Pociąg do Imperium - Maja Wolny - ebook

Pociąg do Imperium ebook

Maja Wolny

4,4

Opis

Pociąg do Imperium to podróż przez Rosję czasu wojny. Maja Wolny jako jedna z niewielu pisarzy i pisarek na świecie jeździ po kraju Putina tuż po ogłoszeniu przez Rosję mobilizacji. W atmosferze strachu i kontroli pokonuje ponad dziesięć tysięcy kilometrów koleją, marszrutkami, samolotem. Odwiedza wioski, prowincjonalne miasteczka i metropolie, przemierzając Rosję od Kaliningradu po Kołymę. Rozmawia ze studentami, intelektualistką, parą bezdomnych, byłym agentem FSB, znajomymi z dawnych lat i przypadkowo spotkanymi Rosjanami. Szuka odpowiedzi na pytanie, jak mieszkańcy tego ogromnego kraju postrzegają wojnę w Ukrainie, jak oceniają rządzących i wreszcie, dlaczego się nie buntują i czy wojna zmieniła ich stosunek do nie-Rosjan. Podróżując śladami Ryszarda Kapuścińskiego, autorka odwiedza też dawne sowieckie republiki, które dziś są niezależnymi państwami: Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Mołdawię, Naddniestrze, a także Ukrainę i Białoruś. Maja Wolny nie brnie w eksperckie analizy i oceny. Pyta, patrzy, słucha i zapisuje.

Zapis tej niezwykłej podróży staje się thrillerem non fiction, zwłaszcza kiedy podróż zostaje przerwana w nagły sposób. W styczniu 2023 została zatrzymana na granicy i otrzymała 20-letni zakaz wjazdu na teren Białorusi, który został wydany przez władze Rosji.

„To nie tylko zapis podróży po Rosji, ale przede wszystkim opis rosyjskiej mentalności: strachu, kompleksów, dumy, poczucia moralnej wyższości nad świtem. Maja Wolny zabiera nas na wyprawę do wnętrza rosyjskiej duszy w szczególnym momencie ˗ w pierwszych dniach agresji Imperium na Ukrainę. Podziwiam odwagę autorki, jej przenikliwość i spryt, który pozwolił jej przemierzyć Rosję od Petersburga aż do Magadanu. Warto wybrać się z nią w tę fascynującą drogę”.

Cezary Łazarewicz

Maja Wolny – pisarka, kuratorka, doktor nauk humanistycznych. Autorka powieści oraz reportaży, esejów i sztuk teatralnych. Laureatka wielu nagród i wyróżnień. W 2016 roku ukazała się powieść Czarne liście, która zyskała ogromny rozgłos w Polsce i ukazała się także w Belgii i Holandii. W rankingu belgijskiej gazety „De Standaard” została uznana za jedną z 20 najlepszych książek wydanych na świecie 2017 roku. Jej kolejna powieść, Księgobójca (2018), otrzymała belgijską nagrodę literacką Herkulesa Poirota. Po niej wydała Jasność (2019). Wielokrotnie podróżowała samotnie koleją do Rosji, Mongolii i Chin. Owocem tych wypraw jest powieść Powrót z Północy oraz wydany w 2020 roku Pociąg do Tybetu, nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak i zdobywca tytułu najlepszej książki podróżniczej na Festiwalu Górskim im. Andrzeja Zawady. Po inwazji Rosji na Ukrainę Wolny jako jedna z nielicznych na świecie autorek, udała się do Rosji. Korespondencje publikowała w Onecie, „Polityce” oraz belgijskiej gazecie „De Standaard”. Maja Wolny od 2016 roku mieszka na stałe w Polsce, w Kazimierzu Dolnym, gdzie współtworzy Kazimierski Festiwal Literacki. Jej powieści zostały przetłumaczone na języki niderlandzki, niemiecki i angielski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (56 ocen)
31
19
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Bogis

Nie oderwiesz się od lektury

dziękuję
00
Kubekgr053

Dobrze spędzony czas

Przyzwoity talent literacki. Przyjemna lektura kibieco plotkarska. Momo dojrzalego wieku naiwne,wrecz dziecinne spojrzenie na rzeczywistosc. Beztroskie narazanie rozmowcow na skitki owych rozmow. Niemniej mysle, ze mozna ten reportsz zarekomendowac jako przyjemna lekture.
00
chron_dziob

Całkiem niezła

Bardziej 3,5 niż 3. Jak na czas, który autorka spędziła w Rosji i liczbę rozmów, które odbyła, mało jest treści o samych Rosjanach, a strasznie dużo o samej autorce. Bardzo doceniam odwagę przy zbieraniu materiałów. Kilka fragmentów wciska w fotel i aż czuje się rosyjską machinę represji, jadącą z nami na czołowe, ale niestety większość książki to jeśli nie aż rozczarowanie, to przynajmniej niedosyt.
00
majag1959

Dobrze spędzony czas

Spodziewałam się trochę więcej rzeczywistości Rosji. Tymczasem ksiązka jestem pełna odczuć, jest jakby zbiorem migawek. Jednak czyta się bardzo dobrze, z jakimś napięciem.
00

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja MA­RIA KULA
Ko­rekta JAN JA­RO­SZUK
Pro­jekt okładki ANNA POL
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce © Evge­nia No­vo­zhe­nina / Reu­ters / Fo­rum
Zdję­cia na s. 117, 239 i 267 © Ja­kub Szczuka
Po­zo­stałe zdję­cia w książce © Maja Wolny
Co­py­ri­ght © by Maja Wolny Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-74-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ta­cie

WSTĘP

Pierw­sze po­dróże na Wschód

Moje pierw­sze w ży­ciu wspo­mnie­nie, a ra­czej prze­czu­cie, że ist­nieje Ro­sja, łą­czy się z wnę­trzem ol­brzy­miej szu­flady w stole ku­chen­nym babci. To lata osiem­dzie­siąte XX wieku. Mam pięć, może sześć lat. Po­śród ko­lo­ro­wych pa­cior­ków, po­gię­tych ta­lii kart, igieł, na­parst­ków, wstą­że­czek i in­nych skar­bów po­bu­dza­ją­cych dzie­cięcą wy­obraź­nię znaj­duję złotą mo­netę z wy­raź­nymi śla­dami zę­bów. Ktoś mu­siał spraw­dzać czy­stość kruszcu w ten naj­star­szy z moż­li­wych spo­so­bów. Ob­ra­cam mo­netę w dłoni. Wi­dzę ta­jemne znaki, któ­rych nie po­tra­fię roz­szy­fro­wać. Jesz­cze nie wiem, że ist­nieje cy­ry­lica. Nie mam też po­ję­cia, ile jest warte moje zna­le­zi­sko, ale uznaję, że to wielki skarb. Za­bie­ram mo­netę z szu­flady i do­piero kilka go­dzin póź­niej, drę­czona wy­rzu­tami su­mie­nia, od­daję złoto babci. Cho­wamy pie­niądz z po­wro­tem do brzu­cha szu­flady. Bab­cia mówi mi, że dawno temu ist­niał car, i to wła­śnie jego po­do­bi­znę wy­tło­czono z jed­nej strony mo­nety. Car rzą­dził kra­jem zwa­nym Ro­sja, rzą­dził też i u nas. Po­tem była jedna wojna i druga, o wiele strasz­niej­sza, po któ­rej znowu kraj prze­jęli Ru­scy i tak jest nie­stety do dziś. Ostat­nie słowa wy­po­wiada szep­tem, w jej ści­szo­nym gło­sie czai się nie­po­kój. Bab­cia za­uważa, że jej słowa mnie prze­stra­szyły i żeby zmie­nić na­strój, in­to­nuje pio­senkę w śpiew­nym ję­zyku cara, po czym od­cho­dzi do swo­ich spraw.

Pod­czas ko­lej­nych wa­ka­cji u dziad­ków od­kry­wam na­le­żące do cioci, ru­sy­cystki, opa­słe tomy ksią­żek za­dru­ko­wa­nych tym sa­mym pi­smem, które wid­niało na zło­tej mo­ne­cie. Mu­szę mieć po­nad sześć lat, bo po­tra­fię już czy­tać, ale te li­tery na­dal są ta­jem­nicą. Od­szy­fruję je, kiedy za­czną mnie uczyć tego ję­zyka.

Pierw­sza lek­cja od­bę­dzie się kilka lat póź­niej, w kie­lec­kiej szkole pod­sta­wo­wej. Wszy­scy bę­dziemy na nie­modny ru­ski na­rze­kać i ma­rzyć o wy­lu­zo­wa­nym brzmie­niu Za­chodu, czyli an­giel­skim, zna­nym z naj­lep­szych pio­se­nek i fil­mów. Rów­nież ten ję­zyk kie­dyś po­znam, ale to do­piero za ja­kiś czas. Na ra­zie je­stem tylko uczen­nicą pią­tej klasy, ostat­niego rocz­nika ska­za­nego na Wschód. Pie­re­strojka do­piero się roz­kręca.

Na czarno-bia­łym zdję­ciu z 22 lipca 1989 roku stoję w po­ży­czo­nym har­cer­skim mun­du­rze przed au­to­bu­sem. Po krót­kiej zbiórce po­je­dziemy nim na dwo­rzec ko­le­jowy, a stam­tąd za gra­nicę, do sa­mego NRD. To bę­dzie moja pierw­sza w ży­ciu da­leka po­dróż po­cią­giem i pierw­szy wy­jazd za gra­nicę. Mam nie­całe trzy­na­ście lat, nie znam ni­kogo z dwu­sze­regu, w który nas usta­wiono. Cio­cia za­ła­twiła mi wy­jazd na ten obóz, co było nie lada wy­zwa­niem, zwłasz­cza że ni­gdy nie by­łam har­cerką.

Zdję­cie za­cho­wało ostrość, mam na nim za­bawną, pełną na­sto­let­nich obaw minę. Czuję, że za­raz wyj­dzie na jaw prawda o moim po­ży­czo­nym mun­du­rze i ro­ga­tywce, choć w tam­tym cza­sie strach przed wszyst­kim, co zwią­zane z mun­du­rami, nieco już w Pol­sce ma­leje. Po czerw­co­wych wy­bo­rach do sejmu i se­natu co­raz czę­ściej sły­chać, że so­cja­lizm się koń­czy. Jed­nak jesz­cze nie wszy­scy w to wie­rzą.

22 lipca 1989. Stoję druga od le­wej. Wy­jazd na obóz do NRD. Ta „za­gra­nica” była tylko geo­gra­ficz­nie na za­chód od Pol­ski. Nocny har­cer­ski po­ciąg wiózł nas po pro­stu w głąb Im­pe­rium.

W tam­tym dniu o wiele bar­dziej niż sprawy po­li­tyki moją uwagę przy­kuwa pe­wien wy­soki, star­szy ode mnie chło­pak. Na fo­to­gra­fii aku­rat od­wraca głowę. Chyba już wtedy prze­czu­wam, że bę­dzie moją pierw­szą mi­ło­ścią. Je­stem prze­ko­nana, że ból brzu­cha po­wo­du­jący de­li­katny, ale wi­doczny na zdję­ciu gry­mas to sku­tek zde­ner­wo­wa­nia i bu­dzą­cej się fa­scy­na­cji nie­zna­jo­mym har­ce­rzem. W to­a­le­cie noc­nego po­ciągu od­kryję z lek­kim prze­ra­że­niem i dziew­częcą ra­do­ścią inny po­wód na­si­la­ją­cego się bólu. Krew po­plami har­cer­ską spód­niczkę, ale i umocni mnie w prze­ko­na­niu o wła­snej do­ro­sło­ści. Już kilka dni póź­niej będę spa­ce­ro­wać z wy­so­kim chłop­cem za rękę wzdłuż dzi­wacz­nej bu­dowli – muru ber­liń­skiego, który już za kilka mie­sięcy prze­sta­nie ist­nieć. La­tem wciąż jed­nak tam stał, wszę­dzie wi­siały por­trety ko­mu­ni­stycz­nego przy­wódcy NRD, Eri­cha Ho­nec­kera. Ta „za­gra­nica” była tylko geo­gra­ficz­nie na za­chód od Pol­ski. Nocny har­cer­ski po­ciąg wiózł nas po pro­stu w głąb Im­pe­rium.

Desz­czowa je­sień 1989 roku bę­dzie ozna­czać nie tylko ko­niec że­la­znej kur­tyny, ale i mo­jej har­cer­skiej mi­ło­ści. W li­sto­pa­dzie wpadnę w roz­pacz, którą spo­tę­guje cho­roba mamy i bo­le­sna de­gra­da­cja ca­łej na­szej ro­dziny wsku­tek trans­for­ma­cji ustro­jo­wej. Tata straci naj­pierw jedną, po­tem drugą pracę, mama znowu trafi do szpi­tala.

W at­mos­fe­rze nie­do­statku i ga­lo­pu­ją­cej in­fla­cji w kraju roz­kwit­nie przed­się­bior­czość, mia­sta staną się wiel­kimi tar­go­wi­skami, na któ­rych ję­zy­kiem urzę­do­wym bę­dzie ro­syj­ski. Przy­by­sze z roz­pa­da­ją­cego się Związku Ra­dziec­kiego sprze­dają za bez­cen wy­ci­ska­cze do czosnku, koń­ską maść na ból ple­ców i inne nie­zbędne do ży­cia przed­mioty.

Pod­sta­wówkę skoń­czę z wy­róż­nie­niem. W pre­zen­cie od dziadka, ojca mo­jego taty, eme­ry­to­wa­nego na­uczy­ciela, otrzy­mam sto do­la­rów. Pie­nię­dzy – wbrew su­ge­stii ro­dzi­ców – nie odłożę, tylko prze­zna­czę na re­ali­za­cję ma­rze­nia: wy­jazdu w da­leką po­dróż.

Mam nie­całe pięt­na­ście lat, in­ter­net nie ist­nieje, nie la­tają ta­nie li­nie lot­ni­cze, a wszel­kie wy­jazdy za­gra­niczne za­ła­twia się w biu­rach po­dróży. Oglą­dam ogło­sze­nia i w końcu znaj­duję naj­bar­dziej eks­cy­tu­jącą ofertę. To wy­jazd au­to­ka­rem do Ode­ssy. Ma­rzyła mi się co prawda po­dróż po­cią­giem, środ­kiem lo­ko­mo­cji, który po­ko­cha­łam od cza­sów NRD, ale ta­kiej moż­li­wo­ści nie­stety nie ma.

Na ko­lo­ro­wej fo­to­gra­fii z po­łowy sierp­nia 1991 roku stoję osma­lona czar­no­mor­ską opa­le­ni­zną, w dżin­so­wych szor­tach i bia­łej bluzce z na­pi­sem, któ­rego już nie da się od­czy­tać. Za mną roz­po­ściera się plaża. Te­raz wiem, że tę plażę po raz ko­lejny zo­ba­czę do­piero je­sie­nią 2022 roku. I że będą na niej ta­bliczki in­for­mu­jące o za­ka­zie ką­pieli ze względu na znaj­du­jące się w mo­rzu miny. W Ode­ssie, która we wspo­mnie­niach na­sto­latki zo­stała bez­tro­skim ku­ror­tem, będą – tak jak w ca­łej Ukra­inie – cią­głe blac­ko­uty, od­głosy sy­ren i go­dzina po­li­cyjna.

W wa­ka­cje 1991 roku kraj jesz­cze nie na­zywa się Ukra­ina, jest wciąż re­pu­bliką na­le­żącą do ZSRR. A ja na­wet się nie do­my­ślam, że w Mo­skwie, sto­licy Im­pe­rium, grupa ge­ne­ra­łów szy­kuje pucz, za­mie­rza­jąc oba­lić Mi­cha­iła Gor­ba­czowa i po­wstrzy­mać pie­re­strojkę.

Parę dni póź­niej pi­lot na­szej wy­cieczki oznajmi, że wła­śnie wy­bu­chło coś w ro­dzaju po­wsta­nia i nie wia­domo, czy uda nam się w za­pla­no­wa­nym ter­mi­nie po­wró­cić do Pol­ski. W sto­licy wa­lą­cego się ZSRR na ulice wjeż­dżają czołgi, są ranni i za­bici.

Prze­jęci pa­ku­jemy wa­lizki w ode­skim ho­telu Vik­to­ria. Na ekra­nach czarno-bia­łych te­le­wi­zo­rów śle­dzimy mi­gawki z Mo­skwy. Znika po­wa­lony przez tłum po­mnik Dzier­żyń­skiego, chaos opa­no­wuje po­tęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna o na­zwi­sku Bo­rys Jel­cyn. 24 sierp­nia 1991 roku swoją dzia­łal­ność za­wie­sza ra­dziecka Par­tia Ko­mu­ni­styczna, a za­raz po­tem do wię­zie­nia tra­fiają od­po­wie­dzialni za pucz ge­ne­ra­ło­wie, a także ich przy­wódca, Gien­na­dij Ja­na­jew. Nasz au­to­kar wraca z Ode­ssy do Kielc z jed­no­dnio­wym opóź­nie­niem.

O wy­cho­dzą­cym z wię­zie­nia Ja­na­je­wie sły­szę po­now­nie na po­czątku 1993 roku. Kil­ka­na­ście mie­sięcy wcze­śniej utwo­rzono Wspól­notę Nie­pod­le­głych Państw. Uczę się do spraw­dzianu z geo­gra­fii, a kar­to­gra­fo­wie ca­łego świata nie tak dawno pra­co­wali po dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę, żeby od nowa za­pro­jek­to­wać mapy Eu­ropy. Gra­nice wciąż się zmie­niały, po­ja­wiały się nowe, wy­swo­bo­dzone z So­juza kraje.

Parę mie­sięcy póź­niej uka­zuje się Im­pe­rium Ry­szarda Ka­pu­ściń­skiego. Je­sie­nią 1993 roku je­stem tylko ma­rzącą o ka­rie­rze pi­sarki li­ce­alistką, ale już pięć lat póź­niej zo­staję ko­le­żanką z pracy au­tora Ce­sa­rza. Od­by­wam staż w re­dak­cji „Po­li­tyki”, za­przy­jaź­niamy się. Rok 2000 okaże się prze­ło­mowy za­równo dla mnie, jak i dla Im­pe­rium. Pod­czas Tar­gów Książki we Frank­fur­cie po­mo­głam przy­go­to­wać wy­wiad z Ka­pu­ściń­skim dzien­ni­ka­rzowi bel­gij­skiej ga­zety „De Mor­gen”. Oka­zuje się nim mój przy­szły mąż i oj­ciec mo­ich dzieci, Marc Pe­irs. W tym wła­śnie roku, w at­mos­fe­rze stra­chu przed plu­skwą mi­le­nijną, wła­dzę na Kremlu przej­mie Wła­di­mir Wła­di­mi­ro­wicz Pu­tin, czło­wiek ogar­nięty ob­se­sją no­wego Im­pe­rium. Ry­szard umiera w stycz­niu 2007 roku. Nie usły­szy już słyn­nego prze­mó­wie­nia ro­syj­skiego pre­zy­denta w Mo­na­chium z lu­tego tego sa­mego roku, w któ­rym pada za­po­wiedź po­wrotu do im­pe­rial­nej po­li­tyki.

Po­ciąg do Im­pe­rium roz­pę­dzał się już od wielu, wielu lat. Ten po­ciąg, na któ­rego nie­po­ko­jący stu­kot kół kie­dyś nie zwra­cało się uwagi, prze­jeż­dża te­raz bar­dzo bli­sko. Wszy­scy mo­żemy być jego pa­sa­że­rami lub ofia­rami.

Kiedy pi­szę te słowa, jest sty­czeń 2023 roku. Po je­sieni wy­peł­nio­nej nie­bez­piecz­nymi po­dró­żami na Wschód ukry­wam się, wła­ści­wie nie wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Róż­nymi ka­na­łami płyną do mnie po­gróżki ro­syj­skich trolli, ży­cze­nia śmierci, pre­cy­zyjne opisy moż­li­wych eg­ze­ku­cji. Sta­ram się nie trak­to­wać tego wszyst­kiego zbyt po­waż­nie, ale po tym, co się wy­da­rzyło kilka dni temu, a o czym jesz­cze nie mam siły pi­sać, mu­szę za­cho­wać ostroż­ność. Na ra­zie ni­g­dzie nie wy­jadę. Mam czas, żeby opi­sać kilka zu­peł­nie nie­zwy­kłych po­dróży na Wschód od po­czątku XXI wieku aż do 2022 roku, roku wojny.

OD­JAZD, 5 PAŹ­DZIER­NIKA 2022

Re­ise­fie­ber

Od końca lu­tego 2022 roku z Dworca Cen­tral­nego w War­sza­wie nie od­jeż­dżają już luk­su­sowe po­ciągi Po­lo­nez do Mo­skwy. Ani żadne inne, które prze­kra­cza­łyby wschod­nią gra­nicę. Nie la­tają też sa­mo­loty. Droga do Ro­sji wy­daje się nie ist­nieć. Jakby na­gle w sza­leń­stwie wojny to wiel­kie pań­stwo znik­nęło z mapy. Jak do­trzeć do kraju, do któ­rego te­raz się nie jeź­dzi? Do kraju, który sam ska­zał się na izo­la­cję? Wiem, że wciąż funk­cjo­nuje kilka przejść gra­nicz­nych dla ru­chu sa­mo­cho­do­wego. Nie mogę jed­nak po­je­chać wła­snym au­tem. Mam do po­ko­na­nia po­nad dzie­sięć ty­sięcy ki­lo­me­trów w jedną stronę. Mój wy­słu­żony sa­mo­chód nie dałby rady w Im­pe­rium, któ­rego drogi są czę­sto nie­prze­jezdne, bo nie służą lu­dziom i ich po­trze­bom, ale zu­peł­nie in­nym ce­lom. Na­wet przy­roda w Ro­sji wy­daje się nie­go­ścinna. Choć jest do­piero po­czą­tek paź­dzier­nika, to wiem, że tem­pe­ra­tura na mo­jej tra­sie spad­nie do mi­nus kil­ku­na­stu stopni, będą bu­rze śnieżne, błota i ulewy. Dla­tego le­piej nie po­dró­żo­wać po Im­pe­rium żad­nym cia­łem ob­cym, żadną ma­szyną z im­portu, na przy­kład ze sło­necz­nej Ita­lii, ale ko­rzy­stać z tego, co jest na miej­scu, co wła­dza wy­po­ży­cza lu­dziom do tego, by się pod jej kon­trolą i apro­batą prze­miesz­czali. Wła­sny sa­mo­chód ozna­czałby wol­ność, ale w kraju, w któ­rym wol­no­ści od­uczono, jest ona czymś nie­bez­piecz­nym, czymś, co spra­wia kło­pot i dys­kom­fort. Chcę być moż­li­wie nie­wi­dzialna, po­dobna do reszty. Może w ten spo­sób uda mi się wię­cej zro­zu­mieć, zbli­żyć do lu­dzi, któ­rzy wy­dają mi się tak bli­scy i za­ra­zem tak od­le­gli.

Moż­li­wo­ści do­jazdu do Ro­sji drogą lą­dową jest kilka: przez Bia­ło­ruś, przez Ka­li­nin­grad lub przez pań­stwa bał­tyc­kie. Za­nim ku­pi­łam bi­let, prze­li­czy­łam ki­lo­me­try na kiep­skich dro­gach i mar­twe go­dziny, które trzeba spę­dzić na przej­ściach gra­nicz­nych. Z rów­na­nia wy­szedł mi Tal­lin, od­da­lony od gra­nicy z Ro­sją o dwie­ście ki­lo­me­trów. Tędy bie­gnie trasa E-20, łą­cząca – przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie – Shan­non w Ir­lan­dii, przez Mo­rze Pół­nocne i Bał­tyk, z Pe­ters­bur­giem. W umy­słach in­ży­nie­rów wy­ty­cza­ją­cych trasy ła­two jest sko­mu­ni­ko­wać Za­chód ze Wscho­dem. Wzdłuż E-20 Es­to­nia łą­czy się z Im­pe­rium mo­stem na Na­rwie, tak zwa­nym Mo­stem Przy­jaźni, zbu­do­wa­nym w cza­sach so­wiec­kich. Kiedy po­wsta­wał, kraje Pri­bał­tyki były re­pu­bli­kami ZSRR.

Au­to­bus to mo­del z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, pach­nący cha­rak­te­ry­styczną mie­szanką sta­rych ka­na­pek i de­ter­gentu. Mo­głam do niego wsiąść już na dworcu w War­sza­wie, ale wy­bra­łam Tal­lin, bo tak jest naj­szyb­ciej, nie chcę tra­cić czasu, tylko jak naj­szyb­ciej do­trzeć w głąb Ro­sji. Mam tylko kilka ty­go­dni na tę po­dróż i mu­szę spę­dzić jak naj­wię­cej czasu w miej­scach, które chcę opi­sać.

W au­to­bu­sie do Im­pe­rium je­stem je­dy­nym przy­by­szem z Za­chodu. Nie­stety zwra­cam na sie­bie uwagę, wi­dzę to po ukrad­ko­wych spoj­rze­niach współ­pa­sa­że­rów. Zdra­dza mnie fry­zura, wciąż w miarę zre­lak­so­wany wy­raz twa­rzy i cie­ka­wość. Sie­dzący w au­to­bu­sie lu­dzie są spięci, za­my­śleni, ze wzro­kiem utkwio­nym w te­le­fo­nach. Chęt­nych do prze­kra­cza­nia gra­nicy z Ro­sją nie ma wielu – za­peł­niona jest tylko jedna trze­cia miejsc. Po­nury kie­rowca, Ro­sja­nin, długo spraw­dza moje do­ku­menty. Wresz­cie po­zwala mi usiąść. Do­okoła sami Ro­sja­nie, młody męż­czy­zna z Ka­zach­stanu, para se­nio­rów z Ar­me­nii i je­den Ukra­iniec. Na pu­stych sie­dze­niach leżą czarne re­kla­mówki na cho­robę lo­ko­mo­cyjną. Nikt nie roz­ma­wia. Na nie­liczne, zdaw­kowe py­ta­nia (Czy nie bę­dzie prze­szka­dzać, jak się roz­łoży sie­dze­nie? Ile ki­lo­me­trów do gra­nicy?) pa­dają krót­kie rze­czowe od­po­wie­dzi. Na chwilę przed od­jaz­dem przy­cho­dzi mi ir­ra­cjo­nalna myśl, żeby zre­zy­gno­wać z po­dróży. Od­ga­niam ją, choć wiem, że bę­dzie do mnie wra­cać. Czuję zna­jomy ścisk w żo­łądku.

Żeby prze­kro­czyć gra­nicę Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej je­sie­nią 2022, trzeba mieć wizę, ne­ga­tywny wy­nik te­stu na CO­VID, sporo go­tówki i jed­nak tro­chę od­wagi. W Ro­sji, wsku­tek sank­cji na­ło­żo­nych po agre­sji na Ukra­inę, nie dzia­łają za­chod­nie karty płat­ni­cze, ale to nie wszystko. Pol­skie Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych tuż przed moim wy­jaz­dem wy­dało ko­mu­ni­kat: „Zwra­camy uwagę na [...] dzia­ła­nia miej­sco­wych służb, jak ar­bi­tralne za­trzy­ma­nia, prze­szu­ki­wa­nia te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych oraz po­ten­cjalne unie­moż­li­wie­nie wy­jazdu z Ro­sji w przy­padku po­sia­da­nia po­dwój­nego oby­wa­tel­stwa”. Czło­wiek po­dró­żu­jący do Im­pe­rium jest zdany na sie­bie, bo jak in­for­mują służby, po­moc kon­su­larna jest bar­dzo ogra­ni­czona. Trzeba więc prze­wi­dzieć każdą ewen­tu­al­ność, po­in­for­mo­wać za­ufane osoby o pla­nie po­dróży, roz­mie­ścić go­tówkę w róż­nych miej­scach. I ja­koś upo­rać się z lę­kiem, który trudno na­zwać. Tym­cza­sem wszy­scy zna­jomi za­da­wali mi przed wy­jaz­dem to samo py­ta­nie:

– Nie bo­isz się?

Szczera od­po­wiedź jest tylko jedna. Boję się. To jest strach oso­bliwy, zu­peł­nie inny niż ten, który to­wa­rzy­szył mi w trak­cie po­bytu w za­ata­ko­wa­nej przez Ro­sję Ukra­inie. Tam za­gro­że­nie jest wy­raźne i okre­ślone. By­łam nie­da­leko Cher­so­nia, wi­dzia­łam znisz­cze­nia po ude­rze­niach ra­kiet, ba­ry­kady i ru­iny. Tak jak wszy­scy spraw­dza­łam alerty prze­ciw­bom­bowe i cho­wa­łam się przed go­dziną po­li­cyjną. To też był strach, ale w Ukra­inie udziela się od­waga Ukra­iń­ców, po­czu­cie wspól­noty i wiara w to, że w ra­zie nie­szczę­ścia znajdą się lu­dzie chętni do po­mocy.

Wy­jazd do Ro­sji jest czymś zu­peł­nie in­nym. To wy­prawa w ciem­no­ści. Na­leży szybko przy­swoić so­bie re­guły gry. Wo­kół czają się upiory. Nie wia­domo, które z nich są praw­dziwe i groźne, a które ist­nieją tylko w wy­obraźni. Ciem­no­ści są ogromne. Można się w nich za­gu­bić i już ni­gdy nie wró­cić. Myśl o tym, że w tym wiel­kim kraju każdy jest mi­kro­sko­pijną mrówką, może być za­równo po­cie­sze­niem, jak i po­wo­dem lęku. Komu by się chciało zaj­mo­wać cie­kaw­skim przy­by­szem z Pol­ski, skoro wo­kół są 143 mi­liony miesz­kań­ców? Zwłasz­cza że trwa mo­bi­li­za­cja, w ca­łym pań­stwie przed ko­mi­sją woj­skową ukry­wają się setki ty­sięcy męż­czyzn, z któ­rych część pró­buje zbiec za gra­nicę. Z dru­giej strony, je­śli w tym ol­brzy­mim kraju za­ginę w tak zwa­nych nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach, to kiedy ktoś za­cznie mnie szu­kać? Wy­obraź­nia pod­po­wiada roz­ma­ite sce­na­riu­sze, ja­sne, że prze­sa­dzone, ale kto tak na­prawdę wie, co się te­raz w Ro­sji dzieje.

Wła­śnie dla­tego tam jadę: chcę na wła­sne oczy zo­ba­czyć, jak bar­dzo jest źle. Ro­sja opu­sto­szała z nie-Ro­sjan, co­raz bar­dziej za­myka się w swoim sza­leń­stwie. A z sza­lo­nym kra­jem jest jak z pa­cjen­tem w szpi­talu psy­chia­trycz­nym – za­miast po­zo­sta­wiać go sa­memu so­bie, le­piej za­in­sta­lo­wać w jego po­koju ka­merę i go ob­ser­wo­wać. A więc jadę z moją małą ka­merą. Wła­ści­wie tylko ze smart­fo­nem, który teo­re­tycz­nie mogą mi ode­brać albo przy­naj­mniej skon­tro­lo­wać. Wy­star­czy, że zaj­rzą na me­dia spo­łecz­no­ściowe i zo­ba­czą ukra­iń­ską ro­dzinę uchodź­ców, któ­rzy się u nas za­trzy­mali. Albo żółto-nie­bie­ską flagę.

My­ślę o tym wszyst­kim i nie po­tra­fię się za bar­dzo od­prę­żyć, choć sie­dze­nia w wy­słu­żo­nym au­to­bu­sie są cał­kiem wy­godne. Wciąż jesz­cze je­ste­śmy w Es­to­nii, w bez­piecz­nych gra­ni­cach Unii Eu­ro­pej­skiej. Ale za nie­całą go­dzinę to się zmieni. Zmierzch za­ciera gra­nicę mię­dzy pół­nocną rów­niną, wszech­obecną wodą i nie­spo­koj­nym nie­bem. Pada, za oknami au­to­busu drzewa szar­pie wiatr znad Za­toki Fiń­skiej. W tym nad­bał­tyc­kim kraju po­goda nie roz­piesz­cza, ale do tego wszy­scy przy­wy­kli, nie to jest tu­taj naj­więk­szym zmar­twie­niem. Es­to­nia jest po­dzie­lona. Jedna trze­cia lud­no­ści to Ro­sja­nie, ro­syj­ski sły­chać do­słow­nie wszę­dzie. Ci naj­bied­niejsi ru­sko­ję­zyczni draż­nią Es­toń­czy­ków: piją i spra­wiają kło­poty. Bo­gaci Ru­scy też draż­nią, bo do nich na­leżą im­po­nu­jące da­cze na wielu z po­nad ty­siąca pię­ciu­set es­toń­skich wy­se­pek. Po lu­to­wej in­wa­zji na Ukra­inę na­pię­cie wzro­sło jesz­cze bar­dziej. Po­ja­wiły się in­for­ma­cje, że Ro­sja­nie wer­bują agen­tów po­śród ro­syj­sko­ję­zycz­nej lud­no­ści Es­to­nii, czę­sto prze­kra­cza­ją­cej gra­nicę na tym sa­mym przej­ściu, na które wła­śnie je­dziemy.

Co ro­bić? Na chwilę przed od­jaz­dem przy­cho­dzi mi do głowy ir­ra­cjo­nalna myśl, żeby zre­zy­gno­wać z po­dróży. Od­ga­niam ją, choć wiem, że bę­dzie do mnie wra­cać.

Ki­lo­me­try ucie­kają szybko, już nie­długo stracę za­sięg w ko­mórce. Czę­ścią lęku przed po­dró­żo­wa­niem do Ro­sji jest też mniej prze­ra­ża­jąca, ale prze­cież obecna obawa lo­gi­styczna. Czy VPN za­działa? Bez niego nie można ko­rzy­stać z Fa­ce­bo­oka, In­sta­grama, Twit­tera czy po­pu­lar­nych ser­wi­sów stre­amin­go­wych. Spo­koj­nie wy­trzy­mam bez oglą­da­nia se­riali, ale czy po­ra­dzę so­bie z ko­mu­ni­ka­cją, prze­jaz­dami, za­kwa­te­ro­wa­niem? Czy za­bra­łam wy­star­cza­jąco dużo ru­bli i euro nie tylko, by prze­żyć, ale i na ja­kieś ewen­tu­alne ła­pówki?

Jesz­cze nie prze­kro­czy­łam gra­nicy, ale prze­cież wiem do­brze, co po­czuję za te kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Po raz ko­lejny do­świad­czę tego sa­mego pchnię­cia w brzuch, bo­le­snego skur­czu uświa­da­mia­ją­cego, że ta część świata wcale mnie u sie­bie nie chce. Tak do­brze to znam, a jed­nak za­wsze wie­rzę, że kie­dyś bę­dzie ina­czej. Zwłasz­cza gdy z bez­piecz­nej od­le­gło­ści wła­snego domu prze­glą­dam za­sty­głe na fo­to­gra­fiach wspo­mnie­nia z po­przed­nich po­dróży do Ro­sji.

Być może wszę­dzie je­ste­śmy obcy, a po­czu­cie przy­na­leż­no­ści jest ilu­zją lu­dzi, któ­rzy się nie prze­miesz­czają. Są jed­nak miej­sca, gdzie to od­czu­cie jest mniej­sze, pra­wie nie­zau­wa­żalne. W Im­pe­rium do­świad­cza się go wszę­dzie i czę­sto, bo nikt się tu o ob­cych nie trosz­czy. Obcy są nie­mile wi­dziani – za bar­dzo przy­po­mi­nają o ist­nie­niu sys­te­mów, w któ­rych jed­nostka w sto­sunku do wła­dzy zaj­muje nieco wyż­szą po­zy­cję. Pa­mię­tam, że za­uwa­ży­łam to już dawno temu, pod­czas pierw­szych po­dróży do tego kraju, ale wtedy ta nie­chęć wy­dała mi się czymś wła­ści­wym ro­syj­skiej biu­ro­kra­cji, re­lik­tem ko­mu­ni­zmu. Sy­tu­acje zde­rze­nia z po­nurą an­ty­pa­tią zda­rzały mi się na po­czcie, w ka­sie, w okien­kach roz­ma­itych in­sty­tu­cji, ale zwy­kli miesz­kańcy byli dla mnie zwy­kle mili lub przy­naj­mniej neu­tralni. To były jed­nak czasy sprzed wojny. Wtedy do Ro­sji la­ta­łam sa­mo­lo­tem albo przy­jeż­dża­łam po­cią­giem z War­szawy. Ten sam po­ciąg przy­wo­ził też Ro­sjan do Pol­ski. Mię­dzy Im­pe­rium a resztą Eu­ropy ist­niała łącz­ność, która zo­stała ze­rwana.

Od­kąd zbli­ży­li­śmy się do strefy nad­gra­nicz­nej, z au­to­bu­so­wego ra­dia płyną wy­łącz­nie ro­syj­skie pio­senki. Wszyst­kie wy­dają się smutne i ana­chro­niczne. Wjazd na te­ren Fe­de­ra­cji to jak po­dróż w cza­sie do końca lat osiem­dzie­sią­tych, do przed­cy­fro­wej epoki zim­nej wojny. Taka też jest prze­prawa gra­niczna. Kie­rowca przy­go­to­wuje nas przez mi­kro­fon – każe przy­go­to­wać pasz­porty, otwo­rzyć je na fo­to­gra­fii ze zdję­ciem. Za­daje też nie­po­ko­jące py­ta­nie, czy ktoś z po­dróż­nych ma ukra­iń­skie oby­wa­tel­stwo. Zgła­sza się młody męż­czy­zna. Kiedy prze­je­dziemy przez kon­trolę es­toń­ską, która prze­biega dość spraw­nie, chło­pak z Ukra­iny bę­dzie mu­siał opu­ścić au­to­bus. Od­pro­wa­dzam go wzro­kiem, wi­dzę, że wcho­dzi z żoł­nie­rzami do ni­skiego bu­dynku, drzwi się za­my­kają. Współ­pa­sa­że­ro­wie w ogóle się nim nie in­te­re­sują, ale wła­ści­wie ni­kim się nie in­te­re­sują. Nikt się ni­czemu nie dziwi, nikt nie wy­raża znie­cier­pli­wie­nia. Żad­nych in­te­rak­cji, zbęd­nych py­tań, ge­stów czy na­wet wes­tchnięć. Żad­nego pa­trze­nia w oczy. Ro­syj­scy po­gra­nicz­nicy po­ja­wiają się z psami i la­tar­kami. Do au­to­busu wcho­dzi też ko­bieta w śred­nim wieku, która przed­sta­wia się jako in­spek­tor sa­ni­tarny. Mamy jej po­ka­zać te­sty na CO­VID. Ogląda je za po­mocą ma­łej la­tarki. Sły­chać, że ob­li­cza liczbę go­dzin, które mi­nęły od po­szcze­gól­nych wy­ma­zów. Nie może być wię­cej niż sie­dem­dzie­siąt dwie. Po­tem ko­lejni po­gra­nicz­nicy. Znowu zbie­rają wszyst­kie pasz­porty i wy­no­szą do jed­nej z bu­dek. Dość szybko do­sta­jemy je jed­nak z po­wro­tem. Te­raz ko­lejny etap prze­prawy: wszy­scy mają wy­siąść i za­brać ze sobą swoje rze­czy, także pro­wiant oraz duże torby z ba­gaż­nika. Wcho­dzimy do ob­skur­nego oświe­tlo­nego ja­rze­niów­kami kon­te­nera. Po­kor­nie usta­wiamy się w ko­lejce do okienka kon­troli gra­nicz­nej. Wciąż ni­g­dzie nie wi­dać męż­czy­zny z Ukra­iny. Spraw­dza­nie każ­dego trwa kilka mi­nut. Cel­niczka świ­druje wzro­kiem, od­dala i przy­bliża pasz­port, marsz­czy czoło, groź­nie wpa­tru­jąc się w zdję­cie. Każdy jest po­ten­cjal­nie po­dej­rzany. Tylko o co? Nie wia­domo. Wresz­cie moja ko­lej. Ci­che stu­dio­wa­nie fo­to­gra­fii. Stoję spo­koj­nie, od­dy­cham. Wiem, że wszystko jest w po­rządku, mam ważny pasz­port, wizę i inne pa­piery, a jed­nak w żo­łądku czuję ucisk. Ko­bieta mru­czy coś pod no­sem i pyta, czy ro­zu­miem po ro­syj­sku. Od­po­wia­dam twier­dząco. Każe mi ze­trzeć ma­ki­jaż. Za­sta­na­wiam się, czy do­brze zro­zu­mia­łam. Przez chwilę stoję bez ru­chu. Cel­niczka po­ka­zuje znie­cier­pli­wio­nym ge­stem, co mam zro­bić. Teo­re­tycz­nie cho­dzi o to, żeby się bar­dziej upodob­nić do sie­bie na zdję­ciu. A tak na­prawdę o to, by po­ka­zać, kto ma wła­dzę. Znam re­guły. Do­ty­kam pal­cami po­wiek. Ni­czego nie ście­ram, ale oka­zuję zro­zu­mie­nie re­guł gry. Ko­bieta kiwa głową, huk cięż­kiej pie­czątki z na­zwą przej­ścia gra­nicz­nego, Iwa­no­gród, oznaj­mia, że we­ry­fi­ka­cja za­koń­czona po­zy­tyw­nie. Do­staję pasz­port, w na­grodę mogę przejść dwa me­try w głąb Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej, ale nie da­lej. To ostatni etap od­prawy: kon­trola ba­gażu. Na­leży wszyst­kie torby uło­żyć na ta­śmie, a sa­memu przejść przez bramkę jak na lot­ni­sku. Na krze­seł­kach z dru­giej strony sie­dzą współ­pa­sa­że­ro­wie, któ­rzy ca­łość gra­nicz­nego ma­gla mają już za sobą. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach otwie­rają się jedne z kilku ta­kich sa­mych drzwi w hali kon­te­nera i po­ja­wia się nasz współ­pa­sa­żer Ukra­iniec. Ma nie­we­sołą minę, ale jed­nak go pu­ścili. Pró­buję za­ga­dać. Py­tam go, czy było ciężko.

– Tak, bar­dzo ciężko. – Od­wraca się, nie ma ochoty mó­wić wię­cej. To, co wy­da­rzyło się za za­mknię­tymi drzwiami, po­zo­sta­nie ta­jem­nicą.

Pod kon­te­ner pod­jeż­dża nasz au­to­bus. Mo­żemy się z po­wro­tem ła­do­wać do środka. Wjeż­dżamy w chłodną ro­syj­ską noc.

PE­TERS­BURG. AGO­RA­FO­BIA

Mi­nęła pół­noc. Oko­lice dworca przy Ka­nale Ob­wo­do­wym toną w ciem­no­ściach. Po jed­nej stro­nie jest woda: mroczna i pra­wie nie­ru­choma liże stromy be­to­nowy brzeg. Do­okoła pustka: szkie­lety sta­rych fa­bryk, ga­raże, za­rdze­wiałe, pro­wa­dzące do­ni­kąd bramy. Tylko pę­dzące pew­nie po sze­ro­kiej jezdni sa­mo­chody do­brych ma­rek zdra­dzają, że do­je­cha­li­śmy do cen­trum du­żego mia­sta, do me­tro­po­lii, w któ­rej jedni są biedni, a inni sporo za­ra­biają, pro­wa­dzą nocne ży­cie, wła­śnie wra­cają do swo­ich lo­ftów i pod­miej­skich re­zy­den­cji. Par­king, na któ­rym z gło­śnym sy­kiem za­trzy­muje się au­to­bus, od­dzie­lają od bu­dynku wię­zienne kraty – żeby się do­stać do środka, trzeba przejść przez wą­ską furtkę. W ob­szer­nej hali brzę­czą ja­rze­niówki. Po­miesz­cze­nie jest ste­rylne, wy­ło­żone płyt­kami. Wszyst­kie okienka po­za­my­kane, pierw­szy au­to­bus od­jeż­dża do­piero za cztery go­dziny. Wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Zna­jomy, który miał mnie ode­brać, naj­wy­raź­niej się spóź­nia. My­ślę z nie­po­ko­jem, że mia­ła­bym w tym miej­scu długo na ko­goś cze­kać. Inni pa­sa­że­ro­wie mają wię­cej szczę­ścia: po nich już ktoś przy­je­chał, w po­śpie­chu opu­ścili nie­przy­ja­zny dwo­rzec, który być może ce­lowo tak wy­gląda, aby nikt nie spę­dzał tu­taj zbyt dużo czasu.

W Pe­ters­burgu mówi się, że oko­lice Ob­wo­do­wego są prze­klęte. Ośmio­ki­lo­me­trowy ka­nał jest naj­dłuż­szy w tym mie­ście, w któ­rym wszystko łą­czy się z wodą. Po­wsta­wał eta­pami, pierw­szy od­ci­nek wy­ko­pano jesz­cze w la­tach sześć­dzie­sią­tych XVIII wieku. Do­brze, że wciąż mamy rok 2022. W stycz­niu 2023 po­wróci tu­taj klą­twa, w którą pe­ters­bur­ża­nie świę­cie wie­rzą: je­śli rok koń­czy się na cy­frę trzy, to ka­nał znowu przy­cią­gnie setkę sa­mo­bój­ców. Tra­giczna le­genda sięga 1923 roku, kiedy so­wiecka wła­dza zde­cy­do­wała o znisz­cze­niu znaj­du­ją­cego się nad ka­na­łem przed­chrze­ści­jań­skiego cmen­ta­rza z XI wieku. Płyty na­grobne wy­ko­rzy­stano do bu­dowy pro­spektu Li­gow­skiego. Od tego czasu ka­nał przy­ciąga nie­szczę­śni­ków, któ­rzy rzu­cają się w jego brudną toń. W 1923 roku od­no­to­wano 89 uto­nięć, w 1933 roku było ich już 107. Do dziś Pe­ters­burg przo­duje w tra­gicz­nych sta­ty­sty­kach sa­mo­bójstw w Ro­sji. Praw­do­po­dob­nie bar­dziej od ka­nału winna jest po­goda – trzeba mieć wiel­kie szczę­ście, żeby zo­ba­czyć tu słońce, prze­cięt­nie w roku bywa tylko 60 dni sło­necz­nych. Przez po­zo­sta­łych trzy­sta jest wietrz­nie, chmurno i desz­czowo. Tak jak te­raz. Fio­dor Do­sto­jew­ski, który w Pe­ters­burgu spę­dził więk­szość do­ro­słego ży­cia, pi­sał, że kli­mat tego mia­sta jest przy­gnę­bia­jący i że po­tę­guje sa­mot­ność. Pa­trzę w niebo, ale nie ma na nim ani jed­nej gwiazdy.

Ze zmę­cze­nia robi mi się zimno. Sły­szę szmery. To pew­nie szczury – w oko­licy jest ich pełno. Wresz­cie ciem­no­ści roz­ja­śnia biała te­re­nówka. Wstrzy­muję od­dech. Oby to był Sława, na któ­rego cze­kam, żeby za­brał mnie stąd w lep­sze miej­sce. Auto ha­muje bra­wu­rowo. Wy­siada z niego ener­giczny czter­dzie­sto­la­tek w oku­la­rach. Ma­cha do mnie i od razu przej­muje mój ple­cak. Z ra­do­ścią mu go od­daję. Męż­czy­zna de­mon­stra­cyj­nie nim pod­rzuca, dla niego jest lekki jak piórko.

– Tylko tyle? Na po­dróż do Ma­ga­danu? A ja spe­cjal­nie wzią­łem więk­sze auto. – Sława wy­daje się roz­cza­ro­wany. Zna moje plany, bo jego żona, Dina, wy­ku­piła mi bi­let lot­ni­czy na Ko­łymę. Strona in­ter­ne­towa Ae­ro­fłotu, po­dob­nie jak wielu in­nych ro­syj­skich przed­się­biorstw, jest w Pol­sce nie­do­stępna. To efekt sank­cji na­ło­żo­nych na Ro­sję przez Unię Eu­ro­pej­ską. W ogóle lo­gi­stycz­nych pro­ble­mów jest wiele. O jed­nym z nich wspo­mi­nała Dina nie­śmiało w ostat­nim mejlu:

Na pewno chcesz ten bi­let, tak? Nie bo­isz się la­tać Ae­ro­fło­tem? Nie masz żad­nych lę­ków?

Za tą tro­ską kryła się in­for­ma­cja ści­śle stra­te­giczna, która w for­mie nie do końca zwe­ry­fi­ko­wa­nych do­nie­sień wła­śnie roz­cho­dziła się po świe­cie. Część sa­mo­lo­tów Ae­ro­fłotu za­częła od pew­nego czasu peł­nić funk­cję tak zwa­nych cho­inek, czyli ma­szyn uzie­mio­nych, które po­święca się na czę­ści. Po­nad po­łowa ro­syj­skiej floty to im­port z za­gra­nicy. Ofi­cjal­nych da­nych nie ma, ale we­dług prze­cie­ków z wcze­snej je­sieni 2022 roku kilka air­bu­sów zo­stało już w Ro­sji ro­ze­bra­nych na ka­wa­łeczki. Mar­twy sa­mo­lot za­sila inne, żeby mo­gły w miarę bez­piecz­nie la­tać. Taki po­wietrzny ka­ni­ba­lizm cza­sów wojny i sank­cji.

Sława za­myka klapę ba­gaż­nika i otwiera mi drzwi sa­mo­chodu.

– Pięk­nie pach­nie, no­wo­ścią – mó­wię, a mój kom­ple­ment wy­raź­nie mu się po­doba. Ru­szamy z pi­skiem opon.

Pę­dzimy wzdłuż ka­nału, spraw­dza­jąc moż­li­wo­ści no­wego auta na pu­stej ulicy. Zo­sta­wiamy za nami po­nure oko­lice Ob­wo­do­wego. Skrę­camy w lewo, gdzie po­ły­skuje roz­świe­tlona Newa. Po­win­ni­śmy zje­chać od razu przy mo­ście Alek­san­dra New­skiego, ale na moją prośbę Sława je­dzie okrężną drogą. Kie­ru­jemy się na most Li­tiejny, ten sam, który po­nad de­kadę temu za­sły­nął po­li­tycz­nym graf­fiti: mło­dzi ak­ty­wi­ści z grupy ar­ty­stycz­nej Wojna wy­ma­lo­wali na nim sześć­dzie­się­cio­me­tro­wego fal­lusa. Kiedy most się pod­niósł, po­wstał także i pe­nis, groź­nie mie­rząc w po­bli­ską sie­dzibę Fe­de­ral­nej Służby Bez­pie­czeń­stwa. Ja­dąc te­re­nówką Sławy, mam na­iwną na­dzieję, że sta­nie się cud i za chwilę znowu po­każe się to pa­miętne graf­fiti o ty­tule Хуй в плен у ФСБ (Chuj w nie­woli FSB). Most jed­nak jest opusz­czony, nic się nie wy­da­rzy. Bo i grupy ar­ty­stycz­nej Wojna już nie ma. Po wie­lo­krot­nych za­trzy­ma­niach, aresz­to­wa­niach i grzyw­nach jej za­ło­ży­ciel Oleg Wo­rot­ni­kow wy­je­chał z kraju. Z emi­gra­cyj­nego od­da­le­nia ogło­sił się zwo­len­ni­kiem Pu­tina. Oleg ma żonę i dwoje dzieci. Swój głos po­par­cia dla Kremla od­dał już po za­gad­ko­wej śmierci in­nego ak­ty­wi­sty Wojny – Le­onida Ni­ko­ła­jewa, zwa­nego Sza­lo­nym Le­nią, który we wrze­śniu 2015 spadł z drzewa i zmarł w szpi­talu. Przed śmier­cią nie od­zy­skał przy­tom­no­ści, ni­gdy więc się już nie do­wiemy, co się wy­da­rzyło, kiedy Le­nia przy­ci­nał drzewa...

W Pe­ters­burgu nie by­łam od 2006 roku. Wtedy w mie­ście ro­iło się od tu­ry­stów z Za­chodu. W por­cie cu­mo­wały wiel­kie białe statki rej­sowe ze Skan­dy­na­wii z bo­ga­tymi eme­ry­tami chcą­cymi w bez­pieczny spo­sób po­znać Ro­sję. Przez wiele lat do od­wie­dze­nia Pe­ters­burga wy­star­czała e-wiza, którą można było wy­ro­bić przez in­ter­net. W ten spo­sób wła­dza sama za­chę­cała go­ści z Za­chodu do od­wie­dzin grodu nad Newą. Po­wstał jako wi­zy­tówka no­wo­cze­snej Ro­sji we­dług sza­lo­nego po­my­słu cara Pio­tra Wiel­kiego.

Władca za­pra­gnął mieć u sie­bie ko­pię Am­ster­damu. Ho­lan­dią za­chwy­cił się pod­czas eu­ro­pej­skich wo­jaży. Nic dziw­nego, wtedy był to naj­bo­gat­szy i naj­po­tęż­niej­szy kraj w Eu­ro­pie, choć za­miesz­ki­wały go tylko dwa mi­liony miesz­kań­ców. Źró­dłem bo­gac­twa był han­del z kra­jami za­mor­skimi. Ka­nały, statki, mo­sty i spi­chle­rze wy­da­wały się obiet­nicą zło­tego snu o po­tę­dze. Kiedy ro­syj­ski mo­nar­cha przy­był do Am­ster­damu la­tem 1697 roku i uj­rzał wszech­obecną wodę, a także ruch w por­cie i na tar­go­wi­skach, za­pra­gnął ca­łym ser­cem mieć coś ta­kiego u sie­bie. Przy­by­wał in­co­gnito, ale jak się ma po­nad dwa me­try wzro­stu i cha­rak­te­ry­styczną fi­zjo­no­mię, trudno o ano­ni­mo­wość. Pod­pa­try­wał uta­len­to­wa­nych rze­mieśl­ni­ków, snuł wła­sne ma­rze­nia i pro­jekty. Wszyst­kiego chciał do­tknąć i wszystko zba­dać. Za­ka­sy­wał rę­kawy, brał się do ro­boty w stocz­niach i ma­nu­fak­tu­rach. W ten spo­sób na­uczył się ze­gar­mi­strzo­stwa, szkut­nic­twa, tka­nia je­dwa­biu, a na­wet in­nej przy­dat­nej sztuki – bez­bo­le­snego wy­ry­wa­nia spróch­nia­łych zę­bów. Ta hi­sto­ria musi im­po­no­wać obec­nemu władcy kraju, który też lubi po­ka­zy­wać swoją wszech­stron­ność i chęt­nie po­ka­zuje się na ko­niu, na po­lo­wa­niu czy w ko­stiu­mie płe­two­nurka. Piotr I jako wzór do na­śla­do­wa­nia dla współ­cze­snego cara: im­pe­ra­tor i re­for­ma­tor. Czło­wiek sil­nej ręki.

Kiedy Piotr I wró­cił z Eu­ropy do Ro­sji, od razu za­rzą­dził zmiany. Za­ży­czył so­bie, żeby bo­ja­ro­wie zgo­lili brody, a na te­re­nach u uj­ścia Newy, które wła­śnie ode­brał Szwe­cji, miał po­wstać drugi Am­ster­dam. Delta rzeki, liczne wy­sepki i mo­kra­dła rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nały kra­jo­braz Ho­lan­dii. Do prac pro­jek­to­wych za­an­ga­żo­wano ar­chi­tek­tów z Za­chodu. Ciężka ro­bota fi­zyczna spa­dła na­to­miast na chło­pów pańsz­czyź­nia­nych, któ­rzy ha­ro­wali od wschodu do za­chodu słońca. Sze­regi ro­bot­ni­ków dzie­siąt­ko­wały szkor­but i dy­zen­te­ria. Wielu pró­bo­wało ucieczki, choć kara dla zła­pa­nych zbie­gów była okrutna – ob­cię­cie nosa. Pod­czas re­ali­za­cji am­ster­dam­skiego ma­rze­nia Pio­tra Wiel­kiego śmierć po­nio­sło praw­do­po­dob­nie kil­ka­set ty­sięcy osób. Wciąż od­kry­wane są zbio­rowe mo­giły ro­bot­ni­ków z cza­sów wiel­kiej bu­dowy, mia­sto fak­tycz­nie zo­stało zbu­do­wane na szkie­le­tach. Taka była cena eu­ro­pe­iza­cji ma­łego ka­wa­łeczka Ro­sji... Bu­dowa Pe­ters­burga to jed­no­cze­śnie ważna lek­cja, którą ode­brało ro­syj­skie spo­łe­czeń­stwo: wła­dza w tym kraju sięga po wszystko, co jej się za­ma­rzy. Bez względu na koszt i cier­pie­nie pod­wład­nych.

Pe­ters­burg miał zo­stać, i zo­stał, hoł­dem zło­żo­nym ca­rowi. W mie­ście do dziś stoi trzy­dzie­ści po­mni­ków Pio­tra I. W ro­syj­skiej te­le­wi­zji cią­gle lecą filmy ko­stiu­mowe o wiel­kim ca­rze, idolu współ­cze­snych dyk­ta­to­rów. Może to nie przy­pa­dek, że w za­ło­żo­nym przez niego mie­ście przy­szli na świat za­równo Wła­di­mir Pu­tin, jak i Dmi­trij Mie­dwie­diew.

Mar­kiz de Cu­stine w li­stach z Ro­sji, nie­zwy­kle prze­ni­kli­wej re­la­cji, która za­wiera wiele nie­zwy­kle cen­nych ob­ser­wa­cji, już w 1839 roku pi­sał, że w tym kraju de­spo­tyzm jest sil­niej­szy niż na­tura. „Ce­sarz w Ro­sji jest nie tylko przed­sta­wi­cie­lem Boga” – pi­sał Fran­cuz – ale „samą po­tęgą twór­czą: po­tęgą roz­le­glej­szą niż bo­ska, bo Bóg two­rzy tylko przy­szłość, pod­czas gdy ce­sarz prze­twa­rza prze­szłość. Prawo nie działa wstecz, na­to­miast ka­prys de­spoty działa”. Od pierw­szej po­łowy XIX wieku wiele się w Ro­sji zmie­niło, ale te słowa brzmią nie­po­ko­jąco zna­jomo. De Cu­stine mógłby je żyw­cem prze­pi­sać do no­wego wy­da­nia swo­jej be­st­sel­le­ro­wej książki.

Kon­trast po­mię­dzy tym, jak pu­ste są te­raz ulice Pe­ters­burga, a tym, co za­pa­mię­ta­łam z mo­jej ostat­niej wi­zyty, za­pewne po­tę­guje po­goda. Wtedy był czer­wiec, białe noce. A dziś paź­dzier­nik, w po­wie­trzu wisi wil­gotny chłód z Ka­re­lii.

Dzielę się tą uwagą ze Sławą. Mó­wię, że Ro­sja jest co­raz da­lej od Eu­ropy. Męż­czy­zna wzru­sza ra­mio­nami:

– Nie prze­sa­dzajmy. Je­ste­ście po pro­stu za­stra­szeni. Za­stra­szeni przez za­chod­nią pro­pa­gandę. Ja na­prawdę nie ro­zu­miem, dla­czego tu­ry­ści prze­stali przy­jeż­dżać do Pe­ters­burga. Zo­bacz, ja­kie to piękne mia­sto!

Aku­rat z pi­skiem opon ru­sza koło nas luk­su­sowe auto z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. W Pe­ters­burgu mieszka ofi­cjal­nie po­nad pięć mi­lio­nów lu­dzi, nie­ofi­cjal­nie – około ośmiu. Nie jest tu bez­piecz­nie. Złą sławą cie­szą się ki­bice Ze­nitu, klubu pił­kar­skiego, któ­rego wła­ści­cie­lem jest Gaz­prom. Kilka lat temu cały świat pi­sał o skan­dalu na sta­dio­nie, kiedy obu­rzeni włą­cze­niem do dru­żyny czar­no­skó­rego Bra­zy­lij­czyka ki­bice wy­wie­sili iro­niczny trans­pa­rent „dzię­ku­jemy dzia­ła­czom za wier­ność tra­dy­cji”, a po­tem wzno­sili ra­si­stow­skie okrzyki pod ad­re­sem no­wego za­wod­nika. Nie był to pierw­szy taki in­cy­dent. Pe­ters­burg bywa na­zy­wany sto­licą skin­he­adów. W 2007 roku ujęto człon­ków grupy Lin­coln-88, oskar­ża­nych o mor­der­stwa i na­pady na tle ra­so­wym. Prze­stępcy ata­ko­wali lu­dzi o nie­sło­wiań­skich ry­sach twa­rzy. Więk­szość z za­trzy­ma­nych wy­szła już dawno na wol­ność.

Mówi się, że Pe­ters­burg ma w so­bie coś ze swo­jego świę­tego pa­trona, Pio­tra, który trzy razy wy­parł się Je­zusa. Mia­sto trzy­krot­nie zmie­niało toż­sa­mość. Przed re­wo­lu­cją paź­dzier­ni­kową jego ofi­cjalna na­zwa brzmiała Sankt Pe­ters­burg, ale przy­miot­nik sankt, święty, draż­nił re­wo­lu­cjo­ni­stów. Prze­mia­no­wano go na bar­dziej świecki i mniej ko­ja­rzący się z ca­rem Pio­tro­gród, a od 1924 – na jesz­cze bar­dziej pa­su­jący ko­mu­ni­stycz­nemu pań­stwu Le­nin­grad.

Po roz­pa­dzie ZSRR roz­go­rzała dys­ku­sja, czy mia­sto po­winno wró­cić do sta­rej na­zwy. W 1991 roku zor­ga­ni­zo­wano w tej spra­wie re­fe­ren­dum, które miesz­kańcy po­trak­to­wali z wielką po­wagą. Walka zwo­len­ni­ków sta­rego i no­wego była nie­zwy­kle za­żarta. W końcu przy li­cze­niu gło­sów oka­zało się, że prze­waga hi­sto­rycz­nego Pe­ters­burga nad so­wiec­kim Le­nin­gra­dem była tylko jed­no­pro­cen­towa, ale na­zwę mimo wszystko zmie­niono. Jed­nak do dziś sły­szy się, że starsi miesz­kańcy mó­wią po daw­nemu – Le­nin­grad. Młodsi uży­wają na­to­miast swoj­skiego skrótu Pi­ter. Przy­miot­nik sankt nie ma wzię­cia.

Po­woli do­jeż­dżamy ze Sławą do mo­jego bar­dzo eu­ro­pej­skiego ho­telu przy nie­po­zor­nej i za­nie­dba­nej ulicy Alek­san­dra New­skiego. Że­gnamy się, wy­mie­niamy uprzej­mo­ści. Wcho­dzę do środka. W drzwiach za­uwa­żam, że na­zwa ho­telu Kravt Ne­vsky za­pi­sana jest al­fa­be­tem ła­ciń­skim, nie cy­ry­licą. Re­cep­cjo­nistka nie mówi jed­nak w żad­nym eu­ro­pej­skim ję­zyku i bar­dzo się cie­szy, że znam ro­syj­ski.

Pro­jek­tanci wnętrz mu­sieli się nie­zwy­kle sta­rać, żeby zro­bić z ho­telu miej­sce świa­towe. Od razu za­uwa­żam, że me­ble są z Włoch, a na dnie umy­walki po­ły­skuje błę­kitny na­pis Pa­ris. Jest już pra­wie druga w nocy, więc szybko za­sy­piam. Na łóżku za­sła­nym po­ścielą z IKEI.

Na­stęp­nego dnia w Pe­ters­burgu wy­grywa po­nura po­go­dowa sta­ty­styka. Oczy­wi­ście jest po­chmur­nie. W ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji do­staję bar­dzo nie­ro­syj­skie śnia­da­nie: fran­cu­skie to­sty z awo­kado i latte z wło­skiego eks­presu. Za po­si­łek nie­stety trzeba pła­cić osobno, i to słono, ża­łuję, że nie mam czasu się tym wszyst­kim de­lek­to­wać. Jem szybko, bo się spie­szę i aku­rat pech – blo­kuje się kasa fi­skalna. Mło­dziutka kel­nerka, która musi mi wy­dać resztę, nie umie jej otwo­rzyć. Stoję nad nią lekko znie­cier­pli­wiona. Dziew­czyna prze­pra­sza, pro­po­nuje, że­bym za­pła­ciła kartą, czego nie­stety zro­bić nie mogę, bo wsku­tek sank­cji płat­no­ści elek­tro­niczne za­chod­nimi kar­tami zo­stały w Ro­sji za­blo­ko­wane. Tłu­ma­czę to kel­nerce, która bez­sku­tecz­nie po­na­wia próbę otwar­cia kasy. Na­gle staje się coś, czego się zu­peł­nie nie spo­dzie­wa­łam: kel­nerka wy­bu­cha pła­czem. Jest to praw­dziwy szloch. Dziew­czyna wy­daje się nie­po­cie­szona. Moje nie­zręczne py­ta­nie, czy to może jej pierw­sze dni w no­wej pracy, tylko po­gar­sza sy­tu­ację.

– Je­stem tu od roku! – za­lewa się łzami kel­nerka.

Pro­szę, jak umiem, żeby się nie przej­mo­wała, prze­cież nic ta­kiego się nie stało. Zer­kam na ze­ga­rek i pro­po­nuję, że przyjdę po pie­nią­dze póź­niej. Dziew­czyna błaga jed­nak, że­bym ni­g­dzie nie od­cho­dziła.

– Będę miała nie­przy­jem­no­ści, pro­szę, niech pani za­czeka...

Sia­dam z po­wro­tem przy sto­liku. Kel­nerka czy­ści gło­śno nos, a po­tem znowu wy­ciera łzy. Te­le­fo­nuje, znika w to­a­le­cie. Wresz­cie po kilku mi­nu­tach po­ja­wia się ko­lega w ba­ro­wym uni­for­mie, który w ciągu kilku se­kund na­pra­wia urzą­dze­nie. Z szu­fladki wy­ska­kuje moja reszta. Kel­nerka jesz­cze raz prze­pra­sza, po­ciera za­czer­wie­nione oczy:

– Dziś rano się do­wie­dzia­łam, że wzięli na wojnę mo­jego chło­paka.

Za­nim wyjdę do mia­sta, wra­cam do po­koju jesz­cze dwa razy – po pa­ra­solkę i cie­plej­szą kurtkę, w ho­telu będę do­piero póź­nym wie­czo­rem. Po po­łu­dniu spo­ty­kam się z Leną, młodą na­uczy­cielką ro­syj­skiego, która zgo­dziła się to­wa­rzy­szyć mi w wę­drów­kach po mie­ście. Kiedy prze­cho­dzę przez szklane drzwi od­dzie­la­jące za­chodni luk­sus ho­telu od po­nu­rej rze­czy­wi­sto­ści, mam przed oczami za­pła­kaną twarz kel­nerki. Nie wiem, czy Ro­sja­nie kie­dyś od­zy­skają współ­czu­cie Eu­ropy i pew­nie łzy tej dziew­czyny po­winny mnie w ogóle nie wzru­szać. Ale wzru­szyły. Chęt­nie bym te­raz za­pa­liła pa­pie­rosa, choć po­smak emo­cjo­nal­nego dys­kom­fortu ra­czej nie znik­nąłby od dymu...

Idę do końca ulicą, mi­jam za­py­ziały spo­żyw­czy, za­mknięty na głu­cho bar oraz sklep z ar­ty­ku­łami dla my­śli­wych. Skrę­cam w prawo i per­spek­tywa od razu się zmie­nia. Wcho­dzę na pro­spekt New­ski, główną ulicę mia­sta. Znam tę na­zwę jesz­cze z czy­ta­nek, z pod­sta­wów­ko­wych lek­cji ro­syj­skiego. Przy­kle­iła mi się w pa­mięci, jak wiele in­nych okre­śleń, które wtedy, lata temu, wy­da­wały się do ni­czego nie­przy­datne. Chyba na­wet po­wąt­pie­wa­łam w ich ist­nie­nie, po­dob­nie jak w re­al­ność le­gen­dar­nego obozu dla pio­nie­rów w Ar­teku na Kry­mie, ide­ali­zo­wa­nym we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach do ru­skiego. Wtedy po­dej­rze­wa­łam, że ma­low­ni­cze wa­ka­cyjne scenki i ob­razki mają od­wró­cić na­szą dzie­cięcą uwagę od re­aliów typu Czar­no­byl. Chyba się uda­wało, bo na­wet je­śli się do tego gło­śno nie przy­zna­wa­li­śmy, to prze­cież bar­dzo chcie­li­śmy po­je­chać nad Mo­rze Czarne i spać w na­mio­cie z pio­nie­rami ze wszyst­kich kra­jów so­cja­li­stycz­nych, zo­ba­czyć ska­fan­der Ju­rija Ga­ga­rina i ko­pię łu­no­chodu, ła­zika do ba­dań po­wierzchni Księ­życa...

Pro­spekt New­ski ist­nieje na­prawdę. Na chod­ni­kach pełno lu­dzi, fa­sady bu­dyn­ków co­raz oka­zal­sze, środ­kiem pę­dzą sa­mo­chody i au­to­busy. Kiedy spo­gląda się na plan mia­sta w Go­ogle Maps, wi­dać, że ulica jest krzywa, a w miej­scu za­ła­ma­nia pro­stej znaj­duje się tu­szu­jący tę nie­re­gu­lar­ność plac Po­wsta­nia. Nie­mal wszystko w sta­rym Pe­ters­burgu było wzno­szone na szybko, si­łami chło­pów nie­wol­ni­ków. Pro­spekt New­ski bu­do­wano jed­no­cze­śnie z dwóch stron – ze wschod­niej i za­chod­niej. Ro­bot­nicy mieli się spo­tkać po­środku, ale coś nie wy­szło. Kiedy car się o tym do­wie­dział, wpadł w fu­rię. Nie było jed­nak in­nej rady, jak po pro­stu ten błąd za­tu­szo­wać. Plama łaty – placu, po­łą­czyła nie­prze­ci­na­jące się od­cinki ulicy.

Im bar­dziej pro­spekt New­ski zbliża się do rzeki Newy, tym bar­dziej pięk­nieje i ro­śnie. W oko­licy mo­jego ho­telu do­piero się za­czyna, roz­pę­dza. Jesz­cze nic nie prze­po­wiada wspa­nia­ło­ści, które wkrótce ukażą się oczom przy­by­sza.

Ulica miała być pe­ters­bur­ską aleją Champs Ély­sées. I choć za­bra­kło tak ce­nio­nej w kla­sy­cy­zmie sy­me­trii, to jed­nak od po­czątku przy­cią­gała re­zy­du­ją­cych w Ro­sji naj­szy­kow­niej­szych kup­ców i ju­bi­le­rów, a po pie­re­strojce rów­nież i naj­bar­dziej luk­su­sowe marki, tak po­żą­dane przez ro­syj­skie ele­gantki sym­bole zgni­łego Za­chodu.

Są więc na New­skim sklepy Lo­uisa Vu­it­tona, Diora czy Prady. Te­raz, w paź­dzier­niku 2022 roku – wszyst­kie po­za­my­kane. W wi­try­nach wi­szą enig­ma­tyczne in­for­ma­cje – „za­mknięte z po­wo­dów tech­nicz­nych”, „cza­sowo za­mknięte, za­pra­szamy do od­wie­dze­nia strony in­ter­ne­to­wej”. Żad­nej wzmianki o woj­nie z Ukra­iną, ani słowa o sank­cjach. Na ra­zie po pro­stu znik­nął per­so­nel i znaczna część ko­lek­cji, ale sklepy nie są zu­peł­nie pu­ste. Pew­nie wciąż cze­kają, co się sta­nie, na którą stronę prze­chyli się szala zwy­cię­stwa. Luk­sus nie lubi po­śpie­chu ani dra­stycz­nych zmian. Ile jest w Eu­ro­pie tak pięk­nych i re­pre­zen­ta­cyj­nych ulic? Na ra­zie można po pro­stu przy­ga­sić świa­tła i utrzy­my­wać okno wy­sta­wowe w czy­sto­ści. W ten spo­sób wzbu­dzać tę­sk­notę za daw­nym po­rząd­kiem i jed­no­cze­śnie nie zwal­niać miej­sca, na które pew­nie już czają się kon­ku­renci ze Wschodu, tacy jak sieć skle­pów Mon­gol­ski Kasz­mir czy też Bia­ło­ru­ski Try­ko­taż, któ­rych bu­tiki już są w oko­licy. Wi­dzę otwarty sklep Paula Smi­tha. W środku kilka osób. Dro­ge­rie Yves Ro­cher też dzia­łają w naj­lep­sze. To nie ich wojna.

Chcę przejść do sa­mego końca słyn­nej ulicy, ale to pra­wie pięć ki­lo­me­trów. Jest zimno, za­czyna pa­dać. Wsia­dam do tro­lej­busu, żeby skró­cić drogę. Za szybą mi­gają sklepy, ka­wiar­nie, ko­biety z siat­kami, dzie­cięce wózki, psy na smy­czy. Z okien po­jazdu wiel­ko­miej­skie ży­cie Pe­ters­burga wy­daje się zu­peł­nie zwy­czajne. Ale to tylko po­zory. Przy­glą­dam się moim współ­pa­sa­że­rom. Oczy­wi­ście nikt nie pa­trzy mi w oczy. Mimo względ­nego tłoku ani jedna osoba nie zde­cy­do­wała się na to, żeby usiąść koło mnie. Wy­glą­dam obco (za­pewne przez wy­sta­jące spod czapki dredy), je­stem obca, a od ob­cych le­piej w nie­pew­nych cza­sach trzy­mać się z da­leka.

Wy­sia­dam przy mo­ście na Fon­tance. Stąd już nie­da­leko do naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nej czę­ści mia­sta: placu Pa­ła­co­wego. Oprócz zie­lono-bia­łego Pa­łacu Zi­mo­wego, sie­dziby ca­rów, gdzie mie­ści się mu­zeum Er­mi­taż, stoi tam ma­sywne gma­szy­sko Sztabu Ge­ne­ral­nego oraz nie­mal pięć­dzie­się­cio­me­trowa ko­lumna Alek­san­dra. Dzie­więt­na­sto­wieczne damy bały się jeź­dzić wo­kół niej po­wo­zem. Na­wet ja dziś mam nie­przy­jemne uczu­cie, że wa­żący sześć­set ton ko­los może ru­nąć. Dzi­waczny po­mnik ster­czy na nie­mal pu­stym placu, le­dwo wi­dać, że tę ko­lumnę zwień­cza rzeźba przed­sta­wia­jąca anioła z krzy­żem w dłoni. Ta naj­wyż­sza tego typu kon­struk­cja na świe­cie ma w so­bie coś nie­zwy­kle po­tęż­nego i ab­sur­dal­nego. Tak jak wiele rze­czy w Ro­sji. My­ślę, że w ar­chi­tek­tu­rze Pe­ters­burga, mia­sta zbu­do­wa­nego po­spiesz­nie, na pust­ko­wiu, we­dług im­pe­rial­nego za­my­słu cara, można się do­szu­ki­wać ana­lo­gii do sys­temu wła­dzy w tym kraju. Ro­bił to wcze­śniej wspo­mi­nany już przeze mnie mar­kiz de Cu­stine, któ­remu cie­ka­wość i roz­bu­do­wana sieć kon­tak­tów umoż­li­wiły praw­dzi­wie szpie­gow­ską ob­ser­wa­cję rzą­dzo­nego przez cara pań­stwa. Po­dobno Mi­ko­łaj I wpadł w wielki gniew, kiedy przej­rzał cztery tomy dzieła de Cu­stine’a i choć po­ża­ło­wał, że wpu­ścił Fran­cuza na sa­lony, z pa­sją wczy­ty­wał się w jego re­la­cję. Jest coś eks­cy­tu­ją­cego w by­ciu pod­glą­da­nym, w ana­li­zo­wa­niu tego, jak wi­dzą nas inni.

Miej­sce, w któ­rym te­raz stoję, wy­daje się ide­al­nym punk­tem ob­ser­wa­cyj­nym. Kiedy do Pe­ters­burga przy­je­chał Ka­pu­ściń­ski, też za­du­mał się nad pustką i po­tęgą placu Pa­ła­co­wego. Jego zda­niem kom­po­zy­cja placu uosa­bia praw­dziwy cha­rak­ter i struk­turę wła­dzy w Ro­sji:

„Jej formę naj­wyż­szą sym­bo­li­zuje Pa­łac Zi­mowy – sie­dziba pa­nu­ją­cego. Na­to­miast jej pra­wym ra­mie­niem, naj­waż­niej­szym i je­dy­nym, nie jest ani wła­dza du­chowa (nie wi­dać tu cer­kwi), ani wła­dza przed­sta­wi­ciel­ska (nie wi­dać tu bu­dynku par­la­mentu), ale ar­mia, woj­sko, oręż (gmach Sztabu Ge­ne­ral­nego)” – pi­sał w Im­pe­rium.

Jest jesz­cze rzeka, która swoim pięk­nem do­daje pla­cowi ma­je­statu. Roz­lewa się sze­roko, Pa­łac Zi­mowy wy­daje się dry­fu­jącą na niej wy­spą. Pa­mię­tam, jak wiele lat temu pły­nę­łam po Ne­wie tu­ry­styczną łó­deczką. Był cie­pły letni wie­czór. Je­den ze współ­pa­sa­że­rów, żoł­nierz w ga­lo­wym mun­du­rze, le­ciutko wsta­wiony, po­mógł nam otwo­rzyć bu­telkę piwa. Zro­bił to bar­dzo spraw­nie, wy­ko­rzy­stu­jąc je­den ze swo­ich licz­nych or­de­rów. Nie wiem, jak za­cho­wa­ła­bym się dziś w to­wa­rzy­stwie ro­syj­skiego woj­sko­wego. Trudno by­łoby zresztą spo­tkać te­raz, kiedy trwa mo­bi­li­za­cja, zre­lak­so­wa­nego mun­du­ro­wego na prze­pu­stce. Zdo­bywcy or­de­rów i od­zna­czeń za­jęci są czym in­nym.

Za­nim spo­tkam się z Leną, chcę od­wie­dzić pewną or­ga­ni­za­cję, która – jak przy­pusz­czam – ma w związku z mo­bi­li­za­cją mnó­stwo ro­boty. Zer­kam na plan mia­sta w ko­mórce. Naj­szyb­ciej do­jadę me­trem. Bę­dzie tylko jedna prze­siadka.

Zni­kam pod zie­mią na sta­cji Go­sti­nyj dwor. Stromy zjazd w dół może prze­ra­żać cier­pią­cych na klau­stro­fo­bię. Pe­ters­bur­skie me­tro na­leży do naj­głęb­szych na świe­cie ko­lei pod­ziem­nych. Re­kord bije sta­cja li­nii nu­mer pięć Ad­mi­rał­tiej­skaja na głę­bo­ko­ści 86 me­trów. Dla po­rów­na­nia: war­szaw­skie me­tro to naj­czę­ściej tylko ja­kieś pięć me­trów w dół, a naj­głę­biej po­ło­żona sta­cja lon­dyń­skiego Un­der­gro­undu to nie­całe sześć­dzie­siąt.

Ru­chome schody wy­dają się nie mieć końca. Mi­jam wpa­trzo­nych we wła­sne stopy pa­sa­że­rów i re­klamy spe­cjal­nej ope­ra­cji woj­sko­wej w Don­ba­sie. Li­tera Z jest wszech­obecna rów­nież pod zie­mią.

Zjazd do pe­ters­bur­skiego me­tra może prze­ra­żać klau­stro­fo­bi­ków. To jedna z naj­głęb­szych na świe­cie ko­lei pod­ziem­nych.

Po­ciąg pod­jeż­dża, udaje mi się usiąść koło sta­ruszki, która na mnie nie pa­trzy, tylko po­spiesz­nie się od­suwa. Mu­szę się do­stać do sta­cji Do­sto­jew­skaja. Nie­da­leko jest sie­dziba Sol­diers’ Mo­thers, or­ga­ni­za­cji wspie­ra­ją­cej ro­dziny żoł­nie­rzy oraz re­kru­tów, udzie­la­ją­cej po­mocy na przy­kład w przy­pad­kach die­dowsz­cziny, czyli fali. Człon­ki­nie sto­wa­rzy­sze­nia wie­lo­krot­nie wy­po­wia­dały się w za­chod­nich me­diach, mie­wały nie­przy­jem­no­ści. O Sol­diers’ Mo­thers opo­wiada w swo­jej świet­nej książce Pan­drioszka Kry­styna Kur­czab-Re­dlich. Tak się zło­żyło, że ta or­ga­ni­za­cja ura­to­wała syna jej zna­jo­mej. Dzięki po­mocy dzia­ła­czek udało się upo­zo­ro­wać śmierć drę­czo­nego w ko­sza­rach chło­paka i w ten spo­sób umoż­li­wić mu ucieczkę z woj­ska i osta­tecz­nie z Ro­sji.

Wszech­obecna li­tera Z.