Polaris. Jeszcze większa samotność - Marek Kamiński - ebook

Polaris. Jeszcze większa samotność ebook

Marek Kamiński

0,0

Opis

„Nie uciekasz przed śmiercią. Uciekasz przed tym, co zostało po tobie.”
Mark Steiner wrócił z bieguna, ale jego umysł nadal dryfuje wśród lodu. Codzienność miesza się z paranoją, a sny zaczynają wdzierać się do rzeczywistości. Kiedy sąsiad popełnia samobójstwo jego na oczach, a w tym samym czasie ktoś z dawnych kontaktów wysyła wiadomość: „Musimy pogadać” – napięcie osiąga punkt krytyczny.
Czy trauma z wyprawy może przenosić się jak wirus? Co łączy śmierć klientów, zniknięcie Inuitów i zamachy planowane przez radykalną organizację?
A co, jeśli to wszystko nigdy się nie skończyło?
Thriller, który nie zostawia czytelnikowi bezpiecznego miejsca ani w lodzie, ani w głowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ghts: Ma­rek Ka­miń­ski 2025

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Kinga Ksel

Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: Ka­ro­lina Ma­cios

Ko­rekta: Kinga Ksel

Mapa: Mar­tyna Czop

Skład i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała

Pro­jekt okładki: Ro­bert No­wak

Swoje uwagi i prze­my­śle­nia na te­mat książki mogą Pań­stwo prze­ka­zać au­to­rowi na ad­res ma­rek­ka­min­ski@ka­min­ski.pl i/lub wy­daw­nic­twu Ma­kami na ad­res ad­min­ka­min­ski@ka­min­ski.pl.

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana ani roz­po­wszech­niana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

ISBN: 978-83-976343-4-3

Wy­da­nie I

Wy­daw­nic­two Ma­kami

Al. Zwy­cię­stwa 96/98

Gdy­nia, Pol­ska

www.ma­kami.life.pl

e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­ma­kami.pl

Roz­dział pierw­szy

Ży­cie boi się ci­szy

Kiedy po­wę­druję da­leko w inne światy

i wrócę do domu i za­pomnę, że tam by­łem.

Ta­ke­shi Ishi­moto

Znowu ten dźwięk. Trzask pę­ka­ją­cego lodu.

Serce po­de­szło mu do gar­dła. Bał się obej­rzeć za sie­bie. Cienka czarna kre­ska peł­zła w ślad za nim i w każ­dej chwili mo­gła za­mie­nić lo­dową po­krywę w roz­pa­dlinę, ot­chłań bez dna, ale on nie chciał tego wi­dzieć. Za­ci­snął po­wieki, wstrzy­mał od­dech. Jak długo tkwił w tym śnież­nym wię­zie­niu? Zbyt długo. Zbyt długo, by prze­trwać. Wie­dział, że nie prze­żyje tej nocy. Słońce po­woli cho­wało się za ho­ry­zon­tem, bryły wy­pię­trzo­nego lodu rzu­cały co­raz dłuż­sze cie­nie, wszystko to­nęło w mar­twej ci­szy. I gdyby nie ten prze­raź­liwy dźwięk, od któ­rego prze­cho­dziły go ciarki, byłby pewny, że wła­ści­wie już nie żyje. Że zgi­nął w jed­nej z roz­pa­dlin albo za­marzł, a te­raz jego du­sza błąka się w pie­kiel­nym pust­ko­wiu. Ale wciąż go sły­szał, co­raz wy­raź­niej, co­raz bli­żej. Lód pę­kał.

Przy­spie­szył, cho­ciaż płuca pa­liły go od wy­siłku. Je­śli tylko uda mu się do­trzeć do pola za­strug, bę­dzie ura­to­wany. Prze­czeka w bez­piecz­nym miej­scu, aż… Aż co? Ktoś przy­bę­dzie mu z po­mocą? Po­trzą­snął głową, żeby po­zbyć się nie­chcia­nych my­śli, ale te wciąż go ata­ko­wały. Prze­cież ni­kogo in­nego tu nie ma. Jest sam, sam do szpiku ko­ści. Stra­cił wszyst­kich i wszystko. A noc w lo­do­wej szcze­li­nie bez moż­li­wo­ści schro­nie­nia się w na­mio­cie, bez pal­nika, na któ­rym mógłby roz­pu­ścić śnieg i za­go­to­wać wodę, bez śpi­wora i choćby ba­tona pro­te­ino­wego mo­gła ozna­czać tylko jedno. Dla­czego więc ucie­kał? Dla­czego parł przed sie­bie z ta­kim upo­rem, jakby gdzieś tam cze­kało na niego ży­cie? Bo ucie­kał przed czymś znacz­nie gor­szym niż śmierć. To coś szło za nim od dłuż­szego czasu — nie sły­szał kro­ków, nie czuł na karku od­de­chu, ale wie­dział, że ono tam jest. Zwie­trzyło jego trop jak niedź­wiedź po­larny i nie od­pu­ści, do­póki go nie do­pad­nie, nie po­wali, nie roz­szar­pie, nie na­syci głodu. Wy­czu­wał jego obec­ność. Od niej gęst­niało wo­kół po­wie­trze, pod jej cię­ża­rem pę­kał lód, jej cień żar­łocz­nie po­chła­niał resztki słońca.

— Mark…

Przy­sta­nął gwał­tow­nie. To jej głos! Czemu ją sły­szy? Prze­cież nie po­winno jej tu być! Prze­cież ona nie…

— Mark — wy­szep­tała. — Nie ucie­kaj przede mną… Nie zo­sta­wiaj mnie tu.

Tak bar­dzo chciał te­raz się obej­rzeć i prze­ko­nać się, że to ona, że ja­kimś cu­dem oca­lała i tylko po­trze­buje jego po­mocy. Pra­gnął tego ca­łym ser­cem, a jed­nak zmu­sił się, by po­słu­chać głosu roz­sądku. To nie mo­gła być Mi­saki. Mi­saki nie żyje. Wszy­scy zgi­nęli. Nie zo­stał już nikt. Nikt poza nim. I tym czymś, co pod­szy­wało się za nią. Co drwiło so­bie bez­li­to­śnie z jego zła­ma­nego serca, kar­miło się pustką w jego ży­ciu.

— Mark! — krzyk­nęło na­gle tak gło­śno, że mu­siał za­kryć so­bie uszy dłońmi.

Prze­raź­liwy wrzask roz­sa­dzał mu czaszkę, za­ci­skał gar­dło, ści­nał krew w ży­łach. Mu­siał ucie­kać, biec przed sie­bie, jak naj­da­lej od tego lo­do­wa­tego głosu, a je­śli za­brak­nie mu sił, bę­dzie mu­siał się czoł­gać, zna­leźć ja­kieś schro­nie­nie i za­szyć się w nim jak śmier­tel­nie ranne zwie­rzę, które szuka miej­sca, żeby umrzeć w spo­koju. Mu­siał iść, cho­ciaż każdy krok spra­wiał mu ból. Prze­mar­z­nięte ciało nie chciało się słu­chać, wo­lało po­ło­żyć się na śniegu i po pro­stu po­cze­kać. Bo po co ma ucie­kać przed czymś, co i tak jest nie­unik­nione? Nie le­piej przy­spie­szyć bieg wy­da­rzeń? Wyjść śmierci na­prze­ciw?

Nie, nie za­mie­rzał tego ro­bić. Nie podda się bez walki. Za­ci­snął palce w pię­ści, po czym po­woli je roz­pro­sto­wał, żeby po­bu­dzić krą­że­nie krwi, ale kogo chciał oszu­kać? Już i tak ich nie czuł. Wciąż jesz­cze re­ago­wały na po­le­ce­nia mó­zgu — co­raz wol­niej, co­raz trud­niej, ale były po­słuszne. Po­pra­wił ma­skę na twa­rzy, po­chy­lił głowę i ru­szył. Tamto też ru­szyło.

Po­szar­pana li­nia pola za­strug była co­raz bli­żej, spię­trzona kra lo­dowa wzno­siła się tak wy­soko, że już nie­mal cał­kiem za­sła­niała za­cho­dzące słońce. Zo­stało mu za­le­d­wie kilka me­trów — zdąży, za­nim za­pad­nie ciem­ność. Znów za­ci­snął palce, tym ra­zem jed­nak gruba rę­ka­wica na­wet nie drgnęła. Na­gle spa­ni­ko­wał. Nie czuł już w ogóle pra­wej ręki! Lewa unio­sła się o parę cen­ty­me­trów, gdy chciał prze­trzeć śnieg z go­gli, i opa­dła bez­wład­nie. Za­nim uświa­do­mił so­bie, co to ozna­cza, słońce znik­nęło, tak samo jak kłu­jąca w oczy biel roz­cią­ga­ją­cego się wo­kół pust­ko­wia. Przez chwilę jesz­cze wi­dział za­cie­ra­jące się w zmierz­chu za­strugi, a po­tem wszystko uto­nęło w mroku.

I to, co szło za nim, do­pa­dło go.

🙚 🟇 🙘

Mark otwo­rzył oczy. Wo­kół pa­no­wała ciem­ność. Było mu prze­raźli­wie zimno i ze zdzi­wie­niem po­my­ślał, że nie tak po­winno to wy­glą­dać. Prze­cież nie po­wi­nien już żyć. Prze­cież… W tym sa­mym mo­men­cie pod pal­cami po­czuł prze­ście­ra­dło i ode­tchnął z ulgą. Był w swoim domu, w gdyń­skim Or­ło­wie, we wła­snym łóżku. Co­kol­wiek wy­da­rzyło się przed chwilą, oka­zało się tylko snem. Ma­ja­kiem, który wciąż mu się śnił, cho­ciaż od ostat­niej wy­prawy na bie­gun pół­nocny mi­nęło sporo czasu. Każdy ko­lejny dzień mi­ło­sier­nie go od niej od­da­lał, ale każda noc wrzu­cała z po­wro­tem w śro­dek tam­tego kosz­maru.

Za­trząsł się z zimna. Całe ciało spły­wało mu po­tem, włosy kle­iły się do czoła, a serce biło tak szybko, jakby na­prawdę do­piero co ucie­kał przed śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwem. Otu­lił się koł­drą i spoj­rzał w stronę okna. Przez ro­letę po­woli prze­świ­ty­wało szare świa­tło świtu. Co tym ra­zem mu się śniło? Był na bie­gu­nie, sam, bez żad­nego ekwi­punku. I coś go go­niło. Ja­kaś prze­ra­ża­jąca czarna ot­chłań, gę­sta masa szlamu, od któ­rej bił po­tworny fe­tor… No tak, już wie­dział, skąd wziął się ten sen. Wi­no­wajca le­żał tuż obok, na sto­liku noc­nym. Po­przed­niego wie­czoru Mark skoń­czył czy­tać ty­tu­łowe opo­wia­da­nie ze zbioru W gó­rach sza­leń­stwa H.P. Lo­ve­cra­fta i opo­wieść nar­ra­tora na­ło­żyła się na jego wła­sne do­świad­cze­nia. Uśmiech­nął się do sie­bie. Chyba po­wi­nien prze­rzu­cić się na mniej mroczne lek­tury przed snem. Aż wstyd się przy­znać, ale wcze­śniej ani razu nie miał w rę­kach Lo­ve­cra­fta. Rob, jego wspól­nik i przy­ja­ciel, opo­wia­dał mu o nim, gdy wra­cali z tam­tej upior­nej wy­prawy na bie­gun. Pa­mię­tał, że kiedy wsie­dli do sa­mo­lotu i wresz­cie ode­rwali się od ziemi, obaj po­czuli wielką ulgę. Zu­peł­nie jakby wcze­śniej drę­czył ich kosz­mar i wła­śnie od­kryli, że to był tylko sen, nic wię­cej. „Albo jedno z opo­wia­dań Lo­ve­cra­fta — po­wie­dział wtedy Rob. — Czuję się jak cho­lerna po­stać z książki, któ­rej wo­lał­bym ni­gdy nie czy­tać”. Wła­śnie dla­tego Mark po nią się­gnął — pró­bo­wał zro­zu­mieć to, co obaj prze­żyli pod­czas ostat­niej eska­pady, po­skła­dać roz­sy­pane ele­menty po­zba­wio­nej sensu ukła­danki. Bo to prze­cież nie mo­gło się wy­da­rzyć, prawda? Nie, o ile byli przy zdro­wych zmy­słach.

Na po­czątku, tuż po po­wro­cie do domu, sporo o tym roz­ma­wiali. Pró­bo­wali się skon­tak­to­wać z Inu­itą, który jako je­dyny wró­cił z bie­guna ra­zem z nimi, bo cała reszta zgi­nęła albo za­gi­nęła, co w ta­kich wa­run­kach po­go­do­wych i tak ozna­czało śmierć, ale Qi­vioq jakby za­padł się pod zie­mię. Po­zo­stało im je­dy­nie po­je­chać do osady, w któ­rej miesz­kał ze swoim ple­mie­niem, ale ja­koś żad­nemu z nich nie za­le­żało na tej roz­mo­wie aż tak bar­dzo, by znów wy­ru­szyć w stronę Gren­lan­dii. Sama myśl o tym, że mo­gliby się zna­leźć w po­bliżu bie­guna pół­noc­nego, wy­wo­ły­wała w nich sprzeczne od­czu­cia. Z jed­nej strony pa­lącą chęć zro­zu­mie­nia tego, co się tam wy­da­rzyło, a z dru­giej — pa­niczny strach. Oczy­wi­ście mo­gli też do­trzeć do ko­goś z bli­skich dwójki klien­tów, któ­rzy wy­ku­pili w ich fir­mie wy­prawę na bie­gun. Com­ple­xity Kills tym wła­śnie się zaj­mo­wało — Mark i Rob byli or­ga­ni­za­to­rami eks­tre­mal­nych wy­praw i jed­no­cze­śnie prze­wod­ni­kami z mi­sją, która spro­wa­dzała się do ha­sła: jak od­kryć sie­bie pod­czas po­dróży w trudno do­stępne za­kątki świata. Oczy­wi­ście zda­rzali się i tacy klienci, na twa­rzy któ­rych wy­wo­ły­wało to uśmie­szek po­gardy, ale kiedy już lą­do­wali z nimi na pu­styni, w środku tro­pi­kal­nej pusz­czy albo na lo­dowcu, zmie­niali swoje na­sta­wie­nie. Być może dla­tego, że Mark Ste­iner i Ro­bert Gra­nek pod­cho­dzili do sprawy bar­dzo po­waż­nie — pod­czas każ­dej wy­prawy sami uczyli się o so­bie cze­goś no­wego. Rów­nie do­brze jed­nak zmiana, która się do­ko­ny­wała naj­czę­ściej w bo­ga­tych biz­nes­me­nach, spra­gnio­nych praw­dzi­wych wy­zwań, ude­rze­nia ad­re­na­liny i po­czu­cia sensu ży­cia, mo­gła wy­ni­kać ze zwy­czaj­nego stra­chu — stra­chu przed po­rażką, nie­bez­pie­czeń­stwem, śmier­cią. Nie­któ­rzy z nich brali udział w ta­kich wy­pra­wach, żeby „wzbo­ga­cić się du­chowo”, tak jakby nie mo­gli tego zro­bić w domu, inni po pro­stu w ra­mach ucieczki przed nudą. Do­póki pła­cili i sto­so­wali się do za­le­ceń Marka — za­li­czali wy­cień­cza­jące tre­ningi, za­bie­rali ze sobą wy­łącz­nie rze­czy wska­zane na li­ście i za­wsze, ale to za­wsze ro­bili to, co mó­wią im prze­wod­nicy — nie miał nic prze­ciwko or­ga­ni­zo­wa­niu ta­kich wy­praw. Uwiel­biał po­dró­żo­wać, eks­plo­ro­wać wszyst­kie za­kątki świata, wal­czyć z wła­snymi ogra­ni­cze­niami, za­chwy­cać się na­turą — z tego wła­śnie czer­pał spo­kój nie­zbędny do ży­cia. Dla Ro­berta z ko­lei ich firma była od­skocz­nią od nor­mal­nej pracy — jako praw­nik spe­cja­li­zu­jący się w pra­wie no­wych tech­no­lo­gii zaj­mo­wał się kon­sul­to­wa­niem pro­jek­tów w róż­nych fir­mach. Lu­bił to, ale jego praw­dziwą mi­ło­ścią były wy­zwa­nia zwią­zane z od­kry­wa­niem świata. Miał dwie li­sty: jedną z miej­scami, które już za­li­czył, drugą z tymi, które wciąż na niego cze­kały. Im bar­dziej wy­dłu­żała się ta pierw­sza, tym bar­dziej skra­cała się ta druga, co było dla niego jed­no­cze­śnie źró­dłem sa­tys­fak­cji, jak i nie­po­koju. Co zrobi, kiedy zo­ba­czy już wszystko? O tym na ra­zie wo­lał nie my­śleć. Zresztą miał coś jesz­cze, coś nie­by­wale dla niego istot­nego — lód. Od ja­kie­goś czasu wspie­rał dzia­łal­ność mi­syjną Ice Le­gacy, pro­jektu pro­wa­dzo­nego przez dwóch po­lar­ni­ków: Børge Ouslanda i Vin­centa Col­liarda, któ­rzy pod­czas eks­pe­dy­cji zbie­rali próbki dla in­sty­tu­tów na­uko­wych i mo­ni­to­ro­wali stan po­krywy lo­do­wej. Dla­tego choć ni­gdy nie re­zy­gno­wał z wy­praw w tro­piki, cie­szył się na spływ Ama­zonką czy eks­plo­ro­wa­nie wy­ga­słych wul­ka­nów, to jed­nak serce naj­moc­niej mu biło na myśl o prze­mar­szu przez lo­do­wiec, a jego naj­więk­szym ma­rze­niem był bie­gun po­łu­dniowy. Nie­stety jak do­tąd ża­den z klien­tów Com­ple­xity Kills nie wy­ra­ził za­in­te­re­so­wa­nia tym kie­run­kiem, a ci ostatni — Le­an­dro Grass i Ka­th­rine Ken­drick, któ­rzy wy­ku­pili wy­prawę na bie­gun pół­nocny… cóż, nie prze­żyli jej. Nor­mal­nie taka sy­tu­acja by­łaby nie do po­my­śle­nia — jesz­cze ża­den z ich klien­tów nie ucier­piał pod­czas eska­pad, a przy­naj­mniej nie po­waż­nie, poza tym śmierć nie nada­wała się na ha­sło re­kla­mu­jące dzia­łal­ność firmy Marka i Roba — ale nic, co wy­da­rzyło się pod­czas tam­tej wy­prawy, nie było nor­malne. Sprawę ofi­cjal­nie umo­rzono, za­dbał o to ge­ne­rał Wik­soń z pol­skiej ar­mii, ści­śle współ­pra­cu­jący z wy­wia­dem ka­na­dyj­skim i bry­tyj­skim. Ste­iner i Gra­nek zo­stali prze­słu­chani, a na­stęp­nie zo­bo­wią­zani do tego, że ni­komu nie zdra­dzą in­for­ma­cji zwią­za­nych z tą sprawą*. Ow­szem, mo­gli wpi­sać w swoje CV eks­pe­dy­cję na bie­gun pół­nocny — na czym za­le­żało je­dy­nie Ro­bowi, który był tam po raz pierw­szy, ale mu­sieli prze­mil­czeć całą resztę. Zgo­dzili się na to bez mru­gnię­cia okiem — nie pa­lili się do opo­wie­ści ani o Sto­wa­rzy­sze­niu Thule, ani ma­pie pro­wa­dzą­cej do jed­nego z wejść do Agar­thy, ani o eks­tre­mi­stach z mię­dzy­na­ro­do­wej grupy eko­ter­ro­ry­stycz­nej. A już na pewno ża­den z nich nie chciał mó­wić o tym, co wów­czas zo­ba­czył i czego do­świad­czył na wła­snej skó­rze. Im wię­cej czasu jed­nak upły­wało, tym bar­dziej chcieli zro­zu­mieć. Stąd próby skon­tak­to­wa­nia się z Inu­itą, je­dy­nym oca­la­łym z tam­tej wy­prawy, oraz z ro­dziną Grassa i Ken­drick. Ich ro­dziny mo­gły wie­dzieć coś wię­cej, zwłasz­cza je­śli sami rów­nież na­le­żeli do Sto­wa­rzy­sze­nia Thule, tyle że nie było ni­kogo ta­kiego. Wy­glą­dało na to, że Le­an­dro i Ka­th­rine nie mieli żad­nych bli­skich albo po­dali fał­szywe dane oso­bowe. Albo wy­wiad sta­ran­nie za­tarł wszel­kie ślady. To też było moż­liwe. Naj­waż­niej­sze, że dał w końcu spo­kój Mar­kowi i Ro­bowi — obaj mo­gli wró­cić do nor­mal­nego ży­cia.

O ile kosz­mary zwią­zane z bie­gu­nem pół­noc­nym można na­zwać nor­mal­nym ży­ciem, po­my­ślał Mark i się­gnął po książkę le­żącą na sto­liku noc­nym. Przy oka­zji strą­cił z niego te­le­fon. Kiedy go pod­niósł z pod­łogi, na ekra­nie wy­świe­tliły się dwie wia­do­mo­ści. Pierw­sza była od Roba: „Znowu śniła mi się ostat­nia wy­prawa na bie­gun. To chyba znak, że mu­simy za­cząć pla­no­wać wy­pad na An­tark­tydę:)”, a druga od ge­ne­rała Wik­so­nia: „Mu­simy po­ga­dać. Nie przez te­le­fon. Ju­tro o 5.00, tam gdzie za­wsze”.

* Wy­da­rze­nia zwią­zane z wy­prawą na bie­gun pół­nocny opi­sane zo­stały w książce Po­la­ris. Jest zimno, cie­plej nie bę­dzie Marka Ka­miń­skiego.

Roz­dział drugi

Mil­cze­nie lodu

W środku ży­cia śmierć przy­cho­dzi, by zdjąć twoją miarę.

Wi­zyta jest za­po­mniana i ży­cie to­czy się da­lej.

Ale gar­ni­tur jest szyty po kry­jomu.

To­mas Trans­trömer

Ro­bert wy­szedł z kawą na bal­kon. O tej po­rze roku po­ranki na gdań­skiej Za­spie były przy­jem­nie chłodne — przy­naj­mniej dla niego, bo we­dług jego na­sto­let­niego sio­strzeńca, który ma­rzył, że kie­dyś pój­dzie w ślady wujka i zo­sta­nie po­lar­ni­kiem, ra­czej „wy­kur­wi­ście zimne”. Za pierw­szym ra­zem, gdy młody użył ta­kiego okre­śle­nia, roz­e­mo­cjo­no­wany opo­wieściami Roba o wy­pra­wie na lo­do­wiec, za­po­mniał o obec­no­ści swo­jej matki i do­stał po gło­wie ku­chenną ścierką. Od tam­tej pory się pil­no­wał i tylko w to­wa­rzy­stwie wujka po­zwa­lał so­bie na więk­szą swo­bodę ję­zy­kową — z jed­nej strony nie do końca trak­to­wał go jak do­ro­słego, z dru­giej nie mu­siał przy nim uda­wać. A uda­wa­nie w ich ro­dzi­nie było aku­rat czymś, co zda­niem Roba dzie­dzi­czyło się w ge­nach. Matka przy ojcu uda­wała, że Rob nie jest ge­jem, oj­ciec uda­wał, że nie znę­cał się nad nim w dzie­ciń­stwie i że nim nie gar­dzi, sio­stra ge­ne­ral­nie uda­wała, że wszystko jest w po­rządku, a on, że nie robi to na nim naj­mniej­szego wra­że­nia.

Ro­dzina… Wes­tchnął i pod­niósł do ust ku­bek ter­miczny. To była jego po­ranna fi­li­żanka kawy. Od­pa­lał eks­pres, na­peł­niał ku­bek, wkła­dał sza­lik oraz rę­ka­wiczki, po czym w dre­sie albo w na­rzu­co­nym na pi­żamę po­la­rze wy­cho­dził na bal­kon. A nie był to byle jaki bal­kon. Po pierw­sze ofe­ro­wał wspa­niały wi­dok na za­tokę, a po dru­gie za­pew­niał zu­peł­nie inną strefę kli­ma­tyczną, niż su­ge­ro­wa­łoby to po­ło­że­nie Gdań­ska. Pierw­szej je­sieni, którą Rob spę­dził w tym miesz­ka­niu, nie spał przez mie­siąc. Wraz z na­dej­ściem sztor­mów oka­zało się, że na wy­so­ko­ści dwu­na­stego pię­tra nie­winny nad­mor­ski wiatr za­mie­nia się w żądną krwi be­stię, wy­ry­wa­jącą okna z fra­mug i wy­bi­ja­jącą wście­kły rytm na ścia­nach. Nie po­ma­gały po­rządne za­tyczki do uszu, ta­bletki na sen ani na­wet zioło, które za­wsze dzia­łało na niego wy­ci­sza­jąco. W prze­ci­wień­stwie do Marka Rob nie stro­nił od uży­wek, choć się­gał po nie wy­łącz­nie spo­ra­dycz­nie, kiedy chciał się zre­lak­so­wać albo z cie­ka­wo­ści, w ra­mach od­kry­wa­nia in­nych per­spek­tyw. Trzy­mał się za­sady: żad­nej che­mii — wy­łącz­nie to, co ofe­ro­wała sama na­tura. Tyle że na­tura rów­nież ze­słała mu w pa­kie­cie je­sienno-zi­mowe sztormy, więc nie zo­stało mu nic in­nego jak się przy­zwy­czaić. W końcu czło­wiek przy­zwy­czaja się do wszyst­kiego. Do po­ran­nej kawy na bal­ko­nie rów­nież.

Har­to­wał się w ten spo­sób — dzięki temu rzadko kiedy cho­ro­wał i ła­twiej było mu prze­sta­wić się na tryb wy­praw po­lar­nych. Poza tym lu­bił chłód. Le­piej mu się od­dy­chało, miał czy­stą głowę i znacz­nie zdrow­sze na­sta­wie­nie do ży­cia — po pro­stu cie­szył się na ko­lejny dzień, bo ten zbli­żał go do ko­lej­nej eska­pady. Co prawda od czasu bie­guna pół­noc­nego nie mieli żad­nych za­mó­wień, zresztą na wła­sne ży­cze­nie, po­nie­waż wzięli so­bie „urlop na po­ra­to­wa­nie zdro­wia psy­chicz­nego”, jak za­su­ge­ro­wał im to Wik­soń albo ta ko­bieta z wy­wiadu bry­tyj­skiego — Rob nie pa­mię­tał jej imie­nia. Z ręką na sercu przy­zna­wał, że była to do­bra de­cy­zja. Sam nie wie­dział, jak by za­re­ago­wał, gdyby ty­dzień po tam­tym zgło­sili się do nich nowi klienci. Ale ty­go­dnie mi­jały i w końcu to Mark za­su­ge­ro­wał, żeby wró­cili do pracy. Ro­bowi użyło — szcze­rze mó­wiąc, bał się, że jego wspól­nik zre­zy­gnuje, ale za­ra­zem nie­po­ko­iła go myśl o ko­lej­nym zle­ce­niu. A po­tem mi­nęły ko­lejne ty­go­dnie i Rob za­czy­nał się bać, że zle­ceń już w ogóle nie bę­dzie. Ża­den z nich nie zo­stał na lo­dzie — w końcu Rob miał swoją pracę, a Mark zo­stał kon­sul­tan­tem ja­kiejś firmy pro­du­ku­ją­cej ubra­nia i sprzęt dla po­lar­ni­ków. No i mieli kasę z ostat­niego zle­ce­nia. Kasę, którą prze­zna­czyli na wy­prawę na An­tark­tydę, więc nie ru­szyli z niej ani jed­nego euro.

Od kiedy pa­mię­tał, ma­rzył o An­tark­ty­dzie. Ob­se­syj­nie czy­tał re­la­cje zdo­byw­ców bie­guna po­łu­dnio­wego, oglą­dał wszyst­kie filmy na ten te­mat, pla­no­wał eska­padę la­tami, do­pra­co­wy­wał każdy szcze­gół — ale tylko w my­ślach. Aż w końcu pod­czas jed­nego ze spo­tkań z chło­pa­kami z Ice Le­gacy usły­szał, że przy­da­łyby im się nowe próbki. Børge spoj­rzał przy tym na niego zna­cząco i Rob pod­jął de­cy­zję — tak po pro­stu. Po­zo­sta­wało mu je­dy­nie na­mó­wić na wy­prawę Marka i zna­leźć od­po­wied­nie środki, co wła­ści­wie już się udało. Tyle że przy­da­rzył się ten nie­szczę­sny bie­gun pół­nocny…

Na­gle przy­po­mniał so­bie, jak przed ro­kiem stał w tym sa­mym miej­scu — albo jed­nak w cie­płej kuchni, ga­piąc się na pierw­szy śnieg na pa­ra­pe­cie, nie pa­mię­tał do­kład­nie — i roz­ma­wiał przez te­le­fon z Mar­kiem Ka­miń­skim. Samą roz­mowę pa­mię­tał za to do­sko­nale. Ma­rek na wieść o bie­gu­nie pół­noc­nym za­re­ago­wał w bar­dzo dziwny spo­sób: wła­ści­wie się roz­łą­czył. Wtedy Rob nie wie­dział, o co mu cho­dzi; zro­zu­miał póź­niej. Te­raz pew­nie sam by się tak za­cho­wał, gdyby ktoś chciał go na­mó­wić na tę wy­prawę.

Upił łyk go­rą­cej kawy, czar­nej i gorz­kiej — taką lu­bił naj­bar­dziej — i spoj­rzał na za­tokę. Miał stąd kwa­drans pie­szo na plażę, pięć mi­nut bie­giem w ra­mach roz­grzewki przed tre­nin­giem, który w okre­sie przy­go­to­wań do wy­prawy za­li­czał każ­dego po­ranka. Zry­wał się trzy go­dziny przed pracą, wkła­dał do uszu słu­chawki, włą­czał funky jazz i biegł rów­nym tem­pem do parku przy plaży, ćwi­czył chwilę na si­łowni pod chmurką, przy­cią­ga­jąc wzrok truch­ta­ją­cych obok męż­czyzn, z czego do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, a po­tem sprin­tem po­ko­ny­wał kil­ka­na­ście me­trów dzie­lą­cych go od lasu. Bie­ga­nie po nie­rów­nym pod­łożu, wą­ską ścieżką wi­jącą się mię­dzy chasz­czami, prze­ska­ki­wa­nie pni zwa­lo­nych drzew i omi­ja­nie ni­sko wi­szą­cych ga­łęzi — to lu­bił naj­bar­dziej. Je­śli po­zwa­lał mu na to czas, od­bi­jał na plażę i biegł po pia­sku w stronę So­potu. Tam z ko­lei sku­piał na so­bie uwagę ko­biet, które o tej po­rze wo­lały od­kryty te­ren niż las. Co prawda czasy, kiedy w nad­mor­skim pa­sie drzew aż ro­iło się od eks­hi­bi­cjo­ni­stów, ra­czej mi­nęły, ale le­piej było uwa­żać, a na plaży za­wsze ktoś spa­ce­ro­wał, na­wet pod­czas za­ci­na­ją­cego desz­czu, a szcze­ka­nie psów nio­sło się od Je­lit­kowa aż po Brzeźno. Rob naj­wy­raź­niej nie wy­glą­dał na nie­bez­piecz­nego fa­ceta, bo ko­biety na ogół po­sy­łały mu za­cie­ka­wione spoj­rze­nia albo za­cze­piały uśmie­chem — nic dziw­nego, obiek­tyw­nie był bar­dzo przy­stoj­nym męż­czy­zną ra­czej po trzy­dzie­stce niż przed czter­dziestką, tyle że za­in­te­re­so­wa­nym wy­łącz­nie męż­czy­znami. Nie, nie miał ni­kogo na stałe, stro­nił od sta­bil­nych związ­ków i głęb­szych re­la­cji. Za­nim po­szedł na te­ra­pię, mó­wił so­bie, że taki styl ży­cia po pro­stu mu od­po­wiada — mógł dzie­lić czas mię­dzy pracę, pa­sję i przy­god­nych ko­chan­ków, z któ­rymi nie wią­zały się żadne zo­bo­wią­za­nia. Miało być miło, re­lak­su­jąco i przy­jem­nie — i to mu wy­star­czało. A po­tem Mark po­znał Mi­saki i na­gle Rob od­krył, że sam mógłby do­świad­czyć cze­goś po­dob­nego, tyle że boi się za­an­ga­żo­wać emo­cjo­nal­nie. Pew­nie gdyby spo­tkał wła­ściwą osobę, po­ten­cjal­nego kan­dy­data na ko­goś na stałe, pod­wi­nąłby ogon i za­szyłby się w dżun­gli. Ale nie spo­tkał, a Mark skoń­czył ze zła­ma­nym ser­cem — i kto wy­szedł na tym le­piej? Tu­taj Rob aku­rat nie był pe­wien od­po­wie­dzi, na szczę­ście nikt go do niej nie zmu­szał, a poza tym na­prawdę lu­bił swoje ży­cie i miał dziwne wra­że­nie, że sta­nowi wy­ją­tek. Znał prze­cież mnó­stwo osób, z wie­loma roz­ma­wiał na po­ważne te­maty i do­brze wie­dział, że pra­wie żadna z nich nie jest szczę­śliwa, że chcia­łaby coś wię­cej, coś głę­biej, coś bar­dziej niż to, co ma. Ale nie on, jemu było do­brze tu, gdzie jest, do­brze ze sobą, do­brze z ży­ciem, ja­kie pro­wa­dził. A kiedy przy­cho­dził taki czas, że Rob chciał coś wię­cej, coś głę­biej, coś bar­dziej, po pro­stu pa­ko­wał się i ru­szał na wy­prawę — tylko tego po­trze­bo­wał.

Wy­gląda na to, że je­stem far­cia­rzem, po­my­ślał, wpa­tru­jąc się w cięż­kie chmury su­nące w stronę mo­rza. Wy­soko na nie­bie uno­siły się mewy, białe punk­ciki roz­ja­śnione pierw­szymi pro­mie­niami słońca, które jesz­cze nie do­tarło na jego bal­kon. Far­cia­rzem… — wes­tchnął, bo znie­nacka jego my­śli po­wę­dro­wały ku wia­do­mo­ści wy­sła­nej przed chwilą do Ste­inera: „Znowu śniła mi się ostat­nia wy­prawa na bie­gun. To chyba znak, że mu­simy za­cząć pla­no­wać wy­pad na An­tark­tydę:)”. Tak, śniła mu się ta wy­prawa, znowu. I znowu był to kosz­mar. Te­raz, gdy pa­trzył na mo­rze, a kawa po­woli wy­płu­ki­wała z niego resztki snu, w pa­mięci zo­stało mu samo wra­że­nie — po­czu­cie osa­mot­nie­nia, roz­pa­czy, stra­chu ści­na­ją­cego krew w ży­łach i prze­raź­li­wej pustki. Wzdry­gnął się. Te kosz­mary od­pusz­czały na chwilę, a po­tem upar­cie wra­cały i na­wet je­śli rano nie pa­mię­tał do­kład­nie, co mu się śniło, wie­dział, że cho­dziło o bie­gun pół­nocny. O to, co się tam stało, a co nie miało prawa się stać. I wła­śnie dla­tego po­trze­bo­wał An­tark­tydy — był pe­wien, że tam skoń­czą się te upiorne sny, a to, co za­częło go prze­śla­do­wać na jed­nym bie­gu­nie, od­pu­ści na dru­gim. Nie chciał o tym mó­wić Mar­kowi — on miał swoje zmory, poza tym mu­siał się upo­rać z ża­łobą po Mi­saki, nie po­trze­bo­wał do­dat­ko­wego cię­żaru.

Z miesz­ka­nia obok do­szedł go stłu­miony dźwięk. Rob zer­k­nął na ze­ga­rek — do­cho­dziła szó­sta, pew­nie są­siad szy­ko­wał się do pracy. Nie­dawno skoń­czył pięć­dzie­siątkę, czym po­chwa­lił się w win­dzie, do­da­jąc, że im­preza uro­dzi­nowa, którą zna­jomi zor­ga­ni­zo­wali mu na Goa, była pierw­szo­rzędna. Po­noć, bo nie­wiele z niej pa­mię­tał w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych dzie­się­ciu dni spę­dzo­nych na bia­łych pla­żach na za­chod­nim wy­brzeżu Pół­wy­spu In­dyj­skiego. Wie­dział, czym zaj­muje się Rob, pod­czas są­siedz­kich po­ga­wę­dek na bal­ko­nie za­zwy­czaj py­tał go o wra­że­nia z wy­praw albo pro­sił o po­le­cajki dla bar­dziej le­ni­wych tu­ry­stów. „Wiesz, latka lecą, a ta­kiego pięk­nego ciała nie będę na­ra­żał na nie­przy­jem­no­ści” — mó­wił, kle­piąc się zna­cząco po wy­sta­ją­cym brzuszku. Pra­co­wał w branży IT i to ra­czej jako sze­re­gowy pra­cow­nik, który sie­dzi przed kom­pu­te­rem po kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie i za­py­cha się śmie­cio­wym żar­ciem, a nie szef wy­ska­ku­jący pod­czas lun­chu na si­łow­nię i saunę, za­koń­czoną zbi­lan­so­wa­nym oraz zde­cy­do­wa­nie ni­sko­ka­lo­rycz­nym po­sił­kiem, ale chyba był za­do­wo­lony ze swo­jego ży­cia, w prze­ci­wień­stwie do wielu sze­fów. Ta­kie przy­naj­mniej spra­wiał wra­że­nie ze swoim sze­ro­kim uśmie­chem, któ­rym wi­tał są­sia­dów, życz­li­wo­ścią wy­pi­saną na twa­rzy i ra­do­ścią, z jaką opo­wia­dał o synu, pię­cio­let­nim Kac­prze. Chło­pak miesz­kał z matką i wi­dy­wał się z oj­cem raz na ty­dzień — nie­dzielny obiad w Maku, kla­syka. Miły dzie­ciak, tro­chę nie­śmiały, z ob­se­sją na punk­cie po­cią­gów, więc pro­sto z obiadu oj­ciec za­bie­rał go na dwo­rzec w Oli­wie, gdzie mały sie­dział na ławce i ga­pił się z fa­scy­na­cją na prze­jeż­dża­jące SKM-ki i eks­presy, a na wi­dok smu­kłego kształtu pen­do­lino aż się za­po­wie­trzał. Gdy Mar­cin opo­wia­dał o synu, cały ja­śniał od wy­peł­nia­ją­cej go oj­cow­skiej mi­ło­ści. W ta­kich chwi­lach my­śli Ro­berta nie­odmien­nie bie­gły do jego wła­snego ojca, któ­rego nie­na­wi­dził ca­łym ser­cem.

Z miesz­ka­nia obok do­bie­gły ko­lejne dźwięki — tak, Mar­cin ewi­dent­nie zbie­rał się do ro­boty. Dzi­siaj wcze­śniej, po­my­ślał Rob, zer­ka­jąc na ze­ga­rek. Usły­szał otwie­ra­jące się okno, a chwilę póź­niej skrzyp­nęły drzwi bal­ko­nowe. Wie­trze­nie miesz­ka­nia — czyżby są­siad szy­ko­wał się na od­wie­dziny Ulki? Ostat­nio czę­sto o niej wspo­mi­nał. Po­znał ją chyba w pracy i naj­wy­raź­niej coś mię­dzy nimi za­iskrzyło, bo wpa­dła do niego kilka razy. I zo­stała na śnia­da­nie, co Rob od­krył, gdy jak za­wsze rano wy­szedł z kawą i zo­ba­czył ich na są­sied­nim bal­ko­nie. „Mam na­dzieję, że nie by­li­śmy za gło­śno” — po­wie­dział wtedy z dumą Mar­cin, obej­mu­jąc ją w pa­sie, a ona ro­ze­śmiała się, pac­nęła go w dłoń i wró­ciła do miesz­ka­nia. Rob po­ka­zał mu unie­siony kciuk, szybko do­pił kawę i za­czął zbie­rać się do pracy, bo od­głosy do­cho­dzące zza ściany su­ge­ro­wały, że są­sie­dzi za­mie­rzali za­cho­wy­wać się znacz­nie gło­śniej niż w nocy.

Mar­cin nie tylko wie­trzył miesz­ka­nie — wy­szedł na bal­kon w bok­ser­kach, skar­pet­kach i roz­cią­gnię­tym ti­szer­cie.

— Nie zimno ci? — rzu­cił Rob, któ­rego aż prze­szedł dreszcz na wi­dok jego go­łych nóg.

Lo­do­waty wiatr prze­śli­zgi­wał się mię­dzy blo­kami i wdzie­rał się w każdą szparę, a tu­taj, na dwu­na­stym pię­trze, nie­wiele so­bie ro­bił z za­mknię­tych drzwi i uszczel­nio­nych okien. Na­wet on, przy­zwy­cza­jony do chłodu, gdy otwo­rzył drzwi bal­ko­nowe, w pierw­szej chwili chciał zre­zy­gno­wać z po­ran­nego ry­tu­ału. Nie zro­bił tego tylko dla­tego, że w ra­mach wy­jątku ubrał grube skar­pety, a na po­lar na­rzu­cił kurtkę z kap­tu­rem, który po­spiesz­nie na­cią­gnął na głowę. Mimo to skłonny był przy­znać ra­cję sio­strzeń­ców — ten po­ra­nek kwa­li­fi­ko­wał się jako „wy­kur­wi­ście zimny”.

Mar­cin nie za­re­ago­wał, stał z opusz­czo­nymi rę­kami przy ba­rierce i wpa­try­wał się w prze­strzeń nie­obec­nym wzro­kiem.

Lu­na­ty­kuje?, po­my­ślał zdzi­wiony Rob. Są­siad jesz­cze ni­gdy tak się nie za­cho­wy­wał. Na­gle zro­bił krok do przodu, wy­cią­gnął przed sie­bie dłoń i nie­pew­nie po­ło­żył ją na ba­lu­stra­dzie. Wiatr szar­pał ti­szer­tem, a on na­wet nie za­drżał, jakby w ogóle nie czuł zimna.

— Mar­cin? — spy­tał za­nie­po­ko­jony Ro­bert, pod­cho­dząc bli­żej ścianki od­dzie­la­ją­cej ich bal­kony.

Ar­chi­tekt tego wie­żowca mu­siał wie­rzyć w do­bre re­la­cje są­siedz­kie, bo wy­star­czyło lekko się prze­chy­lić, żeby mieć wgląd nie tylko na są­siedni bal­kon, ale i na duże okna.

Rob ob­rzu­cił szyb­kim spoj­rze­niem pod­cią­gnięte ro­lety i ba­ła­gan w miesz­ka­niu Mar­cina: rze­czy roz­rzu­cone na pa­ra­pe­cie, ubra­nia le­żące w progu. W głębi ciem­nego po­koju ja­śniał ekran lap­topa.

Może pra­co­wał całą noc i dla­tego tak się za­cho­wuje, po­my­ślał, ale coś mó­wiło mu, że nie o to cho­dzi. Coś w po­sta­wie męż­czy­zny, w jego po­sza­rza­łej skó­rze, braku ja­kiej­kol­wiek re­ak­cji na zimno i tym dziw­nym nie­obec­nym spoj­rze­niu su­ge­ro­wało, że z Mar­ci­nem dzieje się coś złego.

— Hej, wszystko OK? — spy­tał ła­god­nie i tam­ten do­piero te­raz drgnął, po czym zwró­cił się w jego stronę. Nie spał, nie lu­na­ty­ko­wał, ale nie był też przy­tomny. Rob miał wra­że­nie, że wi­dzi nie czło­wieka, tylko ro­bota, ko­goś wy­pra­nego z wszel­kich emo­cji, po­zba­wio­nego du­szy. — Mar­cin? — za­py­tał ci­cho, zbyt ci­cho, by dał się go usły­szeć, a jed­nak są­siad z wy­raź­nym wy­sił­kiem spoj­rzał mu w oczy i wtedy Ro­bert na­prawdę się prze­stra­szył. Bo pa­trzył pro­sto w mar­twą pustkę. Taką, która śniła mu się tej nocy. Prze­chy­lił się bar­dziej i wy­cią­gnął do niego rękę, ale tam­ten stał za da­leko i Rob je­dy­nie mu­snął pal­cami rę­kaw jego ti­szerta. — Co robi…

Nie zdą­żył do­koń­czyć zda­nia, bo są­siad gwał­tow­nym, de­spe­rac­kim wręcz ru­chem chwy­cił się ba­lu­strady, pod­cią­gnął się, bły­ska­wicz­nie prze­ło­żył jedną nogę, po­tem drugą i… sko­czył.

Roz­dział trzeci

Wię­zie­nie bez wyj­ścia

Idę przez ży­cie we­dług zna­ków

i do­cie­ram do miej­sca, gdzie już nie ma drogi.

Ta­ke­shi Ishi­moto

— Ej, se­rio mamy tu jeść? — Ra­chel spoj­rzała na niego spod unie­sio­nych brwi.

W tym miej­scu wy­glą­dała ko­micz­nie z tym swoim kla­sycz­nym bry­tyj­skim ko­stiu­mem, czó­łen­kami na nie­wiel­kim ob­ca­sie i krótko ob­cię­tymi wło­sami. Kró­cej, niż gdy wi­dzieli się ostat­nim ra­zem, cho­ciaż za­rze­kała się, że nie da się już na­mó­wić swo­jej żo­nie na ja­kie­kol­wiek zmiany. „Daj spo­kój — mruk­nęła, kiedy po­chwa­lił jej fry­zurę. — Mam sześć­dzie­siąt lat na karku, je­stem sta­teczną star­szą pa­nią, a Oli­via wy­my­śliła to. — Po­ka­zała dło­nią na białe włosy ob­cięte tuż przy uchu. — I jesz­cze ten ko­lor… — wes­tchnęła. — Przez niego czuję się, jak­bym do­bie­gała setki”.

Tom szcze­rze w to wąt­pił. Sam był młod­szy od niej od kilka lat, ale wy­glą­dał znacz­nie sta­rzej niż ona. Ra­chel zda­wała się pro­mie­nieć ja­kąś roz­sa­dza­jącą ją od środka ener­gią, była bły­sko­tliwa, miała zna­ko­mite po­czu­cie hu­moru, bły­ska­wicz­nie po­dej­mo­wała de­cy­zje i świet­nie ra­dziła so­bie w kon­tak­tach z ludźmi. Jej pod­władni na­wet nie zda­wali so­bie sprawy z tego, że cho­dzą jak po sznurku, któ­rego ko­niec nie­po­dziel­nie dzier­żyła w swo­jej dłoni. Prze­ko­nani, że po­dej­mują wła­sne de­cy­zje, mieli po­czu­cie, że się roz­wi­jają i wszyst­kie furtki stoją przed nimi otwo­rem, że są ge­nialni, je­dyni w swoim ro­dzaju, a inni sze­fo­wie tylko ma­rzą o tym, by mieć ich u sie­bie, oczy­wi­ście za dużo więk­szą kasę i na wyż­szym sta­no­wi­sku niż obec­nie. A jed­nak rzadko kto de­cy­do­wał się odejść z jej ze­społu. Tom po­dzi­wiał ją za to. On by się do tego nie nada­wał — nie zno­sił lu­dzi, to­le­ro­wał co naj­wy­żej kilku i po­tra­fił trzy­mać ję­zyk za zę­bami mak­sy­mal­nie przez dwie go­dziny, dla­tego na ogół ze­bra­nia, w któ­rych uczest­ni­czył, nie prze­kra­czały stu mi­nut, a góra po­szła mu na rękę i po­zwo­liła pra­co­wać sa­memu. To zna­czy miał pod sobą ze­spół czy tam na­wet trzy, nie pa­mię­tał do­kład­nie, bo ich za­rzą­dza­niem zaj­mo­wali się jego za­stępcy. Do­póki nikt nie wła­ził bez po­zwo­le­nia do jego ja­skini, w któ­rej sie­dział dłu­gimi go­dzi­nami i ana­li­zo­wał ra­porty, był cał­kiem za­do­wo­lony ze swo­jej pracy. Na py­ta­nia wścib­skiej są­siadki o to, gdzie pra­cuje, zwykł od­po­wia­dać sze­ro­kim uśmie­chem i la­ko­nicz­nym „Róż­nie”, co ta szybko zin­ter­pre­to­wała jako za­wód wolny, a to w po­łą­cze­niu z co­dzien­nym stro­jem Toma, czyli gar­ni­tu­rem, wy­glan­co­wa­nymi na po­łysk bu­tami i ele­ganc­kim płasz­czem, skło­niło ją do przy­pusz­cze­nia, że jest me­ce­na­sem sztuki albo al­fon­sem. Kiedy do jego uszu do­tarły obie plotki, a te — trzeba przy­znać — w ich ma­łym osie­dlu na przed­mie­ściach Ot­tawy roz­cho­dziły się za­ska­ku­jąco szybko, do­stał na­głego ataku śmie­chu, co z ko­lei przy­spo­rzyło mu opi­nii nie tylko od­ludka, ale i dzi­waka. Nic dziw­nego, ni­gdy nie pró­bo­wał in­te­gro­wać się z są­sia­dami, ko­ja­rzył co naj­wy­żej dwóch — tych z naj­bliż­szych do­mów, ale rzadko kiedy się z nimi wi­tał. Nie miał nic prze­ciwko sta­tu­sowi od­ludka, dzi­wak też w ni­czym mu nie prze­szka­dzał, zwłasz­cza że po­dob­nie my­śleli o nim lu­dzie w pracy. Cóż, jego zda­niem Ka­na­dyj­ska Służba Bez­pie­czeń­stwa aż ro­iła się od dzi­wa­ków, a on wcale nie od­sta­wał na ich tle, nikt jed­nak o zda­nie go nie py­tał, przy­naj­mniej nie w tym te­ma­cie. Za to gdy w grę wcho­dziła kwe­stia eko­ter­ro­ry­zmu, wszy­scy bie­gli pro­sto do niego. Nie był żad­nym Ja­me­sem Bon­dem, skądże znowu, ra­czej nud­nym ana­li­ty­kiem z lekką nad­wagą, sła­bo­ścią do do­brej whi­sky, wy­bitną in­te­li­gen­cją i zdol­no­ścią do wy­cią­ga­nia z beł­ko­tli­wych ra­por­tów cał­kiem sen­sow­nych wnio­sków. Od pew­nego czasu, sam już nie po­tra­fił po­wie­dzieć, kiedy to się za­częło, wy­cią­gano go zza biurka i wy­sy­łano w świat. Nie zno­sił tego, do­póki na jed­nym ze spo­tkań gdzieś da­leko od Ka­nady nie po­znał Ra­chel z Se­cret In­tel­li­gence Se­rvice. Ra­zem z kil­koma przed­sta­wi­cie­lami wy­wia­dów in­nych państw stwo­rzyli wów­czas nie­for­malną grupę zaj­mu­jącą się prze­ciw­dzia­ła­niem współ­cze­snemu eko­ter­ro­ry­zmowi. Nie­for­malną o tyle, że nie ist­niała w żad­nym sys­te­mie, a ich na­zwi­ska nie po­ja­wiały się w żad­nych do­ku­men­tach. Od­po­wia­dali wy­łącz­nie przed trzema oso­bami na bar­dzo wy­so­kich sta­no­wi­skach — tak wy­so­kich, że uży­wali wy­łącz­nie ich ini­cja­łów. Cza­sami Toma to ba­wiło, ale za­raz po­tem przy­po­mi­nał so­bie, czym się zaj­muje, i mo­men­tal­nie prze­cho­dziła mu chęć do śmie­chu.

— Wy­bacz, ale re­stau­ra­cja w moim ho­telu wy­gląda znacz­nie le­piej — do­dała ci­cho Ra­chel, wpa­tru­jąc się z nie­sma­kiem w menu w pla­sti­ko­wej osłonce. Po chwili wzięła je w dwa palce i od­sta­wiła na ko­niec sto­lika po­kry­tego ce­ratą w biało-czer­woną kratkę. — A poza tym le­karz za­ka­zał mi jeść sma­żo­nego.

— Kawy? — Kel­nerka za­py­tała tak gło­śno, że Tom nie­mal pod­sko­czył na obi­tym ska­jem sie­dze­niu. — Do­leję — do­dała, nie cze­ka­jąc na ich od­po­wiedź i, prze­chy­liw­szy dzba­nek, chlu­snęła czar­nym stru­mie­niem do dwóch bia­łych kub­ków.

Ra­chel wes­tchnęła.

— Gdyby mieli tu cho­ciaż fi­li­żanki… — za­częła, ale on szybko za­ma­chał ręką.

— Prze­stań. Gdyby mieli tu fi­li­żanki, sie­dzie­li­by­śmy na her­batce w twoim Lon­dy­nie, a skoro już spo­ty­kamy się w Sta­nach, mu­sisz do­świad­czyć na wła­snej skó­rze praw­dzi­wego ame­ry­kań­skiego du­cha.

Ra­chel zmru­żyła oczy i przy­glą­dała mu się przez dłuż­szą chwilę. Lu­biła Toma, świet­nie się z nim współ­pra­co­wało, był ma­ło­mówny, kon­kretny, in­te­li­gentny i miał po­czu­cie hu­moru, które jej od­po­wia­dało, cza­sem jed­nak nie po­tra­fiła od­gad­nąć, czy so­bie z niej żar­tuje, czy mówi po­waż­nie. Kiedy po­przed­niego wie­czoru wy­słał jej pi­nezkę z lo­ka­li­za­cją, są­dziła, że stroi so­bie z niej żarty. Ty­powy przy­drożny di­ner w kształ­cie li­tery L, z rzę­dem sto­li­ków cią­gną­cych się pod oknami, menu ze wszel­kimi moż­li­wymi pan­cake’ami, jaj­kami w róż­nej po­staci i skwier­czą­cym be­ko­nem, od któ­rego za­pa­chu okrop­nie ją mdliło. I z tą bez­na­dziejną kawą z eks­presu prze­le­wo­wego, którą naj­wy­raź­niej wszy­scy pili tu li­trami. Trzy razy spraw­dzała ad­res, ale w po­bliżu nie było żad­nego in­nego miej­sca na­da­ją­cego się na spo­tka­nie — no chyba że Tom pla­no­wał roz­mowę na par­kingu przed ba­rem.

— Poza tym — cią­gnął nie­wzru­szony, upiw­szy łyk kawy ze swo­jego kubka — re­stau­ra­cja w twoim ho­telu nie jest tak bez­pieczna jak ta knajpa. A ja wiem, że uwiel­biasz sma­żone. I obie­cuję, że nic nie po­wiem two­jemu le­ka­rzowi. Ani two­jej żo­nie — do­dał szybko, za­nim zdą­żyła choćby otwo­rzyć usta.

Ra­chel spoj­rzała tę­sk­nym wzro­kiem na to okropne menu w pla­sti­ko­wej osłonce. Trzeba przy­znać, że pa­so­wało do wy­stroju baru: trzech lamp z wen­ty­la­to­rem za­wie­szo­nych pod su­fi­tem, tan­det­nych ob­raz­ków z uro­kli­wym kra­jo­bra­zem w pa­ste­lo­wych od­cie­niach i nieco już wy­tar­tym, ale wciąż czer­wo­nym chod­ni­kiem, po któ­rym bez­sze­lest­nie prze­miesz­czały się kel­nerki w bia­łych far­tusz­kach z wy­szy­tym na czer­wono imie­niem. Czuła na so­bie spoj­rze­nie tej od kawy — Sandy obe­szła wszyst­kie sto­liki, po czym wró­ciła za ladę, go­towa w każ­dej chwili przy­jąć za­mó­wie­nie. Wy­glą­dała na nie­wiele młod­szą od niej, ale pew­nie miała znacz­nie lep­szą kon­dy­cję niż ona, skoro przez kilka go­dzin dzien­nie kur­so­wała od klienta do klienta. Sandy po­pra­wiła oku­lary na łań­cuszku — one też ide­al­nie pa­so­wały do tego miej­sca, jakby za­trzy­ma­nego w cza­sie gdzieś po­mię­dzy la­tami osiem­dzie­sią­tymi a dzie­więć­dzie­sią­tymi. Ra­chel znała ta­kie knajpki ze śnia­da­niami głów­nie z ame­ry­kań­skich fil­mów — w po­dob­nej sce­ne­rii za­zwy­czaj roz­gry­wały się dy­le­maty mi­ło­sne na­sto­lat­ków albo po­ra­chunki gang­ste­rów, w za­leż­no­ści od filmu. Oli­via, jej żona, uwiel­biała zwłasz­cza te ze strze­lan­kami.

Le­d­wie o tym po­my­ślała, przy ich sto­liku zma­te­ria­li­zo­wała się Sandy z no­te­si­kiem w dłoni i dłu­go­pi­sem z logo baru.

— Co dla was, ko­chani?

Tom za­mó­wił pan­cake’i z cze­ko­ladą, bitą śmie­taną i owo­cami, ona wzięła ze­staw z jaj­kiem over easy — sma­żo­nym z dwóch stron, ale z nie­ścię­tym żółt­kiem, do tego z be­ko­nem oraz has­browns, czyli sma­żo­nymi i do­brze do­pra­wio­nymi star­tymi ziem­nia­kami. W końcu była da­leko od domu i mo­gła so­bie po­zwo­lić na drobny skok w bok. Wia­domo, co dzieje się na kon­fe­ren­cji, zo­staje na kon­fe­ren­cji. Ofi­cjal­nie wła­śnie z jej po­wodu spo­tkali się w Sta­nach, cho­ciaż naj­waż­niej­sze roz­mowy to­czyły się w nieco in­nych krę­gach.

— Nie masz wra­że­nia, że od ostat­niej próby ataku na bie­gun pół­nocny w ete­rze pa­nuje nie­po­ko­jąca ci­sza? — ode­zwał się Tom, gdy Sandy znik­nęła znów za ladą. — Tro­chę to już trwa, a oni wciąż nie wy­ko­nują żad­nych wi­docz­nych ru­chów.

Ra­chel do­brze wie­działa, kogo Tom ma na my­śli. Wła­śnie z ich po­wodu spę­dzili sporo czasu na roz­mo­wach z ge­ne­ra­łem z pol­skiego wy­wiadu, Krzysz­to­fem Wik­so­niem, oraz dwoma po­lar­ni­kami: Mar­kiem Ste­ine­rem i Ro­ber­tem Gran­kiem. Tym dwóm ostat­nim długo zresztą się przy­glą­dali, jak każ­dej wy­pra­wie na bie­gun pół­nocny. Spraw­dzili ich tak do­kład­nie, że cza­sami miała wra­że­nie, iż zna ich le­piej niż sie­bie. Szkoda, że nie mo­gła tego po­wie­dzieć o sto­sun­kowo no­wej or­ga­ni­za­cji, która spę­dzała sen z po­wiek więk­szo­ści wy­wia­dów na świe­cie, bo w prze­ci­wień­stwie do tych dzia­ła­ją­cych lo­kal­nie miała im­po­nu­jący za­sięg. Oraz wy­obraź­nię, tech­no­lo­gię i pie­nią­dze — nie­bez­pieczny ze­staw, gdy to wszystko pod­leje się so­sem eks­tre­mi­styczno-eko­lo­gicz­nym. Ra­chel i Tom, przy­zwy­cza­jeni, że na tym polu dzia­łają ra­czej mniej­sze grupy, które za cel obie­rają kon­kretne in­sty­tu­cje, firmy albo ła­two na­mie­rzalne obiekty, jak tan­kowce czy ciężki sprzęt do wy­cinki pusz­czy, na po­czątku nie wzięli na po­waż­nie no­wego gra­cza. Grupa wy­da­wała się nie­liczna, fa­tal­nie zor­ga­ni­zo­wana i po­zba­wiona roz­ma­chu, a po­tem gwał­tow­nie się to zmie­niło. Z dnia na dzień do­cie­rały do nich in­for­ma­cje o ce­lo­wa­nych ata­kach na po­szcze­gólne ogniwa w łań­cu­chu eks­plo­ata­cji ropy naf­to­wej — od wy­sa­dze­nia naj­więk­szej fa­bryki pro­du­ku­ją­cej pompy wgłębno-żer­dziowe po sha­ko­wa­nie głów­nego od­działu banku ob­słu­gu­ją­cego czo­ło­wych pro­du­cen­tów z Ara­bii Sau­dyj­skiej. Lu­dzie zrze­szeni w tej or­ga­ni­za­cji byli świet­nie przy­go­to­wani, zdy­scy­pli­no­wani i go­towi na wszystko. Mieli je­den cel: oca­lić pla­netę przed czło­wie­kiem. We­dług nich ga­tu­nek ludzki sta­no­wił bez­po­śred­nie za­gro­że­nie dla Ziemi, a wia­domo — naj­lep­szym spo­so­bem na po­ra­dze­nie so­bie ze szkod­ni­kiem jest… jego eks­ter­mi­na­cja. Przy­go­to­wy­wali się do tego już od lat, pan­de­mia i wielki lock­down je­dy­nie przy­spie­szyły ich dzia­ła­nia. Za­mie­rzali mię­dzy in­nymi zmie­nić tor ru­chu pla­ne­to­idy, tak by ude­rzyła w oko­lice Gren­lan­dii i za­bu­rzyła trasę Golf­sztromu, prądu za­to­ko­wego wpły­wa­ją­cego na kli­mat w Eu­ro­pie. Na pierw­szy rzut oka wy­glą­dało to zbyt sur­re­ali­stycz­nie, więc nikt nie po­trak­to­wał tego po­waż­nie, ale prawda jest taka, że mo­gło im się udać. Zin­fil­tro­wali śro­do­wi­sko na­ukow­ców, do­ga­dali się z Chi­nami i naj­praw­do­po­dob­niej byli ci­chym udzia­łow­cem wy­sła­nia ra­kiety Długi Marsz 3C, która po kilku la­tach krą­że­nia w ko­smo­sie nie­ocze­ki­wa­nie ude­rzyła w Księ­życ. Cel za­pewne miał być inny, choć rów­nie do­brze mo­gło za­le­żeć im wła­śnie na wzbu­dze­niu pa­niki. A ta ak­cja na bie­gu­nie pół­noc­nym? Rów­nież, jak póź­niej się oka­zało, wie­lo­eta­powa, ale ża­den z wy­wia­dów nie wy­ła­pał ani ich za­in­te­re­so­wa­nia jed­nym z pod­wod­nych wul­ka­nów, ani sys­te­ma­tycz­nego roz­lo­ko­wy­wa­nia ła­dun­ków wy­bu­cho­wych na dnie mor­skim. Dzia­łali pod przy­krywką — za­sła­niali się ba­da­niami na­uko­wymi i wszyst­kim my­dlili oczy. Jak na ra­zie żadna z ich ak­cji nie za­koń­czyła się spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sem, byli jed­nak bar­dzo wy­trwali, a to ozna­czało, że prę­dzej czy póź­niej może im się udać.

Ra­chel wolno po­ki­wała głową.

— Do­świad­cze­nie uczy, że ra­czej za­szyli się w bez­piecz­nym miej­scu i pra­cują nad no­wym pla­nem — po­wie­działa. — Pa­mię­tasz, co mó­wili Ste­iner i Gra­nek o gru­pie Fi­nów, któ­rych nie­do­bitki spo­tkali po dro­dze na bie­gun? Wła­śnie. Moi lu­dzie wszystko spraw­dzili, każdy, naj­bar­dziej na­wet ab­sur­dalny trop.

Tom po­pa­trzył na nią z na­głym za­in­te­re­so­wa­niem.

— I co?

Żach­nęła się.

— No wła­śnie nic. Fiń­ski wy­wiad też ni­czego nie zna­lazł, no chyba że na­mie­rzył źró­dło pro­ble­mów i za­ła­twił sprawę po ci­chu, ale nic na to nie wska­zuje. We­dług mnie to nie­moż­liwe, żeby tak po pro­stu od­pu­ścili po nie­uda­nej ak­cji.

Tak, cał­ko­wi­cie się z nią zga­dzał. W żad­nym z ra­por­tów nie na­tra­fił na ja­ki­kol­wiek ślad ani choćby wzmiankę o po­dej­rza­nych dzia­ła­niach, które można by po­wią­zać z tą or­ga­ni­za­cją, a jed­nak coś w głębi du­cha mó­wiło mu, że to tylko zmyłka.

— Ci­sza przed bu­rzą? — za­py­tał, a ona le­dwo do­strze­gal­nie ski­nęła głową.

— A pan to chyba z Ka­nady, prawda? — ode­zwała się znie­nacka Sandy, sta­wia­jąc przed nim ta­lerz pe­łen pan­cake’ów. — Bo się z ko­le­żanką za­ło­ży­łam — do­dała, kła­dąc dło­nie na ob­fi­tych bio­drach. — Ja to wszę­dzie inny ak­cent roz­po­znam, wie pan. To jak, ko­cha­niutki, mogę po­wie­dzieć Mar­gie, że wy­gra­łam?

Tom uśmiech­nął się sze­roko, zu­peł­nie jak do swo­jej wścib­skiej są­siadki, która pew­nie pod­czas jego nie­obec­no­ści za­glą­dała mu do domu przez okna, żeby zna­leźć od­po­wiedź na nur­tu­jące ją py­ta­nie: me­ce­nas sztuki czy jed­nak al­fons?

Sandy sap­nęła z sa­tys­fak­cją i ru­szyła do lady po drugi ta­lerz.

— Czę­sto tak masz? — za­py­tała Ra­chel.

— Tylko w Sta­nach — wes­tchnął.

Przez dłuż­szą chwilę je­dli w mil­cze­niu, de­lek­tu­jąc się śnia­da­niem. On z lu­bo­ścią przy­my­kał oczy przy każ­dym kę­sie, ona pró­bo­wała za­głu­szyć w so­bie wy­rzuty su­mie­nia, które wy­raź­nie się oży­wiły, gdy wgry­zła się w do­sko­nale wy­sma­żony be­kon. Je­dze­nie było obłęd­nie pyszne, Ra­chel nie pa­mię­tała, kiedy ostat­nim ra­zem coś aż tak jej sma­ko­wało.

— Do­szły cię słu­chy o wzmo­żo­nej ak­ty­wi­za­cji su­rvi­va­low­ców? Chyba że to tylko na­sza do­mena? — rzu­cił Tom py­ta­jąco, a ona otarła usta ser­wetką i oparła się wy­god­niej.

— Nie, u nas jest po­dob­nie — od­parła. — Fakt, moda na sa­mo­wy­star­czal­ność trwa już od pew­nego czasu, ale ostat­nio mamy falę za­in­te­re­so­wa­nia su­rvi­va­lem i ży­ciem ana­lo­go­wym jed­no­cze­śnie. Two­rzą się nowe odłamy, bar­dziej hard­co­rowe. Może to i le­piej, zwa­żyw­szy na co­raz więk­szy od­se­tek uza­leż­nio­nych od ży­cia cy­fro­wego — mruk­nęła, my­śląc o swo­ich wnu­kach, które bez ko­mórki ni­g­dzie się nie ru­szały, a brak sieci ozna­czał dla nich ka­ta­strofę. Oli­via prze­bą­ki­wała, że może by je wy­słać na ja­kiś obóz od­wy­kowy, ale córka Ra­chel nie wi­działa w tym żad­nego pro­blemu. Nic dziw­nego, sama też była uza­leż­niona. — My­ślisz, że to się ja­koś łą­czy z na­szą grupą?

Wzru­szył ra­mio­nami.

— Nic na to nie wska­zuje — po­wie­dział po chwili. — Ale…

— Tak, masz ra­cję — we­szła mu w słowo. — Warto by się przyj­rzeć na nowo temu śro­do­wi­sku.

Uśmiech­nął się tylko. Wła­śnie mię­dzy in­nymi za to tak lu­bił Ra­chel. Ką­tem oka uj­rzał, jak Sandy po raz ko­lejny wy­cho­dzi zza lady, i po­my­ślał, że po­winni się już zbie­rać, kel­nerka jed­nak omi­nęła ich sto­lik i po­de­szła do ko­biety sie­dzą­cej sa­mot­nie na dru­gim końcu lo­kalu. Za­py­tała, czy do­lać kawy i czy może przy­jąć za­mó­wie­nie, ale tamta nie za­re­ago­wała. Tkwiła pod oknem, wpa­tru­jąc się w menu i nie ode­zwała się ani sło­wem. Sandy po­stała nad nią chwilę, naj­wy­raź­niej pró­bu­jąc wy­móc nad niej od­po­wiedź, po czym po­krę­ciła głową i wró­ciła za ladę.

Ko­bieta przy sto­liku sie­działa nie­ru­chomo ze wzro­kiem wbi­tym w czer­wono-białą ce­ratę. Jedna jej dłoń spo­czy­wała na ko­la­nach, druga za­ci­skała się na menu w pla­sti­ko­wej osłonce. Tylko ktoś, kto uważ­nie by się przyj­rzał, za­uwa­żyłby, że cała się trzę­sie, a po jej czole spły­wają strużki potu. Była blada, miała sińce pod oczami i nie­przy­tomne spoj­rze­nie. Sandy uznała, że to pew­nie nar­ko­manka, i dała jej jesz­cze pięć mi­nut. Po­sta­no­wiła, że je­śli ta ni­czego nie za­mówi, grzecz­nie wy­pro­szą ją z lo­kalu.

Nie było jed­nak ta­kiej po­trzeby. Po nie­spełna dwóch mi­nu­tach klientka pod­nio­sła się i, nie na­wią­zu­jąc z ni­kim kon­taktu wzro­ko­wego, ru­szyła w stronę drzwi. Szła po­woli, z tru­dem, jakby po­wie­trze sta­wiało opór jej ciału. Kel­nerka mruk­nęła coś pod no­sem z apro­batą, po czym prze­ska­no­wała wzro­kiem całą salę. Może za­pro­po­nuje ko­lejną do­lewkę temu przy­stoj­niacz­kowi z Ka­nady? Rzadko kiedy tra­fiali jej się klienci w ga­jer­kach, w do­datku z tak sek­sow­nym ak­cen­tem. Chwy­ciła dzba­nek i wtedy roz­legł się prze­raź­li­wie gło­śny klak­son prze­jeż­dża­ją­cej przed ba­rem cię­ża­rówki, a za­raz po­tem ostry pisk ha­mul­ców. Kiedy szkło ude­rzyło w pod­łogę, a kro­ple go­rą­cej kawy opa­rzyły wstrzą­śniętą Sandy, ktoś za­czął krzy­czeć.

— O Boże! Ona… ona…

Sandy bez­wied­nie spoj­rzała przez prze­szklone drzwi. Nie po­winna była tego ro­bić, bo ten wi­dok jesz­cze długo miał śnić jej się po no­cach.

Roz­dział czwarty

Nowa mi­sja: An­tark­tyda

Je­stem nie­siony w mym cie­niu