zamarznięte ludzkie szczątki między stertami cegieł nie robiły już na nich żadnego wrażenia. Większość chłopców była bezdomna. Stracili bliskich podczas nalotów, a ojcowie nie żyli albo byli na froncie. Cała grupa nocowała w budynku szkoły, gdzie zapewniono im skromne wyżywienie i opiekę dorosłych. W zamian służyli ojczyźnie, uprzątając gruz.

Christian miał dość tej pracy. Wykonywał ją od końca listopada czterdziestego czwartego, kiedy błąkającego się po ulicy spotkał dawny nauczyciel, stary pan Schneider. Ledwie rozpoznał Neumanna w wysokim, chudym, skrajnie zabiedzonym chłopcu. Wziął go do siebie, ale jego żona od razu dała gościowi do zrozumienia, że nie jest mile widziany. Każdy kęs jedzenia stawał Christianowi w gardle, a awantury, jakie kobieta robiła mężowi, były słyszane aż na ulicy. Kiedy tylko pan Schneider powiedział mu o obozie w szkole, natychmiast się tam zgłosił. Nie wiedział, że czeka go praca od świtu do zmroku, a przecież on chciał mieć czas na szukanie. Niczego innego nie robił od dnia, kiedy uciekł z bezpiecznego domu cioci Marty w Altreben i wrócił do Berlina. Wielokilometrowa piesza wędrówka z dworca przez dopiero co zbombardowane miasto, potem widok sterty gruzów w miejscu domu, zaglądanie w martwe twarze ludzi wyciągniętych z zasypanej piwnicy i ta niesamowita ulga, którą poczuł przy ostatnich zwłokach. Mamy ani brata tam nie było. Ugięły się wtedy pod nim nogi. Ukląkł przy obcym ciele i zapłakał. Ktoś ścisnął go za ramię, chcąc dodać otuchy, a przecież powodem jego łez nie była rozpacz. Odtąd przez dwa tygodnie szukał matki bez przerwy. Błądził po ulicach wielkiego miasta, żywił się w darmowych jadłodajniach, na stacjach metra chronił się przed bombami, wciąż się rozglądał, szukając znajomej twarzy, ale bez rezultatu. Mogła być wszędzie, a niewykluczone, że zginęła, tylko gdzie indziej.

Wiedział, że musi ją odnaleźć, a jednocześnie wiązał go ten syzyfowy trud, który każdego ranka zaczynał się od nowa. Obok pracowała grupa francuskich jeńców, sto metrów dalej strażnicy pilnowali więźniów z obozu. Wszyscy zajmowali się tym samym – próbowali przywrócić miastu normalność. Gdyby porzucił służbę, nie miałby dokąd pójść. Jak wcześniej błąkałby się głodny i bezdomny, aż wreszcie pochwyciłby go patrol SS i nie sprawdzając niczego, powiesił na latarni jako dezertera. Jedyną szansę widział w tym, że kiedy skończy czternaście lat, zgłosi się na przysposobienie obronne. „Może dadzą mi pistolet – marzył. – Poproszę o przepustkę i przez część dnia będę przeczesywać ulice i schrony” – planował.

– Stać! – Krzyk komendanta przerwał dopiero co wznowioną pracę. Tym razem nie chodziło o odpoczynek. Jeden z chłopców zauważył w gruzach coś, co mogło być niewybuchem. – To musi sprawdzić wojsko. My przechodzimy dalej! – rozkazał, wskazując kierunek.

Wolnym krokiem przesunęli się o sto metrów. Znaleźli się bardzo blisko ruin kamienicy, w której mieszkał Christian. Z budynku został tylko osmalony fragment ściany z wciąż wiszącym na niej zlewem. Chłopak nie mógł oderwać od niego wzroku. „Tam była kuchnia” – przypominał sobie. Nagle dostrzegł coś poniżej. Oderwał się od grupy i ruszył przed siebie, jakby zaczęła przyciągać go niewidzialna siła.

– Neumann, dołącz do kolumny! Co robisz, do cholery?!

Nie słyszał wrzasków dowódcy. Szedł wpatrzony w jeden punkt, dopóki kawał muru nie zagrodził mu drogi. Na czarnej od sadzy powierzchni ktoś wydrapał napis: ARNOLDZIE, CHRISTIANIE, ŻYJĘ. ANHALTER BAHNHOF[1]. MAMA.

2

W kwietniu 1945 roku pierścień oblężenia wokół Berlina zamykał się nieubłaganie. Już tylko nieliczni mieli odrobinę nadziei na odwrócenie biegu wypadków. W tych biurach i fabrykach, które mimo ekstremalnych warunków jeszcze działały, pracownicy dodawali sobie otuchy, rozmawiając o odsieczy mającej nadejść lada dzień. Po cichu w obecności najbardziej zaufanych wyrażano nadzieję, że Führer dogada się z Amerykanami i podda im miasto, zanim wkroczą do niego Rosjanie. Panował chaos. Obrońcom Berlina brakowało wszystkiego, łączność między oddziałami rwała się, rozkazy często wydawane były bez wcześniejszego rozpoznania. W miejsce zabitych i rannych dowódcy dostawali uzupełnienie w postaci starców i dzieci z Volkssturmu[2]. Ludność cywilna, wśród której było około pół miliona uchodźców, żyła od nalotu do nalotu. Niektórzy wychodzili z piwnic, schronów i tuneli metra tylko wtedy, gdy nie mieli już wody i żywności.

Tymczasem, wbrew okolicznościom, władze przygotowywały obchody urodzin Wodza. Na murach malowano hasła: „Berlin walczący pozdrawia Führera!”, „Nigdy się nie poddamy!”, „Wodzu, dziękujemy Tobie!”[3]. Główne uroczystości zaplanowano na Stadionie Olimpijskim, ale próżno by szukać entuzjazmu sprzed lat. Niejeden wiwatujący dawniej na cześć Hitlera, teraz najchętniej pokazałby mu pięść.

W panującym zamęcie trudno było wyjaśnić podwładnym niektóre decyzje. Okazało się, że akurat dwudziestego kwietnia, w same urodziny Wodza, część załogi obsługującej działo przeciwlotnicze na przedmieściach stolicy została przeniesiona do jednej z trzech potężnych wież obrony przeciwlotniczej mających chronić śródmieście. Wieże były doskonale uzbrojonymi twierdzami o murach grubości trzech i pół metra. Samoloty wroga nawet nie próbowały ich zniszczyć, bo żadna bomba nie mogła czegoś takiego poważnie uszkodzić. Prócz funkcji obronnej obiekty pełniły rolę bardzo bezpiecznego schronu dla mieszkańców miasta.

W takie właśnie miejsce trafili w kwietniowy dzień nierozłączni towarzysze, Arnold i Lothar. Przez dwa i pół miesiąca ich przyjaźń stała się tak trwała, że chyba nic nie mogłoby jej zniszczyć. Podczas walki i w porze odpoczynku byli jak bracia bliźniacy, zawsze razem, rozumiejący się bez słowa. Póki nie przydzielono im nowych zadań, postanowili zapoznać się z rozkładem pomieszczeń w wieży. Nie interesowały ich dolne segmenty. Tam w straszliwym smrodzie wegetowali zwykli ludzie. Brak wody uniemożliwiał im podstawową higienę. Odór tysięcy dawno niemytych ciał i piętrzących się w kątach odchodów, bo latryny dawno nie działały, był tak odrażający, że młodzi żołnierze czym prędzej wspięli się wąskimi schodami do góry, aż na dach, a właściwie betonową platformę, na której zamontowano wielkie obrotowe działo przeciwlotnicze. Trafili na chwilę względnego spokoju. Na niebie nie było samolotów, ale w oddali wciąż huczała artyleria. Chłopcy weszli jeszcze wyżej, bo okalająca taras ponaddwumetrowa betonowa bariera uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek prócz nieba.

U ich stóp rozciągało się miasto. To, co widzieli wcześniej z poziomu ulicy, nie wydawało się aż tak tragiczne. Większość budynków wciąż stała, ale przeważały wśród nich osmalone ściany bez dachów. Wieże kościołów straszyły resztkami konstrukcji. Ulice biegły prosto jak dawniej, tylko że teraz trudno byłoby się nimi swobodnie przemieszczać. Leje po bombach niczym pułapki czyhały na nieuważnych przechodniów. Karoserie wypalonych, pogiętych samochodów i wagony tramwajów odciągnięte na bok wraz ze stosami gruzów i połamanych mebli układały się w bezładne barykady. Niektóre ze szlaków komunikacyjnych oczyszczono, dzięki temu od czasu do czasu przejeżdżał niemal pusty tramwaj. Prawo do ekskluzywnej podróży mieli nieliczni, więc większość przechodniów przemieszczała się pieszo. Z wysokości wieży widać było długie kolejki po wodę zdobywaną dzięki wysokim ręcznym pompom.

Zapadał zmierzch, a może to wciąż utrzymująca się w powietrzu mieszanina pyłu i dymu pochłaniała światło dnia. Czerwona łuna na wschodzie stawała się coraz wyraźniejsza. To stamtąd dobiegał nieustanny groźny pomruk. Kiedy rozlegał się ryk syreny zwiastujący kolejny nalot, wśród ludzi stojących w ogonkach po racje żywnościowe i wodę zapanowało wprawdzie lekkie poruszenie, ale nikt nie pędził do schronu. „Przecież nie mogę wrócić bez niczego. Dzieci czekają” – myślały kobiety. Dopiero pełna niebezpieczeństw noc zdołała zapędzić je z powrotem za grube mury.

Nazajutrz po służbie Arnold nie rzucił się jak zwykle na pryczę, by choć przez chwilę odpocząć. Samoloty wroga odleciały, ale już drugi dzień trwał ostrzał artyleryjski stolicy. Wybuch za wybuchem zlewał się w nieustanną kanonadę dział obrońców i atakujących. Młody żołnierz miał dość przebywania między grubymi zimnymi murami. Była wiosna i choć nie liczył na to, że zakosztuje wyjątkowych w tych warunkach przyjemności, poszedł ku wyjściu, marząc o widoku uśmiechniętych ludzi przechadzających się między drzewami. Najpierw poczuł chłodny powiew i usłyszał szum deszczu, a potem dostrzegł jasny prostokąt otwartych drzwi. W przejściu stała dziewczyna w kompletnie przemoczonej sukience. W ręce trzymała wiadro pełne wody, zbyt ciężkie dla kruchej, delikatnej istoty. Przechylała się w przeciwną do balastu stronę, pomagała sobie, opierając naczynie o nogę i próbowała iść, rozchlapując po drodze cenny płyn.

– Daj. – Arnold złapał metalowy uchwyt. – Dokąd mam to zanieść?

Dziewczyna, zachwycona niespodziewaną pomocą, natychmiast się wyprostowała.

– Tam. – Wskazała ręką wejście do schronu. Szła przed nim pewnie, choć w dusznym mroku niewiele było widać. Była dumna, bo podążał za nią przystojny chłopak w mundurze.

– Wody! – zawołał ktoś.

– Proszę! Pić! – jęczał cichy głos za plecami. Ona była odporna na błagania nieszczęśników niemających sił, by wstać. Rytm jej kroków wybijany drewnianymi podeszwami butów prowokował bladych, zrezygnowanych ludzi do podniesienia głowy. Kluczyła między tobołami, walizkami i wyciągniętymi nogami, aż dotarli do celu. W ciemnym kącie, pośród innych siedzących na betonie, kulił się siwobrody staruszek.

– Już jestem, tatusiu – powiedziała do niego. – Daj kubek, naleję ci.

Arnold dostrzegł rękę pokrytą plamami. Dłoń się trzęsła, a z kubka na podłogę leciały cenne krople.

– Przepraszam, Arete, ty się nadźwigałaś, a ja tu...

– To nic, tatusiu. Pójdę znowu. I wcale nie dźwigałam. Ten pan przyniósł wodę. – Mówiąc to, wskazała na towarzysza.

– Możemy pójść do pompy jeszcze raz – zaproponował Arnold. – Komu wody? – zapytał i natychmiast wyciągnęły się ku niemu ręce trzymające butelki, kubki, termosy i garnki. Starał się dzielić sprawiedliwie, ale nie dla wszystkich wystarczyło. – Idziemy? – zwrócił się do zaskoczonej jego hojnością dziewczyny.

– Idziemy!

Dopiero w kolejce do pompy, stojąc w strugach deszczu, w dziennym świetle przyjrzał się jej dokładnie. Figlarne spojrzenie czarnych oczu przewiercało go na wylot. Grube brwi, ciemne jak skrzydła kruka, czarne mokre włosy sięgające do ramion, oliwkowa cera... Niepokojąca myśl zaświtała mu w głowie.

– Arete? Co to za imię? – zapytał.

– W papierach mam Areta, ale tata mówi do mnie Arete, bo tak jest ładniej. Po grecku. Bo ja urodziłam się w Grecji. Mama jest Greczynką – tłumaczyła podniesionym głosem, nie zwracając uwagi na oddalone nie więcej niż kilometr wybuchy pocisków. – Ojciec jest archeologiem. Poznał mamę podczas wykopalisk w Grecji. Kiedy się urodziłam, miał sześćdziesiąt lat, dlatego nazwał mnie Arete, czyli dziecko upragnione. Mam już piętnaście lat i teraz ja opiekuję się tatusiem – wyjaśniła, ale nie powiedziała całej prawdy. Bo po co miałaby wyjawiać przypadkowo spotkanemu chłopcu, że ojca, światowej sławy archeologa, naziści usunęli z uniwersytetu, kiedy odmówił wstąpienia do NSDAP. Gwałtowne pogorszenie sytuacji materialnej podkopało trwałość niemiecko-greckiego małżeństwa. Młoda żona odeszła od archeologa zaraz po tym, jak poznała bogatego Włocha, a że nowy mąż nie pałał miłością do dzieci, kilkuletnią córkę zostawiła z ojcem.

– A pan, panie oficerze, coś mi powie o sobie? Bo ja wciąż mówię. Już taka jestem. Ale tacie to nie przeszkadza. Nawet lubi, jak mu tak opowiadam – skończyła, patrząc mu w oczy wyczekująco.

– Nie jestem oficerem – bąknął zawstydzony. – Mam na imię Arnold. Mów mi po imieniu.

– Och! Jakie piękne imię! Starogermańskie. Oznacza orła panującego nad wszystkim.

Młody żołnierz wyprostował się dumnie.

– Skąd to wiesz? – zapytał.

– Dużo czytam. To znaczy dużo czytałam, jak tata był w pracy.

– Kiedy jeździł na wykopaliska?

– Nie. Jak zostaliśmy bez mamusi, tatuś przestał wyjeżdżać. Dostał pracę w magazynie w muzeum. Ja akurat zaczęłam chodzić do szkoły. Kiedy wracałam, w domu nie było nikogo, więc brałam jakąś książkę i sobie czytałam do wieczora.

Arnold nie zapytał, dlaczego wybitny archeolog musiał pracować w magazynie ani co stało się z matką dziewczyny. Wydawało mu się, że zbytnia dociekliwość mogłaby sprawić jej przykrość, poza tym wolał być ostrożny. W Niemczech pewnych pytań się nie zadawało, jeśli nie chciało się usłyszeć niewygodnych odpowiedzi. Chętnie za to pobyłby dłużej z gadatliwym stworzeniem, ale musiał wracać. Dostarczył wiadro na miejsce, rzucając zaciekawione spojrzenie na naukowca owiniętego w koc, i odszedł.

– Do zobaczenia! – zawołała za nim Arete.

Biegnąc na górę, przeskakiwał po dwa schodki. Miał wrażenie, że promień słońca wkradł się między ciemne chmury w jego duszy.

– Gdzie byłeś tyle czasu? – Lothar był poważnie zaniepokojony. – Już myślałem, że coś się stało.

– Wyobraź sobie, spotkałem dziewczynę – wyznał Arnold od razu, jakby nie słyszał słów przyjaciela.

– Dziewczynę? – Lothar nawet nie próbował ukryć niesmaku. – Jaką dziewczynę mogłeś spotkać w tym Hadesie?

– Nawet nie wiesz, jak celnie trafiłeś. – Neumann roześmiał się. – Ona jest pół-Greczynką. Pomogłem jej nosić wodę do schronu. Jutro znowu pójdę. Na imię ma Arete...

3

Mimo wiosny wciąż padał deszcz i wiał chłodny wiatr. Pociski wybuchały coraz bliżej. Jeśli wcześniej opuszczenie piwnicy lub schronu było ryzykowne, teraz stało się śmiertelnie niebezpieczne. Żyć jednak było trzeba. Zdesperowane kobiety, na których spoczywał obowiązek opieki nad dziećmi, chorymi i starcami, wyprawiały się po prowiant, zastanawiając się, czy uda się wrócić do rodzin. Nierzadko pocisk padał w sam środek kolejki po chleb i suchą kiełbasę, zabijając lub ciężko raniąc stojące tam osoby. Służby medyczne przybywały tak szybko, jak to możliwe, zabierały okaleczonych, zwłoki odkładano na bok i kolejka przesuwała się do przodu. Berlińczycy, dotąd przestrzegający prawa, przestawali zwracać uwagę na zakazy. Mnożyły się włamania do sklepów spożywczych porzuconych przez właścicieli i do piwnic służących za magazyny. Zorganizowane grupy desperatów wyruszały w pełną niebezpieczeństw drogę ku nieustannie ostrzeliwanym terenom kolejowym, gdzie podobno stały wagony pełne ziemniaków. Robili wszystko, byle przeżyć.

Zdarzały się jednak długie godziny, kiedy nikt nie odważył się wychylić głowy na zewnątrz. Leciały bomby, wyły organy Stalina[4], ziemia kołysała się, drżały mury najpotężniejszych schronów. Przyczajeni w nich ludzie tracili resztki cierpliwości. Niejeden marzył tylko o tym, by wreszcie skończyła się męka. Tematy rozmów mogłyby doprowadzić do depresji zdrowego, szczęśliwego człowieka, a co dopiero udręczonych mieszkańców podziemnego świata Berlina. Mnożyły się samobójstwa, a ciała nieszczęśników leżały wśród żywych, rozkładając się w wilgotnym, nasyconym wyziewami powietrzu. Nerwy napięte do ostatnich granic sprawiały, że kłócono się o byle co: płacz dziecka, uporczywy kaszel, zawieruszony sweter.

W trudnym do opisania fetorze był też czas na miłość. Nie taką z długim okresem narzeczeństwa, pierścionkiem, nocą poślubną, miesiącem miodowym. Dziewczęta, nasłuchawszy się opowieści o straszliwych gwałtach, pragnęły stracić dziewictwo, zanim przyjdą ONI – brutalni, bezlitośni i mściwi. W zakamarkach piwnic i schronów, w ruinach domów przyszedł czas na miłość pospieszną, nieintymną, byle jaką i z byle kim.

Pewnego kwietniowego wieczoru odgłosy takiej miłości słyszała zawstydzona Arete przytulona do swego taty. Nie wiedziała, kto sapie, jęczy i płacze. Może nie byłoby to takie przykre, gdyby nie obecność ojca, wciąż wrażliwego i nieodpornego na brutalność życia. Wolałaby być we własnej piwnicy, ale przyszli tutaj, kiedy zorientowała się, że ojciec już nie daje rady zbiegać po schodach, gdy zawyje syrena. Często kazał jej samej uciekać z mieszkania. Nie chciała go opuścić i kłócili się przez cały nalot. W końcu zdecydowali oboje, że najbezpieczniej będzie w potężnej wieży przeciwlotniczej. Z początku codziennie razem wychodzili na powietrze, później Arete zaczęła zostawiać wymizerowanego ojca i sama wyprawiała się po jedzenie i wodę. On z każdym dniem stawał się coraz bardziej apatyczny, a nogi, już wcześniej słabe, coraz częściej odmawiały mu posłuszeństwa.

Zawstydzające dźwięki ucichły, a mury przestały drżeć. Dziewczyna usłyszała równy, spokojny oddech ojca. Podjęła decyzję. Szybko wydostała się z labiryntu korytarzy i klatek schodowych. Wyszła na zewnątrz. Drżała z chłodu i strachu. Na szczęście przestało padać. Wiatr rozgonił dym i chmury. Miasto wyglądało upiornie. Płonęły budynki, gdzieniegdzie chyłkiem przemykali ludzie. Jedni zaglądali w twarze trupów, których nikt nie sprzątał, inni dokądś zmierzali. Być może chcieli dotrzeć do swych domów, tak jak czarnowłosa dziewczyna. Już miała ruszyć dalej, kiedy usłyszała za plecami:

– To ty, Arete?

– Arnold?

– Wyszedłem na moment. A ty?

– Idę do naszego mieszkania po czyste rzeczy. Wszystko brudne, a prać nie ma gdzie.

– Nie możesz! To niebezpieczne. Nie idź.

– To niedaleko. Wrócę raz-dwa. Posłuchaj... Nic się nie dzieje.

Odgłosy bitwy wcale nie ucichły, ale wszystko rozgrywało się gdzieś daleko. Śródmieście wydawało się zapomnianą przez wroga wyspą.

– Idę z tobą. – Arnold nie wyobrażał sobie, że mógłby pozwolić jej na samotną wędrówkę. – Mam chwilę przerwy. Nawet się nie zorientują, że mnie nie ma. Mówisz, że to niedaleko?

– Tak, przejdziemy przez park, a potem tylko jedna przecznica i jesteśmy na miejscu.

Mimo całkowitej zmiany krajobrazu dziewczyna szła przed siebie bez wahania, jakby znała tu każdy kawał muru, lej po bombie i wiszącą nad przejściem ścianę. Byli już blisko, kiedy natknęli się na kobietę siedzącą na betonowej bryle wbitej w chodnik. Nie zwracała na nich uwagi. Pochylona do przodu wpatrywała się w coś, co widziała tylko ona. Właśnie ją mijali, kiedy zaczęła śpiewać.

– Kołysanka? – szepnął zdziwiony Arnold.

– Tak. Śpiewa ją od miesiąca. Myślałam, że dała już spokój, ale nie, wciąż tu jest.

– Dlaczego?

– Poszła po chleb. Synka zostawiła u sąsiadki. Zaczął się nalot. Nie zdążyła wrócić. Wszyscy w kamienicy zginęli. Pełna piwnica ludzi. Bomba spadła prosto na nich. Z niektórych nic nie zostało. Jej dziecka też nie znaleziono. Nie wiem, co ona myśli. Chyba nadal go szuka. Przychodzi wieczorami i zawsze śpiewa tę samą kołysankę.

Wkrótce zatrzymali się przed dwupiętrowym budynkiem, a właściwie jego połową. Reszta zmieniła się w nieregularne osypisko.

– Tam mieszkamy. – Arete pokazała otwór okienny na parterze. – Chodźmy.

W ciemnościach odnalazła drzwi i otworzyła je kluczem wyjętym z kieszeni. W sytuacji, kiedy każdy mógł wejść do środka prosto z ulicy przez wybite okno, czynność ta wydała się Arnoldowi absurdalna, ale nic nie powiedział.

Mieszkanie nie było splądrowane. W księżycowej poświacie zobaczył stosy książek. Leżały wszędzie. Na podłodze, na stole i w okazałej szafie bibliotecznej. Każdą rzecz pokrywała gruba warstwa kurzu, a pod stopami chrzęściło szkło.

Arete stanęła na krześle i wprawnymi ruchami zaczepiła gruby koc, zasłaniając okno. Na moment zrobiło się zupełnie ciemno, ale wkrótce pomieszczenie rozjaśnił ciepły blask świecy. Dziewczyna wyciągnęła z szafy poszwę na pierzynę i szybko załadowała do niej ubrania. Arnold pomyślał, że już mogą wracać, ale ona uśmiechnęła się przepraszająco.

– Muszę choć trochę się umyć – powiedziała i zniknęła za drzwiami kuchni. Zgromadziła tam zapas wody. Nie nadawała się do picia, ale do wszystkiego innego można było jej użyć.

Arnold został sam. Zaintrygowały go książki. Prawie zapomniał, jak lubił się uczyć. Wycierał palcami zakurzone napisy i odczytywał tytuły. Niektóre znał z dzieciństwa. Nieoczekiwanie z głębin pamięci wypłynął obraz matki czytającej bajki na dobranoc. Jej twarz pochylona nad książką, później uścisk, uśmiech pełen miłości i zapewnienie, że nie ma czego się bać, bo ona jest blisko. Wciągnął głęboko powietrze i gwałtownie zamrugał, by pozbyć się łez napływających do oczu. Na chybił trafił chwycił grzbiet ozdobnej okładki.

– Odyseja – szepnął z nabożną czcią. Stanął bliżej świeczki z eposem Homera w dłoniach i poruszając bezwiednie ustami, czytał. Nie zauważył, że Arete wyszła z kuchni i stanęła za nim.

– O mnie też tam jest – powiedziała z nutką zarozumialstwa.

– Gdzie? Pokaż.

– O, tu. Posłuchaj. – Oboje pochylili głowy nad słabo oświetlonymi strofami. Ona znała je prawie na pamięć, ale miło jej było stać blisko chłopca i szeptać w ciemność słowa przeznaczone tylko dla niego:

Boski Odysej izbę prędkim mierzył krokiem,

Od Ateny odziany leciuchnym obłokiem,

Aż dopadł Alkinoja – siedział przy Arecie,

I gdy Odysej dłońmi kolana jej splecie,

Naraz zeń święty obłok zsunął się ze wszystkiem

I w izbie zmilkli goście – zdumieni zjawiskiem,

Patrzali na przybysza. On wniósł prośbę, którą

Miał w tych słowach: „Areto, Reksenora córo!

Błagam...[5]

Nagle coś huknęło i potężny podmuch przewrócił ich na podłogę. Świeca zgasła, a koc sfrunął na stół. Leżeli oszołomieni. Usłyszeli rozpoczynającą się niedaleko kanonadę. Należało czym prędzej wracać do wieży, ale oni choć przez kilka chwil chcieli być jeszcze tylko ze sobą. Arnold objął Arete ramieniem i przytulił. Całował pełne usta, gęste brwi i przymknięte powieki. Dziewczyna oddawała mu pocałunki. Nie było czasu na wstyd. Jutro mogą być martwi.

4

Lothar obserwował Arnolda spod półprzymkniętych powiek. Usiadł pod ścianą, a rozgrzane z wysiłku plecy oparł o zimny mur. Chwila wytchnienia i znowu pójdą do pracy. Obsługiwali działo znajdujące się wewnątrz wieży. W pomieszczeniu przypominającym celę znajdował się tylko jeden jasny punkt – sporych rozmiarów otwór w grubym murze, przez który wystawała na zewnątrz długa lufa. Tym razem kazano celowniczemu skierować ją w dół. W śródmieściu pojawiły się czołgi wroga znacznie groźniejsze niż samoloty, bo torowały drogę żołnierzom mającym zadać ostateczną klęskę osłabionym i pozbawionym woli walki siłom niemieckim.

Spojrzenie Lothara straciło dawną życzliwość i czułość. Druh go zdradził! To nie do wiary, że jeszcze kilka dni temu przysięgali sobie, że jeśli będzie trzeba, umrą razem za ojczyznę. Widzieli przecież, jak niewiele gorliwości było w regularnych oddziałach. Doświadczeni żołnierze nie wierzyli w zwycięstwo. „To hańba! – mówili sobie dwaj przyjaciele. – Tylko na nas może teraz liczyć Hitler. Tylko my, Hitlerjugend, jesteśmy wierni do końca. Skoro nie ma już żadnych szans na ocalenie, umrzemy piękną śmiercią”.

Kiedyś w marcu natknęli się na ulicy na patrol SS, który sprawdzał dokumenty młodego mężczyzny. Przystanęli ciekawi, co będzie dalej. Zatrzymany był prawdopodobnie dezerterem. Zaprzeczał, ale sprawa wydawała się oczywista. Zdrowy człowiek w wieku poborowym nie walczył, tylko chodził po mieście z chlebem pod pachą. Wyrok był natychmiastowy. Zdrajcy kazano napisać na dużym kawałku tektury: „Jestem tchórzem”. Wiedział, co go czeka. Błagał, tłumaczył, że żona jest śmiertelnie chora, a on musi zajmować się małymi dziećmi. Ręka mu się trzęsła tak, że nie mógł pisać. Esesman rozejrzał się i zobaczył Arnolda i Lothara. „Chodź. – Skinął na Lothara. – Pisz, bo ta świnia nawet teraz nie umie się zachować”. Lothar wykonał polecenie i przyczepił tekturę do płaszcza mężczyzny. „Teraz ty. – Esesman wskazał Arnolda. – Powiesisz go”. Lothar obserwował towarzysza. Był z niego dumny, bo ten nie zawahał się ani przez chwilę. Przerzucił sznur przez konar drzewa i założył pętlę na szyję zdrajcy. Często wracali to tego wydarzenia. Uważali je za rodzaj inicjacji. Po raz pierwszy ujrzeli z bliska, jak z ich rąk umiera człowiek. Dzięki temu czuli się mocniejsi, bardziej odporni na to, co przyniesie los.

Wszystko się zmieniło, odkąd nieodłączny dotąd przyjaciel poznał dziewczynę. To jej wina, że Arnold nie był taki jak przedtem. W dodatku wybrał go na powiernika. „Jak śmie? – oburzał się Lothar. – Dzisiaj rano powiedział, że po wojnie chciałby skończyć szkołę i pójść na studia. Niewiarygodne, jak szybko zmienił podejście do walki. Po wojnie! Przecież wojna będzie trwała jeszcze długo, aż do ostatecznego zwycięstwa! Trzeba całkowicie poświęcić się walce, a nie planować przyszłość. Wystarczyło, że poznał dziewczynę, a stał się innym człowiekiem. Muszę zrobić z tym porządek. Ona nie może wszystkiego zepsuć” – postanowił.

Jeszcze tego samego dnia Lothar poszedł do dowódcy. Przełożony mocno się zdziwił, ale powiedział, że rozumie i pochwala. Wieczorem oznajmił Arnoldowi i jego druhowi, że za godzinę mają się zgłosić do najbliższej jednostki. Linia frontu przebiega już przez centrum, straty są bardzo duże, więc piechota potrzebuje uzupełnienia.

Arnold poczuł się, jakby ktoś uderzył go obuchem. Zaledwie ją poznał, kilka razy pocałował i koniec? Już nigdy nie ujrzy Arete? Dlaczego los tak się na niego uwziął? Dlaczego teraz?

Czym prędzej pobiegł w dół do schronu. Odór bijący z korytarzy budził mdłości, ale nie zwracał na to uwagi. Szukał drogi w półmroku, omijał ludzi, którzy o coś go prosili. Tam, gdzie zwykle siedzieli ojciec z córką, zobaczył pusty kąt. Rozejrzał się i dostrzegł starca wolno idącego korytarzem.

– Panie profesorze, gdzie jest Arete?

– Nie jestem pewien... Mówiła, że gdzieś idzie. Po chleb? – zastanowił się i przystanął. – Młodzieńcze, czy tam na zewnątrz jest bardzo niebezpiecznie?

– Nie. Teraz jest spokojnie – skłamał Arnold. – Panie profesorze, proszę jej przekazać, że mnie przenoszą. Jak tylko będę mógł, zajrzę do niej.

Wracając na górę po rzeczy, jeszcze się rozglądał, czy gdzieś jej nie zobaczy. Na próżno.

W nowym miejscu zorganizowano im szybkie przeszkolenie z taktyki walk ulicznych. Potem dostali broń – zdezelowany karabin na ramię, amunicję do kieszeni i pancerfaust do garści. Patrzyli, nie wierząc, że to możliwe. „Tym mamy bronić Berlina?” – myślał każdy z dziesięciu chłopaków. Niektórzy wyglądali na dwunastolatków. Próżno dociekać, czy znaleźli się tu przymuszeni, czy zgłosili się na ochotnika. Prócz Lothara i Arnolda wszyscy mieli na sobie cywilne ubrania z opaską Volkssturmu na rękawie. Rosjan tu jeszcze nie było, więc na razie mieli budować barykady w poprzek ulic. Pracowali do wieczora, mimo że pociski artyleryjskie wciąż wybuchały w pobliżu. Następny dzień upłynął na tym samym. Czasem ostrzał był tak intensywny, że mogli tylko czekać ukryci w jakiejś piwnicy. Do budowy barykad zatrudniono też cywilów. Kobiety narzekały i szemrały, bo nawet one wiedziały, że to wszystko na próżno. Do posłuszeństwa skłaniał je widok trupów z kartkami na piersiach. Zawisnąć można było za sianie defetyzmu, dezercję, zdradę, szpiegostwo, podejrzenie o samookaleczenie, niedostateczną dbałość o broń, słowem – za cokolwiek. Lotne sądy we wszechobecnym chaosie działały bardzo sprawnie.

Ludzie zajęci wznoszeniem kolejnej zapory podnieśli głowy na widok dwóch esesmanów prowadzących grupę chłopców. Nie mieli więcej niż szesnaście lat i byli przerażeni tym, co ich czeka. Na pewno schowali się w jakiejś piwnicy, bo mieli już dość bezsensownej walki, a teraz oskarżeni o dezercję prowadzeni są na śmierć.

– Hej, wy! – zawołał esesman do Arnolda i Lothara nadzorujących cywilów. – Popilnujcie aresztantów. My sprawdzimy resztę piwnic.

Posłusznie skierowali lufy karabinów w stronę grupki przestraszonych dzieciaków. Najwyższy rozglądał się, jakby szukał szansy ratunku. Właśnie to sprawiło, że Arnold zwrócił na niego uwagę. Przyjrzał mu się baczniej. Kogoś mu przypominał.

– Christian? – powiedział do siebie półgłosem, ale chłopak usłyszał swoje imię. Obrócił twarz ku bratu. Też go poznał. Patrzył mu prosto w oczy. Coś szepnął zbielałymi ustami i zaczął się cofać w stronę fasady zrujnowanej kamienicy. Najpierw wolno, potem nagle odwrócił się i pobiegł. Lothar błyskawicznie podniósł karabin. Strzelił, ale nie trafił. Strzelił znowu, jednak Christian zdążył zniknąć za murem. Inni dezerterzy, korzystając z zamieszania, też się rozpierzchli i przyczaili w ruinach.

– Coś ty zrobił! – Lothar był wściekły na Arnolda. – Puściłeś go, zdrajco! Teraz nas zabiją.

– Szybko, schowajmy się! – zawołał Neumann i trzymając nadal karabin, pobiegł przed siebie.

Esesmani, wywabieni strzałami na zewnątrz, rozglądali się wokół, próbując odnaleźć winowajców.

– Gdzie oni są? – wrzeszczeli do zobojętniałych cywilów. Ci wzruszyli tylko ramionami i wrócili do pracy.

Tymczasem Arnold z Lotharem czekali ukryci w leju po bombie.

– Podejrzewałem, że jesteś zdrajcą.

– Ty też pozwoliłeś, żeby uciekli. W razie czego zawiśniemy obaj. – Arnold nie zamierzał tłumaczyć się przed kolegą.

– Co teraz?

– Idziemy z powrotem. Oni nawet nie pamiętają, jak wyglądamy – powiedział Neumann, siląc się na spokój.

Spotkanie z bratem mocniej wstrząsnęło Arnoldem niż groźba śmierci. Christian bardzo się zmienił. Wcale nie był podobny do dziecka, które dwa lata temu wyjechało do ciotki Marty do Altreben. Nie wiedział, jak go rozpoznał w wysokim, chudym chłopaku o smutnym spojrzeniu. „Co on szeptał? – próbował sobie przypomnieć. – Mama żyje? Czy to możliwe? Mama żyje? – Czuł szaleńcze bicie serca. – Jeszcze wszystko mogę naprawić”. Podczas posiłku nie zwracał uwagi na pretensje i rozterki Lothara. Myślał o dawnym szczęśliwym życiu. Christian, mama, babcia – ich twarze przewijały się w pamięci. Kto mu to wszystko odebrał, kto jest winien? W gardle czaił się szloch. Pochylił się, by zawiązać sznurowadło. Nie zauważył pełnego rozczarowania i nienawiści spojrzenia towarzysza.

Od spotkania z bratem minęły dwa dni. Teraz walczyli naprawdę. Bili się o każdy most, dom, piwnicę i mur. Zawsze zaczynało się tak samo. Najpierw leciały pociski. Ogłuszające wycie i wybuchy wbijały w ziemię i roznosiły w pył wszystko wokół. Potem zapadała krótkotrwała cisza, a na jej końcu pojawiał się upiorny dźwięk. Jednostajny, narastający, chrzęszczący, przytłaczający. Czołgi.

Nerwy Arnolda napięły się niczym postronki. Wysunął pancerfaust przez piwniczne okienko. Wycelował i zwolnił spust. Pocisk stoczył się po metalowej ramie od łóżka, którą ktoś umieścił na pancerzu. Młody żołnierz jak automat obrócił się i zaczął uciekać. Trzeba pozwolić czołgom przejechać, a potem zaatakować z tyłu. Między piwnicami przebito ściany, dzięki czemu mógł szybko przemieścić się o kilkadziesiąt metrów dalej. Tu, na dole, wcale nie było bezpieczniej niż na dachu albo między domami. Biegnący za czołgami Rosjanie wrzucali do piwnic granaty. Nie sprawdzali, czy są tam żołnierze, czy kobiety z dziećmi. Wchodzili do domów, torując sobie drogę seriami karabinów maszynowych. Wszędzie leżały ciała, ludzkie kończyny albo trudne do rozpoznania szczątki. Bieg, strzały, bieg, wybuch, bieg. Dym gryzł w oczy i zatykał płuca. „Pić!” Arnold, ciężko dysząc, oparł się o ścianę. To już niedaleko do wieży przeciwlotniczej. Zaraz zobaczy Arete. Schronił się za drzewami. Strzelił na oślep i pobiegł w kierunku wejścia. Strażnicy, widząc swojego, wpuścili go do środka.

Na widok żołnierza z bronią w schronie wybuchła panika.

– Wynoś się! – krzyczeli przerażeni ludzie. – Oni przyjdą tu za tobą i nas zabiją!

Nie zwracał uwagi na ich gniew. Szukał Arete. Jest! Zdyszany upadł przed nią na kolana.

– Bałem się, że umrę, zanim cię zobaczę – wydyszał. Ona zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się mocno, nie zwracając uwagi na otoczenie. Chwila szczęścia trwała krótko, bo zaraz ktoś odciągnął chłopaka na bok. Gdzieś zginęła broń, czyjeś ręce zdarły z niego mundur i narzuciły cywilne ubranie. Teraz był jednym z nich. Nie zagrażała im jego obecność. Mimo to czuł, że powinien odejść.

– Jutro wieczorem w twoim mieszkaniu – powiedział, jakby umawiał się na najzwyklejszą randkę, i zniknął w labiryncie korytarzy.

Nazajutrz walki wciąż trwały. Nikt nawet nie zauważył pierwszej wiosennej burzy, jaka przeszła nad Berlinem. Artyleria zagłuszyła grzmoty i szemranie ciepłego deszczu, a dym zasłonił niebo. Wkrótce drobne krople zmieniły się w ulewę, tak silną, że zaczęły przygasać płomienie pożarów. Zbliżał się wieczór.

Arete przykryła kocem kaszlącego ojca.

– Zaraz wrócę, tatusiu – szepnęła mu do ucha i odeszła cichutko, by nie spłoszyć lekkiego snu.

– Jest rozkaz, żeby nikogo nie wypuszczać – powiedział wartownik, kiedy dotarła do wyjścia.

– Ja tylko na chwilę. Już nie mogę znieść tej duchoty. Niedobrze mi.

– Zwariowałaś, dziewczyno?

– Proszę. – Czarne oczy błyszczały, a chłopiec był młody. – Tylko minutkę, błagam. Stanę przy drzwiach, parę razy odetchnę i wracam.

Żołnierz, prawie dziecko, może rówieśnik, dał się zwieść. Odrobinę uchylił ciężkie wrota.

– Wystarczy? Stań tu. – Wskazał miejsce przy ścianie blisko drzwi, ale ona, zaledwie ujrzała wąską szparę, ruszyła w mrok rozświetlony płomieniami pożarów.

– Tylko park i jedna przecznica – szepnęła do siebie, skacząc przez kałuże i ciała poległych, których nikt nie zbierał. Żołnierzom w niemieckich mundurach wydawało się, że to omamy wzrokowe. Między drzewami, w coraz słabszym świetle kończącego się dnia, ujrzeli gnającą przed siebie drobną postać z czarnymi, rozwianymi włosami. Po chwili zniknęła im z oczu. Pędziła co tchu, choć słyszała czołgi, strzały i krzyki. Dopadła zdyszana do drzwi i otworzyła je kluczem. Wewnątrz zastała tylko pył i bezład. Podmuchy eksplozji rozrzuciły książki, rozbiły szkło w biblioteczce, zrzuciły obrazy ze ścian. Nie zwracała na to uwagi. Do miski nalała wody pełnej okruchów tynku, umyła się i przebrała w czystą sukienkę. Najpiękniejszą, jaką miała – w czerwone maki na białym tle.

Potem postawiła krzesło naprzeciwko drzwi, usiadła na nim, położyła ręce na kolanach i czekała spokojnie, choć jazgot bitwy narastał. Była pewna, że ukochany przyjdzie.

Arnold nie walczył, ukrywał się, bo nie miał munduru i broni. Nawet teraz, kiedy już nic nie miało sensu, mógłby być wzięty za dezertera i rozstrzelany. Pamiętał o spotkaniu. Zaledwie skończyła się ulewa, zniknął z oczu śledzącego go Lothara. Zazdrosny towarzysz znalazł go jednak. Zobaczył, jak Arnold przytulony do muru wypatrywał snajpera w pustych otworach okiennych, a potem przebiegł na drugą stronę czegoś, co było kiedyś ulicą. Lothar jak cień podążył za nim. Obaj zdawali sobie sprawę, co im grozi, ale każdego gnało uczucie silniejsze od rozsądku. Arnold co chwilę przystawał i zastanawiał się, w którą stronę powinien iść, potem ruszał przed siebie pochylony. Ktoś strzelił do niego, ale nie trafił. „To tu” – domyślił się, ujrzawszy kobietę siedzącą na kawałku muru wbitym w chodnik. Wyprostował się i obrócił, wypatrując domu Arete.

Seria z karabinu maszynowego skosiła ich obu. Upadli trafieni w brzuchy. W oczach Arnolda najpierw pojawiło się zaskoczenie na widok zakrwawionego Lothara leżącego nieopodal, zaraz jednak wszelkie inne doznania wyparł ból, tak straszny, niewyobrażalny, że przejmujący krzyk wydobył się z obu ust. Płakali i złorzeczyli ci, którzy marzyli o pięknej śmierci za ojczyznę. Lothar umilkł pierwszy. Arnold cierpiał dalej. Przeciągły jęk zmienił się w błaganie:

– Mamo! Mamo, ratuj!

Kobieta siedząca na murze podniosła głowę. W zgiełku bitewnym, pośród ryku dział i chrzęstu czołgów, usłyszała znajome wołanie. Podniosła się i poszła w jego kierunku. Przystanęła nad niebieskookim chłopcem o twarzy wykrzywionej bólem nie do zniesienia. Usiadła na bruku, położyła jego głowę na swe kolana i zaczęła nucić kołysankę, głaszcząc jasne włosy. Śpiewała mu o księżycu, który właśnie wstał, gwiazdach błyszczących na niebie, mgle unoszącej się z łąk i świecie tak cichym i słodkim, że można zamknąć bezpiecznie oczy i zasnąć. A jeśli miałby to być sen wieczny, nie trzeba się bać niczego, bo Bóg jest miłosierny[6].

Mijały kwadranse. Zgiełk na zewnątrz stał się tak głośny, że siedząca na krześle Arete zasłoniła uszy dłońmi. Nagle wszystko się skończyło. Zapadła cisza. Dłonie wróciły na złączone kolana. Usłyszała czyjeś kroki. Serce pobudzone nadzieją przyspieszyło. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Zerwała się i wygładziła sukienkę. W świetle pożarów zobaczyła obcego żołnierza z bronią gotową do strzału. Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia. On patrzył na nią równie zdziwiony. Potem obrócił się i zawołał coś do towarzyszy. Weszli, wypełniając małe pomieszczenie.

W dusznym schronie, wolno, trzymając się ściany, profesor archeologii chodził wąskim korytarzem i zaglądał w upiorne twarze oświetlone odbiciem fluorescencyjnej farby.

– Arete! – wołał słabym głosem. – Arete – skarżył się – przecież miałaś zaraz wrócić. Arete, córko upragniona, gdzie jesteś?

5

Minęło pięć miesięcy, odkąd skończyła się wojna, a Berlin, podobnie jak całe Niemcy, nadal uczył się życia w zupełnie innej rzeczywistości. Najpierw całe miasto podlegało Armii Czerwonej, później decyzja wielkich mocarstw podzieliła je na strefy: radziecką, amerykańską, angielską i francuską. W lipcu ruiny dawnej stolicy Rzeszy zaroiły się od żołnierzy w mundurach czterech armii okupacyjnych. Początkowo przemieszczanie się między strefami nie nastręczało specjalnych trudności, a ci, którzy mieli powody, by nie ryzykować przechodzenia przez punkty kontrolne, wędrowali do celu swoimi ścieżkami.

Tylko niektórzy żyli w miarę wygodnie w ocalałych domach. Inni, wraz z uciekinierami ze wschodu, koczowali w ruinach, piwnicach, na dworcach kolejowych, w tunelach metra i szybkiej kolei miejskiej. Jednym i drugim brakowało niemal wszystkiego, a najbardziej opału i żywności. Władze okupacyjne powołały podporządkowaną im administrację niemiecką, ale ta nie była w stanie zaradzić piętrzącym się trudnościom. Dodatkowo całe Niemcy były terenem, po którym przemieszczały się rzesze ludzi. Bezdomni ze zbombardowanych miast próbowali znaleźć nowe miejsce do życia, cudzoziemscy więźniowie obozów pracy uwolnieni przez aliantów wracali pieszo do swoich krajów, jeszcze inni szukali zaginionych bliskich. Już w 1943 roku alianci, dostrzegając problemy wywołane przez politykę nazistowskich Niemiec, masowe wysiedlenia, deportacje oraz zabieranie matkom małych dzieci w celu ich zgermanizowania, utworzyli Międzynarodowe Biuro Poszukiwań[7] oraz liczne jego placówki.

Przed biurami poszukiwań codziennie rano ustawiały się długie kolejki składające się głównie z kobiet i towarzyszących im dzieci. Przed jednym z takich punktów, mieszczącym się w niewielkim baraku, grupa osób wypełniała czas oczekiwania utyskiwaniem na trudne warunki życia. Do prowizorycznej budowli podchodziły też osoby, które chciały tylko sprawdzić, czy powieszono już nowe plakaty. Płachty papieru z charakterystycznym czerwonym krzyżem pośrodku i szeregiem fotografii zapełniały prawie całą ścianę. Widniały na nich przede wszystkim wizerunki odnalezionych przez pracowników socjalnych małych dzieci, które błąkały się przy drogach albo żebrały lub mieszkały samotnie w ruinach. Pod każdym zdjęciem umieszczono krótki opis wyjaśniający, gdzie znaleziono malca, jak był ubrany i co mówił, jeśli w ogóle mówić potrafił.

Nagle rządek oczekujących ogarnęło oburzenie, bo oto kobieta, która zjawiła się ostatnia, ominęła kolejkę i zatrzymała się dopiero przed samymi drzwiami. Niektórzy zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu policjanta bądź amerykańskiego żołnierza, który mógłby interweniować. Jednak gniewne głosy zaraz ucichły, kiedy tamta wyjęła klucz z torby i przekręciła go w zamku.

– Zaraz poproszę pierwszą osobę. Jeszcze chwila cierpliwości – powiedziała, obracając zmęczoną twarz w stronę zaskoczonych ludzi.

Ewa Neumann z ulgą zamknęła za sobą drzwi. W punkcie utworzonym w dzielnicy Dahlem pracowała dopiero od tygodnia. Wcześniej nabierała doświadczenia przy Kanonierstrasse[8], ale tam narażona była na kontakty z radzieckimi żołnierzami. Większość z nich zachowywała się przyzwoicie, a niektórzy byli sympatyczni i pomocni, ale ona wciąż miała w pamięci pierwsze dni ich obecności w Berlinie, dlatego zgodziła się od razu, kiedy zaproponowano jej przenosiny do biura mieszczącego się w amerykańskiej strefie okupacyjnej.

Małe pomieszczenie, w którym miała za chwilę rozpocząć urzędowanie, było zawalone kartonami i drewnianymi skrzynkami. Znajdowały się w nich formularze oraz zdjęcia dostarczone przez osoby poszukujące bliskich, a także fotografie wykonane przez urzędników, przedstawiające dzieci albo dorosłych niepotrafiących nic o sobie powiedzieć na skutek inwalidztwa lub zaniku pamięci. Prócz pudeł na dokumenty w pokoiku stały dwa krzesła i stół.

Pierwsza weszła młoda kobieta z kilkuletnią dziewczynką. Oczy chudego i bladego dziecka błyszczały od gorączki, jednak nie w sprawie córki przyszła pani Koch. Szukała męża. W maju wzięli go Rosjanie i do tej pory nie wrócił. Ewa zadała szczegółowe pytania i wypełniła formularz. Kazała czekać. Na odchodne wręczyła kobiecie karteczkę z adresem placówki, do której może się udać po pomoc dla chorego dziecka. Potem pojawiła się następna interesantka, później kolejna. Były to przeważnie kobiety w różnym wieku, jedne z dziećmi, inne całkiem samotne.

Ostatni wszedł mężczyzna w cywilnym ubraniu, ale jego ruchy i ton głosu od razu zdradzały wojskowy dryl. Już w progu wyraził oburzenie, że musiał stać tak długo, i zarzucił Ewie opieszałość. Nie zareagowała na zaczepki i niczego nie tłumaczyła. Do takich sytuacji zdążyła się już przyzwyczaić. Każdego dnia przychodził ktoś taki. To nie pretensje, roszczenia i święte oburzenie zrobiły na niej wrażenie, ale spojrzenie, jakim ją obrzucił ostatni interesant. Zimny dreszcz przebiegł przez jej ciało, kiedy ujrzała w nim dobrze znaną groźbę. „Rozpoznałem cię – zdawały się mówić jego oczy. – Wiem, kim jesteś. Zobaczysz, przyjdzie czas, że nie ukryjesz się przede mną”. Lęk, który towarzyszył jej przez ostatnie lata, wrócił. Ręce trzęsły się tak, że miała problem z wypełnieniem formularza. Mężczyzna powiedział, że sam na froncie nie był. Z uwagi na chorobę serca pracował jako nic nieznaczący urzędnik w sądzie. Ewa mu nie uwierzyła, ale zapisała wszystkie podane przez niego informacje. Ów człowiek szukał rodziny, która w marcu ewakuowała się pociągiem w głąb Niemiec i od tej pory nie było z nią kontaktu.

Po jego wyjściu została w biurze jeszcze jakiś czas, żeby uporządkować papiery i uspokoić się trochę. To, co odczytała w zimnych oczach owego człowieka, wydobyło z niej wspomnienia z okresu, kiedy ukrywała swoje żydowskie pochodzenie, a przeżyła tylko dzięki pomocy innych ludzi. Siedząc w zimnym i nieprzytulnym pokoiku, myślała o strachu, który jej nieustannie towarzyszył, o odgłosach hamujących samochodów i przekonaniu, że to na nią polują i zaraz wciągną do środka, o nocach, kiedy nasłuchiwała każdego szelestu i zastanawiała się, po kogo teraz idą. O pasażerach kolei miejskiej patrzących na nią z zaciekawieniem budzącym podejrzenie, że się domyślają.

Ręce położone na blacie stołu drżały coraz mocniej, a mijające minuty nie przynosiły ukojenia. W końcu zamknęła biuro i poszła do szpitala, by zrobić wywiady z pacjentami zgłoszonymi organizacji przez służby socjalne. Po drodze zjadła zupę w jadłodajni. Nie była głodna, ale nie mogła zrezygnować z posiłku, często jedynego w ciągu dnia. Za pracę w biurze nikt jej nie płacił, a jedyną formą wynagrodzenia była kartka uprawniająca do obiadu w pobliskiej garkuchni.

W szpitalu trafiła akurat na zamieszanie, bo przywieziono ofiary wybuchu niewypału. – Kto? – zapytała znajomą pielęgniarkę.

– Chłopcy. Mali. Mogą mieć nie więcej niż dziesięć lat. Dwóch zginęło na miejscu, trzeci pewnie nie dożyje jutra. Dwóch następnych ma szansę – poinformowała kobieta głosem pozbawionym emocji. Takich przypadków bywało co najmniej kilka w ciągu tygodnia, nie robiły więc większego wrażenia na personelu.

Pielęgniarka zaprowadziła ją do pacjenta. Ranny w głowę mężczyzna nie wiedział, kim jest. Błąkał się w ruinach przy katedrze. Ewa zapisała wszystkie informacje i zrobiła zdjęcie służbowym aparatem. Tę samą czynność powtórzyła na oddziale dziecięcym, gdzie przebywali mali pacjenci dostarczeni przez służby socjalne. Były to chore, przestraszone i zagubione dzieci, od tygodni przekazywane z rąk do rąk przez obcych ludzi, umiejące zaledwie powiedzieć, jak im na imię.

Idąc do wyjścia, spotkała na korytarzu urzędnika Szwedzkiego Czerwonego Krzyża poznanego w biurze, w którym pracowała poprzednio.

– Pani Neumann! – zawołał na jej widok około pięćdziesięcioletni ciemnowłosy mężczyzna w granatowym garniturze i drucianych okrągłych okularach. – Jak dobrze, że panią widzę.

– Są jakieś wieści o moich chłopcach?

– Nie. Niech mi pani wybaczy, jeśli wprowadziłem w błąd. Ja tylko ucieszyłem się na pani widok.

– To ja przepraszam, panie Bergman. Wszystko kojarzę z jednym tematem. Byłam na oddziale dziecięcym. A pan co tu robi?

– Odwiedziłem dyrektora. Alarmował, że brakuje penicyliny. Wpadłem zorientować się, czy mam zamówić jeszcze inne leki.

– Mają szczęście, że im pomagacie.

– Pani Ewo, skoro już się spotkaliśmy, dałaby się pani zaprosić na kawę?

– Kawę? Prawdziwą? Gdzie taką podają?

– Znam małą kawiarenkę. Zapraszam.

Co prawda Ewa czuła się skrępowana swoim ubogim strojem, ale pokusa była zbyt wielka. Kawiarnia mieściła się w ocalałym fragmencie kamienicy. Fasada budynku przypominała rysunki przedstawiające powierzchnię Księżyca. Duże dziury po odłamkach pocisków sąsiadowały z mniejszymi po kulach. Otwory okienne zabito deskami, a wewnątrz paliły się świece. Wszystkie miejsca w niewielkim pomieszczeniu były zajęte przez cudzoziemców w amerykańskich mundurach i ich niemieckie towarzyszki. Właścicielka, znajoma Szweda, zaprowadziła ich do małego pokoiku na zapleczu.

– Pani Ewo – odezwał się Bergman, kiedy ta skończyła delektować się pachnącym napojem. – Czy zechciałaby pani pracować dla nas?

– Jak to? Przecież jestem Niemką.

– To nie ma znaczenia. Szwedzki Czerwony Krzyż potrzebuje ludzi tu, na miejscu. Na terenie Niemiec wciąż jest wielu obywateli naszego kraju. Niektórych poszukują rodziny – wyjaśnił mężczyzna. – Poza tym, jak pani wie, udzielamy pomocy humanitarnej wszystkim poszkodowanym w działaniach wojennych. Byłaby pani cennym nabytkiem dla nas, bo zna Berlin i w ogóle Niemcy, mówi pani po francusku i z tego, co wiem, angielski też nie jest pani obcy. Osobiste doświadczenia mają również wielkie znaczenie w tak delikatnych sprawach, jakimi się teraz zajmujemy. I jeszcze jedno – dodał. – W chwili, gdy większość Niemców, szczególnie tych, którzy mają jako takie wykształcenie, staje przed komisjami denazyfikacyjnymi, pani nie musi, bo ma kryształowo czystą przeszłość.

– Ale ja szukam synów...

– My robimy podobne rzeczy. Praca dla nas w niczym nie przeszkodzi, a kto wie, czy nie pomoże. Bez urazy, ale zauważyłem straszny chaos w waszych działaniach. Dostałaby pani skromną pensję – kusił, widząc namysł na twarzy kobiety.

Ewie, która miała przed oczami swoją piwnicę, sukienki na gwoździu, siennik na podłodze i panoszące się wszędzie szczury, trudno było podjąć decyzję.

– Dopiero się przeniosłam do nowej placówki. To nie wypada...

– Wszystko wypada. Znajdą kogoś nowego. Wygląda pani jak cień. Czy nie ma pani ochoty trochę odetchnąć? Chociaż przez chwilę nie myśleć, co będzie jutro?

Do domu, czyli komórki w piwnicy, wracała sama. Nie zgodziła się, żeby David Bergman ją odprowadził. Potrzebowała czasu na przemyślenie jego propozycji.

Dzień się kończył, ale jeszcze przez chwilę w słońcu szybko niknącym za poszarpanymi murami było jasno i ciepło. To niewiarygodne, że ocalały jakieś drzewa, a na nich liście. Pyszniły się teraz najpiękniejszymi kolorami jesieni. Ciemnoniebieskie, prawie granatowe niebo oraz złote, zielone i czerwone barwy stanowiły niezwykłą oprawę dla okopconych ścian wydzielających swąd spalenizny, konstrukcji pozostałych po strzelistych wieżach kościołów i stosów cegieł przygotowanych do transportu. Ruiny, ruiny, ruiny. Mimo świeżych wspomnień o dniach grozy miasto żyło. Wśród hałd cegieł i osypisk, niebezpiecznych pułapek, piwnicznych dołów, fragmentów ścian kołyszących się pod wpływem wiatru, poskręcanego, a czasem ostrego jak brzytwa żelastwa, mieszkali ludzie. Całymi dniami szukali drewna na opał, zaplątanego w gruzach koca czy bodaj zasłony albo na pół zgniłego od wilgoci płaszcza – czegokolwiek, czym można by owinąć i ogrzać zziębnięte ciało. Przed wejściami do odgruzowanych piwnic i suteren kobiety przygotowywały ciepłe posiłki. Okopcone garnki stały na prymitywnych paleniskach zrobionych z kilku cegieł wyciągniętych z rumowiska. Gdzieniegdzie wzniesiono rusztowania, a w pustych dotąd otworach po oknach pojawiła się papa albo deski. W mieszkaniach z brakującą frontową ścianą ludzie oddawali się codziennym zajęciom, mimo że przechodnie obrzucali ich ciekawym wzrokiem. Z kominów budynków, gdzie ze względu na ich stan nie powinno być nikogo, snuł się dym. Główne ulice były już odgruzowane i doprowadzone do jako takiej użyteczności, jeździły nimi nieliczne miejskie autobusy i tramwaje. W podziemiach i w tunelach metra też tętniło życie.

„Trzeba mieć nadzieję – pocieszała się Ewa, patrząc na krzątających się berlińczyków. – Jak tylko Arnold i Christian się znajdą, zaczniemy wszystko od nowa”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Anhalter Bahnhof był jednym z największych dworców Berlina. W czasie bombardowań stolicy Niemiec w jego podziemnych korytarzach znajdowało schronienie około 12 tysięcy ludzi.
[2] Volkssturm to rodzaj pospolitego ruszenia, formacja powołana jesienią 1944 roku przez Hitlera. Obowiązkiem wstąpienia do niego zostali objęci mężczyźni od szesnastego do sześćdziesiątego roku życia. W ostatnich tygodniach wojny wcielano do tej formacji każdego, kto był zdolny nosić broń, nawet czternasto- i piętnastolatków.
[3] R. Moorhouse, Stolica Hitlera. Życie i śmierć w wojennym Berlinie, tłum. J. Wąsiński, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011, s. 456.
[4] Radziecka broń rakietowa mocowana na samochodach ciężarowych, nazywana przez Rosjan katiuszami, a przez Niemców organami Stalina. Ostrzał katiuszami był elementem przygotowania artyleryjskiego poprzedzającego natarcie piechoty. Broń była dość prymitywna i rzadko trafiała w cel. Jej podstawowym „walorem” z punktu widzenia atakującego był dźwięk, który wydawała – nieustanne przerażające wycie, jęczenie, doprowadzające do szału niemieckich żołnierzy.
[5] Homer, Odyseja, tłum. L. Siemieński, Ossolineum, De Agostini Polska Sp. z o.o., Wrocław 2004, s. 144.
[6]Der Mond ist aufgegangen, tekst: M. Claudius, melodia: J.A.P. Schulz i F. Schubert. Pierwsza zwrotka oryginału: Der Mond ist aufgegangen, die goldnen Sternlein prangen, am Himmel hell und klar. Der Wald steht schwarz und schweiget und aus den Wiesen steiget, der weisse Nebel wunderbar.
[7] Później Międzynarodowa Służba Poszukiwań, w skrócie ITS (International Tracing Service).
[8] Obecnie Glinkastrasse.
.