Klątwa - Maja Wolny - ebook + książka

Klątwa ebook

Maja Wolny

3,7

Opis

Siedemnastowieczny Kazimierz Dolny nawiedza zaraza. Czy żyjąca w nim Regina Zaleska jest czarownicą? Czy wytoczony jej proces doprowadzi ją i jej rodzinę do śmierci?

Między nowym proboszczem a miejskimi dostojnikami zaczyna toczyć się niebezpieczna gra. Stawką jest istnienie tych, których jedynym grzechem jest życie według własnych zasad.

Klątwa” to nie tylko pełna magii powieść o tragicznych losach rodziny, która została wciągnięta w procesy o czary, ale głos kobiet, po których pamięć miała być spalona bądź zatopiona.

Fabuła oparta jest na wydarzeniach z 1644 roku, kiedy wielka powódź zalała Kazimierz Dolny oraz procesie oskarżonej o czary zielarki, która stanęła przed sądem z dziewięcioletnim synem. To właśnie chłopiec odgrywa zasadniczą rolę w oskarżeniu matki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (23 oceny)
6
9
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beata_brudlo

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskoczyła mnie ta książka bardzo pozytywnie. Maja Wolny nie tylko opowiedziała piękną historię, ale też stworzyła rzecz bardzo dobrze napisaną. Czytałam w wielką przyjemnością.
00
zaczytanamatka_z_gabryskami

Dobrze spędzony czas

"Nie każdą prawdę można spalić na stosie". ~"KLĄTWA" Mai Wolnej to szaleńczo obezwładniającą,a jednocześnie porywająca powieść, która zabiera nas w surowe czasy XV|| - wiecznej Polski.To właśnie tam fikcja literacka przeplata się z prawdziwymi wydarzeniami historycznymi, które miały miejsce w 1644 rok w Kazimierzu Dolnym.Miejscu na terenach którego doszło do wielkiej powodzi oraz palenia kobiet oskarżonych o czary. ~Całą historie poznajemy za sprawą głównego bohatera, księdza Jakuba, który dzieli się z nami brutalną rzeczywistością swojego życia w jego ostatnich chwilach tuż przed powieszeniem. Jakub opowiada nam intymną historię u boku ukochanej rodzicielki - Reginy, która była zielarką pomagała innym, a później została oskarżona o czary. I tak poznajemy ich przeszłość, tajemnice, sekrety, wielkie uczucia, a nawet grzechy których dopuścili się w nostalgicznych momentach swojego życia. To tylko część tego z czym przyjdzie zmierzyć nam się w tej historii dlatego po więcej odsyłam do lek...
00
FannyBrawne

Całkiem niezła

Książka na pewno wartościowa, ale przez strumień świadomości i brak chronologii ciężko się czytało. Po promocji nastawiłam się też, że to będzie historia Reginy, a książka raczej skupia się na jej synu.
00

Popularność




Rozdział 1.

1.

Pustel­nik

Tyś prze­klęty!

co klą­twy piętno masz na czole!

Ksiądz

Jakie?

Pustel­nik

Lęk.

Sta­ni­sław Wyspiań­ski, Klą­twa, 1899

Jest koniec lutego 1708 roku, wcze­śnie rano. Wraz ze świa­tłem wra­cam tu, do tego dnia i roku, choć wola­ła­bym wciąż jesz­cze pozna­wać przy­szłość, która jest po mojej ciem­niej­szej stro­nie. Budzi nas jed­nak skra­pla­jące się zimno i zły sen, czmy­cha­jący w bla­dym świe­tle nowego dnia. Jakub staje przede mną nagi, jego kości­sta dłoń wędruje od pach do ud, ner­wo­wym ruchem poszu­kuje guz­ków, od któ­rych zaczyna się bole­sne umie­ra­nie. Dobrze wiem, że dotyka swo­jego chu­dego ciała z wprawą, ale i z obrzy­dze­niem. Nie lubi sie­bie takiego szorst­kiego, z wysta­ją­cymi żebrami i ostrymi jak krze­mień kośćmi bio­der. Już od dwóch tygo­dni nie zażywa kąpieli, ale codzien­nie tak się przede mną bada, coś mru­cząc pod nosem. Wresz­cie się odwraca, widzę teraz jego pomarsz­czony jak suszona śliwka zadek. Jego dłoń opada, a on stoi tak przez chwilę w bez­ru­chu, myśląc, że skoro nie jest ani lepiej, ani gorzej, to i ten dzień uda mu się prze­żyć. Męż­czy­zna czuje jed­no­cze­śnie i ulgę, i roz­cza­ro­wa­nie, bo choć nie chciałby sko­nać w męczar­niach, to samo życie nie bar­dzo go już inte­re­suje. Nie­stety, w dzi­siej­szych cza­sach spo­kojna śmierć jest rzad­kim przy­wi­le­jem.

Jakub wkłada wypło­wiałą sutannę. Wie­czo­rem nie­dbale prze­wie­sił ją przez stary klęcz­nik z orze­cho­wego drewna i teraz taką pognie­cioną nie­przy­jem­nie jest odbi­jać. Na chwilę znów się do mnie odwraca, widzi swoją podzie­loną na nie­równe połówki gębę z siwą brodą, czarne oczy, wydatny nos i wąskie, posi­niałe od chłodu usta. Ochla­puje się lodo­watą wodą z por­ce­la­no­wej miski, aż kilka kro­pel ląduje mi na tafli, a potem szyb­kim ruchem zarzuca na sie­bie weł­niany płaszcz. Roz­ciera skost­niałe ręce. Mru­cząc pod nosem, odsuwa para­wan i czła­pie do pokry­tego stertą papieru biurka. Ze ścian zer­kają na niego groźne twa­rze świę­tych męczen­ni­ków, prze­glą­da­jące się nie­uf­nie w mojej głębi, oraz nieco łagod­niej­sze obli­cze Jezusa w towa­rzy­stwie dwóch łotrów. Obraz ten Jakub otrzy­mał wraz ze mną od pana Lubo­mir­skiego wiele lat temu, w pierw­szą rocz­nicę obję­cia para­fii świę­tego Jana Chrzci­ciela w Kazi­mie­rzu nad Wisłą, mia­steczka, w któ­rym się uro­dził i w któ­rym chciałby umrzeć.

Pokój jest duży, choć ostat­nimi czasy jakby się skur­czył. Odkąd Jakub zde­cy­do­wał, żeby do sypialni prze­nieść biblio­teczkę, a także ciężki dębowy stół z jadalni i obite aksa­mi­tem krze­sła, meble wypeł­niają nie­mal całą prze­strzeń. Ubo­le­wam nad tym, jak nie­wiele wpada tu świa­tła. Okno jest tylko jedno – nie­duże, pół­okrą­głe, nie­pa­su­jące do dzi­siej­szej mody, przy­po­mina wbite w grube mury oko czuj­nego zwie­rza. Na doda­tek wycho­dzi na pół­nocny zachód i rano nie zagląda tu słońce.

Jakub roz­pala ogień w piecu z zie­lo­nych kafli gdań­skich, przy­wo­łuje do pomocy sługę, ale ten nie odpo­wiada. Może to ozna­czać, że męż­czy­zna wyszedł do mia­sta, by zdo­być coś świe­żego do jedze­nia. Od pię­ciu tygo­dni, odkąd mia­sto opa­no­wała zaraza, żywią się tylko gro­chem i hre­cza­nymi kru­pami, do nie­dawna skąpo, bo skąpo, ale okra­sza­nymi, a odkąd zabra­kło sło­niny, posy­py­wa­nymi tylko małymi kawał­kami cebuli, któ­rej zapas też jest na ukoń­cze­niu. Tak się przy­naj­mniej Jaku­bowi wydaje, bo do ple­ba­nij­nej spi­żarni o stro­mych kamien­nych scho­dach od dawna nie scho­dzi. Ale i bez tego wie dobrze, co w niej jest, a raczej czego tam już od dawna nie ma.

Kapłan siada przy sto­ją­cym pod oknem biurku i jak co rano czyta zapi­ski spo­rzą­dzone dnia poprzed­niego. Nie zwra­ca­jąc uwagi na dobie­ga­jące z zewnątrz pokrzy­ki­wa­nia gawie­dzi, jedne zda­nia wykre­śla, inne zazna­cza na mar­gi­ne­sie krzy­ży­kiem.

Nagle sły­chać zna­jome skrzy­pie­nie i kroki słu­żą­cego Mar­cina w kory­ta­rzu. Pro­boszcz otwiera drzwi do pokoju i zosta­wia je uchy­lone. Chyba nie ma dziś ochoty na natrętne Mar­ci­nowe puka­nie i nie­zde­cy­do­wane pochrzą­ki­wa­nie w progu, które i mnie zawsze iry­tuje. Zaraz wypo­wie gło­śne, nie­zno­szące sprze­ciwu „Wejść!”, ale słu­żący wpada bez zapro­sze­nia do środka, co jest zupeł­nie nie w jego zwy­czaju. Pokaźna syl­wetka Mar­cina wypeł­nia całą mą taflę.

– Księże pro­bosz­czu, idą tu! Tłumy idą! – dyszy, usta otwie­rają mu się i zamy­kają jak u ryby.

– Kto idzie? – Jakub mie­rzy go od stóp do głów, nie bar­dzo wie, co mogło go tak zde­ner­wo­wać.

– Całe mia­steczko, parobki też. Będzie ze stu chłopa! A baby idą za nimi i pomstują… Na czele rajca, pan Kazi­mierz Wilbe!

– Czego chcą?

Mar­cin patrzy księ­dzu w oczy, a jego twarz prze­cina gry­mas. Dostrzega we mnie swe nie­zbyt piękne odbi­cie, szyb­kim ruchem popra­wia zle­pione potem włosy.

– Krzy­czą, że trzeba księ­dza ubić! Tak wła­śnie mówią!

Pro­boszcz tylko kręci głową i szep­cze coś nie­zro­zu­mia­łego pod nosem. Jego ciemne oczy wpa­trują się w odle­gły punkt, w nie­wi­doczną o poranku gwiazdę prze­zna­cze­nia. Sługa chwyta swego pana za ramię, chcąc wyrwać go z nie­bez­piecz­nego letargu. Rękę ma Jakub owło­sioną i kości­stą. Kiedy Mar­cin nią potrząsa, na co w inny dzień i w innych oko­licz­no­ściach ni­gdy by sobie nie pozwo­lił, daje się sły­szeć deli­katny trzask, jakby chro­bo­ta­nie kor­nika. Ksiądz wyrywa się z Mar­cinowego uści­sku i wznosi się deli­kat­nie na pal­cach. Teraz może dostrzec przez okno mały kawa­łek świata, który i ja z przy­jem­no­ścią w sobie odbi­jam. Ode­rwany od reszty ziemi, kłębi się i wiruje w maka­brycz­nym tańcu kapry­śnego słońca. Widzi Jakub męż­czyzn z kosami, o twa­rzach bla­do­si­nych, męż­czyzn odzia­nych w powa­lane krwią łach­many, widzi grupkę brud­nych, zakap­tu­rzo­nych gra­ba­rzy, któ­rych zwy­kle reszta gawie­dzi unika, a teraz ludzie idą z nimi, tymi tru­pimi łopa­cia­rzami, ramię w ramię, pro­sto na kościelne wzgó­rze.

– Gadają, głupcy, że to niby przez księ­dza te nie­szczę­ścia na mia­sto spa­dły! – Mar­cin staje teraz mię­dzy Jaku­bem a tymi wszyst­kimi stra­chami, które czają się na zewnątrz.

Pro­boszcz wzdy­cha ciężko i obraca się w kie­runku biurka. Chce z powro­tem zasiąść do swo­ich papie­rów. Ma jesz­cze mnó­stwo do zro­bie­nia. Stos doku­men­tów, które prze­kłada z jed­nej strony blatu na drugą, zapi­suje się na mojej tafli. Mar­cin znów zastę­puje Jaku­bowi drogę.

– Ja sam nie dam rady dobro­dzieja obro­nić! – Zaci­ska swoje silne pię­ści. – Spu­ści­łem psy, ale wrota w bra­mie długo nie wytrzy­mają. Ludzie gadają, że to klą­twa, że na księ­dzu ciąży…

Ciem­nieję, ale tylko na chwilę. Nie mogę sobie pozwo­lić na męt­ność czy pofał­do­wa­nie, nie w takiej chwili. Zwłasz­cza że już sły­chać głosy przy bra­mie. Ktoś ude­rza pię­ścią w drzwi. Pro­boszcz kiwa głową przy­zwa­la­jąco, a sługa, poty­ka­jąc się ze zde­ner­wo­wa­nia, bie­gnie na dwór. Jakub bie­rze głę­boki wdech, odsuwa papiery i wle­pia we mnie swoje ciemne, lekko wil­gotne oczy. Posy­łam mu kojący błysk, łut słod­ka­wego sre­bra, który zawsze go uspo­kaja.

Po dwóch zdro­waś­kach Mar­cin wraca zdy­szany.

– Pan Kazi­mierz Wilbe chce z księ­dzem mówić. Mam go wpu­ścić?

– Wpuść.

Po chwili Mar­cin wraca z tęgim, wyso­kim męż­czy­zną. Kie­dyś go już w sobie odbi­ja­łam, choć było to dawno, jesz­cze zanim objął przy­wódz­two w miej­skim ratu­szu. Pro­boszcz wie, że pan Wilbe sprzyja kal­wiń­skiej wie­rze, a w farze poja­wia się tylko dla pozo­rów. Zda­rzało się Jaku­bowi coś tam rajcy z ambony wytknąć, mieli też kie­dyś spór o sad, który gra­ni­czy z polami nale­żą­cymi do rodziny raj­cow­skiej mał­żonki. Takie tam nie­zna­czące ludz­kie sprawy. Teraz jed­nak cho­dzi o coś innego. Surowa mina Kazi­mie­rza Wil­bego i zacięte usta pod sumia­stym wąsem nie wróżą niczego dobrego. Dostoj­nik ma na sobie długi, obszyty lisim futrem płaszcz i złoty łań­cuch. Strój taki wkłada się, gdy roz­strzyga się o rze­czach poważ­nych. Wielki brzuch rajcy poru­sza się mia­rowo, jakby pod suk­nem, wcze­pione w ludzką skórę, tkwiło szy­ku­jące się do ataku zwie­rzę. Mar­cin usuwa się na bok, ale nie opusz­cza pokoju, gotowy bro­nić swego pana.

– Pochwa­lony – mówi przy­bysz i patrzy Jaku­bowi głę­boko w oczy. – Ksiądz już wie, po co tu przy­cho­dzę?

Jakub nic nie odpo­wiada, więc Kazi­mierz Wilbe mówi dalej.

– Wolą miesz­czan i chło­pów jest, by spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość. Czasy są cięż­kie, a sądy poza­my­kane są teraz, pod­czas zarazy. Gród nasz musi radzić sobie sam. Ksiądz oskar­żony jest o to, że dzia­ła­niem swoim spro­wa­dza na miesz­kań­ców nie­szczę­ście. Klą­twa, która na was ciąży, zagraża całemu mia­stu, czego dowody widoczne są na każ­dym kroku. Tłum żąda, aby ksiądz odku­pił swoje winy.

– Chce­cie mnie zabić? – pyta Jakub spo­koj­nie, jakby cho­dziło o naj­zwy­klej­szą na świe­cie sprawę.

W tym samym momen­cie słu­żący Mar­cin rzuca się na kolana i woła do obu panów, a może i do Boga:

– Prze­cież to bzdury jakieś! Panie rajco, sza­leń­stwo ogar­nęło ludzi, morowe powie­trze zatruło im głowy. A ksiądz niech­że zaraz panu Kazi­mie­rzowi powie, że to nie­prawda, ta… klą­twa?

Jakub patrzy na wykrzy­wioną bła­ga­niem czer­woną gębę Mar­cina. Żal mu się robi wier­nego sługi o dobrym sercu i wiel­kich jak łopaty dło­niach.

– Sam już nie jestem tego taki pewien, mój drogi.

Rajca kła­dzie dłoń na ręko­je­ści swo­jej dłu­giej sza­bli, z któ­rej posia­da­nia jest nie­zwy­kle dumny. Dzięki dostoj­nej funk­cji wolno mu nosić broń, choć nie wywo­dzi się ze stanu szla­chec­kiego. Idą jed­nak nowe czasy. Nie­długo i uro­dze­nie, i tar­cze, i herby coraz mniej­szą będą odgry­wać rolę.

– Musi­cie księ­dza wysłu­chać! – Mar­cin wstaje z kolan i patrzy bła­gal­nie na miesz­cza­nina. – Moja sio­strze­nica przy­rze­czona jest bra­tan­kowi waszej mał­żonki, panie rajco!

Kazi­mierz zerka spode łba na słu­żą­cego. Wstyd mu tro­chę, że ten nie­okrze­sany czło­wiek będzie nie­ba­wem jego dale­kim wpraw­dzie, ale jed­nak powi­no­wa­tym. Datę ślubu już dwa razy zmie­niano ze względu na zarazę. Jeśli on, rajca, spraw­nie prze­pro­wa­dzi egze­ku­cję, to jest szansa, że mór wresz­cie odpu­ści i wese­li­sko nie­ba­wem się odbę­dzie.

– Każdy czło­wiek ma prze­cie prawo rzec parę słów – nie odpusz­cza Mar­cin. – Daj­cie znak ludziom, że jesz­cze nie czas. Nie może­cie pro­bosz­cza tak jak baranka na rzeź…

Wilbe wzdy­cha, wyobra­ża­jąc sobie suto zasta­wione weselne stoły, brawa i toa­sty. Cięż­kim wzro­kiem mie­rzy i Mar­cina, i Jakuba.

– Dobrze – mówi, ścią­ga­jąc krza­cza­ste brwi – uci­szę tłum. Zaraz wra­cam. W tym cza­sie niech się pro­boszcz szy­kuje.

Pan rajca nie mówi dokład­nie, o jakie szy­ko­wa­nie cho­dzi, ale w wymow­nym spoj­rze­niu Mar­cina czai się wię­cej tro­ski, stra­chu i współ­czu­cia niż nadziei. Słu­żący, który rozu­mie, że już nie­wiele da się dla księ­dza zro­bić, stoi bez ruchu, wpa­tru­jąc się w swego dobro­dzieja. Kiedy ten kiwa przy­zwa­la­jąco głową, Mar­cin naj­pierw kła­nia się nisko, a potem pada Jaku­bowi do stóp. Tak trwają przez chwilę, a z suchych jak dotąd oczu sługi spada kilka kro­pli czy­stej bez­sil­no­ści. Dłoń Jakuba ląduje na ramie­niu przy­ja­ciela, a potem obaj padają sobie w ramiona – wresz­cie równi: wobec prawa, wobec nie­spra­wie­dli­wo­ści życia i nie­uchron­no­ści śmierci. Ksiądz szep­cze coś słu­dze na ucho, ten zastyga w bez­ru­chu, a potem uśmie­cha się przez łzy i odcho­dzi powoli, w pokło­nach, gło­śno pocią­ga­jąc nosem. Przy samych drzwiach odwraca się jesz­cze raz do Jakuba, kiwa głową, jakby chciał powie­dzieć, że rozu­mie i zga­dza się z wolą swego pana. Wresz­cie otwiera drzwi, w któ­rych nie­mal zde­rza się z wra­ca­ją­cym wła­śnie panem Kazi­mie­rzem.

– Już jestem! – woła rajca, dając Mar­ci­nowi znak, by szybko się odda­lił, po czym siada na krze­śle i prosi Jakuba, by też zajął miej­sce. – Zatem mów­cie, księże pro­bosz­czu. Macie kwa­drans na waszą histo­rię o klą­twie. Potem musimy na Rynek, sami rozu­mie­cie.

Jakub spusz­cza głowę, tak że już nie widzę jego oczu, a potem odzywa się cicho i ochry­ple.

– Pan Kazi­mierz chce usły­szeć o klą­twie? Dobrze, opo­wiem wam o klą­twie.

Jakub bie­rze głę­boki wdech, sadowi się na krze­śle, które odpo­wiada nie­przy­jem­nym skrzyp­nię­ciem. Otwiera usta i rzuca spoj­rze­nie w moją stronę. Odbi­jam je łagod­nie.

– Jest nas dwóch, dwóch ja. Jeden prawy, wiel­ko­duszny, współ­czu­jący. Ten drugi zaś, ten skłonny do pod­stępu, pełen namięt­no­ści i dzi­kiej żądzy, to też ja. Pierw­szy sie­dzi przed wami, panie Kazi­mie­rzu, nawet teraz, pod­czas zarazy, dzień za dniem pokor­nie wyko­nu­jąc swą posługę. Dru­giego zaś roz­grzewa leni­stwo, leży roz­wa­lony na łożu, marzy o kobie­tach, a zwłasz­cza o tej jed­nej, o któ­rej marzyć mu nie wolno. Ten pierw­szy jest kapła­nem, powo­ła­nym do tutej­szej para­fii roku pań­skiego 1675. Ten drugi też tu jest i śle­dzi każdy krok pierw­szego.

Pan Kazi­mierz unosi krza­cza­stą brew. Już chce prze­ry­wać Jaku­bowi, ale on kła­dzie na stole srebrną monetę, bo mowa jest prze­cież sre­brem. Rajca marsz­czy czoło, po chwili chowa pie­niądz do sakwy. Odchyla się na krze­śle i splata dło­nie na pier­siach, dając do zro­zu­mie­nia, że to on Jaku­bowi robi przy­sługę, a nie odwrot­nie. Jest w tym geście mnó­stwo pychy, co bar­dzo mi się nie podoba. Zbyt czę­sto widzę próż­ność i mam dość tej ludz­kiej pew­no­ści, która czę­sto prze­ja­wia się unie­sio­nym pod­bród­kiem i nie­znacz­nie wysu­niętą do przodu żuchwą. Chcia­ła­bym teraz ośle­pić tego Wil­bego, odbi­ja­jąc pro­mień słońca, ale jak na złość za oknem poja­wia się chmura.

Jakub bie­rze głę­boki oddech i odzywa się tro­chę ciszej.

– Tak, wiem, że dziś, kiedy nasz świat opa­no­wała zaraza, jest za późno na cokol­wiek. Za chwilę wtar­gnie tu roz­wrzesz­czany tłum, żąda­jąc mojej głowy. Teraz mogę tylko roz­trzą­sać, w któ­rym momen­cie wszystko zmie­niło swój bieg czy raczej kiedy nastą­piło owo roz­dwo­je­nie, jak w ujściu rzeki dzie­lą­cej się na wody pomniej­sze, roz­le­wa­ją­cej kana­łami od sie­bie nie­za­leż­nymi, choć bio­rą­cej swój począ­tek z jed­nego stru­mie­nia. Jak choćby nasza Wisła, roz­wi­dlona na Żuła­wach, nio­sąca nur­tem tra­twy ze zło­tym zbo­żem aż do Gdań­ska, gdzie zamie­nia się ładu­nek na złoto praw­dziwe czy – jak to w ostat­nich latach – raczej na sre­bro i miedź.

Pan Kazi­mierz dotyka ukrad­kiem sakiewki, którą zawsze nosi przy sobie – myśli, że nikt tego nie widzi, ale się myli. Ja bowiem mam oko na wszystko. Wiem, że słowa pro­bosz­cza przy­po­mi­nają mu o nie­ure­gu­lo­wa­nej należ­no­ści u pew­nego wie­rzy­ciela. Rajca krzywi się, a Jakub, myśląc, że to przez jego roz­wle­kłą mowę, kiwa potul­nie głową, dając do zro­zu­mie­nia, że przyj­muje tę drobną naganę. Męż­czyźni patrzą sobie przez chwilę w oczy, pró­bu­jąc zgad­nąć, jak w grze kar­cia­nej, na ile można ukryć wła­sne myśli.

– Wiary w Boga Wszech­mo­gą­cego, drogi panie rajco – dodaje Jakub tro­chę ciszej – o dziwo wciąż nie stra­ci­łem. Nawet teraz, w cza­sie wiel­kiej zarazy, która zabiera nie­win­nych, każe konać w męczar­niach kobie­tom, dzie­ciom i wszyst­kim bie­da­kom nie­mo­gą­cym się schro­nić bez­piecz­nie, wciąż wie­rzę, że On nad nami czuwa. Tak myśli ten pierw­szy ja, bo ten drugi, który cały czas we mnie jest, nad ist­nie­niem Boga się nie zasta­na­wia. On tylko pod­szep­tuje spro­śno­ści, nama­wia do złego, tak jak wtedy, w roku pań­skim 1644, kiedy matkę moją Reginę po raz ostatni widzia­łem, a moje słowa dzie­cięce na wieki zmie­niły los naszego rodu. Ileż to razy przy­wo­ły­wa­łem w pamięci tamto zgro­ma­dze­nie, twa­rze sro­gich mężów wpa­trzone w matkę i we mnie, ośmio­let­niego led­wie pędraka. Czoło tego, który sie­dział na środku, naj­waż­niej­szego z nich wszyst­kich, prze­ci­nała długa, pio­nowa zmarszczka. Naj­bar­dziej wtedy pra­gną­łem, by się roz­ch­mu­rzył i spoj­rzał na nas z zapew­nie­niem, że sprawa cała zwy­kłą jest kro­to­chwilą, pomyłką jakąś lub zapust­nym spek­ta­klem. Daleko jed­nak było do zapu­stów, dopiero nad­cho­dził czas adwentu, dni coraz krót­sze, pochmurne, pełne znie­na­wi­dzo­nego przeze mnie desz­czu, od któ­rego zaczęły się strasz­liwe kło­poty. „Mów, dziecko! – rzekł tedy ów groźny mąż jakby łaska­wiej. – Mów, jak było naprawdę”. I wysy­pały się ze mnie słowa, drogi panie Kazi­mie­rzu, jakby mi je ktoś do gęby powkła­dał, gada­łem pra­wie kwa­drans, aż zadzi­wili się inni człon­ko­wie zgro­ma­dze­nia. Długo myśla­łem, że tam, w Lubli­nie, w roku pań­skim 1644, naro­dził się ten drugi, zły ja, ale im jestem star­szy, tym czę­ściej uwa­żam, że ów odszcze­pie­niec sie­dział już we mnie wcze­śniej. Matka moja kochała nas obu, bo i w niej ist­niało podobne pęk­nię­cie. Być może wzię­li­śmy się – on i ja – z tej wła­śnie szcze­liny w jej gło­wie, może wyszli­śmy z owego miej­sca mię­dzy oczami, gdzie podobno mieszka ludzka dusza. Włosy matki, zanim je brzy­twą zgo­lili, były przed­wcze­śnie posi­wiałe, jej twarz – wciąż to pamię­tam – zmę­czona, ale piękna. Ona zawsze wszystko wie­działa, poza tym miała cie­płe, odkry­wa­jące kłam­stwo dło­nie. Wystar­czyło, że dotknęła mojego czoła i już sta­wało się jasne, że ją zawio­dłem nie­mó­wie­niem prawdy. Prze­krzy­wiała wtedy nieco głowę, mru­żyła oczy i cze­kała, aż sam do wszyst­kiego się przy­znam.

Widzę po zamglo­nym spoj­rze­niu i lekko dostrze­gal­nym, pra­wie dzie­cię­cym uśmieszku, że panu Kazi­mie­rzowi przy­po­mina się jego wła­sna matka nie­boszczka. Opi­sałby ją dokład­nie tymi samymi co Jakub sło­wami. Jakby cho­dziło o jedną nie­wia­stę. Rajca wzdryga się na tę myśl, bo dosko­nale wie, co ludzie gadają o Regi­nie, o tej kobie­cie, któ­rej dawno już nie ma wśród żywych, a prze­cie nagle wśród tego żąd­nego zemsty tłumu powstało z mar­twych jej wspo­mnie­nie. Pod­nosi się na chwilę z krze­sła, a Jakub, zmie­szany, prze­rywa opo­wieść. Kazi­mierz pod­cho­dzi do okna i patrzy na kłę­bią­cych się na Rynku ludzi, nad któ­rymi on ma teraz wła­dzę. Tłum poukła­dał się w mniej­sze grupki wokół prze­zor­nie wysła­nych przez rajcę bab, żeby roz­da­wały ludowi ciemne kromki suchego chleba. Niebo jest zachmu­rzone, gniewne, cięż­kie od luto­wych chmur.

– Wciąż dobrze pamię­ta­cie matkę? – zwraca się do Jakuba, odry­wa­jąc wzrok od przy­bru­dzo­nej szyby.

– Obraz rodzi­cielki zama­zuje mi się coraz bar­dziej. – Ksiądz kiwa smutno głową. – Muszę wytę­żać zmy­sły, by przy­po­mnieć sobie linie deli­kat­nych jak rybac­kie sieci zmarsz­czek, jej duże usta, wyga­dane, mądre, pełne zarówno sło­dy­czy, jak i prze­kleństw.

Kazi­mierz wraca na miej­sce, a Jakub mówi dalej:

– Lewe oko matki było zie­lone i przej­rzy­ste. Prawe ciem­niej­sze, bar­dziej brą­zowe, przy­po­mi­nało barwą kadź z piwem lub wiślany nurt po ule­wie, kiedy woda, zmą­cona i szybka, pędzi na pół­noc, uno­sząc gałę­zie, kawałki tratw, szczątki czy­je­goś stra­co­nego dobytku. To brą­zowe, bystrzej­sze, zawsze prę­dzej dostrze­gało dzie­cięce prze­wi­nie­nia, pod­czas gdy oko lewe spo­koj­nie wpa­try­wało się w dal. Kiedy się uśmie­chała, jedno z dwojga ócz śmiało się zawsze bar­dziej. Przez całe życie szu­ka­łem kobiet, w któ­rych rów­nież byłaby taka nie­jed­no­myśl­ność, jakaś skaza i nie­zgod­ność, owa kłót­nia ze sobą, jak spór bliź­nia­czek o dwóch róż­nych duszach. W końcu gdy taką kobietę zna­la­złem, oka­zało się, że kochać mi jej nie wolno. Teraz stary już jestem. Gdy na deszcz się zbiera, palce gra­bieją mi zupeł­nie i nie bar­dzo nawet nadają się do utrzy­ma­nia tego wiel­kiego gęsiego pióra, nie mówiąc już o nie­wie­ścich kształ­tach. Ciało wciąż jed­nak domaga się, bym mu doga­dzał. Tak twier­dzi ten drugi ja, duchem ode mnie młod­szy, wiecz­nie głodny wsze­la­kich pod­niet, nie­bo­jący się moro­wego powie­trza ani boskiego gniewu. Czuję, jak wstrząsa mną dreszcz, życio­dajne soki pną się ku górze, docie­ra­jąc do wszyst­kich człon­ków – to drugi mnie wzywa, pod­szep­tuje nie­do­rzeczne myśli, żeby pójść z ple­ba­nii w mia­sto, do gospody, a potem konie zaprzę­gać i jechać choćby i do samego Lublina, na Szpi­talną, pod dom gościn­nego meli­nia­rza Wło­cha, by tam noc spę­dzić w słod­kich obję­ciach pulch­nych dziew­cząt, zapo­mi­na­jąc o zara­zie i czy­ha­ją­cym na mnie tłu­mie.

Kazi­mierz patrzy onie­miały na księ­dza. Gdzieś znika ta jego prze­klęta pew­ność sie­bie. Rajca dobrze wie, że stary Jakub posiada dar wymowy, w daw­nych cza­sach, jesz­cze przed zarazą, na jego kaza­nia zjeż­dżali się wierni z całej oko­licy. Ni­gdy jed­nak nie sły­szał z jego ust takich słów i nie bar­dzo potrafi ukryć, że tak, chęt­nie zosta­wiłby to wszystko i ruszył w nocną podróż, i zapo­mniał o tro­skach. Natych­miast jed­nak przy­wo­łuje się do porządku, pod­nosi do góry swój gruby, upier­ście­niony palec i mie­rzy nim pro­sto w pierś Jakuba. Otwiera usta, by go skar­cić, ale wymowny ska­za­niec już rozu­mie, że musi się szybko wyco­fać.

– Tym razem wygra ten dobry ja – odpo­wiada ksiądz uspo­ka­ja­jąco. Palec rajcy wisi jesz­cze przez chwilę w powie­trzu, ale zaraz wraca na miej­sce, speł­niw­szy swoją groźbę. – Ni­gdzie prze­cież nie wyjeż­dżam. – Jakub wzru­sza chu­dymi ramio­nami. – Będę trwać tu z wami, z opo­wie­ścią o dzie­jach moich, tego mia­sta i całej Rze­czy­po­spo­li­tej, która obec­nie tak samo jak ja jest podzie­lona. Na dwie czę­ści roz­darta, wynędz­niała od wojen i złych wybo­rów, Res Publica stoi nad gro­bem wła­snym, tak jak i ja nad nim stoję. Ale i w Pol­sz­cze głosy są takie jak w mojej gło­wie – że prze­cie jest dobrze, że nie­rzą­dem pięk­nie się stoi, a wol­ność zabez­pie­czona dla dzieci i wnu­ków.

Roz­ja­śniam się. Znam Jakuba dobrze i wiem, że chciałby wyrzu­cić z sie­bie tę winę, która zalega mu w środku. Tyle razy pro­po­no­wa­łam, że ją ze sobą zabiorę na drugą stronę. W końcu to nic trud­nego. Wystar­czy się tylko we mnie mocno wpa­trzeć, zmru­żyć oczy i oddać obo­lałe serce. Nie­je­den już los wessa­łam w sie­bie i ponio­słam dalej w moją ciem­ność, w czas, który dopiero nastąpi. Jakub uważa jed­nak, że musi opo­wie­dzieć komuś na głos wszystko od początku. Zależy mu, by słowa wybrzmiały w obec­no­ści świad­ków mniej gład­kich i prze­zro­czy­stych niż ja. Ten kan­cia­sty, pocący się smro­dli­wie karie­ro­wicz Wilbe dosta­nie całą prawdę. Jakub chce mu wszystko prze­ka­zać, zanim zawil­gła i zbu­twiała pamięć znisz­czy kolej­ność wyda­rzeń oraz brzmie­nie słów. Aby pojąć sens prze­po­wiedni, należy zro­bić to, co moż­liwe jest tylko w opo­wie­ści, nie w życiu praw­dzi­wym – cof­nąć się w cza­sie. Cofa­nie owo musi być ostrożne, jak w domo­stwie zasta­wio­nym del­ficką por­ce­laną. Krok za kro­kiem, by niczego nie zepsuć, a każde waż­niej­sze zda­rze­nie niczym kosz­towną kru­chą figurkę deli­kat­nie w pal­cach poobra­cać, spraw­dza­jąc, czy pada na nią wła­ściwe świa­tło.

– Widzę na waszym obli­czu, panie Kazi­mie­rzu, nie­cier­pli­wość i wiem, że tłum kipi z nie­na­wi­ści. Mógł­byś mnie tu, wasz­mość, teraz zosta­wić i wró­cić na Rynek. Jed­nak tę krew, która nie­ba­wem pojawi się na waszych rękach, tylko prawda może wybie­lić. Ręce wasze już nie są tak czy­ste jak kie­dyś, zanim obję­li­ście miej­ski urząd, więc wole­li­by­ście, panie, z sumie­niem wła­snym po raz kolejny nie igrać. Usiądź­cie zatem wygod­nie i pozwól­cie mówić dalej.

I wysy­pują się słowa z ust Jakuba. Spo­kojne, mia­rowe, jak na wie­czor­nej poga­wędce przy kar­tach i wódce, a nie pod szu­bie­nicą. Ksiądz wspo­mina czasy tuż po swo­jej nomi­na­cji, które dobrze pamię­tam. Przy­jem­nie było odbi­jać jego tak przy­stojną wtedy twarz. Umysł miał sta­teczny, nie tak już może młody, ale za to osąd wywa­żony, choć nie­po­zba­wiony naiw­no­ści. Widział wtedy wszystko ostrzej, miał wokół sie­bie ludzi, miał ważne sprawy do zro­bie­nia, nie to, co teraz, gdy zostało mu tylko pisa­nie – sterta papieru na sekre­ta­rzyku, skrzy­piące gęsie pióro, spod któ­rego wyska­kują szpi­cza­ste pętle liter, jedyny łącz­nik pomię­dzy tym, co było, a tym, co jesz­cze się w świe­cie tli. Od wielu lat codzien­nie zasiada do pracy, zapeł­nia atra­men­tem kolejną stro­nicę i czuje, jakby mu krwi upusz­czano, czar­nej, zatru­tej, a osła­bione tym aktem ciało powoli odzy­skuje zdro­wie. Chęt­nie się­gnie teraz do swo­ich zapi­sków, żeby niczego nie prze­oczyć i wier­nie swą histo­rię opo­wie­dzieć. Cofa się o lat prze­szło trzy­dzie­ści, do roku 1675, kiedy wra­cał do Kazi­mie­rza nad Wisłą po dłu­giej dwor­skiej tułaczce.

– Wyobraź sobie, panie, senny letni dzień. Cha­łupy przy­drożne, zmę­czone upa­łem i wie­lo­ty­go­dniową żniwną robotą, drgały przed oczami, tak że nie wia­domo, które były praw­dziwe, a które tylko migo­tały wspo­mnie­niem w obo­la­łej gło­wie. Powóz pod­ska­ki­wał na wer­te­pach, pul­so­wała mi czaszka, noz­drza pie­kły od zapa­chu jeżyn i kopru, któ­rego bal­da­chimy koły­sały się przed coraz gęściej pobu­do­wa­nymi zagro­dami. Byli­śmy w Wylą­gach, pra­wie na miej­scu, jakieś pół mili od kazi­mier­skiego Rynku. Zawo­ła­łem do woź­nicy, żeby koni już nie popę­dzał, bo chęt­nie roz­pro­stuję kości. Zmę­czone zwie­rzęta pry­chały. Zesko­czy­łem na zie­mię, ostre ukłu­cie w kola­nach przy­po­mniało mi, że wio­sna mojego życia już minęła, ciało moje, tak jak i cała zie­mia, było doj­rzałe, jesz­cze nie stare, ale wła­śnie tak po sierp­nio­wemu ocię­żałe. Już nie­ba­wem, szyb­ciej niż się tego spo­dzie­wam, miała nadejść jesień, a za nią zima. Wtedy jed­nak wciąż mogłem cie­szyć się cie­płem, wigo­rem i względną nie­za­wod­no­ścią moich człon­ków, a także ostro­ścią zmy­słów.

Poczu­łem, że ktoś mi się przy­gląda. I rze­czy­wi­ście zza studni bły­skała para cie­kaw­skich oczu. „Stój!” – zawo­ła­łem. Pod­glą­dacz, prze­stra­szony, wysko­czył zza studni. Był to dzie­ciak naj­wy­żej dzie­się­cio­letni, wyglą­da­jący nie­mal tak samo jak ja wtedy, pod­czas ostat­niego lata w Kazi­mie­rzu, w roku 1644. Chło­pak, ubrany w lnianą koszulę i poła­tane por­tki, miał brą­zowe, poczo­chrane włosy, nos cały w pie­gach i dłu­gie, bose stopy, zapo­wia­da­jące wysoki wzrost. Wie­cie, panie, kto to taki? To był wła­śnie Mar­cin, mój drogi sługa. Od razu go polu­bi­łem. Nie spe­szył się wcale, jego cie­ka­wość zawsze była więk­sza od stra­chu. Na zadzior­nej twa­rzy dzie­się­cio­latka malo­wało się szcze­nięce wycze­ki­wa­nie. Od razu wymy­śli­łem więc dla niego robotę.

„Pój­dziesz do fary. Powiesz księ­dzu Fali­bow­skiemu, że pro­boszcz Zale­ski już w Wylą­gach. Wie­cze­rzę można szy­ko­wać”. Kaza­łem mu powtó­rzyć, a on wyre­cy­to­wał bez zająk­nię­cia zale­cone słowa. Gło­śniej i dobit­niej, niż się tego spo­dzie­wa­łem. Mach­ną­łem ręką, żeby go popę­dzić. Za nim wzbił się tuman kurzu. Nie padało od tygo­dni, zie­mia była sucha i spie­czona.

Chwilę póź­niej pod­szedł do mnie inny miesz­ka­niec wylą­gow­skiej zagrody. Stara, bez­zębna babka, roz­ło­ży­sta i prze­gięta w pół jak wie­kowa jabłoń, przy­nio­sła mi chłod­nej wody z sokiem z malin, pokło­niła się nisko i zapro­siła do chaty. Obej­ście, choć skromne, było czy­ste i przy­stro­jone kwie­ciem po świę­cie Matki Boskiej Ziel­nej. W sze­ro­kie sufi­towe belki wsiąk­nął ten tak nie­omyl­nie koja­rzący się z chłop­stwem zapach wsi – zwę­glo­nego drewna, koń­skiego potu, pie­rza i skó­rza­nej uprzęży. Babka nie ode­zwała się żad­nym zro­zu­mia­łym sło­wem, mam­ro­tała coś do sie­bie w języku sta­ruch, do mnie jedy­nie kiwa­jąc głową na tak lub nie. Wpraw­nymi ruchami nakryła do stołu.

Zaczą­łem poj­mo­wać, że inni domow­nicy są w polu, a jedze­nie, które tra­fiło na mój talerz, mały Mar­cin miał zanieść pra­cu­ją­cym. Na chwilę prze­sta­łem prze­żu­wać, gli­nia­sty chleb z serem posma­ko­wał kwa­śno. Ten pierw­szy ja chciał wsta­wać od stołu, żeby zacho­wać resztę dla ubo­giej rodziny, a nawet się­gnął do kie­szeni po grosz, ale ten drugi już we mnie syczał, kazał gło­śno mla­snąć; naraz masło na chle­bie zro­biło się tak smaczne, że grze­chem byłoby się nim nie zachwy­cić i nie­po­zo­sta­wia­ją­cym po sobie okruszka ape­ty­tem wyra­zić ukon­ten­to­wa­nie. Takie są prawa tego świata, każdy z nas wypeł­nia swoją posługę. Wy, panie, jako rajca wie­cie o tym zresztą naj­le­piej. Kmie­cie z Wylą­gów tam­tego dnia już nic nie zje­dli, a ja kilka godzin póź­niej ponow­nie zasia­dłem do stołu w towa­rzy­stwie nie­zbyt lot­nego, ale gościn­nego wika­rego Fali­bow­skiego.

Wysze­dłem z ubo­giej izby do sadu, zna­la­złem ławkę w cie­niu pod gru­szą. Babka cały czas krzą­tała się po obej­ściu, z lek­ko­ścią, jakby pod jej długą spód­nicą skry­wały się skrzy­dła. Przy­nio­sła mi miskę z wodą, obmy­łem twarz z upału i kmie­cego kurzu. Tępy ból głowy znik­nął tylko na krótką chwilę, gdy lodo­wata woda ze studni schło­dziła mi skro­nie. Obser­wo­wa­łem dzię­cioła na wiel­kim gra­bie i cze­ka­łem na chło­paka, tro­chę się nie­cier­pli­wiąc. W końcu Mar­cin wró­cił, cały zdy­szany, i zapew­nił, że wszystko jak należy prze­ka­zał księ­dzu Fali­bow­skiemu. Zosta­wi­łem monetę na stole w cha­cie, bo chło­pak nie chciał zapłaty. Od razu sobie wtedy pomy­śla­łem, że Mar­cin na pewno wyro­śnie na ludzi i nie pomy­li­łem się. Pięć lat póź­niej dałem mu pracę na ple­ba­nii, a jego zatrud­nie­nie to jedna naj­lep­szych decy­zji w moim życiu. Jed­nak w tam­ten letni dzień Mar­cin był tylko obdar­tym wyrost­kiem, a ja zwy­kłym przy­jezd­nym i nowi­cju­szem. Poże­gna­łem się z gościnną babką, która wrę­czyła mi jesz­cze kilka soczy­stych gru­szek, i ruszy­łem ku farze. Ze wzru­sze­niem miną­łem nie­mal zupeł­nie wyschnięty Gro­darz, w któ­rym tak chęt­nie bawi­łem się w dzie­ciń­stwie. Woda się­gała pracz­kom zale­d­wie po kolana. Spra­gnione bydlęta pró­bo­wały pić, ale kobiety je prze­ga­niały, żeby nie zabru­dziły bia­łych płacht suszą­cych się na słońcu prze­ście­ra­deł…

– Dość tego, księże pro­bosz­czu! – Wilbe ude­rza dło­nią w blat stołu, a ledwo dostrze­galna wiązka świa­tła prze­ska­kuje z oka jego pier­ście­nia wprost w mą krysz­ta­łową powłokę. Rajca pod­nosi się i rusza w kie­runku Jakuba. Skrzy­piąca pod­łoga wpra­wia mnie w drże­nie. Zdo­by­wam się na pewien wysi­łek, zaci­nam w sobie, przy­wo­łuję ciem­ność, którą mam z dru­giej strony, i kiedy Kazi­mierz ukrad­kiem na mnie zerka, nie widzi już sie­bie. Zasko­czony przy­staje. Roz­dzia­wia wiel­kie usta. Robi krok do tyłu, prze­chyla głowę i zerka pyta­jąco na księ­dza.

– Co to za dia­bel­skie sztuczki? – pyta, marsz­cząc czoło i celu­jąc palu­chem w mą zmęt­niałą taflę.

Jakub odwraca się zdzi­wiony. Kazi­mierz popy­cha go lekko, w końcu obaj nie­mal doty­kają mnie nosami. Czuję ich zmie­szane odde­chy i jakby ni­gdy nic odbi­jam ich tak różne twa­rze. Rajca prze­ciera zaczer­wie­nione oczy.

– Zmę­czo­nyś, panie Kazi­mie­rzu? Usiądźmy z powro­tem, mia­łem ci prze­cie dokoń­czyć opo­wieść – mówi Jakub ze spo­ko­jem.

Wilbe posłusz­nie ląduje na krze­śle, nie­uf­nie zer­ka­jąc w moją stronę. Wybrzu­sza­jąc się nieco, spra­wiam, że jego gęba zdaje się bar­dziej napu­chła. Rajca pokle­puje policzki jak po gole­niu, co raz to opusz­cza, to wznosi pod­bró­dek.

– A co wy się tak miz­drzy­cie do lustra, panie? Dobrze wyglą­da­cie, choć tro­chę blado…

– Nic, nic mi nie jest. Mów­cie dalej. – Rajca ściąga brwi i gestem zachęca księ­dza do wylew­no­ści.

Jakub, z początku nie­ufny, sadowi się wygod­niej, bie­rze głę­boki wdech i wraca do swej opo­wie­ści.

– A więc jecha­li­śmy do fary. Na wyso­ko­ści nie­dawno wybu­do­wa­nego kościoła Świę­tej Anny dopa­dły mnie prze­kupki. Chciały, bym posma­ko­wał piwa, pową­chał cebul, dotknął mięk­kich lnia­nych koszul. Woź­nica pró­bo­wał je odpę­dzać, ale one dobrze wie­działy, że naj­lep­szy klient to ten, co wła­śnie zja­wia się w mie­ście, bo nie zna jesz­cze miej­sco­wych cen, nie ma swo­ich sta­łych sprze­daw­ców. Można mu więc wci­snąć towar gor­szy i zaro­bić przy tym podwój­nie. Rzu­ci­łem jed­nej z kobiet, tej naj­wyż­szej i naj­ład­niej­szej, monetę.

Pan Kazi­mierz uśmie­cha się z powąt­pie­wa­niem, jakby nie dowie­rzał, że ksiądz może tak szybko oce­nić nie­wie­ścią urodę.

– A ona, ta naj­wyż­sza i naj­ład­niej­sza – pod­kre­śla Jakub – podała mi koszulę. Stała wycze­ku­jąco przy powo­zie. Mia­łem chwilę na to, żeby się roz­my­ślić, choć – jak zawsze powta­rzała moja matka – odda­nie już kupio­nej rze­czy przy­nosi pecha. Nasze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały. Zauwa­ży­łem, że uro­dziwa sprze­daw­czyni mimo olśnie­wa­ją­cej urody nie była młódką. W jej oczach krył się ból, smu­tek i strata. Z początku nie dostrze­głem tego, co kobieta sta­rała się scho­wać za ciem­nym kosmy­kiem, figlar­nie wypusz­czo­nym z czepka, odkry­łem to dopiero znacz­nie póź­niej. „Bianka! Bianka!” – zawo­łała na nią inna han­dlarka, stara i brzyd­sza, zapewne zazdro­sna o jej utarg i urodę.

Kiw­ną­łem do ciem­no­wło­sej kobiety, do sprze­da­ją­cej białe koszule Bianki, a ona, nic sobie nie robiąc z nawo­ły­wa­nia sta­rej, powoli wycią­gnęła do góry rękę, tro­chę tak, jakby zasła­niała się przed słoń­cem, a tro­chę jakby tym gestem rzu­cała czar. Scho­wa­łem zakup do kufra i dałem znak woź­nicy, żeby ruszał dalej. Z rado­ścią zauwa­ży­łem, że towa­rzy­szący mi od rana ból głowy zupeł­nie znik­nął.

Prze­su­wa­li­śmy się wśród gawie­dzi, wśród stra­ga­nów z kieł­ba­sami i nabia­łem oraz budek Żydów han­dlu­ją­cych wia­nusz­kami czosnku. Nie zatrzy­ma­li­śmy się ani przy kadziach z piwem, ani przy becz­kach lekko pod­ki­szo­nych ogór­ków, do któ­rych pod­bie­gały psotne dzieci, choć tęga, wie­kowa sprze­daw­czyni prze­ga­niała je rózgą. Jed­nemu chło­pa­kowi udało się wsa­dzić rękę do beczki i wyjąć z niej dwa zgni­ło­zie­lone warzywa. Dzie­ciar­nia ucie­kła roze­śmiana, za rogiem kamie­nicy chłopcy podzie­lili się ogór­ko­wym łupem.

Prze­cię­li­śmy Rynek, naszym oczom uka­zała się fara.

To tu wszystko się stało, w tamtą nie­dzielę, trzy­dzie­ści lat wcze­śniej, w dzień pierw­szej komu­nii.

Kazi­mierz nad Wisłą, Michał Elwiro Andriolli, 1889.

– Co wasza komu­nia ma niby do tego wszyst­kiego? – pyta Wilbe podejrz­li­wie i znów kie­ruje oczy na mą taflę.

– Zaraz, zaraz. Pozwól­cie powie­dzieć, jak było. Ujrza­łem kościół. Nagły powiew wia­tru osu­szył moje wzru­szone oczy. Tyle lat cze­ka­łem na ten moment: w chwi­lach zwąt­pie­nia myśla­łem, że ni­gdy nie zoba­czę tego budynku z dachem mie­nią­cym się w zacho­dzą­cym słońcu, z groź­nymi, przy­po­mi­na­ją­cymi deka­log i śmierć obe­li­skami. Było ich, jak zawsze, dzie­sięć. Poli­czy­łem je na nowo. Tak, żad­nego nie bra­ko­wało; ani wojny, ani burze nie śmiały znisz­czyć tej oka­za­łej har­mo­nii. Jak dziecko po dzie­się­ciu księ­ży­co­wych mie­sią­cach życia opusz­cza łono matki, rodząc się do życia docze­snego, tak i nasza dusza po śmierci opusz­cza ciało, prze­cho­dząc do życia wiecz­nego. Dzie­sięć dacho­wych obe­li­sków na trzy­dzie­ści lat mojego wygna­nia. Po tysiąc dni na każdy z nich.

Od razu rzu­ciło mi się w oczy, że ple­ba­nia była odno­wiona i zadbana, nie to co teraz. Świeżo wybie­lona fasada tonęła w wyso­kich mal­wach, a na podwórcu roz­cho­dził się zapach pie­czo­nego spe­cjal­nie dla mnie mięsa. Led­wie powóz prze­je­chał przez otwartą sze­roko bramę, już do pomocy wysko­czyły parobki, w mgnie­niu oka roz­ła­do­wano podróżne kufry. Tuż za nimi wyto­czył się olbrzymi, tęgi, łysie­jący Fali­bow­ski. Wikary pokło­nił mi się z uni­żo­no­ścią, ja jed­nak dałem znak, żeby­śmy się objęli na powi­ta­nie, jak przy­stało na braci w Chry­stu­sie. Mój gest uszczę­śli­wił księ­dza. Jego sze­roka pierś przy­warła do mojej, poczu­łem zapach potli­wego stra­chu przed prze­ło­żo­nym. Wytar­łem nos hafto­waną chu­s­teczką. Fali­bow­ski, umoc­niony ser­decz­nym powi­ta­niem, uśmiech­nął się sze­roko, z rado­ścią zapo­mi­na­jąc o nie­wy­god­nym pod­dań­stwie wika­rego przed nowym pro­bosz­czem.

– Wiel­możny Jakub Zale­ski! Witamy, księże, Bóg zapłać, żeście tak szczę­śli­wie doje­chali.

– Szczęść Boże i wam, i tej pięk­nej para­fii.

– Od dziś waszej para­fii, panie. Pro­szę na pokoje.

Poszli­śmy z Fali­bow­skim ciem­nym kory­ta­rzem ple­ba­nii, dębowe pod­łogi pach­niały wil­go­cią i mydli­nami. Moje miesz­ka­nie mie­ściło się w zachod­nim skrzy­dle budynku, tu, gdzie jest teraz. Wikary zaj­mo­wał stronę prze­ciwną, za kuch­nią, jadal­nią i biblio­teką. Fali­bow­ski prze­krę­cił klucz w zamku, drzwi się otwo­rzyły. Byłem u sie­bie, w nowym domu. Sypial­nia wydała mi się z początku tro­chę za obszerna. Na środku stało wiel­kie, nieco zawsty­dza­jące prze­py­chem łoże z bal­da­chi­mem, obok komoda na bie­li­znę i sekre­ta­rzyk, pod oknem sto­lik pod miskę i dzba­nek. Przy wysłu­żo­nym para­wa­nie posta­wiono obite zie­lo­nym suk­nem krze­sło. Gabi­net był rów­nież urzą­dzony ze sma­kiem. Dębowe biurko, wygodny fotel, na ścia­nach obrazy. Na jed­nym z nich nama­lo­wano kazi­mier­ski pej­zaż. Nie było to wiel­kie dzieło sztuki, raczej cie­szący oko wido­czek. Inne obrazy wyda­wały się za to cen­niej­sze, musiały pocho­dzić z pół­nocy, z Flan­drii lub Nie­miec. Było też stare, pęk­nięte lustro, które zaraz zdją­łem, bo w jego miej­sce miało zawi­snąć moje piękne, krysz­ta­łowe, pre­zent od pana Lubo­mir­skiego…

Wilbe chrząka i pod­nosi dłoń, jakby chciał pro­bosz­cza uci­szyć, ale on nic sobie z tego nie robi. Wstaje i koli­stym ruchem obja­śnia gościowi, jak wszystko tu kie­dyś wyglą­dało.

– W oknie wisiały cał­kiem nowe, oka­załe kotary, świet­nie dobrane do sele­dy­nowo-srebr­nych tapet. Dziś już nic z tych deko­ra­cji nie zostało. Gdy tylko wybu­chła wojna, sprze­da­łem pra­wie wszyst­kie cen­niej­sze malo­wi­dła han­dla­rzowi z Pozna­nia. Teraz nie stać mnie na zbytki, ale wtedy, w roku 1675, para­fia opły­wała w dosta­tek, zarówno w salo­nie, jak i w spi­żarni. No i wła­śnie tymi przy­sma­kami chciał się Fali­bow­ski przede mną pochwa­lić. Widział, że mia­łem ochotę odpo­cząć, ale jego nie­umiar­ko­wa­nie w jedze­niu i piciu naka­zy­wało mu pośpiech. Naj­chęt­niej od razu pognałby do stołu.

– Gospo­dyni będzie się nie­cier­pli­wić, księże pro­bosz­czu kocha­niutki – nale­gał.

– Potrze­buję zale­d­wie kwa­dransa – odpo­wie­dzia­łem i uchy­li­łem drzwi, dając do zro­zu­mie­nia, żeby się już ze mną nie tar­go­wał.

W końcu zasie­dli­śmy do wie­cze­rzy. Pulchne policzki księ­dza nady­mały się zabaw­nie, gdy wgry­zał się w kolejny kawa­łek mięsa, pil­nu­jąc, czy i ja sobie nie żałuję. Służka dole­wała wina, co raz dono­sząc pach­ną­cych wędlin. Na stole paro­wała kasza ze skwar­kami i goto­wana kapu­sta. W prze­rwie mię­dzy daniami wypi­li­śmy po parę kie­lisz­ków nalewki z rokit­nika. Fali­bow­ski wycią­gnął wyborną tabakę.

– Towary są tu przed­nie, księże pro­bosz­czu, pra­wie jak w samym Gdań­sku. Zwłasz­cza teraz, kiedy kupcy wra­cają z pół­nocy. Zimą jest gorzej, ale ja prze­zor­nie robię zapasy! A jakie my tu mamy maliny, jakie wiśnie! Musi ksiądz też spró­bo­wać sma­ko­łyku zna­nego tylko u nas: kazi­mier­skiej wędzo­nej śliwki.

– Wiem, jakie to dobre, całe dzie­ciń­stwo się tymi śliw­kami zaja­da­łem – odpo­wie­dzia­łem nieco roz­ma­rzony.

– Wasz­mość prze­cie pocho­dzi aż spod Zamo­ścia? – spy­tał zdzi­wiony wikary, pra­wie zachły­stu­jąc się łykiem trój­niaka, który przed chwilą posta­wiła na stole słu­żąca, rumiana dziew­czyna o imie­niu Róża.

Uśmiech­ną­łem się do sie­bie. Stara plotka o moim zamoj­skim pocho­dze­niu, którą kie­dyś puści­łem w obieg, była wciąż żywa.

– Jako dziecko czę­sto bywa­łem w Kazi­mie­rzu z panem Jerzym Seba­stia­nem Lubo­mir­skim, świeć Panie nad jego duszą. Mia­łem oka­zję popró­bo­wać tutej­szych spe­cja­łów.

– Wielki był to czło­wiek, pan Jerzy Seba­stian – roz­ma­rzył się wikary.

Por­tret Jerzego Seba­stiana Lubo­mir­skiego.

– O tak. Świa­tły, wyprze­dza­jący swój czas, nasze czasy… A cóż to za nęcący zapach? – zmie­ni­łem temat roz­mowy, a roz­ocho­cony Fali­bow­ski zakla­skał w dło­nie.

– Kaza­łem ugo­to­wać dla nas kapłonka według sekret­nego prze­pisu sio­stry Anto­nii, san­do­mier­skiej prze­ory­szy i mojej krew­niaczki. Zaraz zjawi się na stole. W sam raz przed wetami. – Fali­bow­ski zakla­skał i natych­miast zza kotary wychy­liła się Róża. – Czy kapło­nek już gotowy?

Dziew­czyna poki­wała głową, aż zsu­nął jej się na czoło biały, ogromny cze­pek, i znik­nęła w kuchni. Chwilę póź­niej zaja­da­li­śmy wyborne mięk­kie mięso w gęstym sosie z wina i korzeni. Sprawa Zamo­ścia została na razie zapo­mniana.

– I jak sma­kuje? – spy­tał pewny swego Fali­bow­ski.

– Wyśmie­nite danie – pochwa­li­łem, choć pęka­łem z prze­je­dze­nia. Brzuch napeł­niał mi się cie­płem, mia­łem wra­że­nie, że zwy­mio­tuję.

Tym­cza­sem gospo­darz zaczął opo­wia­dać o kon­fek­tach.

– Dziewki pieką już od tygo­dnia: mio­dow­nik prze­ło­żony śmie­taną, jabłecz­nik – chluba gospo­dyni, sam pan zaraz spró­bu­jesz, ser­nik z makiem, a do tego owoce w cukrze przy­wie­zione przez kup­ców z dale­kiego Orientu. Te ostat­nie jadam tylko na święta i wiel­kie oka­zje…

Dni na nowej ple­ba­nii upły­wały mi na bło­gim nie­rób­stwie i obżar­stwie z Fali­bow­skim, który za punkt honoru posta­wił sobie oto­cze­nie mnie tłusz­czem. Pozwa­la­łem się kar­mić i powoli, nie­spiesz­nie pozna­wa­łem para­fię. Oto dotar­łem do Kazi­mie­rza w mie­siącu szczę­śli­wym: nikt nie umie­rał, żad­nego nie było pogrzebu. Tak się też zło­żyło, że i kolejna nie­dziela minęła bez chrzcin i ślu­bów, co wydało mi się dziwne, jak­bym tra­fił do para­fii poza cza­sem, poza bólem i rado­ścią życia samego. A może od obżar­stwa zapa­dłem w tak długi sen, że nie mogłem się prze­bu­dzić? Mie­wa­łem bowiem tam­tymi czasy dzi­waczne kosz­mary, duszne, męczące noce zamiast ulgi przy­no­siły mi cier­pie­nie. Zda­rzało się, że wycho­dzi­łem z ple­ba­nii jesz­cze przed świ­tem i wędro­wa­łem kazi­mier­skimi uli­cami, doty­ka­jąc fasad kamie­nic, spraw­dza­jąc ich tem­pe­ra­turę i twar­dość, chcąc doty­kiem prze­gnać wra­że­nie ułudy. Mia­sto wyglą­dało jed­nak zupeł­nie zwy­czaj­nie.

Po jed­nej z suto zakra­pia­nych kola­cji po raz pierw­szy przy­śniło mi się coś miłego: Bianka, kobieta, od któ­rej kupi­łem koszulę. Tań­czyła w lesie, wystro­jona w swoje białe płótna. Na gło­wie miała wia­nek z polnych kwia­tów, z prze­ście­ra­dła długi welon. Kła­niała się nie­wi­docz­nej publicz­no­ści, uno­siła do góry ręce w wesel­nym tańcu na pustej leśnej sali.

Obu­dzi­łem się wtedy roz­pa­lony, nabrzmiały pożą­da­niem i pełen złych prze­czuć. Kipiała we mnie wola dzia­ła­nia, mło­dość i ener­gia czło­wieka pra­gną­cego zasłu­żyć na sza­cu­nek. Dopa­dłem do Fali­bow­skiego i spy­ta­łem, który to dzień już wedle kalen­da­rza oraz dla­czego do tej pory w kościele nie mie­li­śmy żad­nej waż­niej­szej cere­mo­nii. On wes­tchnął ciężko i wresz­cie przy­znał się do winy.

– Zaka­za­łem para­fia­nom żenić się, chrzcić dzieci, a nawet, choć takiej mocy prze­cież nie mam, umie­rać. Powie­dzia­łem, że dopiero od Naro­dze­nia Naj­święt­szej Marii Panny można będzie pro­sić o posługę.

– Co też ksiądz wyga­duje? – Zmarsz­czy­łem czoło i zoba­czy­łem malu­jące się na sze­ro­kiej gębie Fali­bow­skiego prze­ra­że­nie.

– To wszystko dla księ­dza dobro­dzieja. Chcia­łem, żeby ksiądz kocha­niutki miał czas na… nic­nie­ro­bie­nie.

Ten pierw­szy ja stru­chlał, z czego zaśmie­wał się ten drugi, gar­dzący nie­zmier­nie każdą formą gor­li­wo­ści.

– Nic­nie­ro­bie­niem zaj­mu­jemy się już od prze­szło dwóch tygo­dni. Jutro na poran­nej mszy ogło­sisz, że jest już po sta­remu!

Fali­bow­ski poki­wał zabaw­nie głową. Trzę­sły mu się tłu­ste fałdy pod­bródka. Ostat­nie dni obżar­stwa spra­wiły, że jesz­cze bar­dziej przy­tył.

Widzę, panie rajco, że coraz czę­ściej zer­ka­cie w okno. Obie­cuję, że dotrzy­mam słowa i opo­wiem wam o mojej klą­twie. Daj­cie mi, pro­szę, jesz­cze tro­chę czasu. Moim wiel­kim pra­gnie­niem jest, żeby się przed śmier­cią cze­go­kol­wiek dowie­dzieć o Biance. Może wśród tej dyszą­cej zemstą gro­mady, która zaraz tu przyj­dzie z cepami i widłami, będzie ktoś, kto wie, gdzie ona teraz jest? Pozna­łeś, wać­pan, moje ostat­nie życze­nie, ale wciąż daleko nam do wyda­rzeń, które dopro­wa­dziły mnie do upadku. Pozwól­cie, że opo­wiem, co było dalej.

Kazi­mierz prze­suwa krze­sło na skraj stołu, wyciąga ręce, strzela knyk­ciami dla roz­ru­sza­nia i odchyla się moc­niej na aksa­mitne opar­cie. Stopy odziane w nowe skó­rzane trze­wiki opiera na nie­wiel­kim pod­nóżku. Teraz ma w zasięgu wzroku to dzi­waczne pół­ko­li­ste okno, za któ­rym kłębi się miej­ski ludek. Wystar­czy tylko odwró­cić się w prawo, nieco wycią­gnąć szyję, a już wszystko widać jak na dłoni: czy doszli już wło­ścia­nie z Dołów, czy wozy konne dowio­zły szu­bie­nicz­nego drewna, no i czy aby nikt się nie bun­tuje. Pan rajca splata swoje dło­nie o gru­bych pal­cach, jest gotowy na opo­wieść Jakuba, oby tylko nie za długą.

– Mów­cie więc, księże pro­bosz­czu. – Kazi­mierz kiwa głową. Odchrzą­kuje krótko i dono­śnie, jakby miał wła­śnie wysłu­chać próśb inte­re­san­tów w ratu­szu.

Jakub przy­myka oczy. Lubię odbi­jać go takiego. Pod powie­kami szkli mu się wspo­mnie­nie dobrej jesz­cze prze­szło­ści, tej, o któ­rej przy­jem­nie jest mówić, choćby sta­no­wiła tylko wstęp do cze­goś bole­snego i ukry­tego głę­boko jak dawno zła­mana kość. Miło mi, że o tym wszyst­kim wiem i że mogę to odma­lo­wy­wać na mej tafli.

– A więc wciąż był rok 1675, czas dla mnie bez­tro­ski. Myśla­łem o niej, o Biance, bar­dzo czę­sto. Ten pierw­szy i ten drugi ja. Wyobra­ża­łem sobie, jak w zimny, desz­czowy ranek wsta­wała i w nie­śmia­łym świe­tle wcze­sno­ści szła do studni po wodę. Pod szorstką koszulą tward­niały jej małe, kształtne piersi. Chłód końca lata i coraz szyb­ciej nad­cho­dzące dłu­gie wie­czory z ula­tu­ją­cymi wśród dar­tego pie­rza opo­wie­ściami kobiet napeł­niał ją smut­kiem. Zawsze o tej samej porze roku, w te ukrad­kiem kur­czące się dni mię­dzy Matką Boską Zielną a Naro­dze­niem Naj­święt­szej Panienki, kiedy wciąż jest zie­lono i błogo, a chwi­lami po jesien­nemu chłodno, Biankę, tak jak i mnie, ogar­niało przy­gnę­bie­nie. Mówiła mi o tym już na pierw­szej spo­wie­dzi, krótko po moim do kazi­mier­skiej para­fii przy­jeź­dzie.

– Czy to jest leni­stwo i znie­chę­ce­nie duchowe, a więc grzech, księże pro­bosz­czu? Ta moja nie­zgoda na jesień – pytała, a ja nie odwa­ży­łem się powie­dzieć, że czuję dokład­nie to samo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki