Ja, Olga Hepnarova - Roman Cílek - ebook
BESTSELLER

Ja, Olga Hepnarova ebook

Roman Cilek

4,3

Opis

10 lipca 1973, aleja Obrońców Pokoju w Pradze. Olga Hepnarová, lat 22, wjeżdża ciężarówką w pełen ludzi przystanek tramwajowy. Ofiary śmiertelne, ciężko ranni, panika i chaos. Mundurowi zasypują sprawczynię wypadku pytaniami:

– Hamulce się zacięły czy co? Na Boga, zasnęła pani za kierownicą?!

Hepnarová spokojnie odpowiada:

– Nie, nie zasnęłam, hamulce są sprawne. Umyślnie wjechałam na chodnik, to moja zemsta na społeczeństwie za to, jak traktowało mnie przez całe moje życie.

 Rozpoczyna się śledztwo w sprawie katastrofy przy alei Obrońców Pokoju, z góry znane są jednak odpowiedzi na sześć z siedmiu złotych pytań kryminalistyki:

Co? Gdzie? Kiedy? Jak? Czym? Kto?

Uwaga musi więc zostać skierowana na jedno, ostatnie: Dlaczego?

Tragiczną historię masowej zabójczyni Olgi Hepnarovej ‒ ostatniej kobiety skazanej w Czechach na karę śmierci ‒ czyta się raczej jak wciągający kryminał psychologiczny niż typową literaturę faktu.

Roman Cílek nikogo nie ocenia, jednak z rzetelnie zebranych przez autora zeznań świadków, listów, dokumentów sądowych i policyjnych wyłania się wstrząsający obraz zakłamania ówczesnego systemu, niekompetencji służby zdrowia, stronniczości sądu, a także wyobcowanej w społeczeństwie jednostki, która postanawia przekuć swoją bezsilność i nienawiść w czyn: zbrodnię.

Na podstawie książki powstał film w czesko-polsko-słowackiej koprodukcji (reż. Tomáš Weinreb, Petr Kazda), w roli Olgi Hepnarovej wystąpiła polska aktorka Michalina Olszańska. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (101 ocen)
50
37
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biedronka51

Dobrze spędzony czas

takie smutne...I na czasie....
00
pawlinczi

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka. Właściwie trudno dodać do tej historii coś więcej. Tragiczna historia człowieka, który nie potrafił żyć.
00
robertes

Nie oderwiesz się od lektury

To jest historia, która zostaje w głowie jak zadra pod paznokciem. I wciąż tłukące się pytanie: "Czy do tego musiało dojść?"
00

Popularność




Tytuł oryginału: Olga Hepnarová: Zabíjela, protože neuměla žít, Wydawnictwo XYZ, Praga 2010

Redakcja: Aleksandra Zoń

Korekta: zespół

Konsultacja zagadnień prawnych: Magdalena Mojka

Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen

Projekt typograficzny i skład: Mimi Wasilewska

Copyright © by Roman Cílek c/o DILIA, 2001

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2016

Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz

All rights reserved

ISBN 978-83-941695-0-3

Wydanie I, Wrocław 2016

www.wydawnictwoafera.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii.

Wtorek, 10 lipca 1973.

Zwyczajny dzień.

Wczesnym popołudniem w protokole o zdarzeniu drogowym znajdzie się zapis: Warunki pogodowe podczas wypadku: słonecznie, widoczność bardzo dobra. Wykluczono olśnienie kierowcy spowodowane przez słońce. W rzeczywistości jednak pogoda nie za bardzo zasługiwała na miano pełni lata ‒ częściowe zachmurzenie, przelotne opady i burze, temperatura około 13 stopni w nocy, w dzień od 21 do 24 stopni, wiatr słaby i umiarkowany północno-zachodni. Nie za gorąco, ale i bez deszczu, ni pies, ni wydra. Nie lepsza atmosfera panowała w społeczeństwie. W prasie dobrzmiewały jedynie słuszne komentarze dotyczące posiedzenia Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji, które odbyło się 3 i 4 lipca i którego tematem przewodnim było wychowanie socjalistyczne młodego pokolenia oraz jego przygotowanie do życia i pracy w dojrzałym społeczeństwie socjalistycznym. Większości zwykłych ludzi, młodych czy nie, w ogóle to jednak nie obchodziło. Cieszyli się raczej wraz z innym młodym człowiekiem, tenisistą, Janem Kodešem, który pokonał w Wimbledonie radzieckiego zawodnika Metrewelego we wszystkich trzech setach i spełnił swoje wielkie marzenie o zwycięskim pucharze. Była też jednak pewna młoda osoba, której myśli krążyły wówczas wokół zupełnie innych spraw. Te myśli odpowiadałyby tytułowi ostatniego odcinka serialu radzieckiego, którym wtedy raczono telewidzów we wtorkowe wieczory. Odcinek nosił tytuł Nie ma drogi powrotnej. Dziewczyna, która nazywała się Olga Hepnarová i urodziła się, kiedy słońce było w znaku zwykle spokojnego, wrażliwego Raka, i kilka dni wcześniej, ostatniego dnia czerwca, skończyła bez świętowania 22 lata, doszła do wniosku, że dla niej też nie ma już drogi powrotnej.

Godzina 13.15.

Ulica, a raczej aleja, biegnąca od zajezdni na Střešovicach i mostu Prašnego obok stadionu klubu Sparta Praga przez błonia Letnej, od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych mocno zwężająca się w stronę placu Strossmayera i kościoła św. Antoniego, nazywała się wtedy Obrońców Pokoju. Nikt by nie śmiał marzyć, że kiedyś będzie nosić imię Milady Horákovej. Jakość jezdni na odcinku bezpośrednio przed placem Strossmayera – według wspomnianego protokołu – była bardzo dobra, nawierzchnia sucha, wyłożona drobną kostką brukową, średnie natężenie ruchu drogowego, nieco większe natężenie ruchu pieszego, szczególnie w pobliżu tamtejszego przystanku, skąd tramwaje jechały w kierunku wzgórza Letná.

W ciasnej kolumnie przejeżdżały tamtędy trzy pojazdy.

Ciężarówka, polewarka i taksówka.

Znamy nazwiska kierowców, wszyscy byli w swoich autach sami: Olga Hepnarová, Jiří W. i Jiří S. Z trzech wymienionych pojazdów interesuje nas głównie samochód ciężarowy Praga RN z tablicami rejestracyjnymi AD 19-95, wypożyczony na jeden dzień z Praskiego Centrum Transportu. Pojazd znajdował się na czele tej małej kolumny. W pobliżu skrzyżowania z ulicą Veverkovą, mniej więcej przed kamienicą numer 9, ciężarówka nagle zmieniła tor jazdy…

– Nie wierzyłem własnym oczom – mówił 53-letni taksówkarz, Jiří S. – Dokładnie przed słupkiem przystanku tramwajowego erenka, która jechała przede mną, gwałtownie zboczyła z jezdni i wtarabaniła się na chodnik pełen ludzi. Potem pojazd wyprostował koła i jadąc przy samej ścianie budynku, potrącał, przejeżdżał i mielił w drobny mak każdego, kto nie zdążył uciec. Zatrzymał się dopiero na rogu ulicy Veverkovej.

Czułem się, jakbym był w kinie!

Prawdopodobnie nawet krzyknąłem. Zaraz potem dobiegły mnie głosy z zewnątrz. Najpierw okrzyki bólu, przerażenia, strachu, wołanie o pomoc, lament, potem gniew i zdenerwowanie. Widziałem ludzi, leżeli pod i za samochodem. Chodnik wyglądał, jakby był ich dosłownie pełen…

Okropny widok.

Nie jestem już młody. Spędziłem za kierownicą 30 lat i, rzecz jasna, widziałem na drogach to i owo. Zdarzały się też małe wypadki. Przeżyłem wojnę, bombardowanie, ale czegoś tak absolutnie niezrozumiałego nie widziałem nigdy w życiu. Starałem się jednak zachować zimną krew, panika na nic by się wtedy zdała.

Połączyłem się przez radio z naszą dyspozytornią.

„Pogotowie, przyślijcie pogotowie, szybko!”, krzyczałem do telefonistki, a że byłem roztrzęsiony, trochę trwało, nim ustaliła, skąd dzwonię i gdzie konkretnie doszło do wypadku. W końcu wyrzuciłem z siebie: „Pod hotelem Belveder” i nagle dotarło do mnie, że rzut beretem stąd jest komisariat, dosłownie za rogiem. Wysiadłem z samochodu i pobiegłem na ulicę Františka Křížka, gdzie był komisariat Bezpieczeństwa Publicznego [VB – Veřejná bezpečnost, Bezpieczeństwo Publiczne, 1945–1990, w ówczesnej Czechosłowacji odpowiednik naszej milicji – przyp. tłum.]. W międzyczasie zauważyłem, że kilku funkcjonariuszy wybiega z budynku, zacząłem więc do nich krzyczeć, że wezwałem już pogotowie i żeby lepiej biegli na miejsce zdarzenia. Wróciłem do auta, gdzie na moment zastygłem w bezruchu. Dopiero po chwili opamiętałem się i poszedłem pomagać rannym. Dwaj mężczyźni w mundurach podeszli do ciężarówki, odepchnęli otaczających auto wściekłych ludzi i zabrali kierowcę, któremu najwyraźniej wcześniej kazali wysiąść.

Kiedy zerknąłem w tamtą stronę, zrobiło mi się niedobrze.

Kierowcą była młoda dziewczyna.

Znów mi się wydawało, że to tylko sen.

Jednak taksówkarzowi Jiřiemu S. nic się nie przyśniło.

Ani ofiary śmiertelne, ani ranni, ani ciężarówka na chodniku, ani dziewczyna. Funkcjonariusze zaprowadzili ją do komisariatu VB i już w drodze, a potem przy wejściu do budynku zasypywali pytaniami: „Na Boga, kobieto, coś ty narobiła?! Taka rzeź, Bóg wie ile ofiar!!! Hamulce się zacięły czy co???”.

Patrzyła na nich młoda, drobna, lekko i charakterystycznie zgarbiona, ale poza tym zupełnie zwyczajna kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, w czerwonych spodniach i jasnej bluzce.

Nie odpowiadała.

– Na Boga, zasnęła pani za kierownicą?! – wrzasnął jeden z mundurowych.

Dopiero wtedy zareagowała. Jakby zarzut, że zawiodła w roli kierowcy, zabolał ją bardziej niż to, co faktycznie się wydarzyło…

– Nie, nie zasnęłam, hamulce są sprawne. Umyślnie wjechałam na chodnik, to moja zemsta na społeczeństwie za to, jak traktowało mnie przez całe moje życie.

Po tych słowach, wypowiedzianych spokojnym, cichym głosem, wszyscy obecni zamarli.

– Co takiego???

Powtórzyła.

– Jak się pani nazywa? – To rutynowe pytanie było jedynym, co przyszło funkcjonariuszowi do głowy.

– Olga Hepnarová.

– Ile ma pani lat?

– 22.

Za ich plecami rozlegały się wzburzone głosy.

– Zabierzcie ją do środka, jeszcze ją zlinczują – rozkazał starszy z mundurowych.

Osób, które z racji sprawowanych przez siebie wysokich funkcji poczuwały się do wydawania rozkazów, zaczęło szybko przybywać. Na miejscu stawił się nawet zastępca ministra spraw wewnętrznych, generał dywizji Ján Pješčak, w związku z czym, jak głosi raport: W trybie natychmiastowym został wydany zakaz udzielania jakichkolwiek informacji osobom postronnym i mediom.

Gdybyśmy nie mieli do czynienia z prawdziwym i tak tragicznym wydarzeniem, ale powieścią kryminalną, można by teraz z rozmachem powieściopisarza napisać: Rozpoczęła się naprawdę duża sprawa.

Zwykły komisariat w Pradze 7 nie był przygotowany na tego typu sytuacje, stało się więc jasne, że nie pozostanie zbyt długo w centrum tak wartko płynącej akcji. Koordynację wszelkich dalszych kroków i kontaktów z innymi ogniwami Bezpieczeństwa Publicznego przejęła Komenda Miejska VB w Pradze, przy czym przesłuchania zatrzymanej, a niedługo potem oskarżonej, Olgi Hepnarovej siłą rzeczy spadły na Wydział Dochodzeniowo-Śledczy VB Praga-Miasto z siedzibą przy Konviktskiej 14.

Tam ją przewieziono.

– Podczas przewozu zachowywała się spokojnie – zeznał jeden z eskortujących.

Nikt nie miał pojęcia, co sobie wtedy myślała. Może… może w tamtej chwili, kiedy miała zamęt w głowie, przeszło jej przez myśl, że wszyscy jej wybaczyli i teraz pojedzie do domu. Chociaż nie, na pewno nie przyszło jej do głowy słowo „dom”. Z wielu powodów, o których jeszcze zdążymy dużo się dowiedzieć. Tak czy siak, była wieziona na ulicę, na której dorastała i spędziła kawał życia i z której po niesnaskach z bliskimi odeszła. Jej rodzinne mieszkanie przy Konviktskiej 7 w Pradze 1 wciąż było jednak oficjalnie miejscem jej stałego zameldowania, miała je, jak to się mówi, w papierach, choć sama przed sobą mogła się do niego nie przyznawać.

Wtorkowe popołudnie i wczesny wieczór.

Przeciwko Oldze Hepnarovej zostało wniesione oskarżenie.

Nałożono na nią areszt, który rozpoczął się oficjalnie 10 lipca 1973 roku o godzinie 14.00.

Pierwsze zaprotokołowane przesłuchanie rozpoczęło się o 17.15.

Przypominało wzajemne obwąchiwanie. Wszyscy biorący w nim udział wiedzieli, że czeka ich jeszcze wiele podobnych przesłuchań. Protokół jest chaotyczny w formie, czasami zawiera ciągły zapis tego, o czym rozmawiano, czasem zaś zwięzłe pytanie – odpowiedź. Ale przecież to, co się wydarzyło, nie było zwykłym wypadkiem. Trochę rozmawiano o dotychczasowym życiu oskarżonej, trochę o jej dzisiejszym czynie, trochę o poglądach, wyborach życiowych, które doprowadziły do tego, że zrobiła to, co zrobiła.

– Jeżeli miałabym wyrazić się zwięźle co do swoich konkretnych zamiarów dotyczących wypadku, odpowiadam, że chciałam zostać winną śmierci większej liczby osób za pomocą środka transportu. Poza tym nie mam nic istotnego do dodania – zeznała na zakończenie. – Chciałabym tylko powiedzieć, że w żaden sposób nie żałuję tego, co dziś stało się tam, na ulicy. Nie zamierzałam zabijać tych konkretnych osób, było mi obojętne, kto zginie. Chodziło przede wszystkim o zasadę.

– Jaką zasadę?

– Moją zasadę, do której stopniowo dojrzewałam.

– Proszę uściślić. Co nazywa pani zasadą?

– Jeśli pan chce, mogę zdefiniować tę zasadę. Polega na tym, że jeżeli społeczeństwo ma sumienie niszczyć jednostkę, działa to w obie strony, jednostka może bez żadnych oporów i wyrzutów sumienia niszczyć społeczeństwo. Na tym polega ta zasada.

– Czy mówiąc o niszczonej jednostce, ma pani na myśli siebie?

– Owszem.

– Czyli pani czyn był zemstą na społeczeństwie?

– Tak.

– Czy na chodniku, na który pani wjechała, był ktoś, na kim konkretnie chciała się pani zemścić?

– Chyba nie. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności. Poza tym nie chciałam zabijać konkretnych osób, już to panu tłumaczyłam.

– Kiedy pani to mówi, uśmiecha się pani. Dlaczego?

– Nie wiem, czy się uśmiecham ani dlaczego się uśmiecham. Ale myślę, że się nie uśmiecham.

Nikomu zresztą nie było do śmiechu.

W alei Obrońców Pokoju i w praskich szpitalach, dokąd zawieziono najpoważniej rannych, kształtował się bilans wstępny „zemsty na społeczeństwie”. Do kobiety i dwóch mężczyzn, którzy zginęli na miejscu, w ciągu popołudnia dołączyły kolejne ofiary. Jedna zmarła w drodze do szpitala, lekarze walczyli jeszcze o życie dwóch rannych, jednak szybko okazało się, że nie mają szans. Ostatni poszkodowany zmarł o 16.15; łącznie sześć osób, wszystkie, bez wyjątku, w wieku emerytalnym.

Sześć przekreślonych żyć.

Jak na razie.

W mieście z ust do ust przekazywano sobie chaotyczne opowieści.

Niepokój zapanował też na górze...

Dlaczego to się stało?

Może jest narkomanką?

Lub gorsza wersja:

Może ktoś nią manipulował?

Czy naprawdę chodzi o wybryk jednostki, w dość niezrozumiały sposób wyrażającej się kobitki? Ciągle mówi o swojej nienawiści do społeczeństwa, o problemach osobistych. O tym, że ktoś ją krzywdził. To wszystko brzmi podejrzanie… A może stoi za tym coś, czemu należałoby się przyjrzeć bliżej, coś, co mogłoby przypominać spisek? Coś, co mogłoby rozniecić niepokój – jak kilka lat temu samospalenie Jana Palacha?

Jak potraktować tę sprawę?

I jak to wydarzenie z alei Obrońców Pokoju zaserwować ludziom? Jak sobie z nim poradzić w mediach, bo nie da się przecież po prostu go zataić. Już teraz wszyscy o nim trąbią…

Mnóstwo pytań.

I presja czasu, potęgowana przez niecierpliwe naciski przełożonych.

Trzeba wszystkiego się dowiedzieć, wszystko sprawdzić i zbadać! Wszystko na jej temat i na temat wszystkiego, co się z nią wiąże.

No i dowiadywano się, badano, na wszelakie sposoby. Do wydziału dochodzeniowego zaczęły wpływać pierwsze meldunki, sporządzone, jak to się mówi, w terenie. Opinia, jaką ma zatrzymana w miejscu stałego i tymczasowego zameldowania. Referencje od obecnego i byłego pracodawcy. Jednocześnie zamykano pierwszą część obszernej dokumentacji przebiegu tragedii na placu Strossmayera, ustalano tożsamość świadków. Prokurator okręgowy Prokuratury Transportowej Miasta Pragi wydał nakaz przeszukania mieszkania, związany z podejrzeniem, że zachowanie oskarżonej może mieć związek z bliżej niezidentyfikowanym rodzajem narkomanii. Przesłuchano członków rodziny. W Pradze, jeszcze we wtorek wieczorem, przesłuchano ojca Olgi Hepnarovej i jej siostrę, podczas gdy przesłuchaniem matki, która była na urlopie na wsi, zajęli się funkcjonariusze z Náchodu. Zaczęto też sprawdzać tożsamość rzekomego narzeczonego oskarżonej. Sprawdzano, czy leczyła się na jakieś zaburzenia psychiczne. Szukano kolejnych świadków, znajomych, kolegów z pracy, sąsiadów, przyjaciół, obecnych i dawnych…

Powoli zaczęła się kształtować przeszłość kobiety, która nazywała się Olga Hepnarová.

Przeszłość, za którą ona sama ostatecznie postawiła kropkę 10 lipca 1973…

Przeszłość widziana oczyma innych – i jej samej.

1 Przed

Znienawidzony okres dzieciństwa

Zepsute lato.

Przez wydarzenie na placu Strossmayera wiele osób miało powody, by zacytować Vladislava Vančurę i stwierdzić, że taki kształt lata wydaje mi się trochę dziwny.

Kilkoro funkcjonariuszy zajmujących się dochodzeniami w sprawach karnych odwołano z urlopu, niektórych odciągnięto od innych spraw, wielu zrozumiało, że w te wakacje sobie nie odpocznie. Choć trzeba podkreślić, że kryminalistyka sama w sobie, a raczej taka jej forma, jaką zwykle sobie wyobrażamy, musiała w tym wypadku zostać odłożona na bok. Nie mogło być przecież żadnego wielkiego śledztwa, które po wielu dramatycznych zwrotach akcji zostaje ukoronowane schwytaniem przestępcy. Na tak zwane siedem złotych pytań, będących dla kryminalistyki tym samym, czym twierdzenie Pitagorasa dla geometrii – Co? Gdzie? Kiedy? Jak? Czym? Kto? Dlaczego? – w dużym stopniu poznano odpowiedzi podczas samego wypadku, stąd wszelka uwaga musiała zostać skierowana tylko na jedno z nich.

Dlaczego?

I co za tym idzie:

No dobrze, Olga Hepnarová, lat 22 – ale kto to w ogóle jest?

Pod wieloma względami wyjątkowy „przypadek dziewczyny z ciężarówki”, jak całą sprawę nazywali między sobą dochodzeniowcy, zaczął interesować również osoby bardzo wysokie rangą, zwykle oddzielone od zwykłego życia kilkoma warstwami hierarchii. Nie można było przecież nie zwrócić uwagi na kadrowe, klasowe, a co za tym idzie polityczne ryzyko tego wydarzenia. Sekretariat Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w związku z nadchodzącą walną naradą wnosi o natychmiastowe dostarczenie informacji dotyczących rodziny i pochodzenia sprawczyni wypadku drogowego w Pradze 7, zanotował późnym wieczorem 10 lipca w zeszycie jeden z dochodzeniowców, a z boku dopisał ołówkiem: Odpowiedziano natychmiast, poufnie.

Można się domyślać, jak brzmiała odpowiedź.

Rodzice nigdy nie należeli do żadnych partii politycznych, nie udzielali się w życiu publicznym. Ojciec jest emerytowanym urzędnikiem bankowym, matka stomatologiem, siostra oskarżonej ukończyła studia wyższe o profilu humanistycznym. Wszyscy należą więc do kategorii, którą wcześniej dość powszechnie, potem coraz rzadziej, nazywano inteligencją pracującą.

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych musiało być zadowolone.

Jasne, że lepiej by było, gdyby okazało się, że sprawczyni jest córeczką któregoś z opozycjonistów z 68., jednak z drugiej strony byłoby bez porównania gorzej, gdyby – nie daj Bóg – okazało się, że to dziecko któregoś z naszych…

– Nie mam żadnych poglądów politycznych – odpowiedziała Olga Hepnarová na zadane pytanie. – Nigdy nie interesowałam się polityką, tak więc wydarzenia z lat 1968 i 1969 są mi zupełnie obojętne, nie mam na ich temat nic do powiedzenia i nawet nie odnotowuję ich w swojej pamięci. Mój czyn, czyli wjechanie w grupę ludzi, w żadnym stopniu nie miał pobudek politycznych, i, jak już mówiłam, był wyłącznie odwetem na ludziach za to, jak traktowali mnie przez całe moje zniszczone życie.

Moje zniszczone życie…

– Proszę o nim opowiedzieć… – zażądano.

Gdyby to było takie proste! Choć od początku – nie bez racji zresztą – przewidywano, że wiele wyjaśni opinia biegłego na temat stanu zdrowia psychicznego oskarżonej, także sam śledczy nie mógł uniknąć badania i określania nie tylko zewnętrznych, ale też wewnętrznych przyczyn jej czynu. Co bezsprzecznie miało związek z jej podejściem do życia. Jeśli więc pominiemy wstępne, właściwie pobieżne przesłuchanie 10 lipca 1973, podczas którego oskarżono Olgę Hepnarovą i oficjalnie aresztowano, pierwsze szczegółowe przesłuchanie odbyło się dopiero w piątek 13 lipca. Zwykle tak właśnie się robi. Zostawili sprawę – jak mówią z odrobiną fachowego cynizmu – żeby się uleżała. Hepnarová miała więc dwa dni, środę i czwartek, aby w celi aresztu zastanowić się nad tym, co powie i jakie zajmie stanowisko. Piątkowe przesłuchanie zaczęło się o 9.45, a skończyło o 15.30. Pytania zadawał starszy kapitan (prawnik z wykształcenia) Václav Froněk, a z dziewięciostronicowego protokołu można się przekonać, że dał oskarżonej wystarczająco dużo przestrzeni na wyrażenie emocji.

Być może spodziewał się z jej strony choć odrobiny żalu. Nie doczekał się.

– W żadnym wypadku – powiedziała Olga Hepnarová – nie żałuję swojego czynu i jestem przekonana, że postąpiłam słusznie, mówiąc ściślej, sprawiedliwie, bo kto inny, jak nie ja, miałby walczyć o moją sprawiedliwość. Zrobiłam to wszystko z nienawiści do społeczeństwa, z nienawiści, którą właśnie społeczeństwo we mnie wyhodowało poprzez swoje w stosunku do mnie zachowanie… Na pewno nie był to akt desperacji, przeciwnie, wynikał z mojego zdrowego rozsądku, zrobiłam bowiem bilans swojego życia i na jego podstawie, i na podstawie możliwości, które mi pozostały, doszłam do wniosku, że nie mam już szans na znalezienie sposobu życia, który by mi odpowiadał, bo on po prostu nie istnieje. Nie było mi dane żyć tak, jak reszcie ludzi. I to od samego początku…

– Ma pani na myśli swoje dzieciństwo?

– Tak. Dobrze pamiętam lata przedszkolne i mogę z całą pewnością stwierdzić, że już wtedy byłam nieszczęśliwa w domu swoich rodziców. Dlatego postrzegam ich jako ludzi bezdusznych. Stosowali na mnie brutalne kary cielesne, nie tylko oni, głównie ojciec, ale też babcie, ze strony ojca i matki. Tak więc wszyscy dorośli członkowie naszej rodziny traktowali mnie, jakbym była podrzutkiem, dzieckiem znalezionym gdzieś przy drodze. Moja starsza siostra też miała do mnie negatywny, wręcz wrogi stosunek. Już wtedy zaczęło się to, co potem urosło do takich rozmiarów, że okaleczyło moją duszę.

– Czy coś się zmieniło, kiedy poszła pani do szkoły?

– Zmieniło się na gorsze. Do szkoły podstawowej w Pradze 1 na placu Uhelný targ poszłam normalnie, w wieku 6 lat, i bardzo dobrze się uczyłam, mimo to w domu narastało poniżanie mnie, głównie kary cielesne. Czasami, zwłaszcza w wypadku ojca, działo się to zupełnie bez przyczyny, to znaczy nie za karę, po prostu bicie dla samego bicia, zdenerwował się i musiał na kimś wyżyć. W szkole nie było wiele lepiej, a moja siostra nigdy nie stawała w mojej obronie, przeciwnie, mówiła, że się mnie wstydzi. Przez to, że rodzina, koledzy z klasy, nauczyciele i ludzie na ulicy zachowywali się tak wrogo w stosunku do mnie, jakoś w siódmej klasie zaczęłam gorzej się uczyć, czułam się jak kamień, który każdy może kopnąć, przestałam interesować się nauką i chodziłam do szkoły tylko siłą woli. To był codzienny koszmar, koszmar! W domu i wszędzie dookoła.

– Czy mogłaby pani bliżej opisać, co takiego sprawiało, że codziennie czuła się pani krzywdzona?

– Choćby te przezwiska! W szkole mówili na mnie „babochłop”, bo musiałam się bić, żeby bronić własnych praw. Wołali też na mnie „śpiąca laleczka”, bo miałam specyficzny sposób chodzenia, jakbym była zamroczona. Zwykle byłam też źle ubrana, to akurat wina matki, która nie dbała o to ani w moim przypadku, ani w przypadku siostry… Opiszę panu klasyczny dzień mojego życia. Już rano budziłam się przepełniona strachem, co złego przydarzy mi się tego dnia i o co znowu ktoś się do mnie przyczepi. Zaczynałam się denerwować i z tego powodu źle mi się jadło śniadanie. Potem szłam do szkoły, bardzo niechętnie, pełna obaw, które zawsze się spełniały. Zawsze coś musiało się wydarzyć, cała klasa razem z nauczycielką czy nauczycielem się ze mnie naśmiewała. A kiedy już jakoś udało mi się przetrwać szkołę, po południu miałam czasem jakieś lekcje prywatne, pianino albo niemiecki, tam też nie lubiłam chodzić, bo zawsze na ulicy albo w tramwaju spotykałam masę niemiłych ludzi, którzy dokuczali mi tak samo jak ci w domu czy w szkole. Na przykład w drodze z pianina przypadkowy, idący z naprzeciwka chłopak kopnął mnie w krocze. Albo w tramwaju od niechcenia pokazałam kontrolerowi legitymację, a on zaczął się na mnie wydzierać, żebym nie robiła z siebie księżniczki, tylko łaskawie okazała dokument jak należy. A w domu?… Ojca potrafiła doprowadzić do szału byle bzdura, chociażby to, że miałam w buzi gumę do żucia, zaraz robiła się z tego wielka afera, czasem nawet mnie bił. W domu miałam spokój, tylko kiedy spałam. To, co teraz opowiadam, to zaledwie przykłady, tak było dzień w dzień. Na domiar złego, w siódmej klasie przenieśli mnie, wbrew mojej woli.

– Jak to przenieśli? Dokąd?

– Do innej klasy w tej samej szkole. Ale tam było jeszcze gorzej. Byłam nowa, czyli obca, wszystko zaczęło się od początku.

– Chodzenie do szkoły stało się dla pani nieznośne?

– Tak. Dlatego zaczęłam unikać szkoły, wagarowałam, przez co jeszcze częściej wybuchały kłótnie, próbowałam też wtedy popełnić samobójstwo. Połknęłam w domu dwie fiolki jakichś lekarstw, położyłam się na kanapie i czekałam na śmierć. Znalazła mnie moja siostra Eva i uratowała mi życie, chociaż nie wiem dokładnie, jak to wszystko wyglądało, bo byłam nieprzytomna. Zawieźli mnie do szpitala Pod Petřínem i zrobili płukanie żołądka. Byłam nawet wdzięczna pielęgniarce i lekarzom, wtedy jeszcze trochę zależało mi na życiu, ale potem w szpitalu spotkały mnie różne nieprzyjemne rzeczy. Wypytywano mnie o sprawy, o których wstydziłam się opowiadać, wolałam więc zmyślić, że chciałam tylko spróbować tych lekarstw i że to nic poważnego. Prawda jest jednak taka, że chciałam umrzeć i że to była próba samobójcza. Moja matka na pewno o tym wiedziała, ale wstydziła się i nie chciała przyznać, że wie. Później, kiedy czasem wspominałam o tamtej próbie samobójczej, lekceważyła mnie, raz nawet zaśmiała mi się prosto w twarz i powiedziała, że do samobójstwa to trzeba mieć silną wolę, a ja jej zdecydowanie nie mam.

– Kiedy to się wydarzyło?

– Dokładnie nie pamiętam. Jakoś w okolicy rozdania świadectw, albo w 1963, albo rok później.

Z dokumentacji medycznej

Pacjentkę przyjęto 15 czerwca 1964. Zatrucie nieznaną substancją. W wywiadzie rodzinnym pacjentka od miesiąca narzeka na częste bóle głowy. Ponad tydzień przed przyjęciem do szpitala dostała pierwszej menstruacji. W dniu przyjęcia znowu bolała ją głowa, dlatego nie poszła do szkoły. O godzinie 13 jej siostra znalazła ją nieprzytomną, pacjentka krwawiła z ust. Stwierdzono, że stan zatrucia nastąpił po spożyciu 10 tabletek meprobamatu. Kiedy O.H. odzyskała przytomność, oświadczyła, że połknęła meprobamat, ponieważ myślała, że to inny lek, tabin. Podczas pobytu pacjentki w szpitalu dwukrotnie przeprowadzono badanie EEG. W wynikach zaobserwowano zniekształcenia rytmu, pierwszy wynik wyraźniejszy. Hospitalizację zakończyła 20 czerwca 1964, została skierowana pod psychiatryczną opiekę ambulatoryjną w ramach poradni, do której przynależy ze względu na miejsce zamieszkania.

Przypomnijmy sobie jej słowa: …wtedy jeszcze trochę zależało mi na życiu. Więc czy historia z 10 tabletkami leku na uspokojenie choć trochę zmieniła jej stosunek do otaczającego świata? Wygląda na to, że nie. Niechęć do szkoły pozostała, nie pomogły kolejne i kolejne przenosiny do innych szkół. Olga Hepnarová miała za sobą szkołę przy ulicy Ostrovní w Pradze 1, potem przy Truhlářskiej, ostatecznie rodzina wysłała ją do szkoły aż do Czeskich Budziejowic, gdzie mieli rodzinę. Żadnej poprawy. Raczej wręcz przeciwnie.

– Wszędzie sytuacja się powtarzała, a ja naprawdę się męczyłam, więc na początku przyjmowałam każde rozwiązanie – skomentowała to Hepnarová. – Ale potem zupełnie przestałam chodzić do szkoły, nikt nie był w stanie w żaden sposób mnie do tego zmusić, byłam wtedy tak zdesperowana, że kilka razy uciekłam z domu. Zawsze jednak łapali mnie i przyprowadzali z powrotem.

– Co z nią zrobimy? – pytali w domu.

To samo pytanie, tyle że sformułowane w bardziej fachowy sposób, stawiali sobie psychiatrzy w klinice prowadzonej przez słynnego profesora Vondráčka, gdzie z powodu ciągłego wagarowania i innych problemów wychowawczych badali i czasowo nawet hospitalizowali Olgę Hepnarovą, kiedy jej rodzice stracili już wiarę w to, że poradzą sobie sami.

A potem padła nazwa Opařany.

Dokładniej: Szpital Psychiatryczny dla Dzieci w Opařanach, koło Tábora.

Przeglądając setki stron dokumentacji dotyczącej sprawy Hepnarovej, można zauważyć pewne nieścisłości co do tego, kto zaproponował to rozwiązanie, a potem wprowadził w życie. Matka Olgi podczas przesłuchania zeznała:

– Profesor Vondráček z kliniki przy ulicy Ke Karlovu, po dwóch krótkich hospitalizacjach, z których zresztą Olga uciekła, zdecydował, że moja córka nie powinna zostać wysłana do domu poprawczego, ale umieszczona w szpitalu psychiatrycznym w Opařanach, nie jako osoba chora psychicznie, tylko na specjalny oddział dla dzieci sprawiających kłopoty wychowawcze.

Pogląd Olgi na tę kwestię nie tylko był inny, ale wciąż ewoluował. Kiedy biegły badał stan jej zdrowia psychicznego, stwierdziła, że matka wysłała ją do Opařan bez jej zgody i nikt jej o nic nie pytał, jednak na pierwszym oficjalnym przesłuchaniu 13 lipca 1973 zeznała inaczej:

– Sama poprosiłam profesora Vondráčka, żeby wysłano mnie do szpitala psychiatrycznego, bo nie chciałam dłużej przebywać w domu. Oczywiście nigdy nie wyraziłam tego w ten sposób, powiedziałam po prostu, że już wolę iść do poprawczaka. Lekarze skierowali mnie więc do Opařan. Nie wiem, jakie konkretnie powody podali na skierowaniu, i było mi to obojętne.

– Ile lat pani miała, kiedy pojechała do Opařan?

– 13 albo 14. Cały znienawidzony okres dzieciństwa zlewa mi się w jedno i nie potrafię określić w nim granic. Ale na pewno można to znaleźć w archiwum szpitala. Ktoś przecież musiał coś tam o mnie odnotować.

Dwa epizody w Opařanach

Miała rację – coś tam o niej odnotowali:

Olga Hepnarová była dwukrotnie hospitalizowana w tutejszym szpitalu, najpierw od 23 marca 1965 do 27 czerwca 1965, następnie od 12 września 1965 do 3 lipca 1966. W obu przypadkach przyczyną jej przyjęcia były zaburzenia typu neurotycznego i nieprawidłowo kształtująca się osobowość w okresie adolescencji. Przyjęcie nastąpiło za zgodą rodziców, przyczyną zewnętrzną były problemy wychowawcze, ciągłe wagarowanie i niewłaściwe towarzystwo.

Ocena osobowości i przebieg hospitalizacji

Kontakt powierzchowny, słabo współpracuje, udziela zwięzłych odpowiedzi po długich przerwach. W stosunku do pielęgniarek i reszty pacjentów zachowuje powściągliwość, traktuje ich z góry. Objawy neurozy, częste bóle głowy, nieadekwatne wybuchy śmiechu. Egzaltacja, zachowania teatralne, przesadne. Silna dążność do udowadniania swoich racji, zawyżona samoocena, bezkrytyczne podejście do siebie samej. Bardzo wyrafinowane umyślne kłamstwa, nikłe poczucie winy. Huśtawki nastrojów z przeważającym nastrojem depresyjnym. Jednorazowa ucieczka, podczas powrotu z wakacji letnich. Z pozytywów należy wymienić starania o dobre oceny w szkole, wyraźne zainteresowanie literaturą. Sprawność intelektualna dobra, czasami powyżej przeciętnej, jednak ze znaczną zmiennością osiągnięć.

A opinia tej, której sprawa dotyczyła?

– Jak pani ocenia swój pobyt w Opařanach? – spytali Olgę Hepnarovą psychiatrzy podczas badania jej stanu zdrowia psychicznego, we wrześniu 1973, czyli już po jej czynie.

– Wszystko załatwiała matka. Ojciec i siostra prawie nic na ten temat nie wiedzieli. Być może nawet miała dobre intencje, ale na pewno myślała też o własnej wygodzie. To miał być ratunek! Tyle że mieli mnie ratować ludzie, którzy sobie z tym nie radzili. Dlatego pewnego razu uciekłam z Opařan, dwa dni jeździłam pociągiem, ot tak, bez celu, potem jednak miałam pecha, złapali mnie jako pasażera na gapę i wysłali z powrotem tam, gdzie nie chciałam wracać.

– W Opařanach przebywała pani wśród rówieśników. Czy utkwiła pani w pamięci na przykład któraś z dziewcząt?

– Nie.

– Któryś z lekarzy?

– Tak, chyba tak. Kilka razy rozmawiałam z tamtejszym doktorem, który chyba trochę mnie rozumiał. Potem napisałam do niego list. Pamiętam, jak raz powiedział mi, żebym zaczęła stawiać także na inne towarzystwo, nie tylko na towarzystwo ludzi.

– Jak pani zinterpretowała to zdanie?

– Nie mogłam go wtedy w pełni zrozumieć, ale zaciekawiło mnie. Myślę, że zachęcał mnie do refleksji, do tworzenia własnego świata, pewnie też do lektury. Ale do tego nie musiał mnie namawiać. Już wcześniej dużo czytałam, od dzieciństwa, także poważne książki.

– Nikt inny w Opařanach pani nie pomógł?

– Mieliśmy tam lekcje. Nauczyciele i nauczycielki byli bardziej cierpliwi niż w zwykłej szkole, podczas drugiego pobytu w Opařanach ukończyłam dziewiątą klasę, czyli zaliczyłam obowiązkową podstawówkę, w dodatku z wyróżnieniem, co chyba nigdzie indziej by mi się nie udało. Jednak niektóre dzieci zachowywały się tam w stosunku do mnie tak samo obrzydliwie jak w innych szkołach. Od razu, chyba w drugim lub trzecim dniu mojego pobytu w szpitalu, strasznie mnie pobiły, podobno za to, że zadzieram nosa. Potem jakoś dało się wytrzymać, nie byłam tam taką czarną owcą jak w szkołach praskich. Może miało to też związek z okresem dojrzewania i z tym, że z dziewczynek zaczynałyśmy się zmieniać w kobiety.

– Chodzi pani o dojrzałość płciową?

– Tak, oczywiście.

– Co miała pani za sobą w tej kwestii?

– Nic. A przed sobą też nic specjalnego. [śmiech] Ale to już inna sprawa.

– Czy już wtedy zdawała sobie pani sprawę ze swojej poniekąd innej orientacji seksualnej?

– Nie wiem. W domu nikt nie rozmawiał ze mną o tych sprawach, gdzie indziej też nie. Pamiętam, że kiedy miałam 12 lat, byłam w szpitalu na operacji węzłów chłonnych i zakochałam się tam w pielęgniarce, miała jakieś 20 lat. Była po prostu miła, co w pewnym sensie było dla mnie nowością. Przez to było mi przykro, kiedy musiałam wyjść ze szpitala, potem dużo o niej myślałam, napisałam nawet do niej kilka listów. Gdy przypadkiem spotkałam ją na ulicy, bardzo się ucieszyłam. Ani wtedy, ani nigdy później w ogóle nie interesowałam się chłopakami. W Opařanach udało mi się natomiast zbliżyć do kilku dziewczyn, wie pan, tak, jak to bywa w tego typu miejscach, gdzie są same dziewczyny.

– Jak to bywa?

– Dziewczęta kładły się obok siebie w łóżku i… przecież sam pan wie. Z początku odmawiałam, ale potem ciekawość wzięła górę i dałam się namówić. Niedużo razy, może ze dwa, i tylko z jedną dziewczyną, która podobała mi się bardziej niż reszta. Całowałyśmy się i pieściłyśmy.

– Myśli pani, że czuła coś do tej dziewczyny?

– Na pewno nie, nie było w tym uczucia, tylko chęć zaspokojenia potrzeb ciała… i ciekawość, odkrywanie czegoś nowego. Nawet nie pamiętam, jak miała na imię. Tak czy siak wszystko szybko się skończyło. Jedna baba z personelu przyłapała mnie na papierosie, naskarżyła i potem dwa razy dziennie dostawałam plegomazin, po którym bez przerwy chciało mi się spać i straciłam zainteresowanie gierkami seksualnymi.

– Ale nie da się tak całkiem zapomnieć pierwszych doświadczeń, prawda?

– Nie przeczę. Chyba nawet można powiedzieć, że za sprawą tej bezimiennej dziewczyny zaczęłam odkrywać samą siebie.

– Stała się pani kobietą?

– Chyba. [wybuch śmiechu] Trzeba jednak przyznać, że stałam się bardzo dziwną kobietą. I pozostałam nią do czasów, kiedy Opařany miałam dawno za sobą.

Zakończenie leczenia szpitalnego

Olga Hepnarová została na stałe wypisana ze Szpitala Psychiatrycznego dla Dzieci w Opařanach dnia 3 lipca 1966. Zaobserwowano częściową poprawę. Według informacji, jakie przekazała jej matka, O.H. będzie kontynuować edukację w Pradze.

Po powrocie z Opařan wyjęła czystą kartkę papieru.

– Myślałam – mówiła o tym później – że jeśli w przejrzysty sposób, pisemnie, podsumuję to, co dotąd przydarzyło się w moim życiu, odkryję w tym jakąś logikę zdarzeń i że mi to pomoże. Nie doszłam jednak do żadnych rozsądnych wniosków. Później już nie podejmowałam tego typu prób, w moich rozważaniach powoli zaczęły dominować zupełnie inne myśli.

Na razie jeszcze ich nie wypowiedziała, nie nazwała, nie zapisała ich nawet na owym skrawku papieru, na którym chciała zrobić bilans, można jednak wyczuć, o jakie myśli chodziło.

Myśli o zemście.

List introligatorki z okaleczoną duszą

Opinie o pracowniku, czyli znak czasów.

Przedsiębiorstwo Introligatorskie i Poligraficzne Tomos, Praga

Podczas trzyletniej edukacji zawodowej w zawodzie introligator (od września 1966 do lipca 1969) Olga Hepnarová była uczennicą przeciętną, egzaminy końcowe zakończyła z wynikiem dobrym, co oznacza, że je zaliczyła. Cicha, małomówna, zamknięta w sobie, bardziej typ samotniczy niż kolektywny, co objawiało się unikaniem kolektywu. Dobra dyscyplina pracy, brak nieusprawiedliwionych nieobecności. Lepsze wyniki na zajęciach teoretycznych niż na praktykach zawodowych. Nie zajmowała się działalnością polityczną ani nie udzielała publicznie, nie przejawiała zainteresowania tego rodzaju aktywnością. Zaraz po zakończeniu kształcenia rozwiązała stosunek pracy.

Zamknięta w sobie…

Autor rutynowej opinii w tym punkcie trafił w sedno. Nie interesowała się działalnością polityczną ani nie udzielała publicznie, ale w owym czasie bardzo intensywnie zajmowała się samą sobą. Świadczy o tym choćby fakt, że pod koniec pierwszej klasy kształcenia zawodowego, 22 czerwca 1967, zrobiła coś jak na nią bardzo niezwykłego: z pobudek, których niestety nie znamy, z własnej woli napisała i wysłała osobisty list adresowany do jednego z lekarzy kierujących Szpitalem Psychiatrycznym dla Dzieci w Opařanach, gdzie jeszcze niedawno przebywała:

Od czasu, kiedy opuściłam Opařany, wiele się zmieniło. Jestem sama, dlatego do Pana piszę. Z ojcem nie rozmawiam od jesieni, kiedy ostatni raz mnie zbił. Ja niedawno pobiłam moją siostrę. Dość głupio, za jakąś błahostkę, dziwne, że tego nie żałuję. Wcześniej to ona mnie biła. Tylko z mamą zamieniam czasem kilka słów. Tyle że nie mam z nią o czym rozmawiać… Wciąż podejrzewa mnie o rzeczy, które w ogóle nie przyszłyby mi do głowy, nie ufa mi. Chyba robi błąd. Nie lubię jej… W drodze do szkoły, do pracy, w tę i z powrotem, wszędzie jestem sama. Inni wciąż mówią, kotłują się, śmieją, na przykład z rzeczy, które wcale nie wydają mi się śmieszne. Mówią tylko po to, żeby mówić i w ogóle nie uważają, że to dziwne. W szkole potrafię nie odezwać się ani słowem przez cały dzień.

Przyzwyczaiłam się już.

Traktuję ludzi z góry, chyba ich to razi, ale ja wcale nimi nie gardzę… Ja nienawidzę ludzi… Wie Pan, ciekawa jestem, jaki będę miała do nich stosunek później, za parę lat. Chciałabym, żeby ludzie dla mnie nie istnieli, żeby były mi obojętne ich słowa, uśmiechy, spojrzenia. Chciałabym tak. Wolę samotność od ich towarzystwa, czuję niewysłowiony wstręt do większych skupisk ludzi. Zawsze są gotowi i chętni, żeby kogoś osądzić. Okaleczyli mi duszę. Dlatego ich nienawidzę. Nic o mnie nie wiedzieli, może tyle, że czasem wychodzę na papierosa. Mówili, że jestem jakaś dziwna, że nie wiedzą, o co mi chodzi, że się mnie boją… Teraz w końcu wszyscy dowiedzieli się, że byłam w szpitalu psychiatrycznym. Wreszcie przestanie ich dręczyć pytanie, czemu jestem dziwna…

Jest mi bardzo smutno, nienawidzę ich, dlaczego jednak nie potrafię nikomu zrobić krzywdy? W „Spokojnym Amerykaninie” są takie słowa: „Czy nie lepiej zrobilibyśmy wszyscy, nie próbując rozumieć, przyjmując jako fakt, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie drugiego: żona nie zrozumie męża, kochanek – kochanki, ojciec lub matka – dziecka?”. Mnie nikt nie rozumie. Już mi nie zależy…

Jeżeli wolność w ogóle istnieje, jest większa w człowieku niezależnym od innych, od grupy. Jestem szczęśliwa, kiedy jestem sama. Odpędzili mnie, a ja miałabym do nich wrócić – nie, tego nie zrobię nigdy. Nie cenię siebie tak wysoko, żeby być przeciwko nim. Przeciwko będzie tylko moja nienawiść, nienawiść, która nikogo nie skrzywdzi, a mnie będzie chyba tylko szkodzić.

Ludzie już mnie nie znajdą, tak bardzo się zmieniłam, że szukaliby mnie na marne, jest już za późno. Staram się nie czuć ciężaru samotności, chcę być w niej szczęśliwa mimo całej tęsknoty i goryczy.

Mamy na praktykach jedną dziewczynę. Była w psychiatryku na Bohnicach. Mówią, że to świr. Nie wiem, czy tak samo mówią o mnie. Raz stanęłam w jej obronie… W przyszłym tygodniu będziemy przerabiać Nezvala. Jeśli nauczycielka zapyta, czy ktoś zna jakiś jego wiersz, zgłoszę się i wyrecytuję na przykład „Akrobatę”. A potem, kiedyś, powiem jej: „Vando, to dla ciebie mówiłam ten wiersz”. Ona rozumie poezję. Ale ja z nią nie rozmawiam, z nikim nie rozmawiam, nikt nie rozmawia ze mną, nic nikomu nie daję i niczego od nikogo nie chcę.

To, co do Pana piszę, to tylko myśli, których też nie jestem pewna.

Jestem w końcu szczęśliwa czy nieszczęśliwa? Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby ktoś powiedział do mnie „ty wariatko!”. Czy tylko popatrzyłabym na niego pogardliwie i powiedziała coś w stylu „biedaczysko”, czy pobiłabym go do krwi i powiedziała: „Nawet jeśli jestem wariatką, ty nie będziesz tak na mnie mówić!”, czy tylko bym się zgarbiła, milczała jak zwykle i była smutna.

Nie wiem, ale Pan mnie chyba rozumie…

Na praktykach idzie mi dobrze, w szkole jestem najlepsza z czeskiego! Podoba mi się introligatorstwo. Lubię książki. Mam z nich zresztą więcej pożytku niż z ludzi… W wakacje chcę jechać na Morawy. Na rowerze. Matka spytała: „Sama chcesz jechać?”. Nie wie, że zawsze jestem sama! Chciałabym jeździć rowerem i zatrzymywać się tam, gdzie by mi się podobało, a potem jechać dalej. Matka dziwi się, że nie chcę chodzić na kurs tańca i dobrych manier… Zwroty grzecznościowe? Nie, dziękuję. Obejdę się bez ludzi, to i bez tańca się obejdę.

Bardzo bym chciała przezwyciężyć samą siebie, prowadzić inne życie tak, jak mi Pan napisał.

Dziękuję,

Olga Hepnarová

Osobliwy list, biorąc pod uwagę, że został napisany przez uczennicę zawodówki introligatorskiej, tudzież sprawiającą kłopoty wychowawcze córeczkę urzędnika banku i dentystki, na osiem dni przed jej 16. urodzinami, czyli w wieku, kiedy młode damy mają w głowie raczej pierwsze wzloty serca.

Czy ten list nie przypomina przypadkiem wołania o pomoc? Niewysłuchanego wołania?

Ja nienawidzę ludzi…

Już wtedy, w wieku 16 lat, jak można wywnioskować z różnych dokumentów, pogłębiał się dystans między nią a resztą świata (zawsze i wszędzie jestem sama, w domu i wśród ludzi) i zaczęła planować coś, wokół czego jej myśli nigdy już nie przestaną krążyć. Jakby zaczęło do niej docierać, że dłużej nie zniesie obecnej sytuacji (nie potrafiłam sobie wyobrazić, że koszmar mojego życia miałby trwać kolejne dwa czy cztery lata). Czuła potrzebę zrobienia czegoś przełomowego, sporządziła nawet listę trzech jedynych możliwości, jakie jej się nasuwały:

1. Zemsta.

2. Zejście z drogi społeczeństwu (klasztor, zamieszkanie na odludziu).

3. Samobójstwo (w ostateczności).

Na przełomie czerwca i lipca 1969 stały się dwie ważne rzeczy: Olga Hepnarová skończyła 18 lat, czyli osiągnęła pełnoletność (W domu nie było z tej okazji żadnej wielkiej uroczystości, zresztą nawet mi na niej nie zależało, byłaby tylko powodem do kolejnych wykładów o tym, jakie wszyscy mają ze mną problemy.), i ukończyła szkołę zawodową w Tomosie.

Co chciałaby dostać na urodziny?

Być może własnym rodzicom nie powiedziała wówczas tego tak brutalnie i wprost, jednak według jej późniejszych słów w rozmowie z psychologiem i biegłym psychiatrą sądowym zeznała, że na to pytanie odparła: Chciałabym się wyprowadzić z domu.

Dokądkolwiek.

Za jakąkolwiek pracą, choćby za najniższe wynagrodzenie.

W jakiekolwiek miejsce.

Chciała się wyprowadzić no i, choć jak na razie czasowo i jakby „na brudno”, wyprowadziła się.

Niespokojna włóczęga po zachodnich Czechach

Końcówka roku 1969, początek kolejnego roku.

Usługi Publiczne Miasta Chebu, Przedsiębiorstwo Regionalne

W naszym zakładzie introligatorskim Olga Hepnarová pracowała krótko. Po miesiącu okresu próbnego została zwolniona za złą dyscyplinę pracy. Z tej przyczyny nie jesteśmy w stanie przekazać żadnych szczegółowych informacji na jej temat, gdyż w tak krótkim czasie nie ma możliwości sporządzenia odpowiedniej oceny zachowania oraz cech charakteru pracownika.

FRAGMENTY ZEZNAŃ ŚWIADKÓW

■■■■Gęsta atmosfera w introligatorni w Chebie

Oldřich Ch.

Była u nas tylko kilka tygodni, ale trudno ją zapomnieć. Jako kierownik introligatorni pracuję już długie lata, ale w życiu nie spotkałem się z czymś podobnym. W zakładzie pracowało jakieś dziewięć osób, starsi i młodsi, i dwóch praktykantów. Porównywanie pracowników ze sobą było oczywiste i muszę powiedzieć, że Olga Hepnarová z punktu widzenia jakości pracy była najgorsza, szczerze mówiąc, dziwiłem się, że w ogóle udało jej się skończyć zawodówkę. Wpierw myślałem, że jest po prostu młoda, niedoświadczona, miała tylko 18 lat, ale szybko zrozumiałem, że po prostu brak jej chęci i że ta praca zupełnie jej nie interesuje.

Na domiar złego nie można się z nią było normalnie dogadać.

Nikomu się to nie udało, żadnemu z pracowników, mnie też nie. Nie chciała rozmawiać, często pyskowała, a kiedy zdarzało mi się, jak to mam w zwyczaju, trochę ostrzej zwrócić uwagę na niski poziom jej pracy, odparowywała, żebym się na nią nie wydzierał. A ja po prostu traktowałem ją tak samo jak i resztę pracowników. Ale wokół tej dziewczyny zawsze panowała taka gęsta atmosfera, jak celnie powiedział jeden z moich ludzi. Dochodziło między nami do kłótni także w kwestii sprzątania zakładu, zawsze robiliśmy to po godzinach pracy, każdy z pracowników po kolei, ustalaliśmy dyżury. Kiedy przyszła kolej na Hepnarovą, oświadczyła, że nie jest służącą. Trzymała się ustalonych godzin pracy, ale wynik, w porównaniu z resztą, miała gdzieś o jedną trzecią gorszy, o jakieś tysiąc koron miesięcznie. Nie wiem, jak spędzała wolny czas, na początku mieszkała w restauracji Myslivna, potem chyba przeniosła się gdzieś na kwaterę. Szybko doszedłem do wniosku, że Olga Hepnarová nie będzie przydatna jako stała siła robocza, dlatego nawet nie interesowało mnie ustalenie, dlaczego taka młoda dziewczyna mieszka i pracuje z dala od domu.

Raz próbowałem podpytać:

– A czemu nie zaproponowali ci pracy w Pradze, w Tomosie, gdzie skończyłaś praktyki?

– Zaproponowali, ale nie podobało mi się tam ‒ odparła i nic więcej z niej nie wyciągnąłem.

Jakby tak to wszystko zsumować, nie dziwota, że po okresie próbnym nie przedłużyliśmy jej stosunku pracy. Olga Hepnarová zeznała podobno, że jej nienawidziłem i że podczas ostatniego dnia pracy kazałem jej do ciemnej nocy ciąć tekturę na nożycach i że wówczas doszło między nami do ostrego starcia. Muszę przyznać, że niczego takiego nie pamiętam. Nie można też mówić o nienawiści, raczej mnie denerwowała. To bzdura, że podczas tego ostatniego dnia chciałem zaatakować ją fizycznie, przed czym rzekomo uchroniła ją interwencja mojej żony, która też pracuje w zakładzie. To prawda, nie rozstaliśmy się z Olgą Hepnarovą w przyjaźni, może rzeczywiście dość głośno i może niezbyt miłymi słowami dałem jej do zrozumienia, że nie chcę jej już nigdy widzieć na oczy, nie mam jednak w zwyczaju na nikogo podnosić ręki. Wyssała to sobie z palca.

– Tak właśnie podejrzewałam, że kierownik zakładu introligatorskiego skłamie i wszystkiego się wyprze ‒ wyraziła się o tym okresie swojego życia Olga Hepnarová. ‒ Ale w Chebie, gdzie wynajmowałam pokój u jednej pani, było po prostu okropnie. W zakładzie rozmawiali ze sobą głównie po niemiecku, to była firma rodzinna. Kierownik, jego żona i ich córka zmówili się przeciwko mnie. Nie wycofuję zeznania, że kierownik w ostatni dzień mojej pracy chciał mnie uderzyć, ale jego żona, która chyba się bała, że mogłyby być kłopoty, powstrzymała jego rękę.

– To było już pod koniec. A wcześniej? Przecież to była pani pierwsza praca. Próbowała pani jakoś pokonać trudności i wytrzymać? – zapytano ją.

– Próbowałam, ale się nie dało. Nie byłam w stanie znieść tej sytuacji. Zresztą w Usługach Publicznych Miasta Chebu nawet nie chcieli dotrzymać umowy dotyczącej obiecanego wynagrodzenia. Dlatego stamtąd odeszłam.

– Z powrotem do Pragi?

– Nie, jeszcze nie. Podjęłam jeszcze próby w dwóch innych miejscach.

Przedsiębiorstwo Krajowe ESKA w Chebie

Po miesiącu okresu próbnego Olga Hepnarová odeszła na własne żądanie, gdyż podobno nie odpowiadały jej warunki pracy. Jednak w naszej branży maszynowej nie mogliśmy zaoferować jej, jako niedoświadczonej sile roboczej, innych warunków.

Naprawy Maszyn Rolniczych, Františkovy Lázně

Przez nieprawidłowe podejście do pracy Olga Hepnarová została zwolniona podczas okresu próbnego. Więcej nic nam na jej temat nie wiadomo.

Trzy próby, trzy niepowodzenia.

Pierwsze odejście z domu w kierunku samodzielnego życia nie wyglądało tak, jak to sobie wyobrażała.

– Byłam u kresu sił, nie miałam pieniędzy, było zimno, ponuro i nie wiedziałam, co robić – powiedziała podczas rozmowy z psychiatrą.

– I wróciła pani?

– Tak.

– Z własnej woli?

– Kiedy byłam w zachodnich Czechach, od czasu do czasu utrzymywałam kontakt listowny z moją siostrą Evą, która w końcu napisała, żebym rzuciła to wszystko w diabły i wracała do Pragi. Potem, kiedy było mi już naprawdę źle, dałam jej do zrozumienia, że się z tym zgadzam. Ojciec przyjechał i zabrał mnie z powrotem do domu.

– Jak przyjęła panią rodzina?

– Muszę przyznać, że chyba lepiej, niżbym się spodziewała w tej sytuacji, szczególnie matka trochę się starała. Przez jakieś dwa tygodnie było całkiem znośnie, potem wszystko wróciło na stare tory.

– Czyli?

– Znów pchało mnie jak najdalej od nich.

Fatalny sukces: prawo jazdy

Nie tylko jej, lecz także osobom z jej bliskiego otoczenia (a biorąc pod uwagę, co stało się później, to ironia wręcz brutalna) wydawało się, że ten sukces może rozwiązać wiele problemów.

Olga została kierowcą!

– To matka podsunęła mi pomysł kursu, opłaciła też jego większą część – zeznała Olga Hepnarová. – To było jakoś pod koniec 1970, zgodziłam się, bo zawsze podobało mi się prowadzenie pojazdów mechanicznych i dostrzegałam w tym zajęciu pewną nadzieję dla siebie. Trochę się bałam egzaminu, bo jeszcze zanim wyjechałam do Chebu, próbowałam zdawać egzamin na motorniczą, ale oblałam, nie udało mi się w wymaganym czasie wypełnić testu teoretycznego. Ale na prawo jazdy udało mi się już za pierwszym razem, co uznałam za sukces, a wręcz jedno ze swoich nielicznych zwycięstw. Zaraz potem rozpoczęłam pracę w Transporcie Poczty i Telekomunikacji, co z kolei było najgorszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać.

– Dlaczego najgorszą? Pod jakim względem?

– Po prostu najgorszą. Możliwe, że gdyby nie szkoła i to okropne miejsce pracy, nigdy nie popełniłabym żadnej poważnej zbrodni. Kiedy zaczęłam pracować w Miejskim Zakładzie Transportowym Poczty i Telekomunikacji jako kierowca, zrozumiałam, że to nie to samo być kierowcą jako kobieta i być kierowcą jako mężczyzna. Miałam pecha, bo już pierwszego dnia doszło z mojej winy do małej kraksy, i z tego powodu przeniesiono mnie na magazyn opon, gdzie normalnie pracowali tylko ludzie z dna społecznego lub wręcz podlegający karze pozbawienia wolności. Dopiero potem znowu pozwolili mi usiąść za kierownicą i przydzielili samochód, którym miałam jeździć w celu opróżniania skrzynek pocztowych i czasami wozić inkasentki. Ale w międzyczasie ówcześni koledzy i koleżanki z pracy postarali się o nagminne ośmieszanie i opluwanie mnie… Ostatecznie zorganizowali nawet coś w rodzaju bojkotu, wszystko za plecami, wstrętnie, podstępnie, nikt nigdy nie powiedział mi niczego prosto w twarz.

FRAGMENTY ZEZNAŃ ŚWIADKÓW

■■■■Jazda po schodach

Růžena F.

Nie chciałyśmy jej skrzywdzić, w ogóle nie miałyśmy takiego zamiaru, jednak trzeba przyznać, że jako cztery inkasentki, które często woziła, napisałyśmy skargę do przełożonego z prośbą, żebyśmy nie musiały dłużej z nią jeździć. Jeśli mam mówić tylko we własnym imieniu, przyznaję, że zawsze kiedy siedziałam w aucie z Hepnarovą, naprawdę się bałam, fakt, nigdy nie miałyśmy żadnego wypadku czy kraksy, jednak w roli kierowcy Olga była dziwna, jeździła bardzo szybko, a za kierownicą była taka jakby… jakby nieobecna duchem. Każda z nas jeździła z nią po kolei, dyżury zmieniały się co tydzień, a ja, zawsze kiedy zbliżał się mój kurs, źle się czułam, czasem nawet brzuch mnie bolał z nerwów.

I nie chodziło tylko o to, jakim była kierowcą.

Olga potrafiła na przykład przez cały dzień nie odezwać się ani słowem, ciągle miała ponurą minę, a jak ją o coś pytałam, albo po prostu próbowałam zagadnąć, normalnie pogadać, jak to między kobitkami, odpowiadała jednym słowem, a potem milkła. No i te schody… wtedy naprawdę wyprowadziła mnie z równowagi.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy to się stało. Wjechałyśmy w jakąś ślepą uliczkę albo miałyśmy przed sobą jednokierunkową, nie pamiętam dokładnie, ale nagle okropnie się wystraszyłam. Bo Hepnarová zamiast naokoło wrócić na główną i wybrać inną trasę, pojechała przez park i w dół po schodach. Po schodach, autem! Straszliwie telepało i bałam się, że nie uda jej się wyhamować na dole albo że rozbije auto. Darłam się, żeby przestała, ale ona tylko krzywo się uśmiechnęła i zjechała po tych schodach.

Wtedy obiecałam sobie, że nigdy więcej…

Dlatego też powstała ta skarga, którą wraz ze mną podpisały inne koleżanki.

■■■■Zbiorowe odczucie

Věra P.

Rzeczywiście, Olga nie była zbyt rozmowna, kiedy siedziało się z nią w samochodzie, ale ja jestem pod tym względem trochę podobna, więc jakoś specjalnie mnie to nie denerwowało. Po prostu każda z nas myślała o swoich sprawach, nie zwracałam zbytniej uwagi ani na jej zachowanie, ani na to, jak jeździ, bo się na tym nie znam. Potem jednak na prośbę reszty koleżanek powstała skarga na Hepnarovą, a nasza kierowniczka powiedziała, że skoro już mamy taki papier na biurku, powinnyśmy go podpisać wszystkie cztery w dowód zbiorowego odczucia, bo tylko wtedy da się coś z tym zrobić.

No to podpisałam.

Myślałam po prostu, że to nic takiego.

■■■■Wzięłam ją pod skrzydła

Marta S.

Problem Olgi według mnie polegał na tym, że dawała się zagonić do kąta. Jakby zamiast walczyć o swoje prawa, wolała lubować się we własnym cierpieniu. Byłam tylko kilka lat starszym zawodowym kierowcą, tak samo jak ona, obie jeździłyśmy dla Zakładu Transportowego Poczty i Telekomunikacji, więc wiem, co mówię. Nie jest łatwo się przebić w zawodzie, większość stanowią chłopy. Kiedy zaczęła u nas pracować, sprawiała wrażenie skromnej, zahukanej dziewczyny, było mi jej żal i właściwie z dobrej woli wzięłam ją pod skrzydła i wyjaśniłam różne triki naszego fachu. Kiedy potem doszły mnie słuchy, że inkasentki nie chcą z nią jeździć i że nawet napisały jakąś skargę do szefów, powiedziałam jej, że mi na początku pracy też przytrafiło się coś podobnego i żeby się nie przejmowała.

– Jesteś zbyt spokojna jak na szoferkę, Olinka, musisz się nauczyć rozmawiać z ludźmi, na dowcip odpowiedzieć dowcipem, a nie obrażać się na każdą głupią czy sprośną uwagę.

Popatrzyła na mnie i powiedziała, że ona tak po prostu nie potrafi i właściwie nawet nie chce się tego nauczyć.

Wtedy pomyślałam: „No to nie ma dla ciebie ratunku, dziewczyno”, ale nie powiedziałam tego na głos, rzecz jasna. I dzisiaj, kiedy już wiem to, co wiemy wszyscy, cieszę się, że wtedy nie chlapnęłam czegoś głupiego.

Nocny pożar w Zábrodí

– Nie pamiętam, żeby którykolwiek rok mojego życia był dobry, jednak ten był wyjątkowo zły, od początku do końca ‒ powiedziała Olga Hepnarová.

Miała na myśli rok 1970.

W pracy nie szło jej dobrze (znienawidziłam tam prawie wszystkich).

Nienawiść do ludzi i myśli o zemście, o których trzy lata wcześniej wspominała w liście do doktora w Opařanach, narastały. Oldze nie wystarczyło już samo dumanie, marzenia, rozważanie możliwości, wypisywanie wszystkich za i przeciw. Pragnęła coś zrobić: coś, co nadałoby dręczącym ją domowym, pełnym wyrzutów sprzeczkom inny charakter.

Charakter czynu.

Czynu z wykrzyknikiem.

FRAGMENTY ZEZNAŃ ŚWIADKÓW

■■■■Mogliśmy zginąć

Marie H.

W gospodarstwie w miejscowości Zábrodí w okolicy Náchodu, gdzie urodził się pan Hepnar i które odziedziczył po śmierci swojej matki, zamieszkaliśmy jako emeryci i mieszkaliśmy tam od kilku lat. Płaciliśmy mały najem, jakieś 200 koron rocznie, i pomagaliśmy w utrzymaniu domu i ogrodu. Podczas remontu państwo Hepnarovie wydzielili sobie dwa pomieszczenia, ale przyjeżdżali nieregularnie, zwykle tylko na żniwa, otawę i zbiory owoców. Ich starsza córka Eva przyjeżdżała, dopóki nie wyszła za mąż, czasem z nimi, czasem sama, młodsza, Olga, rzadko, a ostatnio wcale.

Do pożaru doszło w sierpniu 1970, chyba 7. Akurat była Eva, przyjechała do Zábrodí autobusem, pan Hepnar, jak mówiła Eva, miał dojechać nazajutrz na motorze. Czasem tak robili, podróżowali osobno, więc nas to nie zdziwiło. Wieczorem poszliśmy do naszego pokoju, Eva poszła do siebie. Pamiętam, że chorowałam, miałam wtedy 76 lat, to już człowieka różne schorzenia się czepiają, źle mi się spało. Co rusz siadałam na łóżku i jakoś koło 2 w nocy zobaczyłam przez okno światło z dworu, słabo trzepotało. Po chwili usłyszałam, że wzmógł się wiatr, a łuna stawała się coraz jaśniejsza. Pomyślałam, że to może być ogień. Zbudziłam męża, który myślał z początku, że coś mi się przywidziało, ale potem sam się wystraszył tego światła. Wstał z łóżka i wyleciał na dwór ot tak, w piżamie. Pobiegłam za nim i zobaczyłam, że palą się drzwi prowadzące na stryszek, gdzie składowaliśmy siano. Dotarło do mnie, co mogłoby się stać, gdybyśmy wszyscy spali, a siano by się zajęło, bardzo się zdenerwowałam, mało nie upadłam.

– Vašek, zgaś to! ‒ krzyczałam.

Przytaszczyłam dwa wiadra wody, które miałam akurat naszykowane na podwórku, bo zamierzałam rano robić pranie. Mężowi udało się trochę stłumić ogień, który zajął już całe drzwi, płomienie sięgały aż do krzaków, to, czego nie zdołał zalać wodą, dogasił jakimiś workami, aż z nich został jeden wielki swąd.

– Jak to się mogło stać? – pytałam go.

Ciężko oddychał, martwiłam się, miał wtedy prawie 80 lat i też nie był najlepszego zdrowia.

– Zdaje się, że ktoś specjalnie podpalił ‒ powiedział.

Pokazał mi, że pod drzwiami leżą na wpół spalone gazety, których na pewno nie było tam wieczorem, i jakaś butelka z resztkami płynu, co śmierdział jak benzyna.

Nie chciałam widzieć już niczego więcej, poleciałam do młodej Hepnarovej.

– Wstawaj, Evičko, mogliśmy wszyscy zginąć w pożarze! – wołałam.

Próbowałam otworzyć, ale drzwi jej pokoju były zamknięte na klucz. Znowu zaczęłam krzyczeć, aż w końcu Eva, która wtedy miała coś ponad 20 lat, otworzyła i pyta:

– Co się stało? Nie śpię, nie mogę zasnąć, bo ciągle się boję, sama nie wiem czego, jakby mnie tu jakieś oczy ciągle straszyły.

Wyszłyśmy na dwór, podczas gdy mój mąż, świeć Panie nad jego duszą, wsiadł na rower i pojechał do Červenego Kostelca na posterunek, żeby wszystko zgłosić.

■■■■Noc, kiedy się paliło

Eva H.

Byłam wtedy na studiach, mieliśmy wakacje i na życzenie rodziców pojechałam do Zábrodí, żeby pomóc suszyć i układać siano. Z tego powodu musiałam 6 sierpnia wstać koło 6, żeby zdążyć na autobus, który odjeżdżał z Florenca [dworzec autobusowy w Pradze – przyp. tłum.] jakąś godzinę później. Z przesiadką w Náchodzie dojechałam do Zábrodí koło 10.45, wysiadłam na przystanku U Hanušów i dotarłam do chałupy. Przez resztę dnia wraz z państwem H. pracowaliśmy przy sianie. Wieczorem byłam się wykąpać w stawie Špinka, zjedliśmy kolację i położyłam się do łóżka, chciałam jeszcze poczytać.

Nastawiałam się na spokojną noc, jak to na wsi, ale wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.

Całe szczęście, że panu H. udało się ugasić ogień! Rano, koło 5, przyjechał posterunkowy z Červenego Kostelca. Że niby musi zbadać sprawę. Bardzo się do tego przyłożył, pamiętam, że porównywał zapałki porozrzucane wokół miejsca, gdzie płonął ogień, z zapałkami, których używano w domu, całkiem jak w jakimś kryminale. Ale najbardziej interesowały go te do połowy spalone, zmoczone podczas gaszenia gazety i rozbita butelka. Gazety były z poprzedniego miesiąca, czyli z lipca, i były to: „Obrana lidu” i praskie wydania „Lidovej demokracii” i „Svobodnego slova”. Funkcjonariusz zauważył też, że z niektórych egzemplarzy były powycinane programy telewizyjne. Zapytał, czy to ja przywiozłam te gazety z Pragi, a ja zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie. Tak samo interesował się pochodzeniem brązowej litrowej butelki z plastikową nakrętką. Na podstawie częściowo spalonej etykiety stwierdził, że w butelce była czysta benzyna i że kupiono ją na Národní třídzie 9 w Pradze, 6 sierpnia, czyli dzień przed wybuchem pożaru, kiedy ja od rana byłam już w drodze do Zábrodí.

– Národní třída?… Czy to nie jest czasem gdzieś niedaleko waszego miejsca zamieszkania? – zapytał posterunkowy.

Potwierdziłam.

Potem niczego więcej nie chciał, właściwie nawet nie wiem, na czym w końcu stanęło. Ponieważ szkoda, którą wyrządził pożar, nie była duża, nikt się tym specjalnie nie interesował. Trochę później podsłuchałam przypadkiem, że ojciec był zły na państwa H., którzy ponoć zeznali, że pożar mógł wzniecić właśnie mój ojciec, bo rodzice przechodzili wtedy kryzys, chyba nawet zastanawiali się nad rozwodem, w związku z czym także nad sprzedażą gospodarstwa w Zábrodí. Wspominali też o jakimś ubezpieczeniu, ale nie interesowałam się tym, miałam wystarczająco dużo własnych problemów. A ponieważ na szczęście nikt tego ode mnie nie oczekiwał, nie musiałam mówić o własnych spostrzeżeniach z owej nocy, kiedy w Zábrodí wybuchł pożar, ani o tym, co od samego początku w głębi duszy myślałam o całej sprawie.

– No więc jak to było trzy lata temu z tym pożarem w Zábrodí? – zapytała Olgi Hepnarovej biegła psycholog sądowa.

– Ja to zrobiłam, to się musiało stać, przyznałam się także śledczemu.

– Tak, ale po raz pierwszy powiedziała pani o tym nie pracownikom Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego, ale psychiatrom podczas badania pani stanu zdrowia psychicznego. Czemu nie wcześniej?

– Nie wiem. Nagle zdecydowałam, że powiem o pożarze. To chyba dobrze, prawda?

– Chyba tak. Przed chwilą powiedziała pani, że to się musiało stać. Co miała pani na myśli?

– Tak czuję. Paląc wiejski domek, który ojciec odziedziczył po swoich rodzicach, chciałam się zemścić przede wszystkim na nim, na ojcu, którego uważałam za główną przyczynę swoich kłopotów rodzinnych. Chodziło też o samą nieruchomość, w domu wciąż wybuchały przez nią kłótnie, bo matka chciała ją sprzedać i kupić coś w Pradze albo pod Pragą, podczas gdy ojciec uparł się, żeby zatrzymać gospodarstwo i cały czas inwestował w nie pieniądze, które według matki trzeba było włożyć w inne rzeczy. Musiałam bez przerwy wysłuchiwać sporów i byłam tym już strasznie zniesmaczona. Wpadłam na pomysł, że może kłótnie by się skończyły, gdyby dom w Zábrodí po prostu zniknął z powierzchni ziemi. I postanowiłam, że coś z tym zrobię. Mam znów opowiedzieć, jak to wszystko było?

– Tak.

– 6 sierpnia 1970 po południu podjęłam decyzję, nie chciałam jej odkładać, żeby się przypadkiem nie rozmyślić. Tego samego dnia późnym wieczorem, właściwie już w okolicach północy, wyruszyłam z Pragi do Zábrodí. Złapałam taksówkę na ulicy. Taksówkarz był młodym człowiekiem, z tego co mi opowiadał po drodze, chyba pochodził ze Spořilova, i był trochę zaskoczony moim kursem, dlatego zażądał zaliczki.

– Pojechaliście prosto do Zábrodí?

– Nie, aż taka głupia nie jestem. Kazałam się zawieźć do Náchodu, że niby mam tam coś do załatwienia, i kazałam mu poczekać koło dwóch godzin na miejscu. Potem poszłam na piechotę. Bardzo dobrze znam tamtejsze tereny, jeździłam tam od dziecka, więc nie miałam problemu z orientacją. Wzięłam ze sobą butelkę benzyny i kilka starych gazet na podpałkę. Kiedy dotarłam na miejsce, w domu panowała absolutna cisza, co oznaczało, że wszyscy śpią.

– Czy bezpośrednio przed realizacją planu zawahała się pani? Może z tym miejscem wiązały się jakieś wspomnienia z dzieciństwa?

– Wspomnienia nie były mi w głowie, nie wahałam się ani chwili. Podeszłam do chałupy, weszłam na podwórze przez furtkę w drewnianym płocie i szybko zrobiłam to, co zaplanowałam. Czyli polałam benzyną drewniane drzwi chlewu i podpaliłam za pomocą gazet. Zakładałam, że ogień przeniesie się przez wykusz, który znajduje się nad drzwiami, prosto na strych, gdzie było siano. Gdyby tak się stało, ogień odpowiednio by się rozszerzył.

– Po podpaleniu drzwi została pani na miejscu?

– Nie. Opuściłam podwórze i odbiegłam kawałek na bok, żeby zobaczyć, co się wydarzy.

– I co się wydarzyło? Co pani zobaczyła?

– Nie było za bardzo czego oglądać. Z domku wybiegło starsze małżeństwo, które tam wynajmowało. Szybko udało im się ugasić ogień, nie zdążył się rozszerzyć. Stałam jeszcze chwilę, ale nie zbliżałam się już do domu. Później wróciłam na piechotę do Náchodu, skąd taksówkarz zawiózł mnie do Pragi. Wydałam na tę podróż łącznie koło 600 koron.

– Czuła się pani rozczarowana?

– W pewnym sensie tak. Myślałam, że w rodzinie będzie o jeden powód do kłótni mniej. Dlatego zastanawiałam się, czy tego nie powtórzyć, chciałam się lepiej przygotować. Umówiłam się nawet z tym samym taksówkarzem, że następnego wieczora znowu pojedzie ze mną do Náchodu, ustaliliśmy miejsce i czas spotkania. Ale potem się rozmyśliłam.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Czy ktoś podejrzewał panią o popełnienie tego przestępstwa?

– Być może moja siostra Eva, ale nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Raz nawet mówiono w rodzinie, że to ona mogła być winna. Albo że to ojciec w złości. Mnie nikt nie podejrzewał. Gdybym teraz sama z własnej woli nie przyznała się do winy, wydarzenie z Zábrodí pozostałoby tajemnicą na zawsze.

– Wspomniała pani o siostrze Evie. Czy zdawała sobie pani sprawę, że w nocy z 6 na 7 sierpnia 1970 siostra przebywała w domu, który chciała pani podpalić?

– Słyszałam, jak mówili coś w domu, jeszcze w Pradze, że ma niedługo jechać do Zábrodí, ale nie wiedziałam, że już tam jest.

– Nie sprawdziła pani tego?

– Nie.

– Przecież mogła spłonąć, prawda?

– Różne rzeczy mogą się wydarzyć. W każdym razie na pewno nie chciałam, żeby spłonęła moja siostra. Spała przecież na dole, nie na strychu, gdzie było siano.

– Przebywało tam też to starsze małżeństwo, najemcy. Nie bała się pani konsekwencji?

– Nie wnikałam w to. Z powodów, o których już wspomniałam, zależało mi na wznieceniu pożaru, niech każdy się ratuje jak potrafi.

– Czy jeszcze kiedyś podłożyła pani ogień?

– Nie, to był jednorazowy incydent. Nie jestem miłośniczką ognia, nie pociąga mnie, jeśli coś takiego ma pani na myśli jako psycholog.

Ostoja o nazwie Oleško

Rok 1971.

Kolejny przełom w jej życiu. Podczas jednego z przesłuchań Olga Hepnarová zdołała opisać ten fakt:

– Wówczas zupełnie przestałam brać pod uwagę rodziców.

Brzmi desperacko, dumnie i niezależnie, ale chyba nie była to tak do końca prawda. Bo – jeśli przyjrzeć się bliżej – we wszystkich krokach prowadzących do zerwania więzów rodzinnych pomagali jej właśnie rodzice, zwłaszcza matka. Można by tu wymienić choćby auto Wartburg 900, z którego korzystała na drogach do niezależności.

– Załatwiłam Oldze używany samochód – powiedziała jej matka – żeby nauczyła się doskonale jeździć, skoro już chciała zostać tym zawodowym kierowcą, muszę jednak dodać, że mój mąż nie zgadzał się na to, bo nasza druga córka Eva była wtedy na studiach i według męża dostawała od nas mniej niż Olga. Udało mi się jednak zrealizować swój cel z autem dla Olgi, pomagałam jej też w okresie, kiedy postanowiła, że za własne oszczędności zorganizuje sobie jakiś dach nad głową poza miastem.

Dach nad głową?

Organizowała go sobie w dość skomplikowany sposób. Najpierw kupiła małą składaną chatkę, właściwie altankę, na działkach Pod Beranką w Pradze 6. Potem wsiadła do samochodu i zjechała wszystkie miejsca wkoło Pragi, w których mogłoby jej się podobać, lub o których coś słyszała lub czytała. Wreszcie, po długich poszukiwaniach, na południe od stolicy znalazła miejsce, które odpowiadało jej wyobrażeniom. „Tutaj!”, zdecydowała. Kazała rozmontować chatkę w Pradze 6, przewieźć na wymarzone miejsce i znów zmontować oraz wyposażyć, na działce w gminie Oleško, poczta Zvole pod Pragą, powiat Praga-Zachód.

Piękne, wówczas jeszcze nieprzeludnione i w jakimś sensie dramatycznie pociągające miejsce na prawym brzegu Wełtawy przy miasteczku Davle.

– Że niby jak to się nazywa? – zapytali w domu, kiedy po raz pierwszy wspomniała o swoim zamiarze.

– Oleško. Zamieszkam tam – oznajmiła.

– No dobrze, możesz sobie tam mieszkać, jak będzie ładna pogoda…

– Nic z tych rzeczy. Wyprowadzę się tam. Na zawsze. Tak szybko, jak to tylko możliwe.

Brzmiało dość wariacko: z dobrze wyposażonego mieszkania w samym centrum Pragi, kawałek od placu Wacława, z widokiem na Teatr Narodowy, przenieść się do domku letniskowego o wymiarach trzy na trzy, którego jedynym wyposażeniem był piecyk naftowy i kilka najniezbędniejszych rzeczy…

– Chyba nie mówisz poważnie? – westchnęła matka.

Ale mówiła poważnie, zresztą – trzeba przyznać – jak wszystko, co kiedykolwiek powiedziała.

Ojciec z rezygnacją machnął ręką. Siostrę Evę, która studiowała, była w poważnym związku i zastanawiała się nad ślubem, te sprawy w sposób dość zrozumiały nie obchodziły. Tylko pani Hepnarová, mimo że się z tym wszystkim nie zgadzała, była gotowa pomóc córce w realizacji jej planu.

FRAGMENTY ZEZNAŃ ŚWIADKÓW

■■■■Szalona dziewczyna

František O.

Żyję na tym świecie już 65 lat, ale nigdy nie spotkałem nikogo, kto zachowywałby się tak, jak ona. I muszę zaznaczyć, że byłem z nią chyba najbliżej ze wszystkich ludzi mieszkających w Olešku. Na pewno najbliżej z dorosłych, bo mówiono o niej, że po prostu nienawidzi osób starszych, i jeśli już komukolwiek pozwoli się do siebie zbliżyć, to tylko młodym. W 1971 poznałem też jej mamę, bo to właśnie ona pewnego razu bardzo grzecznie poprosiła mnie o to, żebym pomógł jej córce trochę przebudować domek i ogólnie żebym pomógł chociażby z przynoszeniem paliwa do piecyka. Obiecałem, że to zrobię, i dotrzymałem słowa, ale naprawdę nie było łatwo dogadać się z panienką Olgą. Czasami trochę się dało, czasami wcale.

Bywała posępna, niekiedy jej zachowanie było wręcz zbliżone do szaleństwa, szczególnie gdy odwiedzała ją mama, Olga wrzeszczała, kopała przedmioty, wyrzucała matkę z domu i groziła, że ją zabije. To nie moja sprawa, nie znam też przyczyn takiego zachowania Olgi, ale osobiście uważam, że jej matka, przynajmniej z początku, próbowała pomóc, kupiła jej wyposażenie, meble, wspierała ją, ale Olga nie okazywała ani krzty wdzięczności. Później pani doktór przestała przyjeżdżać do Oleška, wcale się zresztą nie dziwię.

Przykro mi to mówić, ale Olgę uważali we wsi za szaloną dziewczynę.

Wiadomo, jak to jest, ludzie we wsi są cali szczęśliwi, jak mają tam kogoś, kto zachowuje się trochę inaczej niż reszta, żeby gadać było o czym. Panienka Olga była dziwakiem jak malowanie. Przyjeżdżała na przykład do sklepu na rowerze, po czym, kiedy zrobiła zakupy, zostawiała rower oparty o murek i szła na piechotę obładowana siatkami. A potem się dziwiła, że ktoś jej ten rower ukradł. Jakiś czas miała też motor, też zostawiała go ot tak, przed domkiem, nawet kiedy jechała na dłużej do Pragi. Robiła też inne rzeczy… Potrafiła przed samym deszczem rozwiesić pranie, kołdry, ubrania, a potem obojętnie patrzeć, jak wszystko moknie. W Radzie Narodowej Gminy Zvole rozpatrywano nawet przypadek, kiedy Olga nie zapłaciła w drogerii za farby, chyba 16 koron. Kiedy została wezwana, najpierw krzyczała, potem płakała, że ma zrujnowane życie, aż w końcu przyznała, że nie zapłaciła za farby tylko dlatego, że nie chciało jej się stać w kolejce do kasy. To samo w autobusie z Oleška na Pragę-Braník, kierowca wiele razy musiał na nią huknąć, żeby zapłaciła, podczas gdy panienka Olga siedziała i udawała, że śpi.

Jakby wszystko było jej obojętne.

Nawet strachu nie czuła.

Kiedy jeździła ze swojej altanki do pracy do Pragi i bardzo późno wracała, bez obaw szła sama w nocy przez las, cały kwadrans, na co nie poważyłaby się chyba żadna inna kobita od nas ze wsi.

Cóż, po prostu była taka jaka była.

■■■■O wściekłym wilku

Zdeněk P.

U nas w Olešku zwykle miejscowi młodzi dobrze się dogadują z młodymi, którzy przyjeżdżają tu na wakacje, z rodzicami albo sami. Zresztą wiele osób od nas jeździ do Pragi, do pracy, ja na przykład jestem mechanikiem w Chiranie. Więc kiedy w 1971 Olga Hepnarová postawiła sobie chatkę w Olešku, zaraz próbowaliśmy ją trochę wciągnąć do naszej paczki, czasem robiliśmy ognisko, czasem wpadaliśmy do niej.

Jak wspomniałem, próbowaliśmy ją wciągnąć.

Dosłownie: próbowaliśmy.