29,90 zł
Piąty kryminał retro z lubelskim gliną! Zygmunt Maciejewski, komisarz przedwojennej policji, już rok spędził w więzieniu i jest rozpracowywany przez okrutnego ubeka. Wprawdzie major Grabarz nie zdołał skłonić Zygi do kolaboracji, lecz wie, że dopnie swego. Maciejewski, policjant oddany swojej pracy i lojalny wobec prześladowanych kolegów po fachu, zgadza się pomóc nawet ubekowi, gdy ten - zupełnie nieoczekiwanie - żąda, by Zyga zapobiegł... mającemu wybuchnąć pogromowi w Lublinie. Jeśli Maciejewski odmówi, życie jego byłego podkomendnego zawiśnie na włosku, o co Grabarz się postara. Komisarz wychodzi na wolność i trafia w środek piekła i chaosu. Lublin już nie jest miastem, w którym Zyga znał każdy zaułek i każdą melinę. Dawny gmach gestapo zajmuje NKWD, nową władzę trudno odróżnić od bandytów, a ludzki strach i zniechęcenie łatwo przeradzają się we wściekłą agresję. Maciejewski, by ocalić przyjaciela, musi szybko poznać nowe reguły - obowiązujące zarówno w półświatku, jak i w gabinetach aparatczyków. Mimo wszelkich trudności Zyga rozpoczyna nietypowe dochodzenie, rozpoznaje grunt i trafia na trop szmalcowników, którzy w czasie wojny wydawali Żydów. Przy okazji rozwikłuje zagadkę seryjnych morderstw, od kilku tygodni spędzającą sen z powiek milicji, i - co najważniejsze - stara się odzyskać utraconą rodzinę. Czy te wszystkie sprawy nie przerosną zagubionego w powojennym świecie sanacyjnego policjanta?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 379
MARCIN
WROŃSKI
POGROM W PRZYSZŁY WTOREK
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII
Wydanie I · Warszawa
Noc z soboty na niedzielę, 1/2 września 1945 roku
Perla Wasertregerowa zanurzyła pulchną dłoń w woreczku ze złotem. Z przyjemnością, ale bez tego błysku w oku, z jakim patrzył na biżuterię i stare carskie świnki jej mąż Lejb. Zanurzyła, jakby chciała ochłodzić zmęczone palce w chłodnej, złotej wodzie.
Wyjęła trzy pierścionki, spojrzała obojętnie i pozwoliła, żeby spłynęły z powrotem do płóciennej sakiewki.
– Miałeś dobry dzień? – zapytała.
Lejb nie odpowiedział. Jak zwykle zbiła go z tropu swoją niewinną głupotą. Kiedy przed rokiem przywiózł sobie do Lublina tę krasnostawską Żydówkę, która mogłaby być jego córką, spodziewał się, że raczej to ona przy nim będzie zapominała języka w gębie.
– Długi – powiedział, zawiązując woreczek. – Zrobiłaś kolację?
– Tak, Lejb.
– Leon – poprawił ją.
– Tak, Leon – posłusznie zaczęła zdanie od nowa – ale długo cię nie było. Twoi koledzy zjedli.
– Drek! – zaklął pod nosem. Zupełnie zapomniał, że miał się rozmówić z dawnymi wspólnikami. – Kiedy poszli?
Perla z namysłem spojrzała na tykający monotonnie ścienny zegar z kukułką. Wskazywał dwunastą czterdzieści.
– No wtedy, jak poszli – odparła ze zwykłą sobie logiką.
– I nie zatrzymałaś ich? – spytał z irytacją. – Jest gdzie spać.
Machnął ręką w stronę łóżek, które zagracały ich mieszkanie przy Złotej. Przed rokiem trzymali się razem jak jedna chewra, ale pierwszy odpadł Gliker, potem Blankowicz i Wajs. Wtedy na krótko przyplątał się ten mały spryciarz Tojwi Fojgel, ale wolał chodzić własnymi drogami, więc Wasertreger bez żalu oddał go do żydowskiego sierocińca. Naiwność był skłonny wybaczyć tylko swojej młodej żonie.
Wasertregerowa spojrzała na łóżka z taką miną, jakby sama była zdziwiona, że nikt na nich nie chrapie i nie pierdzi w koc.
– Ale poszli – wyjaśniła. – Dałam wódki, tak jak ty, kiedy udajesz, że ich lubisz. Powiedzieli, że jeszcze przyjdą.
Zamilkła. Lejba denerwowały już tylko zegar i cisza uśpionego Starego Miasta. Przed wojną podobno zasypiało dopiero nad ranem, wraz z ostatnim pijakiem i najbardziej pracowitą dziwką. Teraz, mimo że dopiero dochodziła północ, słychać było każdy krok na brukowanej ulicy. Tak jak w tej chwili, gdy kilka par podkutych butów zbliżało się do ich bramy.
– Może to oni – powiedziała Perla.
Lejb nie miał ochoty na tę dziecinną rozmowę. Położył żonie dłoń na ramieniu i zsunął ją na miękką pierś. Bez słowa odwróciła się na krześle, żeby rozpiął guziki sukienki na plecach, a zanim rozbierze, wsunął ręce pod ubranie, wyściskał cycki, tak jak lubi, pokłuł plecy krótko przyciętym wąsikiem.
Odgłos kroków zrobił się głośniejszy, buty nie stukały już na kocich łbach, ale na schodach. Perla wciąż siedziała bez ruchu, podczas gdy Lejb na powrót zapinał guziki. Nie skończył jeszcze, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
– Mamy interes, panie Wasertreger – usłyszał.
Nie znał tego głosu. I nie podobało mu się to naglące pukanie.
– Jutro, panowie, przyjdźcie!
Po co było to mówić? I tak nie spodziewał się, że przestaną walić do drzwi.
– Otwieraj, Wasertreger!
Jednym skokiem znalazł się w sieni. Zasuwka tkwiła mocno we framudze, łańcuch też siedział w uchwycie. Porwał z podłogi masywną deskę, która służyła za dodatkowy, najpewniejszy zamek. W ostatniej chwili, bo drzwi właśnie stęknęły pod naporem czyjegoś silnego ramienia.
– Wynoście się, bo będę strzelał! – krzyknął.
Odwrócił wzrok w stronę pokoju i napotykając głupie oczy Perli, zrozumiał, że powiedział coś najdurniejszego, co tylko mógł.
Pociski z kilku luf rozorały drewno drzwi. Większość zrykoszetowała po podłodze, ale jeden wgryzł się w udo, a drugi w brzuch Wasertregera. Nie powstrzymał jęku.
– Bezpieczniacka świnio!
Skulił się na podłodze. Jedyne, o czym myślał, to żeby ta idiotka Perla nie podbiegła teraz i nie pomogła mu wstać! Z ulgą dostrzegł, że skamieniała na krześle, obejmując się ramionami.
Strzały umilkły, ale tylko na chwilę, akurat by tamci zdążyli zmienić magazynki. Tracił przytomność, lecz znów ocuciły go pociski; ostatni postrzał zdał mu się kopniakiem w kość ogonową, dokładnie takim, jakim w lubartowskim getcie poczęstował go esesman Karl, zwany Wieprzem. Otuliła go mgła, przez którą ledwie słyszał rozpaczliwe krzyki Perli.
– Zdychaj, Żydzie! – dobiegło zza drzwi wraz z ostatnim strzałem.
Zdychać w ostatnich latach kazano mu wiele razy: po niemiecku, po ukraińsku i po polsku. Opierał się aż do teraz…
*
RZECZPOSPOLITA POLSKA
Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego
w Lublinie
Lublin, dnia8 IX 1945 r.
PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA ŚWIADKA
Świadek GLIKER DAWID
syn/córkaNatana
urodzony/a21 lutego 1912 r. w Lublinie
wyznaniamojżeszowego
obywatelstwapolskiego
zawódlistonosz
ukończył/amała matura
w związku małżeńskimkawaler
zamieszkały/a wLublinie ul. Rybna nr 3 m. 5
karany/a ze słówniekarany
stawił/a się przede mną,ref. Sekcji 1-szej, Wydz. I-go W. U. B. P. w Lublinie, sierż. Słonko Edwardem
i zeznał/a, co następuje:
Ja, niżej podpisany Dawid Gliker, oświadczam do protokółu, że MACIEJEWSKIEGO Zygmunta okazanego mi na fotografii, przed okupacją hitlerowską nie znałem i nie jestem z nim spokrewniony ani skoligacony. Rozpoznaję w nim policyjnego wywiadowcę hitlerowskiej Kripo, którego widziałem tylko raz, w dniu 30 marca 1942 roku w Lublinie podczas „akcji” likwidowania t. zw. Ghetta A. Od 1934 roku byłem listonoszem i dobrze znałem tę dzielnicę, co pomogło mi ukrywać się w piwnicach w ciągu pierwszych dni trwania akcji. Noc z 29/30 marca spędziłem w piwnicy oficyny Kowalska nr 4, ale ktoś wydał mnie i przyszło po mnie dwóch żydowskich policjantów, których nie znałem. Dałem im pieniądze, czego miałem ok. 5-ciu lub 6.000 złotych i 100 dolarów, które na moją prośbę przyjęli, odmawiając jednakowoż wyprowadzenia mnie z ghetta, bo ze wszystkich stron było obstawione SD-manami i „czarnymi”, tj. Ukraińcami. Zostawili mnie w spokoju, ale obawiałem się, że kryjówka moja jest „spalona” i przyjdą po mnie inni policjanci, a ja nie miałem już czym się opłacić. Około godz. 9 na ulicy zrobiło się cicho i wtedy postanowiłem zaryzykować i zmienić kryjówkę. Miałem „dobry”, tj. „aryjski” wygląd, ale z napięcia i zmęczenia zapomniałem zdjąć żydowskiej opaski i dlatego na Targowej od razu zauważył mnie jakiś Niemiec i zawołał „halt”. Zacząłem uciekać. To właśnie MACIEJEWSKI Zygmunt zatrzymał mnie i przewrócił na ziemię i z uwagi na to dobrze tego człowieka zapamiętałem i dziś rozpoznałem bez wahania z twarzy i wyglądu, chociaż nie znałem wcześniej jego nazwiska. ––––
W dniu 30 marca 1942 roku na ulicy Targowej MACIEJEWSKI Zygmunt, kiedy mnie zatrzymał, zaczął żartować z niemieckim oficerem SD-manem z mojego nazwiska, tj. że Gliker znaczy „szczęściarz”. Dopiero po chwili zorientowałem się, że chodzi w tych żartach, żeby rozweselić Niemca i żeby on mnie puścił. Tak się stało, bo dostałem pieczątkę do Ghetta B, skąd miesiąc później udało mi się uciec i przeżyć okupację.
Oświadczam, że 30 marca 1942 roku w Lublinie na ul. Targowej MACIEJEWSKI Zygmunt uratował mi życie, i nadmieniam, że mnie nie znał, nie otrzymał ode mnie żadnej korzyści ani jej nie zażądał.
Oświadczam, że zeznałem/am wszystko, co jest mi wiadome w sprawie, co po odczytaniu mi powyższego protokółu potwierdzam własnoręcznym podpisem.
– Jesteście pewni? Może jednak chcecie coś dodać? – Sierżant Edward Słonko przesunął protokół ku starannie ubranemu mężczyźnie siedzącemu po drugiej stronie biurka, ale wciąż z pewną nadzieją trzymał na nim swoją czerwoną, kanciastą dłoń. Tyle roboty, i to w sobotę… Zanim skończy, zostaną mu się same parszywe dziwki! Jednak naprawdę był gotów podrzeć pracowicie wykaligrafowane zeznanie, byle tylko okazało się, że ten cały Maciejewski, nawet jeśli nie biegał po placu Targowym z esesmańskim pejczem w garści, to chociaż spoliczkował starą Żydówkę.
– Już mówiłem, nie widziałem, żeby on kogoś bił albo zastrzelił – powiedział Gliker, odgarniając z czoła jasny lok i poprawiając ściśnięte srebrnymi spinkami mankiety koszuli. Stanowczo nie wyglądał bezpieczniakowi na Żyda. Ani na listonosza. – Gdzie podpisać?
– Tu, po waszej prawej. – Słonko wskazał grubym palcem. – Gdybyście byli jeszcze potrzebni, dostaniecie wezwanie.
– Trudno. – Niedoszła ofiara hitlerowskiego bestialstwa starannie zapięła dopasowany trencz i nonszalancko uchyliła kapelusza.
Bezpieczniak zacisnął zęby. Jeżeli cokolwiek było dobrego za sanacji, to chyba to, że wtedy żaden Żydziak nie byłby tak bezczelny w urzędzie państwowym! Ale wówczas również Edward Słonko nie siedziałby za biurkiem w towarzystwie godła i portretu prezydenta Bieruta…
– Poproście następnego świadka.
– Poproszę – zgodził się łaskawie Gliker.
Tojwi Fojgel miał w papierach wpisane szesnaście lat, jednak gdyby sądzić po wzroście, ubowiec nie dałby chłopakowi więcej niż czternaście. Tylko twarz mu nie pasowała, była poważna jak u dorosłego. Fojgel zatrzymał się zaraz za progiem i zdjął czapkę na widok godła, by zaraz ją założyć jak przystało Żydowi. Słonko uśmiechnął się w duchu: z tego przestraszonego kurdupla wyciśnie, co zechce, nie będzie musiał nawet bardzo dusić.
Sierżant z surową miną wskazał świadkowi krzesło i zaczął, jak go uczono, od „imię, nazwisko, z ojca, urodzony…”. Przy „w związku małżeńskim” uśmiechnął się z politowaniem, a przy „karany” przeszył chłopaka chłodnym, podejrzliwym spojrzeniem, lepszym niż w NKWD.
– No to w jakiej sprawie zostałeś wezwany? – zaczął wreszcie na serio. To było jedno z najważniejszych pytań, „rozwojowe”, jak mówił major Jakub Grabarz, kierownik Wydziału III. Z takiego pytania mógł urodzić się donos, a nawet samooskarżenie. I nowe śledztwo, którego potrzeby i zasadności nikt w UBP dotąd nie przeczuwał.
– Jak pan powie, to będę wiedział – odpowiedział jednak chłopak. A Słonko uświadomił sobie, że złamał inną z zasad wpajanych przez Grabarza: „jaką gnidą jest wasz przesłuchiwany, poznacie po oczach”. Teraz gdy przyjrzał się Tojwiemu Fojglowi, widział, że wcale nie ma przed sobą ofermy.
– Poznajesz go? – Wyciągnął w stronę chłopaka zdjęcie Maciejewskiego.
Tojwi cofnął się odruchowo i drgnął. A jednak! Na rumianą, szeroką twarz Słonki wypłynął uśmiech naprawdę słoneczny. Sam widok gęby tego hitlerowskiego sługusa z fotografii przestraszył chłopaka. Zezna, co trzeba. Śledczy w myślach już był po służbie, już zaczął obmacywać dziwkę…
– Jak się nazywa? – dorzucił bezpieczniak.
– Nie wiem – chłopak pokręcił głową – ale gdyby nie on, dziś by mnie tu nie było.
I zaczęła się ta sama śpiewka! Getto, ucieczka, kryjówki, kurwa jego mać! Słonko miał już dość tego żydowskiego biadolenia. Chyba nie było im tak źle, skoro Hitler kaput, a tych nadal tylu żyje. I jeszcze parchów przybywa, złażą się do miasta jak szczury. Ilu to już w ewidencji? Kilka tysięcy, sierżant nie pamiętał dokładnie. Dość, że z pięćdziesiąt razy więcej niż w jego wsi. Że niby przed wojną mieszkało dużo więcej? Nie ma żadnego przed wojną, tu się teraz wszystko urządzi od nowa jak Pan Bóg przykazał… znaczy po stalinowsku się urządzi!
– Nie wiem, kto to jest, ale twarz pamiętam dobrze. To było w czterdziestym trzecim, pod koniec lata – mówił z trudem Tojwi. – Myśmy się ukrywali w piwnicy, zaraz przy placu Bychawskim. A on przyszedł nas ostrzec, że kryjówka spalona.
– I zażądał pieniędzy? – ucieszył się Słonko.
– Nie! – Chłopak pokręcił głową. – Dał nam pieniądze, ile tylko miał przy sobie. Ponad sto złotych. Przyniósł jedzenie, tylko kazał uciekać. Mówił: „Jak tu zostaniecie, zabiorą was Niemcy. I pół kamienicy, i mnie”. Tak powiedział i wyszedł. Siostra płakała, ojciec naradzał się z dziadkiem i to dziadek zadecydował: „Tutaj umrzemy na pewno, nic nie pomoże. Bóg też nie pomoże głupim. Trzeba posłuchać”.
– A gdzie teraz jest twój dziadek?
– Wszyscy nie żyją, tylko ja… – Tojwi połknął łzę razem z glutem.
„Jak to się mówiło za sanacji?”, tak szkolił Grabarz, a Słonko starał się zapamiętać każde słowo. „Mówiło się, że nie święci garnki lepią. Znacie? Tylko glina musi być miękka, tak? Zmiękczcie człowieka, a ulepicie, co zechcecie”. Chłopak wyglądał już sierżantowi na wystarczająco miękkiego Żydka, aby ulepić z niego nawet figurkę Matki Boskiej.
– Słuchaj, bracie – zaczął dobrotliwie bezpieczniak – zrobimy tak: ty mi podpiszesz, że ten człowiek wydał was Niemcom, a ja ci obiecuję, że nie będziesz tego żałował. To ci się należy za twoją rodzinę.
– Przecież tłumaczę panu, że wydał nas ktoś inny. Nie wiem kto!
– A może był w zmowie ze szkopami?
– Nie! Pomyliliście się! Gdyby nie ten człowiek, nie byłoby mnie tutaj.
– Umówiliście się z tym Glikerem, tak?! – ryknął Słonko, waląc pięścią w stół. – Jeden po drugim znają człowieka! Dobrali się, kurwa, w korcu maku!
– Nie znam żadnego Glikera! – Tojwi też krzyknął, ale gdy spojrzał na surową twarz Bieruta spoglądającego z portretu obok godła, głos mu się załamał. Przełknął ślinę. – Niech pan mnie nie straszy, to nie gestapo! Jestem w polskim urzędzie i nie mam się czego bać, dopóki mówię prawdę. Towarzysz Bierut to samo by powiedział.
Cwana żydowska gnida, uznał bezpieczniak. Wie, jak człowieka podejść! Oni zawsze wiedzieli. Ale skończyło się, Słonko też ma swój rozum…
– Sam pomyśl: czy ten zdrajca Maciejewski po to poszedł na niemiecką służbę, żeby pomagać Żydom? Tylko że ci, których posłał do gazu, nie mogą dziś zeznawać – powiedział, siląc się na spokój. – Ty żyjesz, ty możesz świadczyć. Czy to jest takie ważne, co wtedy widziałeś? Sprawiedliwość, czyli ta… no… Temida, też na obrazku jest ślepa… Ale sprawiedliwa! Więc wygnał was z kryjówki pod karabiny żandarmów, tak? – zakończył bardzo zadowolony, bo takiej dialektyki nie powstydziłby się nawet towarzysz Grabarz.
Czy jednak coś poszło źle, czy zwyczajnie Słonko samym wyglądem nie był w stanie wzbudzić takiego strachu jak przełożony, dość że Tojwi Fojgel spojrzał na niego ze zdziwieniem i pokręcił głową.
– Nie było tam żandarmów. Tak jak panu powiedziałem, przyszedł nas ostrzec.
– Co ty sobie myślisz?! – natarł na niego sierżant. – Że ja nie znam waszych krętactw ży… – Urwał, wyprężając się na baczność, bo w otwartych z rozmachem drzwiach stanął kierownik wydziału, major Grabarz.
Ku zdumieniu bezpieczniaka, Tojwi Fojgiel patrzył na majora bez strachu. Po prostu się, kurwa, przyglądał! Łysa czaszka poznaczona odmrożeniami, jakby gniła już za życia, twarz miejscami fioletowa, gdzie indziej różowa jak odparzenia u niemowlaka, nawet wwiercające się w człowieka ślepia ostatniego skurwysyna – to wszystko zdawało się nie robić na chłopaku wrażenia.
– Słonko! – warknął oficer, patrząc spode łba na śledczego.
– Tak jest, towarzyszu majorze!
– Co tak jest? Skąd wiecie, że jest, skoro jeszcze nie zapytałem? – Grabarz wszedł. Kłapnęły drzwi. – Nie róbcie tu musztry, tylko fakty mnie referujcie, Słonko, kurwa jego mać! A fakty jakie macie?
– No właśnie takie, że nie zdołałem uzyskać odpowiedniego zeznania, towarzyszu majorze! – zameldował straceńczo poczerwieniały sierżant. – Jeszcze nie zdołałem, ale zgodnie z waszym rozkazem, co okazało się obiecującym tropem, milicjanci chodzą po kamienicach żydowskich i pokazują zdjęcie tego Maciejewskiego.
Major podszedł do biurka i wziął do ręki protokół z poprzedniego przesłuchania. Na kilka chwil w jednym z licznych gabinetów reprezentacyjnej narożnej kamienicy przy ulicy Krótkiej zapadło milczenie. Milczenie, które sierżanta jak zwykle przerażało, natomiast tego cholernego Żydka Fojgla ani trochę.
– A fakty są takie, jakie widać – mruknął wreszcie Grabarz, ponownie przebiegając wzrokiem zeznanie Dawida Glikera. – I na razie inne nie będą…
– Tego małego mogę trochę przycisnąć… – zaproponował cicho Słonko, ale major zgromił go wzrokiem. Jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej.
– Wy to mówicie poważnie? – syknął. – Ten mały ledwie się wymknął hitlerowskim oprawcom, a wy go chcecie przyciskać? Jak reakcję? Jak wroga?
– To co rozkażecie, towarzyszu majorze? – Sierżant poddał się. Tego dnia nie zapracuje już na rekomendację do awansu, nie miał złudzeń.
– Wypierdalać, Słonko! – wrzasnął Grabarz, wskazując mu drzwi. – No co się tak gapicie jak cielę na malowane wrota?! Wynoście się do domu, ja sam zakończę przesłuchanie. I zapamiętajcie sobie: partia jest jak matka, a nasz resort jak ojciec. Co to znaczy ojciec? – Grabarz zawiesił głos, jednak sierżant nie próbował nawet zgadywać poprawnej odpowiedzi. – To znaczy, że ma przylać pasem, ale od czasu do czasu pogłaskać także po głowie. Wy macie dzieci?
– Nie mam, towarzyszu majorze! – Słonko stuknął obcasami.
– No i tyle dobrego – kiwnął głową oficer. – A ty jesteś… – zajrzał do papierów – Tojwi Fojgiel. Dobrze, dobrze, nie wstawaj! Co za dzień… – westchnął, siadając za biurkiem na krześle swojego podkomendnego.
Kiedy sierżant Edward Słonko schodził po szerokich schodach na przeszklony parter gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, był zupełnie skołowany. Jeszcze niedawno major koniecznie chciał mieć na Maciejewskiego porządną, dobrze podpartą papierami podstawę do aktu oskarżenia, a teraz sam odpuszczał? Nowa taktyka czy nowe wytyczne? Słonko nic z tego nie rozumiał. I ta niepewność zepsuła mu cały sobotni wieczór, mimo że wyszedł z urzędu dość wcześnie, by dziwkę trafić całkiem dorzeczną.
Tymczasem major Grabarz na oczach chłopaka podarł rozpoczęty przez sierżanta protokół przesłuchania i wyjął z szuflady nowy blankiet.
– Nie gniewaj się. – Na jego nabrzmiałą, zniekształconą odmrożeniami twarz wypłynęło coś, w czym przy dobrych chęciach można było dopatrzeć się przyjacielskiego uśmiechu. – Jesteśmy młodą służbą i u nas wciąż jak na froncie. Popatrz, dzisiaj sobota, a ten durak nie zapytał cię nawet, czy zgadzasz się rozmawiać o przykrych rzeczach w szabas!
Chłopak spojrzał na bezpieczniaka z niedowierzaniem. O taki właśnie efekt chodziło majorowi.
– Ale skoro tu już jesteś, to może jednak porozmawiamy, co, kolego?
Tojwi potaknął.
– Jesteś głodny? Napijesz się herbaty? A może papierosa? – Major sięgnął do kieszeni munduru. – Tyle przeżyłeś, że dla mnie jesteś jak dorosły. Możesz zapalić, jeśli chcesz.
– Ale proszę pana, on naprawdę uratował mi życie! – powiedział zmęczonym głosem chłopak.
– Kto? – Oficer bezpieczeństwa uniósł brwi. – A, Maciejewski! Nikt nie każe ci kłamać, przeciwnie… Mówi Grabarz, dwie herbaty, cukier, coś do jedzenia… Jak to nie ma?! Ma być, migiem! – zaordynował do słuchawki telefonu. – Głodny jesteś jak cholera, co? Ja w twoim wieku ciągle byłem… Posilisz się i opowiesz mi wszystko szczerze, dokładnie…
*
Los znowu okazał się przegrany.
Róża Maciejewska kupiła jednak kolejny, na nowe ciągnienie loterii. Wsunąwszy kupon do torebki, pchnęła drzwi kolektury Goldera i wytoczyła za próg wózek z małym Olkiem. Dziecko zapłakało, przestraszone nagłym szarpnięciem, więc przytrzymując drzwi biodrem, zaczęła szukać smoczka. To był największy skarb synka, nie do kupienia nawet na targu i za żadne pieniądze. Róża dostała go w prezencie: nieużywany, w oryginalnym pudełku z francuskimi napisami, a z którego poniemieckiego magazynu SS został zabrany bez księgowania, wolała się nie zastanawiać.
– Proszę pozwolić, pomogę.
Głos wydał jej się znajomy. Podniosła głowę i smoczek omal nie wypadł jej z dłoni. Cofnęłaby się odruchowo, gdyby ten człowiek nie trzymał już wózka za przednią oś.
Nad Olkiem pochylał się porucznik w przedwojennej rogatywce, ale z granatowymi wyłogami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego na kołnierzu munduru. Takie same nosiła większość tych wszystkich śledczych i prokuratorów wojskowych, którzy kazali jej czekać z brzuchem na korytarzu całymi godzinami, podczas gdy sami niby to rozważali zgodę na widzenie z jej mężem, Zygą. Czekała, zastanawiając się, czy nie przyjdzie jej urodzić w Wojewódzkim albo Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego. „Jutro”, „Dowiadywać się”, „Złóżcie pismo”…
Dziecko przestało płakać. Syn hitlerowskiego kolaboranta i utrwalacz nowej władzy zaglądali sobie w oczy. Olek zaślinił się w uśmiechu, próbując złapać krótkimi rączkami plamkę słońca odbitą od daszka rogatywki.
Kiedy wózek stanął na chodniku, Róża zauważyła milicyjną naszywkę na rękawie porucznika. On sam podniósł głowę i uśmiechnął się. To nie była jedna z tych twarzy przeżartych złością i nienawiścią; gdyby nie ten mundur, byłaby to twarz uroczego młodego mężczyzny. Gdzie ona go już widziała?
– Śliczny chłopczyk. – Znów się uśmiechnął.
– Dziękuję panu. – Róża kiwnęła sztywno głową i skręciła w prawo. Czując na sobie wzrok milicjanta, przyspieszyła kroku. Od kilku miesięcy nie miała powodu, by obawiać się mężczyzn w takich mundurach… Aż przystanęła jednak, gdy nagle uświadomiła sobie, co powiedział ten porucznik: „Śliczny chłopczyk”!… Skąd znał płeć dziecka?! Nie mógł tego poznać po ubranku, Olek miał kaftanik piękny jak płaszcz Matki Boskiej, bo tylko taki udało się kupić na targu.
Przypomniała sobie! To jego widziała kilka razy na korytarzach Urzędu Bezpieczeństwa, raz nawet podszedł do niej, gdy nie mogła uspokoić malutkiego Olka. Przyniósł jej wtedy krzesło i wody… Dyskretnie spojrzała przez ramię. Oficer stał nadal przed kolekturą, wyprostowany i uśmiechnięty. I nie odrywał od niej oczu!
Przecięła na ukos plac Litewski, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w domu. Czy raczej w lokalu, który do swojego domu bardzo starała się upodobnić…
*
I jak u was w karcerze? – zapytał major Grabarz.
Maciejewski Zygmunt, syn Jana, rozejrzał się po wysokim, obszernym gabinecie kierownika Wydziału I lubelskiego WUBP. Nad biurkiem bezpieczniaka, wielkim prawie jak małżeńskie łóżko, wisieli złowrogi Dzierżyński z nadętym Bierutem, za to okna wychodziły na uroczy taras z widokiem na skrzyżowanie Krótkiej i Jasnej, pewnie można było z niego dojrzeć topole przy kościele ewangelickim. Prawie nic nie przypominałoby tu klitki na Zamku, w której Grabarz przesłuchiwał upatrzonych więźniów. Prawie, bo były komisarz od razu spostrzegł stołek odwrócony nogami do góry. Na Zamku zawsze stał normalnie, dopiero w trakcie badania bezpieczniak kazał go odwracać, a noga stołka wbijała się powoli w odbyt…
– Dziękuję, obywatelu majorze, po staremu – odpowiedział były komisarz.
– No to siadajcie… No gdzie tak?! Siadajcie po ludzku! Spedaliliście się pod celą, czy jak?! – burknął z niesmakiem Grabarz.
Zyga postawił stołek i usadowił na nim obolałą po wcześniejszych przesłuchaniach dupę. Czekał, aż śledczy włączy lampę z dwustuwatową żarówką, jednak nie, skierował tylko drugą, słabszą, na swoje papiery. Światło nadało naciekom na twarzy bezpieczniaka koloru zakrzepłej krwi.
– Ja dzisiaj chcę z wami porozmawiać o całkiem innej sprawie. Bo ja was ni chuja nie rozumiem, Maciejewski! – Śledczy wyciągnął w jego stronę paczkę biełomorów. – Zapalicie?
– Pokornie dziękuję obywatelowi majorowi. – Były komisarz z miną zaszczyconego parobka sięgnął po papierosa. – Jeśli wolno uprzejmie zauważyć, ja też obywatela majora ni chuja nie rozumiem.
– Nie zgrywajcie się. – Grabarz podał mu ogień. – Idzie o wasze życie. Ja ciągle was przesłuchuję, ja ciągle badam, jak was ocalić, a wy lecicie w ogień jak ta ćma. Samobójca, psychopata, do kurwy nędzy! Dlaczego nie mówiliście, że gdy szalał hitlerowski terror, wyście, narażając życie, ratowali Żydów?
– Jakoś się nie złożyło, obywatelu majorze. – Maciejewski z rozkoszą odetchnął sowieckim tytoniem. – Zresztą nie pamiętam. Może byłem pijany?
– A wiecie, co to jest? – Bezpieczniak machnął mu przed nosem maszynopisem z pieczęciami. Zbyt szybko, by ktokolwiek zdołał przeczytać chociażby kilka słów. – To jest prokuratorski akt oskarżenia. Z żądaniem kary śmierci dla was – dodał Grabarz, drąc na strzępy nieaktualne zapotrzebowanie WUBP na sorty mundurowe. – I widzicie, co ja z tym teraz robię! Bo w waszej sprawie pojawiły się nowe dowody. Dowody na waszą korzyść, Maciejewski… Więc nie strugajcie wariata, kurwa wasza mać!
– Postaram się, obywatelu majorze, kurwa moja mać – obiecał Zyga. – Czy mogę zobaczyć te dowody?
– A oglądajcie sobie! – Grabarz podał mu dwa protokoły i Maciejewski zaczął czytać.
Gliker Dawid… Nie przypominał sobie człowieka. Drażnił go charakter pisma bezpieczniaka spisującego protokół; znać matoła po okrągłych „o”, okrąglejszych niż młode cycki pensjonarki. Mimo to czytał i zaczynał sobie przypominać. Rzeczywiście, był jakiś Żyd, którego ocalił podczas likwidacji getta, głównie na złość SD-hauptsturmführerowi Mohlerowi. A może z poczucia bezsilności? Nigdy by nie pomyślał, że ten Żyd przeżyje dłużej niż kilka miesięcy. Farciarz z fartownym nazwiskiem!
Nazwisko Fojgel tym bardziej nic mu nie mówiło, ale szybko przypomniał sobie tę rodzinę, którą wypędził z kryjówki, bo nic więcej nie mógł zrobić. Lub nie chciał. Kolejna luka w pamięci… W każdym razie do tego dnia żył w przekonaniu, że tylko opóźnił ich śmierć o kilka, może kilkanaście godzin, nie więcej. Chłopiec… Był tam chłopak, istotnie. Mały jak ptaszek, z przenikliwymi czarnymi oczami. Kurwa, w tym bezpieczniackim pierdlu tyle rzeczy pozapominał, a że fojgl to po żydowsku „ptaszek”, jakoś wciąż tkwiło mu w głowie…
– Potwierdzacie? – Grabarz wyciągnął rękę po papiery.
– Potwierdzam. Ale gdyby nie obywatel major, nie miałbym świadomości, że taki dobry ze mnie człowiek. Najuprzejmiej dziękuję obywatelowi majorowi.
– Złośliwy z was skurwysyn, Maciejewski – ocenił bezpieczniak – ale mnie się to nawet w was podoba. Dlatego chcę wam dać szansę. Pamiętacie, o czym rozmawialiśmy, zanim żeście poszli do karceru?
Zyga pamiętał. Można zapomnieć o dziwce, która przykleja się do człowieka i robi takie miny, jakby już na ulicy zamierzała zdjąć majtki. Trudniej o śledczym, który składa propozycje nie do odrzucenia: „Przydałbyś się nowej władzy… Jesteś jak kurwa, ale my kurew też będziemy potrzebować…”. Ależ bał się wtedy o Różę i swojego synka! Ależ patrzył na zdjęcie swojej żony z wózkiem, w którym leżał, kwilił, a może i srał w pieluchy mały Olek, który nawet nie widział taty… I Maciejewski bał się, że przez ten strach zrobi z siebie szmatę. Nie zrobił, chuj nie ojciec!
– Co z nią? I z dzieckiem? – wyrwało mu się.
– A wiecie, wasza żona ma szczęście – westchnął teatralnie Grabarz. – Zresztą taka piękna kobieta… Spodobała się drugiemu sekretarzowi naszego Komitetu Wojewódzkiego. Znacie towarzysza Walaka? Nie znacie… No niby skąd moglibyście znać… Wiecie co? Rozwiedźcie się.
Były komisarz znał tę grę. Nie miał wprawdzie pojęcia, czy postępowe ustawodawstwo powtórnie odrodzonej Polski wprowadziło już rozwody cywilne, jednak gdy major podsunął mu papier i pióro, od razu napisał:
Jako zajadły wróg powstającej na moich oczach demokratycznej ojczyzny, z racji urodzenia potomka i z wrogiej chęci rozbicia podstawowej komórki komunistycznego społeczeństwa, jaką jest komunistyczna rodzina, niniejszym wnoszę o zaoczne orzeczenie mojego rozwodu z Różą Maciejewską z domu Marczyńską.
Lepsze to niż zobowiązanie do współpracy z ubownią, pomyślał.
– Miękniecie – zauważył bezpieczniak. – No i dobrze, tak wykuwa się stal.
– A obywatel major to bardziej kowal czy piec martenowski? – Zyga się skrzywił.
Grabarz nie skomentował tego, tylko sięgnął do szuflady.
– Macie tu pióro i papier. Napiszecie życiorys.
– Napisałem już ze sto życiorysów…
– Cóż poradzę, skoro mieliście takie bogate życie? – Bezpieczniak rozłożył ręce. – Tym razem opiszecie dokładnie wszystko, co miało związek z Żydami. Jeśli zdarzyło wam się na boku jebać jakąś Ryfkę, też chcę o tym wiedzieć, poniał?
*
Wtorek, 11 września 1945 roku
Maciejewski do wyjścia! – W ustach klawisza zabrzmiało to wprawdzie beznamiętnie i służbowo, jeśli jednak ktoś siedział na lubelskim Zamku jakiś czas, nabierał muzykalnego ucha. I musiał czuć, że w tych trzech wywrzeszczanych słowach było zdziwienie. I tłumiona wściekłość.
Dlatego Zyga sprężyście-obojętnym krokiem wyszedł z celi i spokojnie dał się zrewidować, czy nie wynosi grypsów, rozpamiętując pokutnie to wszystko, co powiedział mu major Grabarz.
– Słyszeliście o bandyckim napadzie na obywatela Leona-Lejba Wasertregera? – zaczął śledczy, gdy tylko zamknęły się drzwi za dozorcą więziennym.
– Niestety, zapomniałem kupić gazety. – Maciejewski bezradnie rozłożył ręce.
Grabarz wykrzywił usta w karykaturze uśmiechu.
– A co się mówi pod celą?
– Pod celą śpiewa się dość tandetną piosenkę o niezłomnym poruczniku Jemiole, obywatelu majorze. „Wykończył Żyda, ubowską szmatę” i takie tam.
– Kto śpiewa? – warknął bezpieczniak.
– Nigdy nie miałem pamięci do nazwisk piosenkarzy.
– Ale przynajmniej jesteście jako tako wprowadzeni w sprawę. Lejb Wasertreger, więzień obozu śmierci, a po wyzwoleniu właściciel warsztatu rowerowego i pokątny handlarz złotem, został zabity we własnym mieszkaniu przez polskich faszystów, zbrodniczych naśladowców Hitlera. – Grabarz otworzył akta założone wiecznym piórem i podsunął więźniowi. – Czytajcie!
Pierwszym, co zwróciło uwagę Zygi, był krwawy odcisk palca obok nabazgranego z wysiłkiem podpisu. Protokół przesłuchania z datą sprzed tygodnia. „Ja niżej podpisany przyznaję się do zastrzelenia… z polecenia organizacji… jako że był konfidentem Organów Bezpieczeństwa…”. Jedna strona pisma maszynowego, za którą stały całe godziny ciężkiej pracy ubowskich pięści, podkutych obcasów i gumowych kabli. Trudna służba, niczym praca literata, a jednak Maciejewski nie musiał nawet podnosić wzroku na twarz Grabarza, by być pewnym, że ten wytrawny krytyk nie został usatysfakcjonowany. Przesłuchiwany zeznał dość na kulkę w łeb, ale nie dał sprawie nadziei na rozwój. „Na tym przesłuchanie zakończono” brzmiało jak „koniec”, nie „ciąg dalszy nastąpi”, co tak kochają śledczy z UBP i miłośnicy powieści w odcinkach.
– Odwróćcie stronę – polecił Grabarz. – Potem następną.
Były komisarz przejrzał drugi protokół i zaraz otworzył trzeci. Nie doczytał nawet do końca, by z podejrzliwą miną wrócić do pierwszego.
– Gratuluję sukcesu obywatelowi majorowi – powiedział, odkładając akta.
– Żebym ja ci zaraz nie pogratulował! – warknął bezpieczniak. – Straciłeś dotąd tylko przednie zęby, mam ci wytłuc resztę?
Wstał zza biurka i z zapalonym papierosem w pysku, krokiem wściekłej bestii zaczął przechadzać się po gabinecie. Zyga śledził go wzrokiem.
– Trzy identyczne protokoły, Maciejewski! Jak jakieś, kurwa jego mać, odpisane wypracowanie! Z których na dodatek chuj wynika poza przyznaniem się do winy! A co mi powiesz na to, że po jednym przesłuchaniu tej samej nocy wszyscy trzej ubyli ze stanu więźniów? – Grabarz oparł się pięściami o blat biurka i wbił ślepia w dawnego glinę.
– Że chyba mamy na Zamku tyfus – spokojnie odparł przedwojenny komisarz. – No bo cóż innego? Lekarz był?
– Czegoś się jednak nauczyłeś, Maciejewski. – Major opadł na krzesło. – Nie wszystko trzeba mówić głośno, mimo to jednak warto dużo wiedzieć. Czyli więcej niż w tych gównianych papierkach. – Popukał palcem w teczkę z protokołami. – A ja lubię dużo wiedzieć i ty mi tę wiedzę w zębach przyniesiesz, Maciejewski. Inaczej najpierw zgnoję tę kurwę twoją żonę – dodał tak łagodnym tonem, że mógłby opowiadać bajki dzieciom z ochronki – potem twojego koleżkę Fałniewicza, a ciebie dopiero na koniec.
Zyga drgnął. Miał tylko nadzieję, że ubowiec tego nie zauważył.
– Obywatelu majorze, ale co ja mogę? Jestem zużyty.
– Dojdziecie do siebie. – Bezpieczniak uśmiechnął się dobrotliwie. – Na wolności prędko do siebie dojdziecie. Macie się o co zaczepić: ktoś nazywa konfidentem człowieka, którego ja na oczy nie widziałem, żeby skurwysyny mogły go rozwalić. Mieliśmy w rękach tego Jemiołę, szefa bandy, a jednak ktoś zamknął mu gębę, i to pod moim nosem, zamiast wszystko z niego wycisnąć. Doceńcie, że mówię z wami otwarcie. – Major pochylił się w stronę więźnia. – Nie żądam od was, żebyście się babrali w polityce, bo i tak jesteście na to za głupi. Chcę wiedzieć, kto mógł się bać zeznań Jemioły i jaki miał w tym interes.
– Nawet kurwie się płaci. – Maciejewski wytrzymał przenikliwe spojrzenie Grabarza. – Obywatel major sam kiedyś o tym wspomniał.
– Zostawię w spokoju waszą żonę i bachora, mało? – parsknął śledczy. – No chyba że nie chcecie!
Więzień zacisnął zęby. To już całe miesiące, jak walczył ze sobą, by nie wyczyścić własnym jęzorem ordynarnych ruskich saperek Grabarza, które ten nosił do bryczesów zamiast oficerek. Zrobić to, byle sukinsyn dał spokój Róży i Olkowi, najlepiej by o nich zupełnie zapomniał… Przedwojenny komisarz nachylił się jednak w stronę biurka i teraz to on zmierzył wzrokiem bezpieczniaka.
– Moją żonę i bachora, o czym obywatel major widocznie zapomniał, chroni sekretarz Walak. Witold Fałniewicz, obywatelu majorze, przecież siedzi w waszej dyspozycji. To był bardzo dobry glina. Jeśli mam pomóc wam operacyjnie, potrzebuję go.
Gówno potrzebował! Wiedział dobrze, że zmaltretowany tajniak nie będzie się do niczego nadawał przez kilka tygodni, o ile nie dłużej. Kto wie, czy nie wyszedłby z pierdla tylko po to, by umrzeć we własnym łóżku, zamiast sowieckim zwyczajem zarobić kulkę w potylicę w którejś z piwnic Zamku.
– Chcecie mnie zrobić w wała? – zarechotał Grabarz. – Ten wasz Fałniewicz to będzie mój zastaw, jak w lombardzie. Nie bójcie się, mam zamiar dobrze go traktować, dopóki wy będziecie dobrze pracować. A zadowolicie mnie, to może i zwolnię… – Bezpieczniak przerzucił kilka papierów i złożył podpis na wyciągniętym spomiędzy nich świstku. – Dostaniecie przy wypisce trochę pieniędzy, powiedzmy, siedemset pięćdziesiąt złotych…
– Kupa forsy – mruknął Zyga. – Aż taki jestem cenny dla obywatela majora?
– Nie, Maciejewski. Dla mnie wciąż jesteście mierzwą historii, nic się nie zmieniło. A pieniądze raz-dwa wydacie. Zobaczycie, że wydacie. No, nie zapomnijcie wypić za moje zdrowie!
– Mam już iść?
Grabarz zgniatał w grubych palcach niezapalonego biełomora, przeżuwając jakąś myśl. W końcu wyrzucił z siebie:
– O Krakowie słyszałeś?
– O pogromie? – Zyga spojrzał z uwagą na majora. – Pod celą tęsknie się o tym mówiło, a zważywszy na historyczne związki Lubelszczyzny z Małopolską…
– Nie mądrzyj się, tylko słuchaj: Wasertregera mam w dupie! – Tytoń ze zmiażdżonego papierosa rozsypał się po blacie biurka. Grabarz niecierpliwym ruchem zmiótł go na podłogę. – Ale nie chcę, żeby za często strzelano do Żydów, bo tu nie Kraków. W Lublinie ma być spokój jak w kościele przed sumą.
– Albo jak w kaplicy po pogrzebie – mruknął były komisarz.
– Otwórz pyskjeszcz’o odin raz, Maciejewski… A teraz podpiszecie zobowiązanie do współpracy. Zwykle moim kundlom pozwalam wymyślić sobie pseudonim, ale wam znowu wpadłoby do łba coś błazeńskiego. Będziecie „Bokser”.
„Bokser”… Jeśli nawet, to po prawie roku na Zamku chyba wagi koguciej, pomyślał Zyga, stojąc pod ścianą więziennego korytarza i czując jej wiercący w nosie smród. Na tyle zapachów zupełnie zobojętniał, a te mury wciąż mu cuchnęły strachem, krwią i gównem.
W magazynie, do którego zaprowadził go dozorca, wisiała natomiast woń potu i butów, jak u szewca. Na wieszakach i w bezładnych kupach pod ścianami leżały garnitury, swetry, płaszcze, mundury polskie i niemieckie z wszytymi biało-czerwonymi znakami, Maciejewski dostrzegł też niebieski battle dress RAF-u. Tylko buty ktoś postarał się dobrać parami, stały na sięgających sufitu półkach.
– Wybierz coś sobie. – Magazynier, gruby sierżant z pasem wiszącym na jajach, nawet nie zerknął na kwit depozytowy, zbyt zajęty dwiema pajdami chleba, na które właśnie kładł sobie grube plastry kaszanki.
– Miałem też zegarek – przypomniał Zyga. – Tam jest napisane.
– Tutaj nic nie ginie. – Sierżant niechętnie odsunął się z krzesłem od biurka i otworzył szufladę. – Weź se któryś.
Były komisarz zanurzył rękę między szwajcarskie omegi, niemieckie askanie i w ostatniej chwili, nim zniecierpliwiony magazynier omal nie przytrzasnął mu dłoni, wyciągnął duży i masywny czasomierz na wytartym skórzanym pasku. Kirowskij, z Czistopola. Maciejewski nigdy nie miał szczęścia na loterii.
Na koniec strażnik poprowadził Zygę, ubranego już w ciemny garnitur, wełnianą kamizelkę i jasny prochowiec, za pierwszą bramę do kasy w budynku administracji. Starszy facet z rzadkimi włosami zaczesanymi na pożyczkę, w odróżnieniu od sierżanta przyjrzał się wypisce parafowanej osobiście przez majora Grabarza. A chwilę później Maciejewski nie mniej uważnie przyglądał się nieznanym sobie banknotom. Stuzłotówki przypominały sowieckie czerwońce, pięćdziesiątka dzieło niedoświadczonego fałszerza, który do produkcji użył zwykłego atramentu, tylko pięćsetka wyglądała jako tako, bo kolorem przywodziła na myśl dolara.
– Co się tak przyglądacie, do kurwy nędzy?! – ochryple wrzasnął kasjer. Kosmyk włosów odkleił mu się od łysiny i spadł za ucho. – Brać, jak wam dają, i podziękować!
– Niech panu Matka Boska we wnukach wynagrodzi. – Maciejewski schował pieniądze do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Kasjer podsunął mu pokwitowanie do podpisu i tępy kopiowy ołówek.
– Jaka, kurwa, Matka Boska? – warknął.
– No jak to jaka? – Były komisarz nabazgrał szerokimi kulfonami swoje nazwisko i uśmiechnął się szeroko. – Ostrobramska!
Ostatnie drzwi uchyliły się wreszcie ze zgrzytem i Zyga stanął w nich, jedną nogą już na wolności. Kilka otępiałych kobiet przy ceglanym murze zaraz się ożywiło. Patrzyły na Maciejewskiego z rozpaczliwą nadzieją, a on wręcz przeciwnie: żadnej nie znał, żadna nie przyszła tu z jego powodu.
– No! – ponaglił Zygę strażnik.
– Powinieneś pan kopnąć mnie w dupę. – Były komisarz zerknął na klawisza. – Żebym już tu nie wrócił.
– Ty?! – Dozorca więzienny zaśmiał mu się w twarz. – Ty tu i tak wrócisz. Po mordzie widać.
Wolność zapachniała Maciejewskiemu odorem zepsutych zębów.
*
Wolność nie tylko śmierdziała. Również wyglądała wstrętnie. Ze wzgórza, na którym od wieków stało coś w rodzaju garsoniery polskich królów, a od dwustu lat więzienie, w miejscu dzielnicy żydowskiej Maciejewski widział nawet nie ruiny, ale ceglaną pustynię. Pod jedynym dającym tu cień fragmentem muru, ze śladami jasnej tapety, trzej mężczyźni umilali sobie letnie przedpołudnie flaszką bimbru. Wydeptaną ścieżką, omijając doły rozjeżdżone przed ponad rokiem gąsienicami czołgów, szła niespiesznie otyła kobieta z pustymi wiadrami. Zły znak!
Jednakże na skraju dawnego placu Targowego Zyga dostrzegł coś, czego szukał. Na wdzierającej się jak cypel w morze ruin ocalałej kamienicy, w której podczas okupacji mieściła się jedyna w getcie knajpa Grajera, znowu wisiał szyld. Jaki, tego z daleka, spod bramy więzienia, nie był w stanie stwierdzić, jednak dwaj wytaczający się ze środka klienci byli dostatecznym dowodem, że nie handluje się tam wyrobami przemysłu pończoszniczego.
– Proszę pana, czy pan może spotkał Adama Walczaka? – Kobieta w czarnej chustce przykuśtykała od strony budynku administracyjnego. – Młody, osiemnaście lat… Mój syn…
Maciejewski spojrzał na przedwcześnie postarzałą twarz i głębokie bruzdy biegnące od oczu ku kącikom ust.
– Nie spotkałem – burknął, chcąc uciec ku Bramie Grodzkiej, do której prowadził most oszczędzony i przez Niemców, i Sowietów. Trzeba było w końcu jakąś drogą wozić ludzi na Zamek.
– A Bronisława Grzybowskiego? – Inna zmora zastąpiła mu drogę. Babsko patrzyło z wyczekiwaniem. Mimo gustownego kapelusza i młodej, gładkiej twarzy wyglądało byłemu komisarzowi niesympatycznie.
– Nie żyje – rzucił bez namysłu i skręcił w prawo, ku wydeptanej ścieżce prowadzącej stromo w dół ku zrytemu przez gąsienice i artylerię placowi Targowemu.
Cholera, na Zamku niebezpiecznie upodobnił się do Grabarza… Gdyby podszedł kulawy bezdomny pies, Zyga też by go kopnął z bezmyślnym okrucieństwem, tak jak potraktował te kobiety. Ale czy którąś obchodziło, jak on się czuje i co przeszedł przez ostatni rok? Więc i jego co mogli obchodzić jakiś Walczak z Grzybowskim?! Musi się czymś wzmocnić, zanim z kimkolwiek pogada, zanim zrobi lepszy użytek z pieniędzy od bezpieczniaka i zanim będzie w nastroju wzruszać się kłopotami obcych ludzi.
Ale czy tylko odniósł takie wrażenie, czy Lublin wraz z nastaniem nowej władzy zrobił się większy? Zanim Maciejewski zszedł ze wzgórza i omijając rumowiska, dotarł do skrytego pod brukiem dawnego koryta Czechówki, minęło prawie dziesięć minut. Tak pokazywał tykający głośno sowiecki zegarek, to samo czuł Zyga, bo koszula przylepiła mu się do spotniałych pleców.
Dwa kroki, przed wojną do przebiegnięcia w minutę, pomyślał, sapiąc. Odwrócił się raptownie, bo wyczuł za plecami cichy, szybki ruch. Szczur, czarny i wielki jak kot, przysiadł na tylnych łapach. Zanim były komisarz sięgnął po kamień, zwierzę ukryło się w gruzach synagogi.
Restauracja „Paryska” powitała Zygę wiszącą w powietrzu wonią taniego tytoniu i bigosu. O lepszych czasach lokalu świadczył tylko pusty podest dla orkiestry, która przygrywała tu w czasie okupacyjnych libacji bandytom z getta i bandytom z aryjskiej strony, także tym w mundurach SS. Jeżeli tak wyglądają paryskie wyszynki, Maciejewski był nawet rad, że mimo wysiłków ciotki nie opanował francuskiego.
Obszerna sala była prawie pusta. Przy stoliku w głębi siedziało kilku mężczyzn ubranych niczym przedwojenni bezrobotni i jeden ze zsuniętą na tył głowy czapką dorożkarza, a jednak na blacie, obok zniszczonych kart, leżał cały plik banknotów. W oczko. Gra szła ostro, pewnie dlatego zupełnie zignorowali wejście nowego gościa. Podniosło za to głowy trzech starszych gości, wyglądających komisarzowi na chłopów z podlubelskiej wsi i kończących właśnie konsumpcję flaków pod pół litra. Zwalisty facet przy szynkwasie, bez marynarki, jednak z krawatem, niedbale zawiązanym i wciśniętym pod wełnianą kamizelkę, także zmierzył go wzrokiem.
– Podać co? – zapytał barman. – Jest bigos, flaki i kiełbasa. I to, co trzeba.
Maciejewski boleśnie poczuł, jak żołądek podskakuje z tęsknoty. Co prawda ordynarny zapach flaków nigdy go jakoś nie pociągał, jednak w tej chwili nie wyobrażał sobie lepszej zupy. A samo wspomnienie o kiełbasie sprawiło, że musiał przełknąć ślinę. Zamówił i usiadł pod oknem.
– I papierosy! – rzucił od stolika. – I pudełko zapałek!
Zaciągnął się z lubością. Ręka sama sięgnęła po gazety leżące na parapecie, niestety „Gazeta Lubelska” była sprzed miesiąca, „Robotnik” sprzed trzech tygodni, a „Głosu Ludu”, kiedy tylko Zyga spostrzegł, że to organ komunistów, z miejsca odechciało mu się czytać. Pozostała zatem białostocka „Jedność Narodowa” z początku września, która jakimś sposobem zawędrowała do tej knajpy. Niech żyje Polska dziś niepodległa i demokratyczna… W pierwszą rocznicę reformy rolnej… Cesarz japoński odbył uroczyste modły, podczas których zawiadomił duchy swych przodków o kapitulacji Japonii oraz… W specjalnych obozach pracy dla szabrowników na obszarze Śląska Dolnego… Sojusznicy wyrazili zgodę na wydanie Polsce Hansa Franka natychmiast po zakończeniu rozprawy sądowej w Norymberdze… Maciejewski z ulgą powitał obtłuczony talerz z parującym kawałkiem wypchanej byle czym świńskiej kiszki, a z jeszcze większą dwie wódki. Gdy wychylił jedną po drugiej, najpierw lewym, a potem prawym okiem spoglądając na knajpę przez denka szklanek, poczuł się nie jak w „Paryskiej”, ale jak w samym Paryżu. Zaczął żreć.
– Łoj, panie, co ja się mam martwić? Jedna bombka atomowa i wrócimy się do Lwowa – dobiegło tymczasem od sąsiedniego stolika.
Były komisarz przełknął ostatni kęs kiełbasy. Wódka przyjemnie rozpływała się po kościach. Bomba atomowa? Pierwszy raz o tym słyszał.
– Wrócimy albo i nie wrócimy. A tymczasem ino patrzeć, jak znów trzeba będzie dawać kontyngenty.
– No przecież to długo nie potrwa! Ruskie to sobie mogą pomarzyć. Taka bomba! Jak Amerykańce rzucą, to śladu nie zostanie.
Zyga spojrzał ukradkiem za siebie. Trzydniowy zarost i wystające przednie zęby nie nadawały powagi facetowi wychwalającemu zalety amerykańskiej bomby, wręcz przeciwnie. Jednakże inaczej niż Maciejewski, tamten najwyraźniej miał okazję czytać gazety.
– Po jednej na miasto – wywodził – i taka siła, że styknęło. No i co? Japońce zara się poddali. Na Ruskich dwie bomby nie wystarczą, wiadomo, ale Truman nie głupi, żeby się ze wszystkich wyprztykać, nie?
Truman. Nazwisko jakby znajome… Amerykański wiceprezydent? Tylko co, podczas gdy Maciejewski kiblował, stało się z Rooseveltem? Z drugiej strony co to za różnica! Czy Roosevelt przejmował się nim albo Fałniewiczem?!
Raptownie wstał od stołu i klepnął dłonią w szynkwas.
– Płacić! – burknął.
– Dwie setki pan był łaskaw, sto trzydzieści, kiełbaska pięćdziesiąt, papieroski dwadzieścia, razem dwieście złotych, proszę szanownego pana – podliczył go barman.
– Ile?! – Maciejewski czknął. Zapach wódki i zakąski odbił mu się jak wyrzut sumienia. Przed wojną litrowa flaszka, i to nie z czerwoną kartką, ale luksusowej, stała dziesięć czterdzieści, za okupacji ceny poszły w górę, fakt, jednak dwieście złotych?! To była prawie cała jego dawna pensja!
– No jak się nie ma forsy, to się do eleganckiego lokalu nie chodzi. – Barman kiwnął na zwalistego mężczyznę w swetrze.
Zyga jeszcze raz zmierzył go wzrokiem. Facet miał posturę, ale ruszał się jak dupa na sraczu. Co prawda minęły lata, odkąd Zyga wyboksował mistrzostwo okręgu, no i po wyjściu z Zamku została z niego połowa człowieka, jednak takiemu dałby radę i teraz. Chyba że te powolne ruchy to był pozór, jak u Fałniewicza… Fałniewicz, trzeba go wydostać z buchty, nie robić awanturę…
– Co się pan ciska, spytać nie wolno? – Maciejewski położył na blacie banknot pięćsetzłotowy. – Dawno tu nie byłem.
– A pan z lasu? – zainteresował się barman.
– Z dupy – osadził go Zyga. – Pan wie, co tu była wcześniej za knajpa?
– A jaka tu mogła być knajpa? – Udzielny władca szynkwasu skrzywił się, podając mu dwie stuzłotówki i skromnie schowaną na spodzie pięćdziesiątkę. – Tu przecież było getto, same Żydy.
– Jeszcze pięćdziesiąt złotych. – Maciejewski przycisnął jego rękę. – Tu było getto, więc liczmy się jak Żydzi.
Wykidajło ruszył na Zygę, ale nadział się na jego prawy prosty. To nie wymagało siły ani treningu, jedynie odruchu. Były komisarz chwycił go za kark i ściągnął do blatu. Krew z rozbitego nosa popłynęła po bejcowanym drewnie.
– Pięćdziesiąt złotych – przypomniał Maciejewski. – Mam milicję wołać?
*
Wzywaliście mnie, towarzyszu majorze? – Porucznik Zdzisław Świdroń, od dwóch miesięcy komendant miejski Milicji Obywatelskiej, zdjął sztywną rogatywkę i siadając, położył ją na skraju biurka swojego protektora.
– Wracasz z defilady? – Grabarz wściekłym ruchem strącił czapkę z blatu. – Nie podnoś! – ryknął. – Myślisz, że nie wiem, dlaczego udajesz generała?
– Ale tam są tylko dwie gwiazdki… – zaczął tłumaczyć Świdroń.
– Szkoda że nie osiem! – przerwał mu bezpieczniak. – No więc mam rację?
– Donieśli towarzyszowi majorowi?
– Nie musieli – burknął Grabarz. – Podnieś. Tam jest godło, do kurwy nędzy!
Świdroń schylił się po rogatywkę, ale tym razem położył ją sobie na kolanach. Dłonie prawie mu nie drżały, co stwierdził z zadowoleniem. Ponad rok pracy pod tą ubowską kanalią zrobił swoje, zahartował. Milicjant czuł się już prawie gotów do każdego upokorzenia i każdego świństwa w imię odradzającej się ludowej Polski.
Major wyjął z szuflady teczkę z czerwoną pieczęcią tajne. Rozsznurował tasiemki, ale po chwili namysłu, który wyżłobił na jego czerwonym czole głębokie krwawe bruzdy, odsunął dokumenty i sięgnął po papierosa.
– Róża Maciejewska, tak?
Porucznik zagryzł zęby.
– Rozumiem, że towarzysz ma obiekcje, skoro to żona wroga i hitlerowskiego kolaboranta, ale ona…
– Zdzisław, nie pierdol! – Major zgniótł zębami gilzę biełomora. – Czyja ona żona, to mnie chuj! – Pstryknęła zapalniczka z łuski pocisku, Grabarz otoczył się chmurą gryzącego w oczy dymu. – Ale chcesz się narazić towarzyszowi Walakowi? Masz się od niej odpierdolić, poniał?
– Poniał… – Świdroń niechętnie skinął głową. – Nie wiedziałem o towarzyszu sekretarzu – skłamał.
Bezpieczniak zmrużył ślepia i uśmiechnął się ironicznie. Ależ przypominał Świdroniowi rekina, jakiego Amerykanie malowali na swoich myśliwcach! Był taki na zdjęciu w „Żołnierzu Wolności”, chyba jesienią 1944 roku.
– Nie wiedziałeś… – mruknął major. – A ja cię zrobiłem komendantem… Kurwa jego mać, bez szutek! Przejrzyj!
Porucznik, z apetytem wciągając w nozdrza dym z papierosa, otworzył podaną mu teczkę.
Widząc leżące na wierzchu powielaczowe odbitki zdjęć i protokołów milicyjnych, Świdroń w pierwszym momencie zaniepokoił się, że czegoś nie dopatrzył. Dopiero po chwili spostrzegł, że chodzi o morderstwa w miejscowościach, które w żadnym wypadku nie powinny interesować lubelskiego bezpieczeństwa. A on, komendant miejski w byłej stolicy nowej Polski, miał prawo nawet o nich nie słyszeć.
Konin i Kutno, dwa zabójstwa połączone spinaczem. Porucznik nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ma do czynienia z tą samą zbrodnią, na której miejsce z powodu bałaganu posłano zbyt wielu śledczych.
Konin: ciemny kształt na podłodze zdemolowanej izby z pozoru wyglądał na mokry worek ziemniaków. Lecz ten worek miał oczy i był zwiniętym w jakiejś nieprawdopodobnej pozycji trupem starej kobiety, od stóp do siwych włosów pokrytej zakrzepłą krwią. Protokół mówił też o znalezionym na miejscu czynu biczu, naprędce zrobionym z powroza, pociętych skórzanych pasków i dużej drewnianej łyżki.
Kobieta zabita w Kutnie wyglądała podobnie, może tylko więcej było mokrych plam na podłodze, jednak odbitka zdjęcia wyszła bardzo niewyraźna. Precyzował protokół: oprócz bicia ofiarę podtapiano w kuble z wodą i właśnie utopienie okazało się przyczyną śmierci.
Następne w kolejności leżały akta z Wrześni, mimo że data protokołu była o tydzień wcześniejsza niż z Konina. Stół, trzy nakrycia, wódka i kobieta, która zwaliła się wraz z krzesłem na podłogę, pijaczka! Jednakże to, co w pierwszej chwili wydawało się sznurem korali, według protokołu było postronkiem. I dopiero protokół wyjaśniał, dlaczego spódnica uniosła się nad podbrzuszem uduszonej, bo jak zapisał kapral milicji R. Chowaj, „między nogami t. j. w t. zw. kuciapie zastaliśmy t. zw. tłuczek t. j. przedmiot z drewna do kartofli”.
Kolejny spinacz łączył odbitki kilku dokumentów. Pierwsza pochodziła z listu podpisanego przez szefa łódzkiego WUBP, pułkownika Moczara, a adresowanego do Antosiewicza, jego odpowiednika w Poznaniu. „W związku ze śledztwem prowadzonym przez nas w zw. z mordami bandyckimi popełnionymi w Koninie i Kutnie zapytuję Tow. o ewentualne podobne przypadki na waszym terenie”… Trzy dni później Antosiewicz „w odpowiedzi na zapytanie Tow.” przesyła meldunek Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Wrześni oraz kopie akt, zaś Moczar do stempla TAJNE dopisuje własną ręką „ściśle” i ponownie pisze do Poznania „z prośbą o zbadanie sprawy i pilne zakomunikowanie nam wyników śledztwa, podobnie jak my ze swojej strony…”.
Świdroń spojrzał uważnie na Grabarza, który palił już trzeciego biełomora. Bezpieczniak skrzywił się lekko.
– Chcesz o coś zapytać?
– Nie, towarzyszu majorze, tylko się upewnić. Nie dostaliście tego od towarzysza Moczara?
– Jaki on dla mnie towarzysz?! – burknął Grabarz, jednak z ciekawością przyglądał się swojemu protegowanemu. – Nie, nie od Moczara. Wasze przypuszczenia?
– Pułkownik Szot, do stycznia szef naszego urzędu, przez kilka miesięcy szef WUBP w Poznaniu, zanim wrócił do nas na I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego partii – wyrecytował milicjant. – W Lublinie towarzysz Antosiewicz był jego zastępcą w bezpieczeństwie. Na razie tylko nie wiem, jaki towarzysz Szot miał w tym cel…
– Wraca ci rozum, Zdzisław – pochwalił kierownik wydziału. – Czytaj dalej.
Znów samotne kobiety, dwie starsze, jedna w średnim wieku. Torturowane i zabite, chociaż tylko w wypadku tej młodszej było co rabować. Piasecznica, Rembertów, Falenica… Towarzysz Moczar przestał pisać do Antosiewicza, nie jego teren i nie jego sprawa, zapytania rozsyłał za to do wszystkich wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa podpułkownik Krakowski, zdezorientowany, bo dopiero od kilku dni na stanowisku zastępcy kierownika w Warszawie. Dwa identyczne pisma Krakowskiego, jedno adresowane do Poznania, drugie do Lublina, całkowicie potwierdzały przypuszczenia Świdronia po linii Szot – Antosiewicz – Szot – Grabarz.
Wciąż jednak pozostało kilka istotnych niewiadomych, w żadnym razie niedotyczących przestępstwa, bo w tej kwestii porucznik nie miał pomysłów. To kolejność, w jakiej major uruchamiał sprężyny partyjne i resortowe, była kluczowa. Od tej wiedzy zależała kariera, zależało wszystko.
– Masz pytania? – zniecierpliwił się Grabarz. – Widzę, że masz. I niech zgadnę, pierwsze: dlaczego wezwałem ciebie, a nie Aloszkę Pietraszkiewicza?
Świdroń pokręcił głową. To akurat dobrze wiedział: major mógł z radzieckimi oficerami pić wódkę, ale dowodzić nimi nie lubił, nawet gdy formalnie mu podlegali. Jak właśnie Pietraszkiewicz, który po tym, jak jego poprzednik zginął w bitwie z WiN-owskim oddziałem „Orlika”, objął funkcję kierownika Wydziału do Walki z Bandytyzmem. Zbyt właściwy człowiek na zbyt właściwym stanowisku. Mocniejszy niż sam Grabarz.
– No, nieźle! – Bezpieczniak zaciągnął się papierosem. – Drugie: dumasz sobie, co mnie to właściwie obchodzi, tak?
– Nie, towarzyszu majorze, to też rozumiem. Września, Konin, Kutno… Nie wiem, gdzie jest Piasecznica, ale pewno gdzieś pod Warszawą… Potem Rembertów, Falenica… To się pokrywa z liniami kolejowymi Poznań–Lublin. Jeśli następna będzie Pilawa, to… – Milicjant urwał.
– To co? – nacisnął Grabarz.
– To wtedy będzie to już nasza sprawa, towarzyszu majorze. A wy chcecie ich aresztować, pokazać tym w Warszawie i Moczarowi, że wasza placówka…
Jełop, miał na końcu języka bezpieczniak. Co prawda Moczarowi chętnie pokazałby wała, ale jeszcze nie teraz; dopiero gdy partia ściśnie za jaja tych towarzyszy, którym wciąż wydaje się, że są lepsi, bo robili partyzantkę, kiedy on uczył się pracy w organach od NKWD… O, tamtym byłoby bardzo na rękę, gdyby się zbłaźnił jako oficer bezpieczeństwa! „Wam, towarzyszu Grabarz, pod nosem mordują ludzi! Zupełnie nie macie doświadczenia w walce z faszystowskimi bandami, towarzyszu Grabarz. Dla dobra partii powinniście pomyśleć o rezygnacji…”. Ile razy widział wredną mordę Walaka, czuł każdym nerwem, że tamten czeka na okazję, by coś takiego powiedzieć, a potem pochwalić się Moczarowi. Ta cała Maciejewska była majorowi bardzo na rękę. Niech ją sobie towarzysz Walak jebie ranki i wieczory, niech traci czujność! Póki w Lublinie stacjonował sowiecki garnizon pułkownika Ziemlianina, Grabarz był nie do ruszenia. Rzecz w tym, że musiał się umocnić, zanim Ziemlianin zabierze dupę w troki za Bug.
Tymczasem, jakby nie dość było miejscowej reakcji, spadają mu na łeb takie chujstwa jak ta sprawa morderców starych bab!
– Strasznie jesteście gadatliwi, Świdroń… – Bezpieczniak skrzywił się i jego czerwona twarz przybrała na moment cielisty kolor, jakby syberyjskie odmrożenia jakimś reakcyjnym cudem zaczęły się goić. – Młodzi, jęzor świerzbi… Ale mimo wszystko łebski z ciebie człowiek, Zdzisiu. Chcę mieć skurwysynów żywych, rześkich, zeznających. Ty poniał, czto ja skazał? Wy poniali, buduszczij towariszcz kapitan? – Grabarz zdusił niedopałek, brudząc palce popiołem z przepełnionej popielniczki.
Przyszły kapitan? Co by miał nie zrozumieć?!
– Tak jest, towarzyszu majorze! – obiecał Świdroń.
Bardzo dobrze, uśmiechnął się bezpieczniak. Niech ten gówniarz w świecących oficerkach uzna się za zaszczyconego, dopuszczonego do dużej sprawy. Zdejmie ją Grabarzowi ze łba i albo się zasłuży, albo polegnie. Bo jego samego nie obchodziły żadne zmasakrowane staruchy, tylko to, co przed tygodniem powiedział Józek Feldman, który jeszcze nie objął funkcji w prokuraturze, ale już miał nadzwyczaj dobry dostęp do poufnych informacji. „Wasertreger jutro złoży zeznania u podprokuratora – przekazał majorowi telefonicznie; taki pewny siebie czy taki nieostrożny?… – Wedle mojej wiedzy, w związku z obozem zagłady w Sobiborze i obciąży kilka osób we władzach lubelskiego komitetu”. A następnego dnia Wasertreger leżał podziurawiony kulami i nieprzytomny w szpitalu św. Wincentego… Lekarze, zastraszeni przez Grabarza, biegali wkoło rannego jak w ukropie, na korytarzu dyżurował protokolant… Na nic! Wasertreger przekręcił się, nie odzyskawszy świadomości.
– I pamiętaj, Zdzisiu – głos Grabarza znów przybrał rozlazły, familiarny ton – ja naprawdę chciałbym zapomnieć, że jeszcze wam Zapora dobrze nie dojebał, a ty, oficer KBW, pierwszy spierdalałeś spod…
– Ja też nie chcę tego pamiętać, towarzyszu majorze! – Porucznik poderwał się z krzesła i zasalutował do rogatywki założonej na bakier, ale nie z powodu kozackich skłonności, lecz wyłącznie z nadmiernego pośpiechu.
*
Zyga Maciejewski, jak każdy normalny mężczyzna od kilku godzin na wolności, skoro był już w knajpie, następne kroki postanowił skierować do domu.