Dom tysiąca nocy - Maja Wolny - ebook + książka

Dom tysiąca nocy ebook

Maja Wolny

3,6

Opis

Malwina przyjeżdża do Włoch, by zacząć nowe życie. Ma nadzieję, że zmiana otoczenia pomoże jej uporać się z tragedią, której niedawno doświadczyła. Jej nowym domem staje się willa należąca do Carli Russo – dojrzałej kobiety, niegdyś bezkompromisowej rewolucjonistki, uwikłanej w terrorystyczną działalność Czerwonych Brygad. Talent literacki i wyobraźnia wnuka Carli – Brunona, skłaniają obie bohaterki do zmierzenia się z trudną przeszłością. W śródziemnomorskiej scenerii malowniczego Sorrento ożywają tłumione uczucia, a słońce skutecznie leczy rany z przeszłości, przywracając wiarę w piękno i bogactwo życia.


„Wrażliwe pisarstwo wysokiej próby” Olga Tokarczuk

„Szalenie zmysłowa. Przepiękny pean na cześć życia” Dziennik literacki

„Proza finezyjna, proza skrojona z klasą” Jarosław Czechowicz, Krytycznym okiem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (14 ocen)
6
3
1
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amadea2017

Dobrze spędzony czas

Zapowiadało się na coś więcej, a sprowadziło do "spóźnionych kochanków ". Plus garść sentencji o życiu i śmierci w scenerii amalfijskiego wybrzeża.
00

Popularność




Redakcja: KATARZYNA SZAJOWSKA
Projekt okładki: MARIUSZ BANACHOWICZ
Zdjęcie na okładce: © Bealf Photography/Shutterstock
Skład: libellicosa
Copyright © by Maja Wolny
Wydanie II
ISBN 978-83-951062-3-1
Wisła Story 24-120 Kazimierz Dolny, ul. Doły 26www.wislastory.com
Konwersja:eLitera s.c.

Koniec i początek

Już dawno przestałam wierzyć w moją datę urodzenia, kochany. Mam pięćdziesiąt lat, ale moje nogi są wciąż zgrabne i szczupłe, jak u młodej dziewczyny. Nie zdradza mnie skóra szyi. Nie mam rdzawych plamek na dłoniach, które mogłyby mi dyskretnie przypominać o nieuchronności śmierci. To pomyłka na moją korzyść, pomyłka fizjologii i genów, pomyłka Wielkiego Zegarmistrza, Orologiaio Grande. Ziarnka klepsydry przesypały się szybko, nie poczekały na wysypkę popękanych żyłek ani na odcisk kurzych łapek. Dotykasz moich piersi, są pełne i gładkie. Widzisz, że nie kłamię. Tylko to dostałam za darmo, i to musi mi wystarczyć. Jeszcze na parę chwil. Na kilka wieczorów. Może na kilka sezonów turystycznych, na zakup sześciu nowych par butów, na zjedzenie kilkudziesięciu ostryg, na maksymalnie dwie przeprowadzki. To jest właśnie czas, Bruno: jak długa lista zakupów albo gotówka, której nam ciągle ubywa.

Nie sądzę, żebym popełniła w ciągu moich pięćdziesięciu lat jakiś poważny błąd. Chyba raczej życie popełniało błędy, kiedy byłam w pobliżu. Ale teraz tracę głowę, nie mam siły na nic innego poza tym, co właśnie się wydarza. Za chwilę będzie za późno. Zamknij oczy, Bruno.

Kije

Wypowiadam nazwę „Sorrento”. Po prostu mówię do siebie Sor-ren-to i smakuję świeżość cytryny, tak dojrzałej i nagrzanej słońcem, że prawie słodkiej. Tutaj nie można przeżyć porażki. Niebo jest zbyt błękitne, nawet najnudniejsza praca nabiera sensu, jeśli się spojrzy do góry. Jeśli w ogóle jest jeszcze życie dla mnie, to tylko tutaj, w Sorrento, po drugiej stronie Zatoki Neapolitańskiej. Wystarczająco daleko na południe, żeby zapomnieć o zimie, którą z trudem przeżyłam.

Jeszcze rok temu nie wiedziałam, że Sorrento istnieje. Oczywiście wyobrażałam sobie różne egzotyczne wyspy, kamienne, południowe miasteczka, ale znajdowały się one zawsze gdzieś na drugiej półkuli, poza zasięgiem autobusów ze zwykłego biura podróży. Chyba każdy ma taką utopijną przystań marzeń, schronienie przed uciążliwościami chłodnego klimatu i brutalnością losu. Jeśli szczęście ucieka daleko, to pewnie chroni się właśnie tam, po drugiej stronie gór, mórz i autostrad.

O Sorrento po raz pierwszy usłyszałam od mojej sąsiadki. Parę miesięcy temu stałyśmy razem na balkonie. Podwójne „r” wydało mi się najśpiewniejszą zbitką spółgłosek, od razu poczułam gorąco.

– Pani Malwino, moja córka zerwała ze swoim narzeczonym i pojechała w ciemno na południe Włoch – sąsiadka oblizywała zaschnięte od paplaniny wargi – tak po prostu, kupiła bilet na autobus do Neapolu. Za czterysta złotych. Nie, nie mieszka w Neapolu. Znalazła pracę w barze w Sorrento.

Sorrento. Wypadło jej z ust jak kawałek brzoskwini. Zapamiętałam tę nazwę z jej błękitem, żółcią i głęboką zielenią, tę obietnicę gorąca za niewielką sumę pieniędzy. A teraz jestem już prawie na miejscu. Tak blisko celu. Trzeba poprawić makijaż. Trzydzieści dwie godziny w autobusie zrobiły swoje. Moje stopy błagają o pomoc. Opuchlizna w kostkach. Nieznośne pieczenie i gorąco. Autobus jest w miarę komfortowy, nie powinnam narzekać. Klimatyzacja działa, rozwiewa zapach jajek na twardo i wczorajszych kanapek. Ekran telewizora, na którym kiedyś wyświetlano komedie i reklamy, został zaklejony kartką z napisem: „Kosz na śmieci znajduje się przy toalecie”.

Dojeżdżamy do Neapolu. Dzień rozpoczął się na dobre, widzę, jak bardzo zmienił się krajobraz za szybą. Przez noc posunęliśmy się o tysiąc kilometrów na południe. Zniknęły znajome mi gatunki drzew. Pojawiły się zupełnie inne: strzeliste, wbijające się w niebo najwyżej rosnącą gałęzią oraz szerokie niby-sosny, ścięte płasko na górze, jakby przygnieciono je nadmiarem słońca. Przed chwilą mignęły pierwsze palmy, zwiastuny końca kontynentu i wiecznego lata.

Co jakiś czas wyłania się martwy akwedukt, kawałek mniej wartościowej archeologii, rozrzutnie rozproszonej po całej Italii. Pośród białych, gęsto posadzonych domów błysnęło błękitem morza, które jest bardzo blisko. Za godzinę powinniśmy być w porcie. Stamtąd odpływa moje Metro del Mare do Sorrento.

Przecież to nic wielkiego, jadę tam jako pomoc domowa, służąca, kucharka, pielęgniarka, sprzątaczka. Będe wdychać zapach staroci, ścierać kurz z porcelanowych figurek, na które nikt nie patrzy. Kim jest Carla Russo? Emerytowaną urzędniczką? Nauczycielką? Elegancki styl jej krótkich listów wprawiał mnie w zakłopotanie. Z trudem usiłowałam sobie przypomnieć składnię tego pięknego języka, który poznawałam wiele lat temu. Moje zdania były krótkie, chropowate, niezgrabne. Brak elokwencji nadawał im ton bezwzględnego posłuszeństwa. Jakbym podpisywała cyrograf. Nie stawiałam żadnych warunków. Kupuję na kredyt trzy cudowne lata na Południu. Podpisałam umowę na jakieś tysiąc dni, mam prawo do czterech tygodni urlopu.

Sorrento to jest moja ostatnia próba. Ostatni dzwonek na ostatnią lekcję. Pozbierałam się dość szybko. Jerzy nie dotrzymał mi kroku. Rozeszliśmy się w milczeniu, w ciszy odpłynęliśmy w przeciwne strony. Oddaliliśmy się od siebie, jeszcze zanim... Zanim to wszystko się stało. Nic nas już nie łączy. I jeszcze na dodatek śmierć Amelii w lutym, kochane zwierzę, z najwierniejszym psim spojrzeniem. Ona też od nas odeszła.

Za niecałą godzinę będziemy w porcie, muszę się przygotować na tę nową przygodę, bo nigdy w życiu nie płynęłam statkiem. Tak się jakoś złożyło – woda nie była moim żywiołem. Wychowałam się w Kijach, niewielkiej wiosce pod Pińczowem. W czasach mojego dzieciństwa woda nie płynęła tam nawet w kranach – ojciec zaniechał budowy kanalizacji w latach sześćdziesiątych, kiedy po pożarze musiał wydać oszczędności na odbudowę domu. Potem już mu się nie udało zebrać wystarczającej sumy. Gmina chciała nam pomóc, ale rodzice byli zbyt dumni. „Sami sobie poradzimy” – powtarzała matka, rozdzielając łyżką do misek rozgotowane ziemniaki.

Moich rodziców już nie ma. Umarli razem z końcem PRL-u, nie doczekali asfaltowej drogi w Kijach ani krzykliwych reklam piwa nad sklepem spożywczym. Na polu konwaliowym w borku, do którego chadzaliśmy na spacer po niedzielnej mszy, powyrastały eleganckie wille, w niczym nieprzypominające naszej rodzinnej chałupy: niskiej, krępej, surowo wybielonej wapnem. Przez maleńkie okna wpadały do izby tylko najsilniejsze promienie słońca, przyjemnie drażniące Paska, szarego kocura sąsiadów, przesiadującego wiecznie u nas. Rodzice spali za zasłoną w kuchni, ja z rodzeństwem zajmowałam drugi pokój, który nazywaliśmy salonem. Nie byłam w Kijach od wielu lat. Nie mam do czego wracać. Młodsi bracia sprzedali nasz dom przybyszom z miasta, którzy zachwycili się starą kuchnią węglową. Próbuję ocalić resztki dawno sfotografowanych wspomnień, ale z trudem przypominam sobie, ile szufladek liczył kuchenny kredens, w której przegródce trzymaliśmy zbrylony cukier, a w której zebrany na naszym polu mak.

Byłam grzeczną, niesprawiającą kłopotów córką. Niańczyłam młodszego brata, potem siostrę. Później ta siostra przejęła wychowanie najmłodszej dwójki.

W tamtych czasach dzieci rodziły się szybko. Chodziłam w pole, karmiłam nasze zwierzęta, w czerwcu od piątej rano kucałam przy krzaczkach truskawek. Zawoziłam je z ojcem do skupu w Pińczowie. O wpół do ósmej. Stamtąd prosto do szkoły.

To było moje miejsce, z niepowtarzalnym zapachem pasty do podłogi i nienagannym porządkiem dnia. Z wąziutkim korytarzem, na którego końcu znajdowała się biblioteka. Zawsze w czerwcu wypożyczałam najwięcej książek. Zaczerwienionymi od truskawek palcami kartkowałam szybko kolejne tomy Sienkiewicza, musiałam zdążyć przed zakończeniem roku szkolnego.

Tak naprawdę mam na imię Malina. To imię dla rumianej, zdrowej dziewczyny, która karmi krowy, z uśmiechem wyciska z ich ciepłych wymion tłuste mleko. Dziewczyny nienoszącej zegarka. Dziewczyny o pełnych ustach, która na wiosnę rodzi dziecko, w lipcu zabiera je na żniwa, nie skarży się na upał i ciężką pracę. Taka miałam być w prostych marzeniach moich rodziców, „Malwina” nie przyszłaby im do głowy. Sama sobie siebie wymyśliłam. Jedna litera może wiele zmienić i wiele skomplikować.

Byłam świetną uczennicą, cudownym dzieckiem, co za talent – chwaliła mnie nauczycielka polskiego, kiedy na prywatnych lekcjach cierpliwie wygładzała mój gwarowy zaśpiew. Chciałam koniecznie zostać polonistką, tak jak ona, potem zapragnęłam pisać książki dla dzieci. Co wieczór opowiadałam braciom i siostrom nową historię. O duchach, o szklanej górze, o zaczarowanym tobołku. Pod koniec lat sześćdziesiątych rodzice kupili radio i wszyscy woleli słuchać audycji „Na dobranoc”.

W liceum po raz pierwszy usłyszałam brzmienie francuszczyzny i zadurzyłam się w tym wytwornym języku. Miałam wrażenie, że każde słowo pachnie perfumami: wkuwałam więc słówka, wdychałam głębokie wyrafinowanie konjunktiwu. W klasie maturalnej zafascynowali mnie egzystencjaliści, wydawało mi się, że ktoś wreszcie odkrył dla mnie świat. Przez oprawione w szary papier tłumaczenia Camusa spoglądałam na swoją rzeczywistość i wiedziałam, że muszę uciec z Kijów do miejsca, gdzie będzie więcej książek. Postanowiłam, że będę studiować filologię romańską. „Profesorka”. Malina na „profesorkę” się chce uczyć – mówił ojciec do sąsiadów pod kościołem. Trochę z dumą, trochę z pogardą.

A teraz jadę na służbę do starej kobiety, która być może ma imponującą bibliotekę, ale ja będę tylko ścierać kurz z półek, dotykać książek, na których przeczytanie nie starczy mi już życia, bo są napisane w języku, którego dawno nie używałam. Ten język zasechł mi gdzieś w gardle, rozwiał się w codzienności, która go nigdy nie potrzebowała. Będę czyścić toaletę, szorować wannę, usuwać puste fiolki po lekarstwach. A przecież zdałam egzaminy na romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim – nikt z mojej wsi nie znał języków obcych, poza być może paroma zdaniami po rosyjsku. „Bonżur madam” – krzyczał za mną sołtys, gdy przechodziłam koło sklepu spożywczego w nowym czerwonym berecie, który wydawał mi się wtedy wcieleniem marzenia o Paryżu. Wtórowały mu śmiechy sączących piwo chłopów. Przestałam bywać w Kijach, matka miała mi to zawsze za złe, „za bardzo cię wessało” – mawiała z dezaprobatą. Rumiana Malina znikała jej z oczu, wszyscy w rodzinie słusznie przeczuwali, że nie będę więcej przyjeżdżać na sianokosy.

To już ostatni przystanek przed Neapolem, kierowca autobusu daje nam znak, żeby wysiadać, silnik musi odpocząć, zaraz wyłączy się klimatyzacja. Jesteśmy na parkingu dużej stacji benzynowej Total. Można kupić papierosy. Jest gorąco, z taką falą ciepła nigdy wcześniej się nie zetknęłam, ten południowy upał jest wszechogarniający, zupełnie inny od środkowoeuropejskiej sierpniowej duchoty, na którą czeka się cały rok.

Powietrze drga od gorączki i oparów paliwa. Pasażerowie ziewają, niektórzy przecierają ze zdziwieniem zapocone czoła i chowają się w skrawku cienia rzucanego przez autobus. Ja – przeciwnie. Idę słońcu na spotkanie, czuję, jak asfalt grzeje mi spuchnięte stopy, słyszę ten śpiewny język, który kiedyś tak gładko przechodził mi przez usta. Na razie zadanie jest bardzo proste. Kupić najtańsze mentolowe papierosy i butelkę wody. Nie muszę nic mówić. Pokazuję palcem. Zauważam ze wstydem szarawy nalot za paznokciami. Wodę wyciągam sama ze wskazanej mi przez sprzedawcę chłodziarki.

– Grazie – próbuję się uśmiechnąć, czuję, jak fala dawno nieużywanych słów sadowi się na języku.

Wychodzę na zewnątrz, chcę natychmiast ugasić pragnienie. Ścianki plastikowej butelki są oszronione. Lodowaty dotyk gwałtownie schładza rozpalone usta. Robią się zimne jak przy pożegnalnym pocałunku.

Drzwi autobusu są już otwarte, można wsiadać. Za chwilę wyruszymy na ostatni kawałek autostrady.

Po drugiej stronie drzwi

Carla dopiła trzecie już dziś espresso. Trzy to za dużo dla kogoś w jej stanie. Poczuła nieprzyjemne łomotanie serca i zdradliwe łaskotanie pod żebrem. Zagryzła wargi i spojrzała na zegarek. Jeszcze dwie, może trzy godziny. Dlaczego ta kobieta nie chciała, żeby ją odebrać na stacji w Neapolu? Pewnie właśnie dojeżdża na miejsce. Będzie musiała wziąć taksówkę do portu. Chyba ma przy sobie pieniądze? Poradzi sobie – Carla odgarnia galopujące myśli, próbuje oddychać głęboko, nie denerwować się. „To tylko pomoc domowa – nie musimy się lubić, będziemy ze sobą pracować”.

Carla szukała kogoś do pomocy od kilku miesięcy, tuż po wyjściu ze szpitala, kiedy wiadomo było, że nie poradzi sobie w pojedynkę z tym dużym domem, który przez sześć miesięcy w roku napełniał się świetlistym kurzem. Wchodzenie po schodach sprawiało jej trudność, nie mówiąc już o wnoszeniu na górę odkurzacza. Malwinę znalazła w Internecie, na stronach włosko-polskiej agencji pośrednictwa pracy. Ktoś już jej wcześniej zachwalał polską gosposię. To się ostatnio stało modne – pani z Polski, która upierze, posprząta, ugotuje. Za osiemset euro miesięcznie można mieć sprzątaczkę i opiekunkę. Nie, Carla nie potrzebuje opieki. Świetnie radzi sobie sama, tylko te schody, pełno ich tutaj, wiją się stromo do góry, ktoś musi je myć, żeby nie zarosły brudem.

Będzie wreszcie się do kogo odezwać. Podobno ta Polka uczyła się kiedyś włoskiego na uniwersytecie, sprawdzimy za kilka godzin. Do tej pory Carla pisała do niej po francusku, ten język wydawał się jej odpowiednio dystansujący, ukrywała za jego elegancją wstydliwość kontraktu Assistente Sociale albo jak to pospolicie nazywają – badante, czyli opiekunki starców, niedołężnych, ciążących społeczeństwu wysokimi emeryturami i kosztami leczenia. Tym właśnie staje się człowiek, kiedy przestaje pracować. A lekarze wciąż wydłużają linię życia, przemysł farmaceutyczny podtyka rozmaite środki znieczulające zbyt długi żywot. Dlatego parki i ulice zapełniają się pchającymi wózki inwalidzkie badanti, które niosą przesadnie wypchane siatki z zakupami.

W agencji zapewniono Carlę o wysokich kwalifikacjach Polki, jej wykształceniu i ogładzie. Polacy mają talent do języków, słyszała o tym wielokrotnie. Tak jak ich papież Jan Paweł, którego uwielbiali biedni ludzie na całym świecie.

Carla ściąga żółty T-shirt. Trzeba założyć coś bardziej odświętnego, w końcu niecodziennie przyjmuje się kogoś do pracy. Wybiera białą bluzkę z żabotem. Kupiła ją wieki temu na wyprzedażach w Mediolanie. Wygląda w niej bardzo elegancko. Trochę służbowo, ale to dobrze. Carla spogląda w lustro, przechyla głowę i posyła odbiciu surowe, wymagające spojrzenie.

„Ona jest o dwadzieścia lat młodsza, ma przed sobą jeszcze wiele rozczarowań. Najlepsze się właśnie skończyło, ale ona jeszcze o tym nie wie”.

Nad ustami Carli pojawia się szorstka harmonijka zmarszczek, „małpi pyszczek” – wyczytała to w jakimś kobiecym magazynie, chyba w „Donna Moderna”, innych przecież nie kupuje. Małpi pyszczek, jedna z najbardziej niewdzięcznych oznak starości. Pionowe nacięcia nad ustami czynią twarz starszą i surowszą niż w rzeczywistości. Tylko szeroki uśmiech jest w stanie na chwilę wygładzić przeklęte zmarszczki, które świadczą o wielu zgryzotach zaznanych w młodości. Na swój wygląd na starość pracujemy podobno przez pierwsze czterdzieści lat życia. Carla zaczesuje siwe pasma do tyłu. Zbiera gęste włosy w gruby kok, który przekłuwa drewnianą spinką, pamiątką z Indii. Zawsze kiedy dotyka tej spinki, myśli o Alessii, swojej jedynej córce. Nie widziały się od dwóch lat. Znowu nieprzyjemny szmer w klatce piersiowej, przyspieszone bicie zegara, ucisk w żołądku. Napić się zimnej wody. Szklanka jest na stole w kuchni, trzeba się tam jakoś dostać. Carla syczy z bólu i przesuwa się ciężko w kierunku drzwi. „Gdyby ona, ta Polka, już tu była, gdyby pozwoliła się odebrać ze stacji, mogłaby mi przynieść wody” – Carla karci się w myślach za tę niecierpliwą wygodę, coś, czym tak pogardzała w młodości.

To dlatego rzuciła architekturę, studia, które dałyby jej konkretny zawód i zapewne więcej pieniędzy. Nie chciała projektować domów dla nowobogackiej klasy średniej, nie miała ochoty na te schodki prowadzące z livingu wprost do basenu, z jednego udogodnienia do drugiego. Tej kolumnady kiepskiego stylu, który ona, Carla, musiałaby projektować. W wieku dwudziestu trzech lat Carla zaczęła studiować na nowo – najpierw filozofię, potem nauki polityczne. W przerwach między zajęciami pisywała artykuły do kroniki kryminalnej w lokalnej gazecie. Wślizgując się w środowiska drobnych handlarzy narkotyków, prostytutek i rodzin recydywistów, poznała z bliska biedę i brud dużego miasta. Zrozumiała, że świat jej dzieciństwa jest sztuczny jak miniatury w drewnianych szkatułkach sprzedawanych w salonie jubilerskim jej dziadka.

Zaczęła się buntować przeciw wszelkim przejawom mieszczańskiej egzystencji, nawet tak małym jak okruchy maślanych bułeczek, pieczonych w sobotę przez zapobiegliwe panie domu. Ta niechęć przybliżyła ją do lewicy. Zaczęło się od półlegalnych wykładów na temat współczesnej interpretacji Marksa. Potem jakaś zamknięta impreza w klubie studenckim, która zamieniła się w rewolucyjny, suto zakrapiany radziecką wódką polityczny wiec. Potem zaangażowała się w wydawanie studenckiego czasopisma „Z Gwiazdą” o silnie lewicowym tonie.

Wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, Carli wydawało się, że zmieni świat, że wstrząśnie zatęchłym porządkiem Włoch. Paliła z kolegami marihuanę i dyskutowała o nowym bezklasowym społeczeństwie. Nad łóżkiem, w którym rzadko sypiała sama, powiesiła portret Mao.

Większość jej rówieśników buntowała się przeciwko pokoleniu rodziców, które tak szybko otrząsnęło się z szoku po drugiej wojnie światowej. Starzy nie chcieli pamiętać, że słowo „faszyzm” narodziło się we Włoszech. A może było im tak wygodniej? Rany się zabliźniały, na świat przychodziły dzieci, trzeba było zaciągać kredyty hipoteczne w bankach (bank – kolejne włoskie słowo). Carla nienawidziła bankierów, faszystów ani tak zwanych chrześcijańskich demokratów, którzy w jej oczach niewiele mieli w sobie z chrześcijaństwa, a już na pewno nic z demokracji. Wyobrażała sobie swoje przyszłe życie w komunie towarzyszy – grupie ludzi, którzy myślą tak jak ona, śmieją się z tych samych żartów i mają tych samych wrogów.

Na jednej z manifestacji pokojowych przeciwko wojnie w Wietnamie poznała grupę aktywistów z Czerwonych Brygad. Znajomy z uniwersytetu wprowadził ją do organizacji kilka tygodni później. Na tajnych zebraniach Carla umacniała się w przekonaniu, że pokojowe przemarsze przez miasto niewiele zmienią. Pochłaniała kopiowane przez kolegów teksty Ulrike Meinhof i Carlosa Marighelli. Zrozumiała ich przesłanie: trzeba przystąpić do bardziej zdecydowanych działań, trzeba się zbroić, kto nie z nami, ten jest przeciw nam. Walka partyzancka w mieście, walka przeciw bankom, przeciw bezdusznym organizacjom międzynarodowym, przeciw zakłamanym politykom, przeciw korporacjom, które żerują na żywej tkance narodu, wyniszczają robotników, by kumulować zyski.

Carla była zachwycona, nareszcie znalazła wyjaśnienie dla swojego niepokoju i jeden wielki cel, któremu była gotowa wszystko poświęcić. Czuła się w centrum społecznego trzęsienia ziemi. Brygady emanowały siłą, nieustraszonością, czystością ideałów. Wydawało jej się, że może się w organizacji przydać – umiała dobrze pisać, znała angielski i francuski, odkryła w sobie talent do przemawiania. Na początku próbowała pogodzić działalność polityczną ze studiami. Była o kilka lat starsza od swoich kolegów, potrafiła sobie zorganizować czas. W dzień chodziła na zajęcia, wieczorami brała udział w tajnych spotkaniach swojej grupy, nocami pisała przemówienia i pomagała redagować podziemne wiadomości. Poznała wielu fantastycznych ludzi, nie wie, ilu z nich przeżyło, a ilu wyemigrowało do Ameryki Południowej. Czasem wydaje jej się, że widzi na ulicy jakąś znajomą twarz przystojnego mężczyzny. Nie, oni też się zestarzeli. Już nie są tymi zniewalającymi chłopcami, za którymi skoczyłoby się w ogień.

Ona też posiwiała, jest już od wielu lat na emeryturze. Trudno uwierzyć, że prowadziła kiedyś takie aktywne życie. Oficjalnie była wdową, ale przecież jej małżeństwo z Leone trwało tak krótko. Małżeństwo z krótkiej miłości, z nieoczekiwaną ciążą. Za wcześnie się poznali. Słynna jesień 1969, gorąca jesień: autunno caldo. Strajki w zakładach Fiata w Turynie. Carla pojechała tam z grupą aktywistów. Leone kończył studia na wydziale medycyny i również wziął udział w ulicznej demonstracji. Szli obok siebie: ich zaciśnięte pięści, potem rozchylone ramiona. Została w Turynie na noc.

Wydawało jej się, że spotkała bratnią duszę, kogoś, kto równie mocno jak ona wierzy w rewolucyjny przewrót. Okazało się jednak, że Leone miał spokojniejszą wizję przebudowy społeczeństwa. Chciał żyć normalnym życiem, chodzić na koncerty, popierać słuszne sprawy, leczyć pacjentów i przez to, powoli, organicznie – uzdrawiać chorą Italię. Carla chciała mu wierzyć – Leone wydawał jej się wtedy czarujący, miękki, dowcipny. Imponował jej pasją, z jaką mówił o reformie służby zdrowia. Było im dobrze w łóżku. Zamieszkała u niego, oddała mu swój czas. Dni popłynęły wolniej, spłukiwały się w deszczu, stygły w pierwszych przymrozkach. Leone był całkowicie pochłonięty praktykami w szpitalu, za kilka miesięcy miał zacząć pracę. Kiedy wracał wykończony po nocnym dyżurze, gładził jej idealnie proste plecy i całował czule w policzek. Nie miał czasu na długie rozmowy, zmęczenie skracało cierpliwość, fantazję i chęć przebudowy świata.

Zauroczenie powoli znikało, pojawiała się rutyna życia we dwójkę w małym metrażu. Leone rozczarowywał Carlę niemal codziennie swoją drobnomieszczańską dbałością o reputację: Nie wychodź na ulicę w tej przezroczystej sukience – mówił całkiem poważnie. – Nie pal na balkonie. Nie pal, jesteś w ciąży!

Był oburzony, gdy nie przyjęła jego nazwiska: Poncelli. To był jej pierwszy poważny znak sprzeciwu. Poprosił ją o rękę, gdy brzuch stał się widoczny. Wzięli cichy ślub, zaczęli podobne innym parom życie z maleńką istotą, którą nazwali Alessia. Wybrali to imię z kalendarza, Leone spodobało się znaczenie greckiego pierwowzoru: Aleksis – pomoc. Może mała zostanie kiedyś lekarzem?

Carla na kilka miesięcy przestała się pojawiać na zebraniach partyjnego kolektywu – zgodziła się na tę przerwę na wyraźną prośbę Leone. Roznoszący ulotki z czerwoną gwiazdą znajomi coraz rzadziej wpadali do ich mieszkania. „Spisali mnie na straty, dali urlop macierzyński do odwołania” – myślała, paląc haszysz, oczywiście w tajemnicy przed mężem. „Wrócę, jak tylko Alessia trochę podrośnie. Tylko dlaczego ludzkie dzieci rosną tak powoli? Mały wilk czy nawet pospolity szczeniak usamodzielnia się już po kilku miesiącach”.

Pierwsze tygodnie we trójkę potwierdziły intuicje Carli. Klasyczna rodzina to nie było rozwiązanie dla niej. Jeszcze jeden wynalazek konserwatywnego, zakłamanego społeczeństwa. Ogłupiające, podobne do siebie jak dwie pieluszki, dni i noce. „Nie używam mojego mózgu, mój mózg pokrywa się pleśnią, przestałam w ogóle myśleć. Tylko cały czas karmię i piorę. Co ja tu robię? Co ja robię?” – pytała samą siebie, wieszając na balkonie mokre ubrania. „Wszystko jest na odwrót. Muszę stąd uciec, uwolnić się, odnaleźć z powrotem sens”.

Carla sypiała coraz gorzej. Budziła się w nocy, wchodziła do pokoju małej i obserwowała jej bezszelestny sen. Następnie wracała do sypialni i z przerażeniem ogarniała przyzwyczajonym do ciemności wzrokiem nocny pejzaż mieszczańskiej stabilizacji: filcowe kapcie Leone, prezent od teściowej, statecznej matrony z Rzymu, starannie rozłożone na krześle ubranie, które czekało na kolejny dzień praktyk w szpitalu. Na nocnym stoliku leżała książka Automatyczna analiza wypisów szpitalnych pacjentów chorych na cukrzycę, okulary, paczka chusteczek higienicznych i środek do dezynfekcji rąk. „Nie, na to się nie da patrzeć! Duszno mi, duszno”. Carla otwierała skrzypiące drzwi na niewielki balkon i patrzyła na uśpione ulice miasta. Może powinna skoczyć? Trzecie piętro, za nisko na pewną śmierć. Kalectwo byłoby jeszcze większym więzieniem. Tak, jest złą matką; nie, po prostu nie urodziła się na matkę. Nie ma w sobie cierpliwej wierności, która charakteryzuje ospałe, łatwo tyjące kobiety. Zaraz, zaraz. Carla ma przecież inne zalety. Otarła wilgotny nos: jeszcze nic straconego. Jeszcze wiele przed nią. Nadrobi zaległości, wróci do Czerwonych Brygad, przecież zna tam prawie wszystkich.

Rok po urodzeniu córki Carla zostawiła ją z Leone. Napisała mu pożegnalny list: „Leone, odchodzę nie od ciebie, ale od życia, które toczy się w odwrotnym kierunku. Bądź dobry dla Alessii. Nigdy nie zapominajmy, że powstała z naszej miłości. To, co teraz się wydarza, nie jest waszą winą”.

Musiała dokonać wyboru. Z jednej strony czekał na nią słodkawy roztwór mydlin, uśmiech dziecka, leniwe wieczory przed pierwszym kolorowym telewizorem. Alternatywą była wielka historyczna zmiana, wilgoć piwnic i smak taniego wina w kolorze rewolucji. Na początku nie było jej łatwo. Koledzy z organizacji nie zareagowali entuzjastycznie na jej widok. Musiała na nowo pokazać, ile jest warta. Zamieszkała u Patrycji, znajomej z redakcji nieistniejącego już wtedy czasopisma „Z Gwiazdą”.

Gdzieś z tyłu głowy czaił się zapach dziecka, od czasu do czasu wydawało jej się, że słyszy w nocy płacz. Wbiegała do pokoju, w którym spała Patrycja, a następnie wracała na swoje łóżko.

Im bardziej chciała się wykazać w swojej odzyskanej roli, tym bardziej jej nie szło. Kilka razy popełniła drobne błędy – wysłała ulotki nie tam gdzie trzeba, pomyliła numery telefonów. Koledzy z organizacji wątpili w jej skuteczność, a nawet w szczerość jej intencji, chcieli Carlę nawet wykluczyć z komitetu propagandy, gdzie jeszcze dwa lata temu odgrywała tak ważną rolę.

Być może całe jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie Antonio, jeden z czołowych bojowników Czerwonych Brygad. Antonio. To on sprzeciwił się jej degradacji w szeregach grupy. Mówił, że są z tej samej gliny, że wyczuwa u niej ten sam rewolucyjny ogień. Zostali kochankami. Dawno, dawno temu. Carla musi się wysilić, żeby przypomnieć sobie kolor jego oczu. Czuje się skrępowana nagłą niesubordynacją pamięci, wspomnienia zbierają się nad jej zmęczoną głową, ale przecież to, co dawno minęło, nie ma dziś najmniejszego znaczenia. Nie ma już tamtego świata, nie ma jej, Carli Russo z podrobionymi dokumentami i spojrzeniem, w którym pali się bunt.

Życie posunęło się o kolejne dekady, przełożyło ciężar na nowe pokolenia. Sprawy społeczeństwa niewiele już Carlę zajmują. Liczy się tylko Bruno – jej dorastający wnuk. Odkąd przeszła na emeryturę, poświęciła mu wszystko. Oddawała stracony w młodości czas, swoje nieudane macierzyństwo. Antonio. Dlaczego o nim myśli, to przecież już zabliźniona przeszłość. Dotyk jego szorstkiej, gorącej dłoni.

Tak, Bruno był dla Carli największym powodem do dumy. Po wakacjach miał zacząć studia filozoficzne w Bolonii. Pozostawiła mu do dyspozycji letni apartament przy placu Tassa, który zwykle wynajmowała turystom. To w końcu jego ostatnie tygodnie w Sorrento. Pewnie już nigdy tu nie wróci. I wtedy cykl się zamknie.

Carla wróciła do rodzinnego Sorrento dopiero w 1982 roku. Miała prawie czterdzieści pięć lat, była zmęczona. Kilka miesięcy wcześniej zmarła jej babka, po której odziedziczyła piękną willę przy Via Capo, firma jubilerska dziadków została sprzedana konkurentom. Carla marzyła o stałej pracy i normalnym życiu. Czuła, że los śmieje jej się w twarz. Bertolucci właśnie nakręcił nowy film rozliczający krwawe lata siedemdziesiąte, lata jej najważniejszych życiowych wyborów: La Tragedia di un uomo ridicolo ( Tragedia człowieka śmiesznego) – Carla też czuła się ridicola. A więc to tak podsumowuje się bunt Czerwonych Brygad. Obejrzała wszystkie filmy Gianni Amelio, historie dzieci kwiatów zdradzonych przez rodziców, losy synów buntujących się przeciwko ojcom. Intelektualiści z Zachodu pisali o latach siedemdziesiątych w Italii jako o krwawej komedii, żałosnej donkiszoterii, wielkiej inflacji ideałów. Czerwony wybuch zakończył się szybko, jego uczestnicy nie zyskali nawet sławy Robin Hooda. Carla rozliczała swoją młodość w pośpiechu, trzeba było nauczyć się żyć z poczuciem, że jej ofiara nie przyniosła oczekiwanych rezultatów.

W głębi duszy nie czuła się prawdziwą komunistką. Nie lubiła klasy pracującej. Na zebraniach często mdliło ją od zapachu potu, a kiedy rozdawała ulotki pod zakładami samochodowymi, starała się je tak wręczać robotnikom, by nie musnąć ich zaczernionych smarem dłoni.

Widziała kiedyś w Wenecji osobliwe dzieło sztuki – zamalowaną na czerwono płachtę, na której siedziała żywa naga modelka. Praca ta wywołała wtedy sporo szumu – każdy chciał zobaczyć tę dziewczynę, tę imitację malarskiego aktu. Jej oczy były martwe, obojętne na entuzjazm młodych studentów architektury, nie cieszyła się z przychylnych spojrzeń krytyków, które ześlizgiwały się po jej bujnych piersiach. Wytrwała tak kilka tygodni, od rana do wieczora, w godzinach pracy muzeum. Rozbierała się codziennie przed publicznością, podnosiła tę prozaiczną czynność do rangi sztuki, ale wznosiła również wokół siebie szklaną przestrzeń, izolującą od zimna, gorąca i ludzkich uczuć.

Wiele lat później Carla przypomniała sobie ten niezwykły obraz. Ona sama też odgradzała się od partyjnych towarzyszy, chciała być uczestnikiem rewolucji, ale bez brudnych rąk. Tę całkowitą ofiarę z ducha i ciała, którą wówczas złożyła, odczuwała jako swego rodzaju wzniosłość, coś estetycznie nasyconego. Od lat próbowała znaleźć intelektualne usprawiedliwienie dla fiaska, którym okazała się jej działalność polityczna. Ciężko było jej się przed sobą przyznać, że poważnie się w życiu pogubiła. Postanowiła odnaleźć spokój pod starym adresem. Potrzebowała stałości, czegoś autentycznego, czegoś, co nie było ideologiczną mrzonką.

Południe Włoch niewiele się zmieniło przez ostatnie piętnaście lat. Kobiety nie dochodziły tu swoich praw, traciły talię po czterdziestce, farbowały włosy papką z ziół i wciąż przygotowywały smakowite bakłażany z parmezanem. Mężczyźni jak zawsze narzekali na bezrobocie i plotkowali o zmianach w mafijnych klanach. To cud, że w tamtych czasach Carli tak szybko udało się znaleźć pracę. Dzięki protekcji kolegi dostała angaż w redakcji popularnego „Il Mattino”. Została wolnym strzelcem, zarabiała nieźle. Miała się zająć sprawami kamorry, neapolitańskiej mafii. Znała dobrze mechanizmy konspiracji, mogła wykorzystać swoją wiedzę z podziemia w tropieniu zorganizowanej przestępczości. Nienawidziła mafii wystarczająco, żeby stłumić lęk, kiedy do redakcji przychodziły podejrzane anonimowe listy z jej nazwiskiem na kopercie.

Po zabójstwie reportera Giancarla Saniego przez kamorrę redaktor naczelny zaoferował Carli etat. Czy myślała kiedyś, że też może zginąć? Wiedziała dobrze, co się przytrafia wnikliwym reporterom. Może nawet strach ją pociągał. W końcu przez kilka lat w Brygadach spała z pistoletem pod poduszką. To Antonio nauczył ją obsługiwać broń. Jego ściągnięte brwi, zniewalające skupienie na pięknej twarzy. Stawała przed nim, czuła jego mocne ciało przylegające do jej pleców. Wyciągnięte ramiona, trzymające pistolet, obejmują ją całą. Połączeni na śmierć i życie. Tak wtedy myślała. Ale to był czas, o którym wolałaby zapomnieć. Czas, którego nie może sobie wybaczyć. Nie chciała o tym z nikim rozmawiać. Znajomi dziennikarze domyślali się, co Carla robiła przez te pięć lat, kiedy nie opublikowała ani jednego artykułu. To nie był przedłużony urlop macierzyński, jak napisała w życiorysie. Nikt nigdy nie widział jej na spacerze z dzieckiem. Przez te pięć lat nie dotknęła dziecięcego wózka ani małej lepkiej dłoni. Nie podgrzała butelki z mlekiem, którego kilka kropel upuszcza się na wewnętrzną stronę nadgarstka, by upewnić się co do właściwej temperatury.

Nie, Carla nie miała o sobie fałszywych wyobrażeń, nie uważała się za dobrą matkę. Ani nawet za dobrą aktywistkę (tak, aktywistkę – nienawidziła słowa „terror”, utożsamiała je z mafią). Wolała nie rozmyślać o historii, choć przecież nie był to już temat tabu. Wyrastało nowe pokolenie, które nic o tamtych czasach nie wiedziało. Czerwonobrygadziści zaczynali publikować pamiętniki, zwierzać się na łamach tygodników. Tak jak inne zaangażowane w ruch lewicowy kobiety, Carla wierzyła, że wtedy, w latach siedemdziesiątych, społeczeństwo potrzebowało jej bardziej niż wrzeszczący dzieciak. W przypływie dobrego humoru i zadowolenia z siebie byłaby skłonna przyznać z pokorą, że to metody, a nie ideały poniosły klęskę. Pewnie dałaby radę przekonać o tym swoich czytelników. Była w końcu niezłą dziennikarką.

Nie wszystko było przecież błędem. Młodość Carli została poświęcona dla tego kraju, to przecież szlachetna ofiara. Każdy uczciwy obywatel musi przyznać, że od kilku dziesięcioleci źle się działo w Italii, Italię toczył rak. Ona, Carla, chciała coś zrobić w tej sprawie, dokonać wraz z Antoniem uzdrawiającego cięcia. Korupcja, afery polityczne, fala zamachów, panosząca się coraz bardziej mafia. Opinia publiczna wrzucała całe zło do jednego worka. Terroryści, lewicowcy, mafiosi.

Trzeba było działać, sprzeciwić się jakoś choremu porządkowi, dowieść, co jest prawdziwym złem. Nie każdy miał odwagę. Wielu kolegów Carli znikało bez śladu. Mauro de Mauro, dziennikarz z Neapolu – znała go tylko ze słyszenia, zginął w 1971. Tajemnicą poliszynela było to, że ostatnie miesiące życia poświęcił tropieniu śladów planowanego przez neofaszystów zamachu stanu. Inny neapolitańczyk, Giovanni Spampinato, dostał osiem kul w brzuch, bo interesował się sprawą zniknięcia bogatego biznesmena z Sycylii. Mafia zabiła Maria Francese (Carla znała go przelotnie), bo przeprowadził jedyny w swoim rodzaju wywiad z żoną mafijnego bossa, który potem zlecił zabójstwo dziennikarza. W tym samym roku, Carla dobrze pamięta, Alessia miała wtedy zaledwie dziewięć lat, zginął redaktor naczelny „Osservatorio Politico”, Carmine Pecorelli. Wreszcie Walter Tobagi. Najbardziej bolesna dla Carli sprawa.

Nie, ona o niczym nie wiedziała, nie była już w Brigate Rosse, rzuciła im w twarz swoje fałszywe dokumenty, wyszła z podziemia w 1976. Tak, Alessia wciąż mówi o niej „terrorystka”, zasrane Czerwone Brygady, zabawa w zabijanie. Carla nie może się bronić. W końcu zostawiła Alessię, najpierw z ojcem, a potem, po jego śmierci w absurdalnym wypadku samochodowym, nie pojawiła się na dworcu, kiedy Alessia wraz z wynajętą opiekunką odjeżdżała do babki do Rzymu. Carla miała wtedy ufarbowane na blond włosy i zmienione imię: Maria.

Antonio mówił do niej zawsze „Maria”, nawet kiedy się kochali, szeptał to konspiracyjne imię. Czasem wydawało jej się, że śni, a prawdziwa Carla jest gdzieś daleko. Tak, w tych blond włosach Alessia pewnie by jej nawet nie poznała.

W ogóle to jakiś cud, że Carla nie wylądowała w więzieniu. Jej koleżanki z grupy odsiadywały po pięć, sześć lat. Alessia mogłaby wtedy jeszcze bardziej z niej szydzić, nazywać więźniarką, kryminalistką. Nie, Carla nigdy nie była w więzieniu innym niż jej własny dom i jej własne schorowane ciało.

Kiedy w 1974 złapano Renata i Alberta, założycieli Czerwonych Brygad, zaczęły się aresztowania. Carla już od jakiegoś czasu wątpiła w słuszność swoich decyzji. Widziała coraz jaśniej, że przede wszystkim winna jest coś córce, a dopiero potem światowej lewicy. Jej żelazne przekonania topiły się w wątpliwościach, czy metody Brygad są na pewno słuszne. Zabicie Tobagi przez jej kolegów to był szok. Właściwie jeszcze przed tym tragicznym zamachem Carla podjęła decyzję o wystąpieniu z szeregów. Zwlekała ze względu na Antonia. Wiedziała, że jeśli odejdzie, to nigdy go już nie zobaczy. Carla nikomu o nim nie opowiada. On jest jej tajemnicą. Ma po nim tylko jedną pamiątkę – pistolet, który podarował jej tuż przed rozstaniem. Nigdy się już z nim nie spotkała – Antonio został postrzelony przez policjanta w akcji ulicznej dwa lata po odejściu Carli z grupy.

Ich ostatnią pożegnalną noc pamięta ze wszystkimi szczegółami. Pod materacem leżał bilet na pociąg.

– To już jutro? – spytał Antonio. Zrobił to z taką stanowczością, jakby ustalał szczegóły nowej akcji.

– Tak.

Jednym ruchem odgarnął jej włosy. Uklękli przed sobą, nadzy. Antonio przycisnął Carlę do siebie. Jego pełne usta rozchyliły się na chwilę, może właśnie wtedy chciał jej powiedzieć coś ważnego, na co mu jednak nie starczyło odwagi. Wbił się w jej ciało, chciał je pokonać, zatrzymać, może nawet ukarać. Nie pocałował jej w usta, chciał, żeby cały czas na niego patrzyła. Przez chwilę położył głowę na jej piersiach, Carli wydawało się, że chce ją błagać, żeby została. Nie powiedział jednak ani słowa. Potem ich oczy już się nie spotkały, czuła jego silne dłonie na biodrach, fala gorąca rozlewała się po jej szyi i plecach. Drżenie, ostatni napierający na wnętrze ucisk absolutnej rozkoszy, wydech życia. Zasnął krótkim, niespokojnym, lepkim od potu snem. Ona nie zmrużyła oka, wchłaniała jego ciepło, które parowało w ostatnich godzinach świtu. Bała się wschodu słońca. Poduszka wilgotniała.

Ekspres do Rzymu odjeżdżał o 6.30. Carla wciąż czuła zapach Antonia, chociaż nie pozwoliła, żeby ją odprowadził na dworzec. Gwizd konduktora zapowiadał powrót do innego świata, do ludzi, którzy wciąż jej potrzebowali. Zostawiała za sobą miłość i pięć lat życia w suterenach. Przejrzała się w szybie wagonu: jej włosy odzyskiwały naturalny ciemnobrązowy kolor. Wyglądała prawie dokładnie tak jak tego wieczoru, kiedy odeszła od męża i córki. Była trochę szczuplejsza, na czole pojawiła się niewielka bruzda.

Carla zastukała do drzwi szarej kamienicy przy Via dei Greci, w której od prawie dwóch lat mieszkała z matką Leone jej ukochana Alessia. Łzy powitania. Czy jej wybaczą? Czy Alessia ją pozna? Pierwsze chwile były niezręczne, pełne nieudolnych gestów, hamowanych emocji i palącego wstydu. Carla wiedziała, że nie należy się zbyt wiele spodziewać po sześcioletnim dziecku. Uśmiech, zainteresowanie pluszowym królikiem okazało się większe niż zdziwienie tą obcą istotą, którą dziewczynka miała teraz nazywać matką.

Teściowa Carli była prostą kobietą. Uważała, że miejsce żony i matki jest w domu, w pobliżu maszynki do kawy. Nic dziwnego, że nigdy z Carlą nie znalazły wspólnego języka. Gdyby nie brak pieniędzy, na pewno nie zamieszkałyby razem. Carla do tej pory nie wie, jak wytrzymała te parę lat. Żyła w biegu, bieg ją uratował. Biegała po redakcjach, po brudnych mansardach, w których sypiała z kolegami z redakcji, po sklepach z zabawkami, gdzie próbowała oszukać kalendarz, kupując córce spóźnione urodzinowe prezenty. Zmieniała jej szkoły, bo Alessia nigdzie nie czuła się dobrze. Była agresywna, nieznośna, dziecko z piekła rodem – Carlę bolały te skargi rodziców i sąsiadów. Prowadzała córkę do pedagogów, którzy dawali nieskuteczne rady. Nie chcieli jej za nic winić. Nie mieli odwagi ani prawa. To prawo miała tylko Alessia i już jako dziecko często z niego korzystała.

W dniu swoich czterdziestych czwartych urodzin Carla podjęła wreszcie tę decyzję: wraca na Południe. Zajmie się porządnie Alessią. Ulokuje ją w tej samej szkole, w której sama przeżyła pierwszy zawód miłosny i wilgotne pocałunki za boiskiem. Kupi jej seledynową vespę. O takiej marzył wtedy każdy nastolatek. Wszystko się odmieni.

– Los się do nas uśmiechnie, zobaczysz, kochanie.

Wspomnienia prześlizgują się Carli po siwych włosach, czas oddala się i przybliża. Przeszłość wydaje się nagle zapowiedzią czegoś nowego, nie, lepiej przestać o tym wszystkim myśleć. Rachunek sumienia robiła już w końcu tysiąc razy. Są teraz pilniejsze sprawy.

„Ta kobieta zaraz tu będzie” – Carla gorączkowo układa w myśli scenariusz powitania. – Czy ja wymawiam prawidłowo jej imię? Malwina? Mal-wina, wina jak wino... Mam nadzieję, że będzie tak dyskretna, jak zapewniali mnie w agencji. Pokój na górze ma przygotowany, dzięki Bogu, nie będziemy dzielić łazienki. Na górze ma i wannę, i prysznic. Komfortowe warunki. Powinno jej się spodobać”.

Carla patrzy w okno, z napięciem obserwuje ruch statków w zatoce. „Pewnie weźmie Metro del Mare, choć mogłaby też po prostu przyjechać autobusem albo kolejką. Wszystkie przewodniki zachwalają drogę wodną, chyba nawet sama jej sugerowałam podróż po zatoce”. Widzę, jest metro wodne. Wpływa do portu. Teoretycznie ona może być na pokładzie. Może właśnie wysiada? Ciągnie za sobą ciężkie walizki? Dlaczego nie pozwoliła się odebrać w porcie? Po prostu zapuka tutaj za dwadzieścia minut, a ja jej otworzę. Jakby wpadła w odwiedziny w drodze na Capri”.

Czterolistność

Cierpliwie przepuszczam innych pasażerów. Mam więcej bagażu niż oni, zatarasowałabym przejście. A więc jestem na miejscu. Przepłynęłam Zatokę Neapolitańską w czterdzieści minut, bez najmniejszych objawów choroby morskiej, bez mdłości i lęku. To była wspaniała przejażdżka. Błogie kołysanie na morzu o głębokim szafirowym kolorze, w którym przegląda się majestatyczny Wezuwiusz. Czuję, jakbym była częścią jakiejś pięknej widokówki, nierzeczywistego albumu z innego, lepszego świata. Nie śpię już od dwóch dni, tępy ból głowy daje znać o sobie od czasu do czasu, ale nie jest w stanie zakłócić tego radosnego podniecenia. Prawie zapomniałam, że takie uczucie istnieje. Przyjemne łaskotanie w okolicy pępka. Wilgotne dłonie.

Moje dzisiejsze zmęczenie jest inne, w niczym nie przypomina tych dławiących momentów w szpitalu. Nie, nie myśleć teraz o przeszłości, skoncentrować się na tym, co jest, tylko ta chwila jest prawdziwa, tylko ta chwila się liczy, możemy jej dotknąć, spróbować. Wysuwam koniuszek języka, jakbym chciała polizać niewidzialną słodycz. Tak radziła mi kiedyś terapeutka. Niewiele już pamiętam z jej skomplikowanych wywodów, ale sztuczka z językiem czasem się przydaje.

Sorrento wisi na stromej skale, port jest w dole, ale kościoły, hotele i kolorowe parasole restauracji znajdują się kilkadziesiąt metrów ponad zatoką. Schodzimy z promu po kołyszącym się na wodzie mostku, muszę uważać, żeby nie stracić równowagi. Trzeba patrzeć pod nogi, chociaż najciekawsze widoki rozpościerają się tam, w górze. Wystrugana mistrzowskim dłutem skarpa, na niej co do milimetra rozłożone plastelinowe domki i pałace. Linia zabudowy drga w słońcu, stąd to wrażenie miękkiego konturu. Stoję w niezgrabnym rozkroku, absolutnie zachwycona. Mniej wzruszeni widokiem turyści rozchodzą się leniwie po porcie, większość ląduje w pobliskim barze. Przez chwilę myślę o szklance piwa. Nie, muszę jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Wyczytać kolejność kroków z malutkiego planu, na którym krzyżykiem zaznaczono mój nowy dom.

Droga prowadząca do centrum jest stroma, widzę zgarbione sylwetki wspinających się turystów i z rezygnacją patrzę na swój ciężki bagaż. A więc ostatni odcinek drogi do Carli Russo, nowej przystani, nowego adresu, będzie pod górę. To nic.

W tym oszałamiającym południowym błękicie wszystkie domy wydają się ładne. Białe kamienne wille, dające domownikom idealne schronienie przed upałem.

W słonecznym miasteczku każdy czuje się turystą, leniwym pochłaniaczem limoncello, beztroskim obywatelem świata z opaloną twarzą i wybielonymi zębami.

Trudno tu traktować jakiekolwiek zmartwienia poważnie, wszystko pachnie kanikułą, festynową dekoracją, wiecznie trwającą śródziemnomorską paradą beztroski.

Wspinaczka do tego świata jest mozolna. Taszczę na górę dwie ciężkie walizki, na szyi zaciska mi się czarna skóropodobna torebka. Dobrze, że wyrzuciłam reklamówkę z resztkami jedzenia. Moje opuchnięte nogi nie bardzo sobie radzą ze stromą ścieżką, utkaną z wyłowionych z morza kamieni. Po obu stronach drogi jest mur, można się o niego oprzeć, przyjemny chłód rozchodzi się po plecach. Krótki postój. Wdech i wydech. Chusteczka ściera krople potu i kurz. Widzę, jak w szczelinach muru wegetują małe roślinki i opasła muszla szukającego wilgoci ślimaka. Białe drobne kwiatki i koniczyna. Pełno koniczyny. Jeśli zmrużyć oczy, wydaje się, że wszystkie mają po cztery listki. Chcę ich dotknąć, niechcący wyrywam kilka z korzonkami. Ani jednej czterolistnej. Niemożliwe – zaczynam gorączkowo przeczesywać koniczynową ścianę.

Muszę znaleźć choćby jedną z czterema listkami, to na szczęście, przecież musi mi się udać. Jedna roślina wystarczy mi na cały pobyt tutaj. Dlaczego jej tu nie ma? Wszędzie tylko trzy, trzy głupie listki. Pospolite, zwyczajne, takie jak na skwerku w Kielcach. Co za idiotyczny zakład. Sama sprowokowałam tę dziecinną grę, wróżbę bez przyszłości. Trzeba iść dalej.

Taksówka, do której w końcu wsiadłam wyczerpana półgodzinną wspinaczką, stara srebrna lancia, wiezie mnie po wąskich uliczkach miasta. Oddycham głęboko i wycieram pot z czoła. Wszystko wygląda tak, jak to sobie wyobrażałam. Półotwarte drzwi starych kościołów, sklepiki z pamiątkami i cytrynowym likierem. Muszle porozkładane na stolikach ulicznych sprzedawców. Ciemnowłose, roześmiane kobiety w wydekoltowanych sukienkach. Jakaś elegancka Włoszka wręcza synowi olbrzymie lody. Śmieją się, matka kupuje też porcję dla siebie. Znów bolesne ukłucie. W Kielcach najlepsze lody kupowało się na Złotej, w niepozornej bramie, to były prawie slumsy. Żadnych szyldów ani reklam. Trzeba było znać adres, żeby tam trafić. No i odstać swoje w kolejce. Zwłaszcza latem. Sprzedawali tylko w czterech smakach. To i tak wydawało się wielkim luksusem. Chodziliśmy tam od czasu do czasu. Przed nami w ogonku młodziutkie zakonnice w czarnych długich welonach, prosto po mszy, z drobniakami w ukrytych kieszeniach habitu.

Znowu lodziarnia. Gelati. To pewnie po włosku „lody”, wspomnienie tamtego smaku ze Złotej jest zbyt uciążliwe.

Taksówka wspina się krętą drogą, ani na chwilę nie tracimy widoku morza. Mijamy dziki ogród pełen skarłowaciałych drzew pomarańczy, oliwek i rododendronów. Przez środek przepływa zapomniany przez wszystkich strumień, niosący wodę ze skał po drugiej stronie szosy. Przejeżdżamy koło eleganckich hoteli i wąskich, ledwie balansujących na kamienistej krawędzi domków, pod którymi stoją zaparkowane kolorowe skutery. Kierowca trąbi na spacerujących turystów, przy drodze właściwie nie ma chodnika – piesi i zmotoryzowani muszą dzielić się wąską, pełną zakrętów jezdnią, która według mojego małego planu prowadzi prosto do domu Carli. Przed nami zatrzymał się autobus, taksówkarz próbuje go wyprzedzić, ale manewr wydaje się zbyt ryzykowny. Stoimy niecierpliwie za kłębem spalin. Na jednej ze skał widzę kamienną tablicę i fragment sławiącego miasto poematu: „Vieni a Sorrento e vedi/ del Paradiso...