Pokrewne dusze - Agata Kołakowska - ebook + audiobook

Pokrewne dusze ebook i audiobook

Agata Kołakowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Emocjonująca opowieść o zakamarkach ludzkiej psychiki. I o tajemnicach, które każdy z nas w sobie skrywa.

Milena Gajewska jest terapeutką w Instytucie Psychoterapii AlterEgo. Marta Woźniak trafia do jej gabinetu, szukając pomocy po tragicznej śmierci ukochanej siostry.
Marta, zagubiona po stracie tak ważnej dla niej więzi, zbliża się do swojej psycholożki i w tej relacji szuka bliskości, bezpieczeństwa i ukojenia. Żyje z sesji na sesję. Na co dzień prowadzi rodzinny "Pensjonat na wyspie", ale to cotygodniowe spotkania z Gajewską nadają jej życiu sens.
W końcu Marta orientuje się, że sesje terapeutyczne to dla niej zdecydowanie za mało. Pod pretekstem kryzysu zwabia psycholożkę do siebie. Dla Mileny szybko staje się jasne, że znalazła się w pułapce, że z wyspy nie może uciec, a jej klientka nie zamierza jej uwolnić.
Marta za wszelką cenę próbuje zatrzymać przy sobie "zastępczą siostrę". Wierzy, że dzięki temu jej życie będzie nadal wyglądało tak jak kiedyś. Tyle że Marta niewiele wie o swojej terapeutce, tak jak niewiele wiedzą o niej pozostali jej klienci.
Milena Gajewska ma sekret. Jest obecna w życiu swoich podopiecznych bardziej, niż sądzą… znacznie bardziej, niż pozwala na to zawodowa etyka.
Dwie kobiety na wyspie. Dwie różne historie. Co je łączy, a co dzieli? I dlaczego są do siebie tak bardzo podobne?

Agata Kołakowska (ur. 1984) – wrocławianka z urodzenia i zamiłowania. Autorka trzynastu powieści obyczajowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 51 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń

Oceny
4,3 (81 ocen)
41
24
14
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Copyright © Agata Kołakowska, 2018

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Magdalena Russocka/Arcangel Images;

Ulia Koltyrina/Stock.Adobe.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Charitonow

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8169-534-3

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

 

Nie to jest ważne, co ze mną zrobiono,

lecz to, co ja sam zrobiłem z tym,

co ze mną zrobiono.

Jean-Paul Sartre

 

 

Opasłe mewy szybowały nisko. Krzyczały. Ich głosy niósł wiatr.

Klęczała na bruku, drobne kamyki wbijały się w kolana. Starała się czuć tylko to. To kłucie, ten ból. Aż do kości. Palce moczyła w mazi, która jeszcze nie wydzielała zapachu. Była zbyt świeża.

Patrzyła i nie mogła uwierzyć.

Kilka ptaków wylądowało obok. Pomyślała, że może chcą ją pocieszyć. Jeden z nich spojrzał na nią, a potem zamoczył dziób w cieczy. Wstrząsnął głową, kilka czerwonych kropli opadło na śnieżnobiałe pióra.

Mewa rozpostarła skrzydła i wzbiła się do lotu.

Ona nie mogła.

 

Część pierwsza

 

1

Po tej stronie okna, po której Marta tarła buraki na surówkę, pachniało słodyczą i ziemią. Po tej drugiej deszczem i pierwszymi gnijącymi pośród traw liśćmi. Lato jeszcze nie pożegnało się oficjalnie, ale wrzesień nie zamierzał się do nikogo przymilać.

Taka aura Marcie odpowiadała.

Trudno jej było znosić pełną nadziei wiosnę i otwarcie optymistyczne lato, gdy określenie „pogoda ducha” wyrzuciła ze swojego słownika rok temu. Upływał czas, a nic nie stawało się łatwiejsze.

Marta pracowała mechanicznie, prowadząc dłoń ze śliskim warzywem, to w górę, to w dół, po ostrych oczkach w kształcie łez. Między jej palcami ściekał sok; gdyby nie nitrylowe rękawiczki, zabarwiłby skórę na różowo. Patrzyła przed siebie.

Kuchenne okno wychodziło na rozłożystą wierzbę. Dalej rozpościerała się spora połać wciąż jeszcze zielonego trawnika. Przy brzegu stawu stała przykryta plandeką łódka, której Marta używała, gdy potrzebowała dotrzeć do cywilizacji. Na wyspie mieścił się tylko niewielki pensjonat i rósł mieszany las, w którym, nawet przy wielkich chęciach, nie sposób było się zgubić. Przepadali za tym miejscem wędkarze, artyści, rodziny z dziećmi, pary, które miały ochotę na romantyczny weekend. Wszyscy pragnący zaszyć się z dala od zgiełku miasta.

Tylko Marta lubiła wyspę coraz mniej.

Pierwszy samotny sezon kosztował ją mnóstwo wysiłku. Choć prawdę mówiąc, nie była tak zupełnie sama – towarzyszyły jej wspomnienia i myśli o czarnej otchłani jutra. Wciąż nie potrafiła sobie wyobrazić przyszłości, która chwytała ją zimną ręką za ramię, szepcząc do ucha: „Weź się w garść, życie toczy się dalej!”. Martę aż mdliło na te słowa. W ostatnich miesiącach nieraz słyszała podobne od ludzi we wsi. Od tych wszystkich, którzy nie wiedzą, jak reagować, gdy stają twarzą w twarz ze złamanym człowiekiem. W tej chwili życie Marty toczyło się dalej tylko dlatego, że mogła je prowadzić od poniedziałku do poniedziałku. Raz w tygodniu, przez godzinę, wydawało się jej, że wciąż jednak jest i że oddycha. To poczucie dawał jej czas w cenie stu złotych. To dzięki niemu była w stanie doczekać kolejnego tygodnia. Podejrzewała, że tak właśnie przeczołga się przez resztę pozostałego jej życia, choć bywały momenty, kiedy uznawała, że może prościej będzie wrócić do Figueira da Foz i zakończyć tę nierówną walkę z samą sobą.

– Auć! – syknęła.

Metal przedarł się przez nitrylową barierę i zdarł naskórek.

Marta odstawiła tarkę i wyciągnęła rękę po papierowy ręcznik. Jej wzrok zatrzymał się na białym talerzu, na którym rozlewało się krwiste jezioro. Zamarła. Choć zdawała sobie sprawę, że to tylko buraczany sok, zaczęła oddychać szybciej.

Nigdy nie zostawię tego za plecami, pomyślała. Nie pójdę do przodu.

Tak bardzo chciałaby, żeby nic się nie wydarzyło! Żeby wtedy, na białym bruku przed hotelem Eurostars Oasis Plaza, rozbryzgnął się sok.

Marta poczuła, że drżą jej ręce. Otworzyła szafkę, z której wyjęła kosz na śmieci. Energicznym ruchem strząsnęła z talerza buraki. Czerwień sugestywnie skapywała z ceramiki do worka, co wywołało nową falę mdłości.

Do pieczeni podam coś innego, stwierdziła. W piwnicy powinny być jeszcze kiszone ogórki.

– Na szczęście to już pojutrze – wyszeptała, przymykając oczy. – Może jakoś wytrzymam!

 

Po ulicy niósł się stukot obcasów.

Milena włożyła dłonie w kieszenie trencza, w którym tego wieczoru wcale nie było jej za ciepło. Przechodząc obok sklepowych witryn, przeglądała się w szybach. Chciała sprawdzić, jak wygląda, jaki obraz zobaczą znajomi, z którymi umówiła się w barze Chandon. Rude włosy do ramion podkręciła lokówką, aby osiągnąć efekt niedbałych fal, nad którymi musiała spędzić mnóstwo czasu. Pod płaszczem miała prostą brązową sukienkę przed kolano, z dekoltem wykończonym koronką. Na nogach zamszowe szpilki.

Na szczęście przestało padać, pomyślała, zapatrzona na wciąż suche czubki butów.

Nagle poczuła wyraźnie, że coś jest nie tak. Że czegoś jej brakuje. Zwolniła. Telefon mam, portfel jest, mieszkanie zamknięte, a klucze w torebce, wyliczała w myśli. Przygryzła wargi, bo wrażenie nie chciało zniknąć. I zaraz pokiwała głową. No tak, o to chodzi, westchnęła w duchu.

Miała suche usta.

Sięgnęła do torebki i wyciągnęła szminkę od Chanel, klasyczną czerwoną w odcieniu Independante. Wykorzystując własne odbicie w szybie, za którą manekiny prezentowały jesienną kolekcję ubrań, uważnie nałożyła kosmetyk. Pachniał pudrowo i trochę różami.

Teraz była gotowa. Wrzuciła pomadkę do kieszonki w torebce i raz jeszcze spojrzała na manekiny w najróżniejszych pozach. W zasadzie niczym się od nas nie różnią, stwierdziła, zerkając na plastikową kobietę bez twarzy, przycupniętą na przezroczystym sześcianie. Miała na sobie miękki, luźny biały sweter i plisowaną spódnicę w kolorze musztardowym. Milena uśmiechnęła się do niej jak do koleżanki, a potem ruszyła przed siebie.

Bar mieścił się tuż za rogiem, na Sienkiewicza. Liczba ludzi wewnątrz potwierdzała fakt, o którym wspominała Inga – że to bardzo popularne miejsce.

Milena chwyciła za klamkę; wraz z otwarciem drzwi zalała ją fala dźwięków.

W głębi lokalu muzyczne trio grało smooth jazz. Muzycy szeptali coś czule do instrumentów. Jakie sekrety mężczyzna w kapeluszu powierzał pianinu? Co wiedziały perkusja i bas? Czy słuchały?

W lokalu nie było wielu chętnych do zajmowania się cudzymi sprawami. Milena mogła się założyć, że przy każdym stoliku ludzie tylko czekają na swoją kolej, by mówić o sobie. Nad intymną muzyką górowały rozmowy, śmiechy, brzęk kieliszków i dzwonki telefonów.

Szła między stolikami, szukając znajomych twarzy. Po lewej, przy stole za barem, który stanowił centralny punkt lokalu, już na nią czekano. Pięć osób znała, szóstą przeciwnie.

Nieznajomy ją zaciekawił.

– Jesteś wreszcie! – Inga zauważyła ją pierwsza.

– Cześć wszystkim! – przywitała się Milena, ściskając koleżankę, a potem jej męża Mirka. – Chyba nie spóźniłam się za bardzo?

– Przyznaj po prostu, że chciałaś mieć wielkie wejście – skwitowała Inga. – Pięknie wyglądasz – dodała, dotykając subtelnych loków.

Obie pracowały w Instytucie Psychoterapii AlterEgo, dokładnie tam, gdzie połowa towarzystwa zgromadzonego przy stole. Inga Badurska specjalizowała się w terapii par. Zadowolone małżeństwa, którym pomogła lepiej się zrozumieć bądź rozejść pokojowo, polecały ją sobie, przez co grafik pani psycholog był wypełniony po brzegi na kilka miesięcy naprzód. Jej mąż półżartem wtrącał czasem uwagę, że jeśli Inga będzie pracować tak dużo, niedługo sami będą potrzebować pomocy, jednak ona puszczała to mimo uszu. Jasne było, że trzecie dziecko w drodze wymusi zamianę mieszkania na większe, co będzie wymagać istotnych nakładów finansowych, a praca Mirka w firmie spedycyjnej nie przynosiła kokosów.

Z kolei Milena Gajewska koncentrowała się na klientach indywidualnych, przyjmując ich tylko tylu, ilu potrzebowała, by żyć spokojnie. Nie miała dzieci na utrzymaniu, a trzypokojowe mieszkanie w kamienicy zapisała jej ciotka, dzięki czemu Milena nie musiała wiązać się kredytem z żadnym bankiem. Miała trzydzieści osiem lat, lubiła swoją pracę, a czas wolny poświęcała na to, co interesowało ją w danej chwili.

A zainteresowania miała zmienne.

– Przejrzałaś mnie. Właśnie na tym mi zależało – roześmiała się, odwieszając płaszcz na wieszak pod ścianą.

Skinęła Robertowi i uścisnęła jego narzeczoną Annę, przy której kolega zachowywał się zupełnie inaczej niż w pracy. Silny i samosterowny mężczyzna w obecności ukochanej stawał się szczeniaczkiem o okrągłych oczach, który tylko czeka na ruch dłoni swojej pani. Choć podczas jej nieobecności podkreślał nieustannie, że to on nadaje ton w związku, wystarczyło spojrzeć, by przestać traktować te słowa poważnie. Według Mileny i tak miał szczęście, że Anna nie zamierzała nadużywać jego słabości. Po prostu cieszyła się udanym związkiem i korzystała z sytuacji. Jeśli obojgu to pasowało, można im było wróżyć świetlaną przyszłość.

Inga na pogaduchach przy kawie nieraz podkreślała, że to działa tylko do pewnego momentu.

– Zbyt wiele takich par widziałam u siebie w gabinecie, by mieć jakiekolwiek złudzenia.

– Myślę, że Robert, jako profesjonalista, doskonale zdaje sobie z tego sprawę – argumentowała Milena.

– Praca to praca, a życie to zupełnie inna bajka. Wydaje mi się, że na razie jest mu po prostu tak wygodnie. W dodatku jest w Ance zakochany jak wariat. Ale fakt, że w biurze na głos snuje wizje dominacji, świadczy, że w głębi duszy coś mu jednak nie gra.

Milena spojrzała poważnie.

– Nie znam faceta, który męczyłby się z kimś dla idei. A to, że oni lubią widzieć się jako silniejsi i mądrzejsi? Cóż, to się nie zmieni nigdy – podsumowała.

– Mileno, poznaj, proszę! – przerwał jej zadumę Robert, wskazując na bruneta obok. – To Filip Modrzejewski, mój przyjaciel. Wpadł do miasta na weekend, odwiedzić starego kumpla. Znamy się jeszcze ze studenckich czasów.

Mężczyzna w niebieskiej koszuli wstał zza stołu i podał jej dłoń. Uśmiechnął się przyjacielsko. Nie mogła nie zauważyć, że jest całkiem przystojny.

– Bardzo mi miło. – Oddała uścisk. – Też jesteś psychologiem?

– Broń Boże! Bez urazy… – zreflektował się. – Po prostu chodziliśmy z Robertem na te same imprezy. Ja jestem po ekonomii. Od piętnastu lat pracuję w banku.

Milena usiadła na jedynym wolnym krześle, dokładnie naprzeciwko Filipa.

– Czyli to ty wmawiasz klientom, że finansowa relacja będzie elastyczna, pełna zrozumienia i że bank się o nich troszczy?

– Reklama to jedno, warunki umowy to drugie – odparł poważnie.

– Zupełnie jak w związkach – wtrąciła siedząca obok Mileny Iza.

Sięgnęła po drinka. Jeden kieliszek stał już pusty, a ona miała rumieńce na bladych policzkach. Wszystkie koleżanki podziwiały tę nieskazitelnie gładką i jasną cerę. Iza wyglądała jak Królewna Śnieżka w wersji blond.

– Jak się masz? – zwróciła się do niej Milena.

– Jest świetnie! – W odpowiedzi usłyszała ironię. – Paweł spakował się wczoraj i wyniósł do tej lafiryndy!

– Przykro mi, ale zobaczysz, wyjdzie ci to na dobre. Potrzebujesz tylko czasu.

– Potrzebuję kolejnego drinka! – Iza podniosła dłoń, by przywołać kelnerkę.

Mirek sięgnął po kartę dań.

– Powinniśmy zamówić coś do jedzenia, bo jeszcze chwila, a się nam ululasz.

– I właśnie o to chodzi! Mało to, życzę sobie, żeby ten stan trwał wiecznie! Wtedy przynajmniej nic nie czuję… – Iza wsparła brodę na dłoni.

Milena zauważyła, że lakier zszedł z paznokci koleżanki już co najmniej kilka dni temu. Co doskonale odzwierciedlało stan psychiczny zawsze bardzo zadbanej Izabeli.

– Co ty pleciesz? – spojrzała z troską Inga. – Przecież wiesz, że to zawsze źle się kończy.

– Wszystko kończy się źle. To tylko kwestia czasu. – Iza pociągnęła nosem. – A z tym bełkotem to do klientów, nie do mnie! – fuknęła.

– Sama go wobec nich stosujesz…

– A co mam im mówić?!

Drink został wychylony duszkiem.

Gdy przy stole ponownie pojawiła się kelnerka, Iza chciała zamówić kolejne martini frozen, ale została powstrzymana.

– Zjedz najpierw coś porządnego, a nie tylko te czekadełka. Oliwki, masło ziołowe i bagietka, też coś!

– Zjedz coś porządnego… – powtórzyła pod nosem Iza. – Zatem należałoby zjeść ciebie. – Łypnęła na Ingę, która akurat masowała wydatny brzuch.

Koleżanka parsknęła śmiechem. Dźwięcznym, zaraźliwym.

– Niby jestem taka porządna?

– A nie? – Izabela bawiła się kosmykiem włosów z końskiego ogona.

– Chcesz powiedzieć, że nudna?

– Nie. Po prostu przykładna. Dobra żona, matka, niedługo trójce dzieci. Wzorowa pani psycholog…

Inga skrzywiła się.

– Nie wiem czemu, ale nie brzmi to dobrze.

– Dla mnie brzmi idealnie. – Zawsze czujny Mirek pocałował żonę w policzek.

Iza odwróciła wzrok. Patrzenie na czułości nie było przyjemne.

– No i na pewno zauważyłabyś szybciej, że twój mąż ma kogoś na boku…

– Nie sądzę – roześmiała się Inga. – Nie mam czasu go śledzić.

– Ależ ja nigdy nie zrobiłbym takiego świństwa! – oburzył się Mirek, ściągając brwi.

Koleżanka żony zaczynała działać mu na nerwy.

– Spokojnie, kochanie. – Inga pogładziła go po ramieniu. – Żartowałam.

Milena, uważnie przeglądając kartę drinków, doszła do wniosku, że właściwie ma ochotę na wszystkie. Była dzisiaj w zabawowym nastroju i nie zamierzała sobie odmawiać niczego.

Zgromadzone przy stole towarzystwo złożyło zamówienie, po czym powróciło do przerwanej konwersacji.

– No, taka bardzo porządna to ty wcale nie jesteś – powiedziała Milena. – Niby przykładna matka, a wciąż trzyma rękę na pulsie i wie, jaka knajpa jest teraz w mieście najmodniejsza.

– Ja bym tam sprawdzał, co ona wyrabia w nocy. – Rozbawiony Filip spojrzał na Mirka.

– Cieszę się, że to powiedziałaś, bo przez chwilę czułam się jak matrona. – Inga mrugnęła do Mileny.

– Jaka matrona?! – odezwała się Anna. – Ja marzę, że kiedyś z Robertem dojdziemy do punktu, w którym jesteście wy.

Milena z Ingą wymieniły znaczące spojrzenia. Przed Robertem sporo pracy, aby stworzyć imponujący klan Wrońskich.

– A ja tam sobie odpuszczam – oświadczyła Milena, sięgając po oliwkę.

– Wszyscy rozwodnicy tak mówią. A potem im się odmienia – oświadczył Robert tonem znawcy.

– Przecież dobrze wiesz, mój drogi, że nie można mówić w imieniu wszystkich, a wyłącznie we własnym – odparła spokojnie. – Jestem pewna swojej decyzji. Nie odmienia mi się już trzeci rok.

Izabela popatrzyła na koleżankę z podziwem. Bardzo chciałaby być tak spokojna i zdystansowana.

– Ale powiedz, jesteś szczęśliwa? – zagadnęła.

Milena nieśpiesznie wycierała palce w papierową serwetkę.

– A jak wyglądam?

– Wyglądasz bosko. Ale ja pytam, jak się czujesz w tym miejscu w życiu, w którym jesteś?

Milena oparła przedramiona na stole i uważnie powiodła wzrokiem po wpatrzonych w nią znajomych. Wiedziała, jak bardzo są ciekawi odpowiedzi. Podejrzewała, że zastanawiają się, czy coś w niej drgnie. Czy się zawaha. Czy usłyszą w jej głosie fałszywą nutę.

– Myślę, że… Gdybym umiała pływać, byłabym szczęśliwsza.

Inga popatrzyła ze zrozumieniem. Izka pokręciła głową, reszta się roześmiała.

– Zazdroszczę ci! – rzuciła Iza z podziwem. – Serio. Pływam jak ryba, a poczucie szczęścia u mnie na poziomie zero.

– Mnie też pływanie jakoś specjalnie nie uszczęśliwia. – Robert pogładził Annę po ramieniu.

– O! Idzie nasze zamówienie! Wspaniale, bo jestem wściekle głodna – zauważyła Milena, zacierając ręce.

– Ja też! – westchnęła dramatycznie Inga. – A jadłam godzinę temu. Znów będę musiała kupić spodnie o rozmiar większe.

Chwilę później, gdy kelnerka doniosła drinki, wygłoszono pierwszy tego wieczoru toast.

Wraz z kolejnymi Milena zauważyła, że przyjaciel Roberta przypatruje się jej coraz częściej. A skoro ja to odnotowałam, najpewniej robię dokładnie to samo, stwierdziła.

 

W jadalni miarowo tykał zegar.

Był to jedyny odgłos, jaki wypełniał przytulnie urządzone pomieszczenie. Przy ścianie stał stary kredens po babci, w oknach wisiały kwieciste zasłony. Na podłodze leżał stary, nieco wytarty dywan. Komodę jeszcze rok temu zdobiłyby urocze bukiety w gustownych wazonach, ułożone przez Klarę, która zawsze dbała o takie szczegóły. Lecz teraz wazony stały puste. Marta wiedziała, że powinna je zapełnić albo schować, ale nie potrafiła zdecydować się na żadną z tych opcji. Na kremowych ścianach wisiały sielskie pejzaże w złoconych ramach. Namalował je ojciec. Miał artystyczną duszę, w przeciwieństwie do matki, która twardo stąpała po ziemi. Zapewne to po nim starsza z sióstr miała dryg do upiększania otoczenia. Obrus, którym przykryty był stół, zdobiły jej własnoręczne hafty.

– Pani Marto, jak to pachnie! – zachwycił się pan Stefan, gdy gospodyni postawiła przed nim parującą kolację.

– Mam nadzieję, że będzie smakować – odparła z półuśmiechem.

– Nie zje pani ze mną?

– Nie jestem głodna.

Pan Stefan spojrzał dobrotliwie.

– Taka z pani chudzinka… Czy pani w ogóle coś jada?

– Jak tam wyprawa na ryby? Udana? – Marta nie zamierzała roztrząsać tematu swojej figury.

– Kilka niewymiarowych leszczyków. Nic specjalnego. Ale nie zawsze liczy się połów.

– Nie? – Przysiadła na krześle. – Myślałam, że to właśnie esencja wędkarstwa.

– To też. Ale chodzi głównie o przyjemność z łowienia. Przebywania na łonie natury. O kontakt z samym sobą. Niech mi pani wierzy, czasem tylko nad wodą potrafię usłyszeć siebie. To, co się dzieje tutaj. – Pan Stefan poklepał się po zielonej bluzie w okolicy serca. A potem odkroił kawałek pieczeni i zanurzył ją w sosie. – Wyborna! – powiedział, przymykając oczy.

Nastąpił moment, który Marta wykorzystała, aby przyjrzeć się uważniej swojemu gościowi. Mógł mieć około sześćdziesiątki. Był już zupełnie siwy. Pod jego oczami widniały niewielkie worki, na czole przeżyte lata nakreśliły wyraźne zmarszczki. Ale spojrzenie wciąż miał młodzieńcze.

– Wiele osób szuka u mnie odskoczni. Myślę, że dla niektórych to kryjówka – odezwała się cicho.

– Ukrywa tu pani jakichś przestępców? – zapytał konspiracyjnie pan Stefan.

– Nie to miałam na myśli.

– Och, przecież wiem! – rzucił, sięgając po ogórek. – Głupie żarty się mnie trzymają. Tak… – Rozejrzał się po pomieszczeniu. – To miejsce zdecydowanie może być kryjówką przed światem. Ja ją chyba właśnie odkryłem i na pewno jeszcze się tu pojawię. Ale niech się pani nie martwi, nie będę zaglądał zbyt często. Ostatecznie lubię swoją codzienność, firmę budowlaną i rodzinę. Choć potrafią napsuć mi krwi. Szczególnie wnuki, które wiedzą, że dziadek im wszystko wybaczy. I wybacza, bo za nimi przepada. – Rozłożył bezradnie ręce. – Co byśmy zrobili bez rodziny, prawda?

Marta zatrzymała dłoń nad wyhaftowanym dłonią siostry chabrze. Ciemniejszy granat wypełniał wnętrze kwiatu, jaśniejszy odcień tworzył płatki. Czuła, że zacis­ka się jej gardło.

– Prawda – odparła, wstając z krzesła. – Przepraszam, ale mam jeszcze trochę pracy.

Pan Stefan odprowadził ją wzrokiem. Zastanawiał się, czy powiedział coś nie tak.

– Przepraszam, jeśli panią zanudziłem. Zazwyczaj mówię zbyt dużo – odezwał się, gdy była już w przedpokoju. A potem dodał, że talerze odniesie do kuchni i pozmywa po sobie.

Lecz ona go nie słyszała.

Poszła na górę, gdzie na końcu korytarza mieścił się jej pokój. Opadła na łóżko. Ukryła twarz w poduszce. Tak bardzo chciała krzyczeć! Głośno, ile powietrza w płucach, do momentu, aż opadnie z sił. Chciała, ale nie potrafiła. Dobrze wiedziała, o czym mówi pan Stefan. Za rodzicami, którzy odeszli zdecydowanie przedwcześnie, tęskniła od lat. Nie miała szczęścia do mężczyzn, więc nie miała też z kim dzielić życia.

Klara była dla niej wszystkim.

Dlatego tak bardzo bolało, gdy Tomek, szwagier Marty, zabrał Tosię i wyjechał na drugi koniec kraju.

– Chcemy zapomnieć – powiedział. – I nie dzwoń do nas – dodał, zanim zamknął drzwi wypakowanego po brzegi samochodu. – Dla małej też będzie lepiej, jeśli będziesz trzymać się na dystans – szepnął jej do ucha na pożegnanie.

Marta była zszokowana. Starała się go zrozumieć. Patrzył z innej perspektywy. Jednak fakt, że odsunął ją od siostrzenicy, był dla niej niezrozumiały. Kiedy pół roku temu, mimo prośby Tomasza, odważyła się zadzwonić mimo wszystko, nie odebrał i nie oddzwonił. Wyglądało na to, że słowa, które wypowiedział, nie były powodowane żalem i złością. Były przemyślane.

Marta odłożyła poduszkę i sięgnęła po leżący na szafce nocnej telefon. Przejrzała listę kontaktów, lecz nie znalazła na niej nikogo, z kim chciałaby porozmawiać, powierzyć mu swoje uczucia. Podzielić się swoim wewnętrznym światem, pełnym pułapek i kolców.

Miała już odłożyć komórkę, gdy zobaczyła, że ekran rozświetla się i pojawia się na nim nieznany numer. Zadrżała na dźwięk przychodzącego połączenia. Ktoś dzwoni dokładnie w chwili, kiedy tak bardzo potrzebuję wsparcia, pomyślała.

– Halo? – powiedziała niepewnie.

Logika podpowiadała, że po drugiej stronie nie ma telefonów, ale irracjonalne pragnienie nie chciało jej opuścić. Dokładnie za pięć dni minie rok. Może to właśnie dobry czas na jakiś znak?

W słuchawce panowała cisza.

Jakkolwiek się to wydawało absurdalne, Marta nagle zapragnęła dodać: „Klaro, czy to ty?”. Miała to zdanie na końcu języka, gdy usłyszała odchrząknięcie i damski głos.

– Dobry wieczór, czy dodzwoniłam się do Pensjonatu na Wyspie? Chciałabym zapytać o dostępność pokoi w ostatni weekend września.

Zawiedziona Marta stwierdziła, że balansuje na granicy szaleństwa.

– Tak, dobrze się pani dodzwoniła. Niestety w tym terminie nie mam już wolnych pokoi – odparła zażenowana własną niedorzeczną naiwnością.

– Jaka szkoda! Czytałam w sieci wiele dobrych opinii o tym miejscu. Podobno można odpocząć, wyciszyć się, a tego mi właśnie potrzeba. No nic, na przyszłość będę dzwonić wcześniej. Dziękuję.

O ile będzie dokąd, pomyślała Marta, która nosiła się z myślą o sprzedaży pensjonatu. Tyle że nie zamierzała informować o tym rozmówczyni.

– Oczywiście. Do usłyszenia.

Wyciszyła telefon i odłożyła go na szafkę.

Była wykończona. Prowadzenie interesu w pojedynkę okazało się karkołomnym zadaniem. Początkowo Marcie wydawało się, że dobrze jej zrobi niemyślenie o niczym innym, ale się pomyliła. Pojawiły się stany lękowe i bezsenność, co bardzo pogorszyło jej funkcjonowanie. Dlatego teraz cieszyła się jak nigdy, że pensjonat niedługo się wyludni.

Przede mną długa zima, podczas której nikt nie będzie mnie niepokoić. A może do następnej wiosny mój rodzinny dom będzie już należeć do kogoś innego? Podobno szybka sprzedaż to tylko kwestia ceny, pomyślała, opatulając się szczelnie kołdrą.

To było prawie tak, jakby ktoś ją przytulał.

Prawie.

 

Mileny nie dziwiła popularność Chandon. Serwowano tu fantastyczne dania – risotto z kurkami było jednym z lepszych, jakie jadła kiedykolwiek – i obłędne drinki. Obsługa była otwarta i uśmiechnięta. Muzycy zaś z upływem godzin przeszli samych siebie. Goście lokalu, którzy zdążyli już opowiedzieć towarzyszącym im osobom rzeczy najważniejsze, mieli w końcu w głowie dostatecznie dużo przestrzeni, żeby usłyszeć muzykę. Tym bardziej że rytmy zmieniły się na bardziej skoczne. Nogi same nios­ły na parkiet, przed symboliczną estradę dla tria.

Inga przed północą poczuła senność, więc Badurscy wyszli, zabrawszy ze sobą Izę, która utopiła tego wieczoru w alkoholu chyba wszystkie smutki związane z rozpadem swojej relacji. Obiecali, że odstawią ją do domu i dopilnują, żeby trafiła do łóżka. Natomiast Anna po zjedzeniu drugiego crème brûlée oświadczyła niespodziewanie, że musi spalić trochę kalorii. Robert zaprosił ją na parkiet, gdzie tańczyli już któryś kawałek z kolei.

Milena z Filipem zostali przy stole sami. Choć przez cały wieczór rozmawiało im się doskonale, teraz zapadło milczenie. Milena lubiła obserwować, jak ludzie reagują w takiej sytuacji. Zazwyczaj pojawiały się zakłopotanie i popłoch, z silną potrzebą zagłuszenia ciszy, podczas której nierzadko można usłyszeć najwięcej. Ale Filip siedział naprzeciwko z brodą wspartą na dłoni i uśmiechał się lekko, jakby nieco zadumany. Kołysał się leciutko w rytm muzyki.

– Normalnie nie spędzam wieczorów w ten sposób – odezwał się w końcu.

– A w jaki? W domu przed telewizorem?

Podrapał się po policzku.

– W dobie samorozwoju i hiperaktywności to chyba zakazane?

– Nie wyglądasz na kogoś, kto przejmuje się zakazami.

– Jak to? Przed chwilą sama podejrzewałaś mnie o bycie domatorem.

Milena spojrzała uważnie.

– A może sprawdzałam, czy jesteśmy do siebie podobni? Ja tam bardzo lubię wieczory przed telewizorem.

– Serio? Nie powiedziałbym.

– Czemu? To miłe. Ale faktycznie, rzadko tak spędzam wolny czas.

– No właśnie. W takim razie co lubisz?

– Różnorodność.

Filip nachylił się nieco.

– A konkretniej?

– Ostatnio poniedziałkowe wieczory spędzam na warsztatach kulinarnych, był czas, że uczęszczałam na wieczory poetyckie. Uwielbiam relaks w saunie. Lubię też spacerować. Czasem zaglądam ludziom w okna.

– To ostatnie mnie zainteresowało – roześmiał się. – Zobaczyłaś kiedyś coś ciekawego?

– Nieraz. Ale nie myśl, że się podzielę spostrzeżeniami. Może i jestem podglądaczką, ale nie pleciugą.

– Rozległe te twoje zainteresowania. Nie męczą cię?

Milena w zamyśleniu potarła szyję.

– Rzadko co przykuwa moją uwagę na dłużej. Pewnie dlatego nic mnie nie nuży.

Filip wydął dolną wargę.

– Podziwiam. No i przyznaję, że mnie rozgryzłaś. Bo jednak bliżej mi do kanapy i telewizora. Lubię obejrzeć film, poczytać książkę, przejrzeć artykuły w sieci. Z mojego typowego dnia raczej nie dałoby się zrobić posta na Instagramie.

– Zatem bardzo się różnimy. Zapewne byśmy się nie dogadali – podsumowała Milena, dopijając daiquiri.

– To niezbyt dobrze… – Popatrzył przeciągle.

– Przeciwnie. To wyśmienicie. – Uśmiechnęła się. – Masz ochotę na spacer? – rzuciła, spoglądając za okno.

– Chyba znowu leje.

– Spacery w deszczu są najprzyjemniejsze. – Milena podniosła się z krzesła.

Filip pomógł jej włożyć płaszcz i sięgnął po kurtkę. Podeszli do parkietu, by się pożegnać.

– Zajrzę do was jutro przed wyjazdem – powiedział Filip.

Milena nie mogła nie zauważyć rozbawionego wzroku Anny, którym ta znacząco mierzyła to ją, to jej towarzysza. Niech ma tę chwilę triumfu, stwierdziła. Niech myśli, że wszystko wie.

– Do zobaczenia w poniedziałek w pracy. – Robert uścisnął koleżankę.

– To był udany wieczór. Pa! – odparła, po czym zaczęła się przeciskać w kierunku wyjścia przez gęstniejący na parkiecie tłum, zadowolony z faktu, że wreszcie weekend.

Popchnęła drzwi.

W twarz uderzył ją zimny zacinający deszcz, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Odruchowo zamknęła oczy, a gdy ponownie je otworzyła, zobaczyła przed sobą wysokiego mężczyznę. Miał postawiony kołnierz kurtki i minę taką, jakby to przez Milenę musiał moknąć.

Otaczała go ostra woń alkoholu, którą poczuła, mimo że sama wypiła trochę.

– Przepraszam! – rzucił. Ich spojrzenia spotkały się i mężczyzna przystanął w pół kroku. – No nie… – bąknął. – Myślałem, że mamy to już za sobą!

– Proszę?

– Żartujesz sobie?!

– Pan mnie z kimś myli. – Milena złapała Filipa za ramię. – Chodźmy.

– Gdzie idziesz? Przecież wiem, że to ty!

– Nie znam pana – ucięła.

– Masz przestać, słyszysz?! – Mężczyzna wycelował w nią wskazujący palec.

Mimo tak zdecydowanego gestu w jego oczach zamigotało zdenerwowanie.

– Dość tego! Co pan sobie wyobraża? – wkroczył do akcji Filip.

– Filipie, daj spokój. To nie ma sensu. Wezwijmy taksówkę. – Pociągnęła go za rękę.

Odeszli, odprowadzani gniewnymi okrzykami tamtego. Wywrzaskiwał coś o piekle.

– Czyli, jak rozumiem, już nie spacerujemy? – zapytał Filip.

– Strach chodzić po mieście – rzuciła lekko Milena.

– Chyba wy, terapeuci, jesteście na tym świecie znacznie bardziej potrzebni, niż przypuszczałem – skwitował sentencjonalnie, machając na przejeżdżający samochód z rozświetlonym napisem „taxi”.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI