Pocałunki w Londynie - Catherine Rider - ebook + książka

Pocałunki w Londynie ebook

Catherine Rider

3,6

Opis

Czy istnieje coś bardziej magicznego niż rozświetlony bożonarodzeniowymi lampkami Londyn? Jason i Cassie spotykają się w tym mieście przypadkiem. Łączy ich wyjątkowa wrażliwość na sztukę i piękno, a także na niezwykłą aurę Bożego Narodzenia. On, Amerykanin, marzy o karierze aktorskiej, ona, Brytyjka, ma przykre doświadczenia związane ze światem teatru. Nastolatkowie poznają się na pokazie Nędzników i tego samego wieczoru postanawiają wspólnie odkrywać tajemnicze zakątki Londynu… Czy magia świąt będzie sprzyjała również magii serc? Poruszająca opowieść o dwójce zagubionych w wielkim mieście ludzi, którzy dowiadują się, że mimo rozczarowań i złamanych serc szczęście jest wciąż tuż obok.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (34 oceny)
6
11
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
meggy696

Nie oderwiesz się od lektury

Urocza
00
Audra_cat

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, ciepła i wciągająca opowieść, która jednocześnie może być małym przewodnikiem po Londynie. Polecam!
00
melania1987

Całkiem niezła

poznajemy artystyczną część Londynu razem z Cassie i Jasonem. ciepłą lekka historia
00
MalgorzataKoziel

Całkiem niezła

Trzecia część Pocałunki w ... porusza bardzo ciekawą tematykę, którą jest szeroko pojęty teatr. Nie spotkałam wcześniej takiej scenerii, dzięki temu czyta się przyjemnie i zainteresowaniem.
00
Kasiek18

Dobrze spędzony czas

Idealna na święta. Ciepła i lekko napisana. Polecam.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Rozdział pierwszy

Cassie

Poniedziałek, 17 grudnia 11.00

Za sześćdziesiąt siedem minut zerwę ze swoim chłopakiem.

Nie mogę zrobić tego teraz, chociaż siedzi obok mnie, bo jesteśmy w pociągu, który wlecze się przez ponury, przemysłowy krajobraz środkowej Anglii. Za godzinę dotrzemy do stacji Euston. Plus dwie minuty, żeby zabrać bagaże i wysiąść z pociągu na peron, i pewnie kolejne pięć, zanim zdobędę się na odwagę i w końcu to z siebie wyduszę.

W sumie sześćdziesiąt siedem minut. Mam nadzieję, że do tego czasu moje serce przestanie traktować klatkę piersiową jak trampolinę i znajdę w sobie siłę, żeby to zrobić.

Tak, wiem, to okrutne, że czekam, aż dojedziemy do Londynu, żeby powiedzieć Benowi coś, co postanowiłam prawie tydzień temu. Na swoją obronę mogę powiedzieć tyle, że to on zabukował dla nas niepodlegające zwrotowi bilety z uniwerku do domu. Nie mogłabym zerwać z nim, a potem tak po prostu siedzieć obok niego przez całą drogę.

Zapisał nas też na wolontariat w Ghanie, więc jestem dziewczyną, która nie tylko rzuca chłopaka przed Bożym Narodzeniem, ale i wypina się na Naprawdę Dobry Uczynek. Wkurza mnie to, że przez niego czuję się jak podła, i uświadamiam sobie, że przez ostatnie trzy miesiące naszego związku towarzyszył mi głównie żal.

Ben próbuje wziąć mnie za rękę, co jest trochę niezręczne, bo obie dłonie trzymam między kolanami – tylko w ten sposób mogę sprawić, że przestaną się trząść. Zostało jakieś sześćdziesiąt sześć minut, a ja czuję, że serce podchodzi mi do gardła. Dam radę. Dam radę. Ben ściska moją rękę, próbując wyciągnąć mi ją spomiędzy kolan, ale moje ramię robi się sztywne, jak gdyby było z kamienia, więc odpuszcza i wraca do lektury „The Economist”, przewracając kartki najgłośniej, jak się da. Próbuje poczuciem winy zmusić mnie, żebym wzięła go za rękę, a ja wściekam się na siebie za to, że wzdrygam się, jakbym naprawdę miała zamiar to zrobić.

Robienie tego, czego chcą ode mnie inni, to moja specjalność.

– Chodzi o croissanta? – wzdycha Ben.

Ach, tak, croissant ze szpinakiem, który kupił dla mnie. Leży nietknięty na moich udach.

– Prosiłam o szynkę i ser – odpowiadam, wyglądając przez okno. Szary, betonowy krajobraz jest dużo ciekawszy niż mój zamyślony, nadąsany chłopak, który specjalizuje się w podejmowaniu ważnych decyzji.

Jeszcze we wrześniu wydawało mi się to takie pociągające. Tyle że wtedy byłam onieśmielona uniwerkiem i tym, że po raz pierwszy zamieszkałam z dala od domu. Dobrze było być z kimś, kto zawsze wiedział, dokąd chce pójść i co zrobić, i kto potrafił mi powiedzieć, dokąd mam iść i co robić. Dzięki temu miałam mniej zmartwień.

Ale mniej więcej tydzień temu uświadomiłam sobie, że chcę mieć zmartwienia. I, co ważniejsze, po tym, jak przez długi, długi czas robiłam to, co kazali mi inni, może potrzebuję zmartwień.

A to znaczyło, że musiałam się wyrwać.

– Szpinak jest zdrowszy – mówi Ben.

Wiercę się na siedzeniu, żeby odsunąć się jak najdalej od niego.

– Nie o to prosiłam – mruczę.

Słyszę lekkie poruszenie w przedziale. Niektórzy pasażerowie zerkają ukradkiem, inni starają się udawać, że nie podsłuchują.

Ben ignoruje moje słowa i rozpakowuje własnego croissanta ze szpinakiem, co rusz szturchając mnie prawym ramieniem. Ma metr dziewięćdziesiąt pięć, więc to nie jego wina – jest jednym z tych gości, którzy przez cały czas wchodzą innym w paradę. Ale mimo wszystko.

– A poza tym jedzenie szpinaku jest lepsze dla środowiska… – ciągnie.

Wyłączam się, bo wielokrotnie słyszałam tę gadkę. O tym, jak to bez trudu uratowalibyśmy planetę, gdybyśmy wszyscy przeszli na wegetarianizm albo – jeszcze lepiej – na weganizm. Brzmi to tak, jak gdyby uniknięcie nieuchronnej globalnej katastrofy było naprawdę możliwe. Sęk w tym, że kiedy on o tym mówi, z czystej złośliwości już po paru zdaniach nabieram ochoty na stek, a koniec świata wydaje się niewielką ceną za to, że nie musiałabym więcej słuchać, jak rozprawia o tym, że gdybyśmy wszyscy byli wegetarianami, efekt cieplarniany do roku dwa tysiące pięćdziesiątego zmalałby o jakieś sześćdziesiąt trzy, siedemdziesiąt procent. Podaje też jakieś inne fakty i liczby – zapewne ważne, bo zawierają przecinki – tyle że ja kompletnie go nie słucham i główkuję nad tym, jak to możliwe, że jest w stanie zapamiętać wszystkie te dane i statystyki, a nie zauważył, że nigdy nie powiedziałam: „Tak, chciałabym zostać wegetarianką”? Że nigdy nie przyszło mi to do głowy i może właśnie dlatego nie możemy być razem.

Ponieważ to jest Ben, a Ben ma zawsze rację, założył, że pewnego dnia przestanę jeść mięso, żeby być taka jak on. Bo przecież wszyscy powinni być tacy jak on. Już po tym, jak pokłóciliśmy się o wegetarianizm pierwszy raz – na drugiej randce, kiedy powiedział, żebym zamówiła coś dla nas obojga, bo on musi odebrać telefon, a ja niewiele myśląc, wzięłam dla niego burrito z kurczakiem – powinniśmy byli się rozstać. Nie tylko zrobił mi wtedy wykład, ale wściekł się, kiedy powiedziałam, że zjem obie porcje i zastrzeliłam go pytaniem: „Czyli co, powinnam wyrzucić jedzenie? Czy to nie jest marnotrawstwo?”.

Prawdopodobnie nie powinniśmy byli dotrwać do randki numer trzy, ale dotrwaliśmy. Myślę, że jestem tak przyzwyczajona do tego, że ludzie mają wobec mnie rozmaite oczekiwania, a ja dostosowuję się do ich potrzeb, że w tej materii mam większą tolerancję niż przeciętny człowiek. Niektórzy powiedzą, że to dobrze, i po części się z nimi zgodzę, ale powiem im też, że takie wieczne przystosowywanie się może doprowadzić do różnych koszmarnych sytuacji, jak choćby dwugodzinna podróż pociągiem w towarzystwie kogoś, kogo tak naprawdę nie lubisz i kto oskarża cię o to, że pomagasz niszczyć Ziemię tylko dlatego, że nie chcesz potrzymać go za rękę.

Ben nadal mówi, ale jego głos zlewa się z turkotem pociągu. Opieram głowę o szybę, żeby nie musieć go słuchać, i cieszę się myślą, że jestem coraz bliżej Londynu – domu – i że pierwszy semestr na uniwersytecie naprawdę dobiegł końca. Tłumaczę sobie, że wszystko przez to, że popełniłam błąd, wybierając psychologię. A może dlatego, że uczelnia w małym miasteczku nie była odpowiednia dla miastowej dziewczyny takiej jak ja.

Fakt, że zawaliłam wszystkie zajęcia i zostałam wyrzucona, też ma z tym pewnie coś wspólnego.

Zapada między nami cisza, która trwa tak długo, że moje myśli zapuszczają się do miejsc, w których wolałabym nimi nie błądzić. Myślę o spotkaniu z rodzicami i o tym, że będę musiała im wytłumaczyć, że wylano mnie z kierunku, który od początku się im nie podobał. To znaczy nie podobał się mamie. Wątpię, by ojciec pamiętał, co studiowałam. Mogłabym wrócić do domu i powiedzieć mu, że jako główną specjalizację wybrałam scjentologię, a jako przedmiot dodatkowy – taniec go-go, a on zapytałby, jak podobają mi się zajęcia. Następnie poszedłby z herbatą do gabinetu, zamknął drzwi i zniknął na tak długo, aż zaczęłabym się zastanawiać, czy w ogóle żyje.

Ale mama… Mama będzie miała coś do powiedzenia. Da jasno do zrozumienia, że latem miała rację, kiedy mówiła, że zawód psychologa nie jest dla mnie. I że to cudownie, że chcę robić coś „normalnego”, ale jej zdaniem nie powinnam ignorować faktu, że „urodziłam się z darem”. Miała trzy miesiące na udoskonalenie swojego monologu, dlatego tym bardziej nie czekam na jego premierę. Liczę, że gdy do tego dojdzie – a dojdzie na pewno – matka po prostu przejdzie do meritum. Powie mi, że „wystarczy jeden telefon!” i trafię na kolejne przesłuchanie do jakiegoś krótkometrażowego filmu, którego pewnie nikt nigdy nie zobaczy.

Znowu będę aktorką, jak „jest mi pisane”.

Próbuję skupić się na czymś za oknem, na czymkolwiek, co odwróci moją uwagę od czekającej mnie reprymendy. Ale wszystko jest tylko rozmazaną smugą, a gdy przejeżdżamy przez tunele, widzę własną twarz odbitą w szybie i nie mogę znieść swojej żałosnej miny. Mama na pewno to wykorzysta i wytknie mi, że nie jestem po prostu smutna, ale jestem smutna dlatego, że wybrałam zły kierunek. Zamykam więc oczy i wsłuchuję się w dźwięk kół pociągu sunącego po szynach…

Uświadamiam sobie, że zasnęłam, kiedy płynący z głośników automatyczny kobiecy głos informuje, że dojeżdżamy do stacji Euston. Przecieram oczy, sprawdzam telefon i widzę, że jest dokładnie 12.00. Zostało mi siedem minut – siedem minut! Serce zaczyna walić mi jak szalone i zmuszam się, żeby oddychać spokojnie. Dam radę…

Kiedy tylko pociąg zaczyna zwalniać, Ben wstaje i nie czekając, aż zatrzyma się na dobre, zdejmuje z półki na bagaż nasze identyczne, niebieskie plecaki.

– Nie cieszysz się, że wysłaliśmy nasze rzeczy do Ghany tydzień wcześniej? – mówi, wyraźnie zadowolony z siebie. Uśmiecha się do mnie, a w jego niebieskich oczach pojawia się błysk. Jest tak podekscytowany, że nie pamięta już, że ignorowałam go przez całą drogę, nie wzięłam go za rękę i narzekałam na croissanta ze szpinakiem (którego, gdy nie patrzy, wyrzucam do kosza). – Dzięki temu jedziemy na lotnisko z niewielkim bagażem. Nie musimy dźwigać ciężkich walizek. Dotrzemy na miejsce świeży, wypoczęci i gotowi do działania.

Jego głos zdaje się mówić: „Jakie to ekscytujące?”. Ale twarz zdradza, że tak naprawdę myśli sobie: „Ależ jestem mądry!”.

Nie mówię nic i wstaję. Zarzucam torbę na ramię i wychodzę za nim na peron. Jest poniedziałek, pora lunchu, więc na stacji Euston panuje tłok. Mnóstwo ludzi wsiada do pociągu, z którego właśnie wysiedliśmy. Zastanawiam się, czy oni również wracają do domu na Boże Narodzenie. Założę się, że niewiele osób obawia się tych świąt tak jak ja i pewnie nikt nie zbiera się na odwagę, żeby zakończyć związek z osobą, z którą podróżuje.

Dam radę. To jak czytanie scenariusza, prawda?

Ben nie jest rodowitym londyńczykiem. Nigdy wcześniej nie było to dla mnie tak oczywiste jak teraz, kiedy widzę, jak zniecierpliwiony skręca gwałtownie w prawo, żeby wyminąć pasażerów, którzy jego zdaniem idą zbyt wolno, a zaraz potem zatrzymuje się jak wryty pod naporem ludzi idących w przeciwną stronę.

Londyńczyk wiedziałby, że należy trzymać się lewej.

Znowu mam to irytujące uczucie, jak gdyby moja dłoń żyła własnym życiem – tym razem uważa, że powinnam wziąć go za rękę i poprowadzić. Powstrzymuję się. W końcu będziemy parą jeszcze przez jakieś cztery minuty.

– Dobra… metro, gdzie jest metro?

Ben mówi do siebie, kiedy wychodzimy za bramki biletowe do hali głównej. W końcu dostrzega znak metra i rusza w tamtą stronę.

– Musimy dostać się do Paddington i wsiąść do Heathrow Express.

Robię za nim trzy kroki i zatrzymuję się. Mam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi.

– Ben, zaczekaj.

Dam radę.

Odwraca się i albo nie zauważa, albo nie dba o to, że potrąca kogoś plecakiem i że ten ktoś rzuca pod jego adresem kilka niemiłych słów. Jestem tak spięta, że nawet mnie to nie irytuje. Patrzy na mnie tymi dużymi, niebieskimi oczami, tak zaaferowany dotarciem na lotnisko, że zdaje się nie zwracać uwagi, że stoimy w samym środku tłumu ludzi.

To już. To ten moment. Słowa, które wypowiem za chwilę, zakończą nasz związek.

– Stąd nie dostaniesz się na Paddington… – Boże, prawie stchórzyłam! Ale jednak powiedziałam „nie dostaniesz” zamiast „nie dostaniemy”… jak gdyby w ogóle zwrócił na to uwagę. – Musisz pojechać metrem z Euston Square.

Patrzy na znak metra, na schody, po których powinien wejść, a w końcu na mnie.

– Myślisz, że nie opracowałem drogi? Będzie szybciej pojechać metrem stąd do King’s Cross i drugim z King’s Cross do Paddington.

– Nie, zaufaj mi. Będzie szybciej, jeśli przejdziesz stąd na Euston Square i tam złapiesz Circle, Hammersmith and City albo Metropolitan Line do Paddington.

Przechyla głowę, jakby chciał powiedzieć: „Aleś ty słodka”. Co z tego, że Londyn to moje rodzinne miasto i że spędziłam tu całe swoje życie, skoro on wie lepiej?

– Naprawdę wolałbym jechać metrem.

Wiem, jak to brzmi, ale nawet gdybym od dwóch godzin (dni, tygodni) nie planowała, że z nim zerwę, pakowanie się do metra tylko po to, żeby przejechać jeden przystanek, byłoby przysłowiową kroplą, która przepełnia czarę goryczy.

Ben odwraca się i rusza w stronę stacji. Dopiero jakieś dwadzieścia stóp dalej orientuje się, że nie ma mnie przy nim. Ogląda się za siebie i stojąc na szczycie schodów (podróżni wokół niego są tym po prostu zachwyceni) i próbując przekrzyczeć zgiełk, woła:

– Co ty wyprawiasz? Chodź!

Oburącz trzymam pasek plecaka i zaciskam dłonie, jak gdybym próbowała w ten sposób wycisnąć dość odwagi, żeby to zrobić; zwłaszcza, że moje sześćdziesiąt siedem minut dobiega właśnie końca. Lecz trzy słowa, które muszę powiedzieć – „Ja nie idę” – nie chcą przejść mi przez usta i uświadamiam sobie, że tak bardzo skupiałam się na tym, żeby znaleźć w sobie śmiałość i wypowiedzieć je na głos, że nie wzięłam pod uwagę tego, że będziemy mieli publiczność. Wszędzie dookoła ludzie spieszą w różnych kierunkach, pokonują dzielący nas dystans i szybciej niż Ben orientują się, co się dzieje. Siłą woli próbuję zmusić go, żeby zrozumiał, żeby skinieniem głowy pokazał mi, że wie, co próbuję mu powiedzieć, i by oszczędził mi przykrej konieczności zrobienia tego publicznie.

Ale to Ben. Jest tak skupiony na swoich starannie przemyślanych planach – i tak przyzwyczajony, że zawsze na wszystko się godzę – że najwyraźniej niczego nie załapał. A zatem to mnie przypadła niewdzięczna rola, której wykonawcę mój dawny nauczyciel aktorstwa nazywał Generałem – rola kogoś, kto ratuje schrzanioną scenę, improwizuje i zbiera wszystko do kupy, dopóki drugi aktor nie przypomni sobie swojej kwestii. Na scenie zwykle ratowałam sytuację w ciągu minuty, choć minuta ta ciągnęła się w nieskończoność.

Tymczasem teraz nie wiem, co powiedzieć. Zamiast tego zdejmuję plecak, wyciągam paszport, podnoszę go tak, żeby go zobaczył i przeklinam się w duchu za to, że robię wszystko z teatralnym rozmachem.

Nic na to nie poradzisz, skarbie – więc przestań próbować. To głos mamy; wiedziałam, że go usłyszę.

Ben wygląda, jakbym poprosiła go, żeby w pamięci pomnożył trzydzieści jeden przez trzysta dwadzieścia dwa.

– Wyjęłaś paszporty z mojego plecaka? Czemu? Przecież to ja za nie odpowiadam. Ty jesteś… roztrzepana. Ciągle gubisz klucze. Ja mam dwie pary zapasowych, pamiętasz? Myślisz, że to dobry pomysł, żebyś pilnowała paszportów?

Tym razem słowa przychodzą mi z większą łatwością.

– Mam tylko swój, bo… nie lecę.

Ben przewraca oczami.

– Dowcip naprawdę nie jest twoją mocną stroną, Cass. No chodź, przecież nie chcemy się spóźnić.

Wszędzie wokół nas ludzie zwalniają. Są tak zaaferowani tym, co się dzieje, że nawet nie denerwuje ich to, że Ben zablokował połowę schodów na stację metra. Nie mogę pozwolić, żeby cała ta sytuacja zmieniła się w trzyaktową farsę.

– Nie lecę – powtarzam, żałując, że nie mam głosu, który niesie się tak, że słychać go nawet pośród zgiełku londyńskiej stacji. Kolejne słowa powinny brzmieć: „To koniec”. I tym razem mam nadzieję, że Ben potrafi czytać między wierszami, że zrozumie podtekst… albo będzie tak wściekły, że zrywam z nim publicznie, że sam mi to powie.

Ale nie. Nadal wygląda na zdezorientowanego i uświadamiam sobie, że wcale nie jestem Generałem, który próbuje naprowadzić aktora z powrotem na jego kwestię. Ponieważ człowiek, który stoi ze mną na scenie, myśli, że gra w zupełnie innej sztuce.

– Znowu się denerwujesz? – Ben podbiega, by zmniejszyć dzielącą nas odległość. Staje koło mnie i kładzie mi rękę na ramieniu; gest, który miał mnie pocieszyć, wydaje się protekcjonalny.

– Rozmawialiśmy o tym – przypomina mi. – Mówiłem ci, że za kilka dni przestaniesz tęsknić za wygodami. Można żyć bez suszarki do włosów i wysyłania snacków czy jak to się tam nazywa, co pół godziny. Bo teraz naprawdę będziesz robiła coś ważnego.

Patrzę mu w oczy, chociaż nie jest to łatwe. Wiem, że jeśli wbiję wzrok w podłogę, ręka, która spoczywa na moim ramieniu, wyprowadzi mnie z dworca i zanim się zorientuję, będę na lotnisku. A wówczas Ben odkryje ze zgrozą, że nie zabukowałam biletu.

Wiem, to było trochę chamskie. Gdybyśmy byli innymi ludźmi, powiedziałabym mu wcześniej. Ale nie chciałam dać mu szansy na nakłonienie mnie do zmiany zdania… a sobie na ulegnięcie namowom. Jak już wspomniałam, robienie tego, czego chcą ode mnie inni, to moja specjalność. W głębi duszy wiedziałam, że ta rozmowa będzie możliwa tylko na moim własnym podwórku.

– Posłuchaj, to, co robisz, jest świetne – mówię. – Ale ja chyba się do tego nie nadaję.

Znowu przechyla głowę w ten cholerny, irytujący sposób.

– Teraz mi to mówisz…

– Nie… nie teraz. Mówiłam ci chyba ze sto razy, że nie jestem przekonana i że to nic pewnego. Albo że po tym wszystkim, co wydarzyło się w tym semestrze, najchętniej wróciłabym do domu. Potrzebuję czasu, żeby przemyśleć pewne rzeczy, poukładać sobie wszystko… Ale ty nigdy nie słuchałeś.

– Mówiłem ci, że to najlepszy sposób na to, żeby wszystko sobie poukładać.

Poczciwy Ben, nawet teraz próbuje ułatwić mi wszystko.

– Ale nie wiedziałeś, czego potrzebowałam, albo miałeś to gdzieś. Ty miałeś plany, a ja miałam się do nich dostosować. Tak jak z udawaniem, że twoja dziewczyna jest wegetarianką. Jak gdybyś myślał, że jeśli będziesz udawał wystarczająco długo, w końcu rzeczywiście nią zostanie.

– Aha, czyli jestem dupkiem, bo próbowałem zmienić swoją dziewczynę w dobrego człowieka?

Jeden z gapiów – nie wiem nawet który – wydaje stłumiony okrzyk, zanim ja to zrobię. Jestem tak zdumiona tym, co właśnie usłyszałam, że nawet nie próbuję odwrócić wzroku, żeby nie zobaczył, jak łzy napływają mi do oczu. Bycie z kimś, kto cię irytuje i kogo ty irytujesz, to jedno, ale co, jeśli twój chłopak uważa, że nie jesteś dobrym człowiekiem?

Wystarczy mi pięć sekund, żeby uświadomić sobie, że powiedział to, bo coś poszło nie po jego myśli. Przez trzy miesiące z nim zrozumiałam, że wcale mnie nie zna, co właśnie udowodnił. Nagle mam ochotę pocałować go za to, że wszystko mi ułatwił.

– Wracam do domu. – Odwracam się i idę w stronę wyjścia. Mam do pokonania jakieś sto stóp i gęsty tłum, nie wszyscy ludzie to nasza publiczność, ale gdy zostawiam Bena za sobą, czuję się lżejsza, jak gdybym pozbyła się ciężaru, który ciążył mi na sercu przez ostatnie tygodnie.

Nie spowalnia mnie nawet jego głos, który dolatuje do moich uszu.

– To niedorzeczne! Cassie! Naprawdę sobie idziesz? Co takiego ważnego będziesz robiła w domu? Spędzała cały wolny czas na stoisku z kosmetykami w Selfridges? Do późna w nocy wykłócała się w internecie z obcymi ludźmi o Wyspę miłości?

Śmieję się, zaskoczona, że poświęcił mi dość uwagi, żeby zapamiętać, że w wakacje przed wyjazdem do Keele namiętnie oglądałam ten program, co było moim wstydliwym sekretem.

– A może masz przymiarkę fioletowego kostiumu małpki?

Zatrzymuję się tak gwałtownie, że idąca za mną matka z dzieckiem prawie na mnie wpada. Uśmiecham się do niej przepraszająco i czekam, aż odejdzie wystarczająco daleko, żeby dziecko mnie nie słyszało.

Dopiero wtedy odwracam się i obrzucam Bena stekiem przekleństw.

Słysząc to, kilka osób wybucha śmiechem. Nie jestem pewna, ale jakiś koleś mówi chyba: „Wygarnij mu, laska”.

Odwracam się i ruszam przed siebie, a Ben za moimi plecami wykrzykuje, żebym nie oczekiwała od niego, że zajmie się walizkami, które wysłałam do Ghany, i że odda na cele charytatywne wszystkie moje rzeczy. Zaraz potem dodaje, że ma nadzieję, że nie będę miała nic przeciwko, a ton, jakim to mówi, sugeruje, że wcale, ale to wcale go to nie obchodzi.

Nawet nie zadaję sobie trudu, żeby poinformować go, że wysłałam wszystkie swoje rzeczy do Bloomsbury, do mieszkania ciotki Gemmy.

Kiedy wychodzę ze stacji Euston, czuję się taka lekka, że aż dziw bierze, że nie ulatuję w powietrze jak balon. Po trzech miesiącach na uniwersytecie, dwóch godzinach w pociągu i kilku koszmarnych minutach w hali, mam ochotę zobaczyć cokolwiek – nawet ciemne szkło i stal dworca Euston, który pod szarym grudniowym niebem wydaje się jeszcze bardziej przygnębiający. Nie wiem, dokąd pójść, więc idę przed siebie, aż docieram do dworca autobusowego przy Euston Road. Nawet niski warkot wlokących się drogą sznurów samochodów brzmi pocieszająco. Bo jestem w Londynie. W domu.

Zerkam za siebie i upewniwszy się, że stacja kolejowa została daleko w tyle, zdejmuję plecak i siadam na ławce na przystanku autobusowym. Euforia – Już po wszystkim! Zrobiłam to i zerwałam z Benem! – opada i zastępuje ją niepokój i dziwne uczucie podobne do mdłości. Bo teraz jedyne, co muszę zrobić, to…

Wrócić do domu. Kiedy powiedziałam rodzicom, że nie lecę do Ghany, uprzedziłam ich, że na kilka dni zatrzymam się u nieistniejącej przyjaciółki z Keele, która mieszka w Birmingham. (Chyba to było Birmingham). Zamierzałam pomieszkać przez kilka dni w pustym mieszkaniu ciotki Gemmy, zanim zbiorę się na odwagę i spotkam z mamą i tatą. Ale teraz równie dobrze mogę chwycić byka za rogi, wrócić do domu i mieć to już za sobą.

Sęk w tym, że moje ciało znowu jest sztywne, jak gdyby zmieniło się w kamień. Choćbym nie wiem jak się starała, nogi nie chcą się ruszyć. Zła na siebie kręcę głową. Nie po to załatwiłam sprawę z Benem, żeby teraz bać się powrotu do domu. To niedorzeczne!

Dźwięk klaksonu niemal przyprawia mnie o zawał. Kierowca autobusu mierzy mnie wściekłym spojrzeniem i gestem pyta, czy zamierzam wsiąść. Znowu robię przepraszającą minę i kręcę głową. Gość przewraca oczami i zamyka drzwi. Kiedy autobus rusza, moją uwagę przyciąga coś na jego boku: znajoma smuga czerwieni, bieli i błękitu… twarz dziewczyny… Kozeta! To plakat z informacją, że w okresie świątecznym, w poniedziałki, można oglądać dodatkowe, popołudniowe spektakle Nędzników.

Cóż, jeśli to nie jest znak, to nie wiem, co nim jest! Londyn zdecydował za mnie. W końcu nie ma lepszego sposobu, żeby przekonać się, czy jestem gotowa na rozmowę z mamą, niż pójście na Nędzników, popłakanie sobie solidnie i pozbycie się negatywnych emocji przed powrotem do domu. Sprawdzam godzinę w telefonie i uznaję, że jest na tyle wcześnie, że być może zdążę jeszcze na popołudniowy spektakl. Zbliżają się święta, więc szanse są nikłe, ale mam do wyboru – spróbować szczęścia przy kasie biletowej albo stawić czoła mamie.

Wybór jest oczywisty.

Rozdział drugi

Rozdział drugi

Jason

Poniedziałek 13.34

– Tato! Takich jak ja i ty, sprzedają po cenciaku za pęczek!

Problem z przesłuchaniem monologu ze Śmierci komiwojażera polega na tym, że próbuję przekonać organizatorów letnich warsztatów RADA1 Stage Works, że takich jak Biff Loman sprzedają po cenciaku za pęczek, a zarazem pokazać im, że Jason Malone jest jedyny w swoim rodzaju.

Kierownik – nieco korpulentny siwowłosy facet, siedzący przy stole między niską kobietą z fryzurą na chłopaka i chudzielcem z rudą kozią bródką – czyta kwestie Willy’ego monotonnym głosem z angielskim akcentem, przez co jeszcze bardziej wstydzę się tego, jak wrzeszczę.

Gdybym tak tego nie kochał, czułbym się trochę głupio, ale powtarzam sobie, że muszę przez to przejść: przyleciałem na to przesłuchanie aż do Londynu, więc jak mawia nasz trener futbolu, kiedy wychodzimy na boisko, muszę pokazać im, na co mnie stać. Sęk w tym, że jestem nie na boisku, tylko w maleńkim pokoiku. I pokażę im, na co mnie stać. Z hukiem opuszczam ręce na blat stołu, zmuszając swojego „partnera scenicznego”, żeby spojrzał na mnie znad scenariusza, kiedy padam na kolana.

– Tato, ja jestem nikim! – krzyczę, starając się mówić z brooklyńskim akcentem, który ćwiczyłem przez cały ostatni tydzień. – Nikim, nie rozumiesz? Już nie chcę robić ci na złość, po prostu jestem, kim jestem!

Patrzę w oczy kierownika i staram się nie zwracać uwagi na jego nieco zdumioną minę. Nie myślę o Willym Lomanie, ale o swojej mamie. Wyobrażam sobie, że właśnie powiedziałem jej, że po ukończeniu Columbii zamierzam zostać w Nowym Jorku i spróbuję zająć się aktorstwem, zamiast wracać do Austin i szukać „prawdziwej pracy”. Niemalże widzę rozczarowanie malujące się na jej twarzy i w piersi pęcznieje mi poczucie winy, bo złamałem jej serce i wbrew oczekiwaniom rodziców nie ustatkowałem się po college’u. Na trzy boleśnie długie sekundy poddaję się tym myślom i uczuciom, wiedząc, że wydarzy się jedna z dwóch rzeczy: albo do oczu napłyną mi łzy i dopełnią dzieła, albo zostanę zapamiętany jako idiota, który trochę za dużo krzyczał, a potem padł na kolana i stroił przed nimi głupie miny.

Kiedy łzy zaczynają płynąć mi po policzkach, robię, co mogę, żeby się nie uśmiechnąć, podczas gdy ja/Biff kończę i proszę Willy’ego: „Pozwól mi wreszcie odejść! Zabierz to swoje fałszywe marzenie i spal je, zanim się stanie nieszczęście”.

Nie wychodzę z roli, dopóki mój partner sceniczny nie pokiwa głową. Patrzy na pozostałą dwójkę. Wiem, że prowadzą bezgłośną rozmowę na mój temat, ale nie potrafię powiedzieć, co „mówią”, bo stoję i ocieram oczy. Kobieta podaje mi pudełko chusteczek.

– Dziękuję, proszę pani – mówię. To pierwsze od tygodnia trzy słowa wypowiedziane moim normalnym głosem z teksańskim akcentem. Zwykle nie identyfikuję się z postacią, w którą się wcielam, ale tak bardzo nie chciałem położyć tego przesłuchania, że tym razem postanowiłem to zrobić.

Kobieta, która podała mi chusteczki, uśmiecha się do mnie i odkłada pudełko z powrotem na stół.

– Dziękujemy, Jasonie. To było… – patrzy na mnie, a kąciki jej ust unoszą się nieznacznie; jest pod wrażeniem – …poruszające.

Mężczyźni przytakują. Ten, który „grał” razem ze mną, bębni palcami w scenariusz.

– Podoba mi się, że przedstawiłeś Biffa jako człowieka złamanego przez ojca. Dzięki temu, że byłeś tak przejmująco żałosny, Willy wydaje się jeszcze większym potworem.

Cieszę się, że ktoś nazwał mnie „tak przejmująco żałosnym”. Aktorstwo to dziwna branża.

– Dziękuję, proszę pana – powtarzam z akcentem, który mnie samemu wydaje się silny, i czuję, że powinienem uchylić niewidzialnego kapelusza. To taki odruch, kiedy czuję się niezręcznie – pochylam się nad źródłem owej niezręczności i obracam ją w żart. To działa w przypadku innych studentów Uniwersytetu Columbia, którzy myślą, że to takie swojskie i czarujące, ale nie jestem pewien, czy członkowie komisji RADA będą tego samego zdania.

– Zmieńmy trochę temat. – Chudzielec wstaje od stołu. Patrząc na jego rudą bródkę, jestem pewien, że grał Jago w Otellu i że nie powinienem mówić tego na głos. – Lubisz improwizować?

– Na pewno dam radę, proszę pana. – Improwizacja nie jest moją mocną stroną, ale jestem tak nakręcony tym, jak poszedł mi monolog, że zaczynam wierzyć, że to może być mój dzień.

A więc improwizujemy. Kozia Bródka udaje, że przechodzi przez drzwi, a ja próbuję zgadnąć, w jakim pomieszczeniu się znajduję. Tak sobie myślę, że może nabiję sobie punkty za inicjatywę, jeśli przejmę kontrolę nad sytuacją – podczas improwizacji nie ma złych odpowiedzi – udaję więc, że wycieram szklanki jak barman…

…a on przedstawia się, jako Ed Cooke, adwokat z urzędu, który przyszedł porozmawiać ze swoim klientem.

Posterunek policji? Koleś, trzeba było mówić tak od razu, zanim otworzyłem własny interes. Nie mogę tak po prostu zresetować się i nagle zostać detektywem, czy czego tam ode mnie chce. Jeśli to zrobię, spytają mnie, dlaczego upuściłem wycieraną szklankę. Dlaczego nie zareagowałem, kiedy roztrzaskała się u mych stóp. Muszę wymyślić powód, dla którego gliniarz miałby wycierać szklankę.

Szklankę… albo kubek! Kończę wycieranie i odstawiam kubek na biurko. Zarzucam nawet ścierkę na ramię.

– Wybacz, stary. Muszę trzymać kubek na biurku, bo ledwie wyniosę go do kuchni, cholerna Sandra robi sobie w nim pieprzoną zupę.

Brodacz jest kompletnie skołowany. Nie wiem, czy dlatego, że spodziewał się, że wcielę się w detektywa, czy może dlatego, że w ciągu pięciu minut przeszedłem od Brooklynu przez Teksas do Jasona Stathama. Wygląda, jakby nie miał pojęcia, co powiedzieć, więc spieszę mu z pomocą:

– Mówiłeś, że czego chcesz?

– Eee… – Strzela wzrokiem na prawo i lewo, próbując odzyskać panowanie nad sytuacją. Korci mnie, żeby zerknąć na pozostałą dwójkę i zobaczyć, co mówią ich miny, jak bardzo jest źle, ale nie wychodzę z roli.

– A tak, już wiem. Chciałeś się widzieć z Danielem Malone, tak? – Tak nazywa się mój ojciec i to pierwsze nazwisko, jakie przychodzi mi do głowy. Nie mam pojęcia, za co go aresztowali, ale muszę ciągnąć tę farsę. – Taa, widzę, że przyszedłeś do niego. Wyglądasz mi na takiego, co to przychodzi do Daniela Malone.

– Czyli jak? – Kozia Bródka w końcu włącza się do gry.

Dobra robota, Jasonie, myślę sobie. Teraz muszę skrytykować jego wygląd.

– No wiesz… trochę nie teges. Masz jakąś taką… niewyjściową facjatę.

Kobieta za biurkiem parska. Kozia Bródka rozdziawia usta, jakby się zastanawiał, czy powinien wziąć tę zniewagę do siebie.

Boże, wszystko spieprzyłem. Dłużej tego nie zniosę, udaję więc, że wciskam guzik i pokazuję „Edowi”, że może wejść i porozmawiać ze śledczymi. Mogę mieć tylko nadzieję, że facet ma poczucie humoru.

Niestety nie.

Patrzy na mnie przez chwilę, jak gdyby on i jego postać pytali: „Czy ten koleś jest prawdziwy?”. Zaraz potem sztywnym krokiem wraca za biurko, a zasiadająca w komisji babka mówi tylko:

– To była całkiem niezła… scenka.

Mam nadzieję, że gdzieś w tym budynku ktoś właśnie zaprósza ogień, bo tylko alarm przeciwpożarowy może uratować to przesłuchanie. Kozia Bródka chciał improwizować, no to wczułem się w epizodyczną rolę, jakby RADA prowadziła przesłuchania do ról epizodycznych!

Kobieta wstaje od stołu. Facet z bródką odwraca się do mnie plecami – pewnie dalej wścieka się o to, że powiedziałem mu, że ma niewyjściową facjatę. A gość, który kilka minut temu był moim ojcem, gapi się na mnie, jakby próbował pojąć, co tu się, do cholery, wydarzyło.

Poniekąd nadal gra mojego ojca.

Kobieta dziękuje mi, że przyszedłem, i zapewnia, że będziemy w kontakcie. Nie jestem pewien, ale to chyba znaczy to samo, co: „Do zobaczenia. Proszę do nas nie pisać z pytaniami o naszą decyzję”. Udaję, że się nie martwię, i wkładam w to niemal tyle wysiłku, ile chwilę temu w przesłuchanie – jeśli zdradzę się ze swoimi uczuciami, naprawdę uznają, że jestem przejmująco żałosny.

Idę ulicami londyńskiego Soho, potrącany co rusz tak przez turystów, jak i przez mieszkańców. Jestem oszołomiony i sam właściwie nie wiem, dokąd zmierzam. Nie zauważam nawet żylastego budowlańca w odblaskowej kamizelce, dopóki mnie nie odpycha i nie nazywa „ciołkiem”. Nie wiem, co to takiego „ciołek”, ale na pewno coś obraźliwego.

Jestem zażenowany, w głowie mi szumi, jakby przelewały się przez nią strumienie wody. Podnoszę wzrok, jakbym chciał zapytać szarego, grudniowego nieba, czy wie może, co sobie myślałem, wcielając się w Stathama? Zwykle udaję go na imprezach, żeby rozśmieszyć ludzi. Tymczasem wchodzę na przesłuchanie, staję przed komisją i zaczynam nawijać uliczną gadką, jak gdyby to był jedyny słuszny wybór. W życiu mnie nie przyjmą, a to oznacza, że nie będę mógł wrócić do domu i doprowadzić rodziców na skraj rozpaczy, kiedy oznajmię, że chcę rzucić prawo i pójść do szkoły aktorskiej. Że chcę odejść od scenariusza (improwizować!) i przekonać się, czy odniosę sukces w czymś, co kocham, zamiast iść w ślady ojca i zostać prawnikiem. Gdybym oświadczył im, że dostałem się na prestiżową uczelnię – tata byłby przynajmniej szczęśliwy, że ma w nazwie słowo „Królewski” – nie mogliby mi zarzucić, że się łudzę i bujam w obłokach. I nawet gdyby nie zrozumieli, dlaczego tak bardzo to kocham, może pogodziliby się z faktem, że jestem w tym dobry i mam talent. I że, być może, jest to moja przyszłość.

Ale teraz to bez znaczenia, bo dałem ciała na przesłuchaniu i wszystko schrzaniłem.

Idę dalej, zmuszając się do lawirowania w tłumie z nieco większą uwagą. Dzięki semestrowi w Nowym Jorku ta umiejętność weszła mi w krew. Zatrzymuję się, kiedy docieram do skrzyżowania Wardour Street i Shaftesbury Avenue, która – z tego, co wiem – jest mekką londyńskich teatromanów. Tak bardzo chciałem ją zobaczyć, a ona wygląda jak zwykła, ruchliwa ulica.

Poprawiam plecak. Jest ciężki. Wpakowałem do niego rozpinany sweter, bluzę z kapturem i marynarkę sportową, bo przed przesłuchaniem byłem tak zdenerwowany, że do końca nie wiedziałem, co na siebie włożyć.

Zdejmuję go, stawiam na ziemi i przetrząsam w poszukiwaniu komórki. Muszę napisać do Charlotte i zapytać, jak dotrzeć do jej domu. Mówiła mi, ale nazwa każdej stacji londyńskiego metra brzmi jak nazwa pysznego deseru i wszystkie mi się pomieszały. Charlotte mieszka zaraz za centrum w miejscu zwanym Hampstead. Odpisuje od razu, podając najlepsze połączenia, a na koniec dopisuje jeszcze:

Muszę cię ostrzec – chłopak kutafon rzucił właśnie moją młodszą siostrzyczkę.

(Zastanawiam się, czy „kutafon” to to samo co „ciołek”…)

Trochę tu nerwowo, więc może lepiej spędź trochę czasu na mieście… chyba że chcesz razem ze mną ocierać łzy.

Odpisuję, że nie będę się spieszył, i zastanawiam się, czy nie powinienem przebukować lotu do domu. Miałem zostać do soboty wieczorem, ale zakładałem, że będę się świetnie bawił w euforii po tym, jak dostanę się do RADA. A nie, że będę przybity po tym, jak upokorzę się przed komisją. Osowiały gość to ostatnia rzecz, jakiej potrzeba teraz rodzinie Charlotte, zmagającej się z rozpaczą porzuconej nastolatki.

Pytanie tylko, czy lepiej być osowiałym w obcym mieście, czy raczej w domu, z kumplami z liceum, rozkładając na czynniki pierwsze ostatni mecz szkolnej drużyny? Siedzieć u kogoś w piwnicy, pić przemycone ukradkiem piwo i porównywać się z tegorocznymi maturzystami. Nudzić się jak mops.

Nie, nie, nie dałbym rady. Cała ta rywalizacja, głupie piosenki. Mój kumpel, Kyle, opowiadający o tym, jak chciałby, żebyśmy to my byli na boisku i zmuszający mnie do oglądania filmików, które zwykle przesyła mi na Whatsappie.

No i Taylor. Jeśli wrócę do domu, zobaczę Taylor. Będę musiał.

I nagle kątem oka widzę znajomą twarz, która rozjaśnia budynek na rogu po drugiej stronie Wardour Street. Twarz równie ponurą jak niebo, która jednak wydaje mi się absolutnie piękna. Kozeta! Przez to wszystko zapomniałem, że w Londynie po trzydziestu latach wciąż wystawiają Nędzników. To mój ulubiony musical, odkąd rodzice wzięli mnie na niego do Dallas, kiedy miałem dziewięć lat – chociaż teraz za każdym razem, gdy wyobrażam sobie samobójstwo Javerta, słyszę głos Russella Crowe.

To jedyna okazja, żeby to naprawić.

Przyspieszam, patrzę na drzwi teatru i widzę dziewczynę o mieszanych korzeniach w wełnianym, kraciastym palcie, z zarzuconym na ramię niebieskim plecakiem, która niemal wbiega do środka. Zatrzymuję się i piszę do Charlotte, że mogę wrócić nawet później, niż planowałem, po czym wyciszam telefon i wchodzę do środka. Kilka godzin w ciemnym teatrze, w świecie innym od tego, gdzie właśnie obraziłem gościa z kozią bródką, jest dokładnie tym, czego mi teraz potrzeba.

RADA (Royal Academy of Dramatic Arts) – Królewska Akademia Sztuki Dramatycznej. [wróć]

Rozdział trzeci

Rozdział trzeci

Cassie

Poniedziałek 14.00

– Wyprzedane?

Gość w okienku przytakuje. Minę ma ponurą, jakby oznajmiał właśnie, że zostało mi pół roku życia. – Przed świętami zawsze jest więcej grupowych rezerwacji. – Mówiąc to, wskazuje na sklepik z napojami, gdzie trójka dzieciaków w pomarańczowych kamizelkach odblaskowych stoi wokół udręczonej kobiety, która niespiesznie wręcza im butelki z wodą. – A tak między nami, może lepiej, że nie zobaczy pani popołudniowego spektaklu; mamy dwie grupy szkolne na pierwszym balkonie i myślę, że dzieciaki mogą być trochę hm, nerwowe.

Otępiała kiwam głową i się odwracam. Słyszę jeszcze, jak mówi, że być może będą jakieś zwroty na wieczorny spektakl, ale podejrzewam, że do tego czasu wrócę już do domu i będę zmuszona porozmawiać z mamą.

To znaczy mama będzie mówić.

Zamierzam wyjść, kiedy drzwi otwierają się i do środka wchodzi wysoki blondyn w ciemnoszarej dwurzędowej kurtce. Chcąc uniknąć zderzenia, pospiesznie wykręcam półpiruet. Wysokie kości policzkowe, kwadratowa szczęka i wystająca spod kurtki koszula w czarno-czerwoną kratę sugerują, że to Amerykanin, jeszcze zanim otworzy usta, żeby powiedzieć:

– Przepraszam panią. Nic się pani nie stało?

Pani? Wiem, że po podróży z Keele wyglądam na zmęczoną, a do tego towarzystwo Bena kompletnie mnie wycieńczyło, ale on i ja musimy być mniej więcej w tym samym wieku.

– Jeśli chciałeś kupić bilet – mówię, kiedy mija mnie, żeby podejść do okienka – daj sobie spokój. Mają komplet.

– Psiakrew! – Maskuję parsknięcie udawanym kaszlem. – Jesteś pewna?

Opanowuję się. Jeśli jeszcze powie „do diaska”, stracę nad sobą kontrolę.

– Tak, niestety. To wkurzające, bo akurat teraz chętnie zobaczyłabym mój ulubiony musical. Pewnie pójdę do domu i obejrzę film.

Spogląda na mnie. Jego oczy mają tę głęboką brązową barwę, od której robi mi się ciepło, chociaż patrzy z takim niedowierzaniem.

– Żartujesz sobie, tak? Nadal mam koszmary z Russellem Crowem.

Nawet nie próbuję ukryć rozbawienia, ale odruchowo chowam ręce do kieszeni, żeby nie dotykać włosów, które – czuję to – poskręcały się i zmierzwiły, a ja mam ochotę je przygładzić, co w tej sytuacji byłoby dość wymowne. A to chyba nie jest najlepszy pomysł, żeby obcy chłopak pomyślał sobie, że spotkanie z nim sprawiło, że nagle zaczęłam przejmować się swoim wyglądem.

– Mam nadzieję, że nie przyjechałeś u specjalnie po to, żeby go zobaczyć.

– Nie, nie… – Wzrusza ramionami. – To był impuls. Miałem kiepski dzień i nagle na niebie pojawiła się twarz Kozety. Pomyślałem, że byłoby fajnie.

– Wojna – rzucam, ale z jego miny wnioskuję, że w Stanach albo nie znają gry w wojnę, albo nazywają ją inaczej. – To znaczy: u mnie to samo.

– Przepraszam…

W naszą stronę idzie ubrana w długą parkę kobieta w średnim wieku.

– Dobrze słyszałam, że szukacie biletów? Macie szczęście. – Przez chwilę przetrząsa zawartość torebki. – Mam jeden wolny. Miałam iść z kuzynką, ale utknęła w metrze i nie zdąży.

Zamierzam zrobić pełną współczucia minę mówiącą, jak bardzo jest mi przykro, ale Teksańczyk wali prosto z mostu i pyta ją, ile chce za bilet.

– To mój ostatni dzień w mieście – tłumaczy – i byłoby super, gdybym po powrocie do domu mógł powiedzieć mamie, że widziałem w Londynie jej ulubiony musical.

Poważnie? Naprawdę nie zamierza zapytać mnie, jak bardzo ja chcę zobaczyć Nędzników? I kto w ogóle jeszcze mówi „super”?

Kobieta patrzy na niego, niewątpliwie zaintrygowana jego akcentem. A może kośćmi policzkowym. Albo brązowymi oczami. Nie powiem, żebym ją za to obwiniała, ale wciąż jestem zła o to, jak szybko mnie zdradził.

– Naprawdę, to jej ulubiony musical?

– Właśnie tak, proszę pani. Nauczyłem się śpiewać Jeden dzień dłużej, zanim poznałem piosenkę o alfabecie! Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale nawet smutne piosenki sprawiają, że czuję się szczęśliwy, bo przypominają mi dzieciństwo.

Kobieta uśmiecha się, urzeczona tą nostalgią, a ja gapię się na niego i zaciskam zęby, żeby nie wybuchnąć. Pewnie oddałabym mu bilet, bo jest turystą, a ja tu mieszkam i wszystko wskazuje na to, że Nędznicy nie zostaną zdjęci z afisza nawet wtedy, gdy moje wnuki będą miały tyle lat co ja teraz. Ale zrobił z tego rywalizację, a skoro byłam na tyle odważna, żeby rozstać się z Benem, nie ma szans, żebym poddała się walkowerem. Podchodzę i staję obok nich.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale ile chce pani za ten bilet? Chętnie zapłacę nieco więcej.

Kobieta ściska wejściówkę w dłoni, patrząc to na mnie, to na Amerykanina. Z jej spojrzenia, które uparcie wraca do niego, wnioskuję, że myśli sobie: chłopak, który kocha swoją matkę, kontra dziewczyna, która chce zobaczyć musical…

Nie jestem dumna z tego, co zamierzam zrobić, ale to jest wojna.

– Pytam tylko dlatego – tłumaczę kobiecie – że miałam fatalny dzień. A właściwie cały semestr. Wyleciałam z uniwerku, bo zawaliłam wszystkie zajęcia. Nawet teorię krytyczną, a tam miało nie być złych odpowiedzi! Nadal nie mam pojęcia, czym jest przeklęta semiotyka… – Akurat to zaliczyłam, ale improwizuję i nie chcę wciskać kobiecie łzawej bajeczki, tylko historię, która sprawi, że pomyśli: ta dziewczyna zasłużyła na to, żeby spotkało ją dziś coś miłego. Przez cały czas, kiedy mówię, mam w głowie listę rzeczy, które rzeczywiście mnie przygnębiły: pogrzeb babci cztery lata temu; to, jak znęcano się nade mną w szkole; zabawne, pełne współczucia miny ludzi zasiadających w komisji po jednym z moich występów; chociaż staram się nie mrugać, żeby łzy nie napłynęły mi do oczu. – …przyszłam tu pieszo aż ze stacji Euston. Miałam wrócić do domu, ale nie mogę. Mama będzie mną taka rozczarowana…

– Boże. – Teksańczyk przejmuje kontrolę nad moją sceną. – Tak mi przykro, że miałaś kiepski dzień. Nie chcę być bezczelny, ale moja mama byłaby przeszczęśliwa, gdyby wiedziała, że w końcu udało mi się zobaczyć Nędzników.

Kobieta z biletem znów patrzy na niego.

– Jak to „w końcu”? – pyta.

Chłopak wbija ręce w kieszenie i kuli ramiona.

– Widzi pani… Dawno temu, latem, chciała wziąć na Nędzników mnie i moją siostrę. Miałem osiem lat i do Austin przyjechał teatr objazdowy, ale zepsuł nam się samochód na autostradzie I-35 i nie dotarliśmy na miejsce. Wtedy pierwszy raz widziałem, jak moja mama płacze. Do końca wakacji chodziła smutna i powtarzała, że „nas zawiodła”.

Kobieta przechyla głowę, przejęta jego występem – bo to był występ. Jestem tego pewna. Zbyt szybko przeskoczył od „cholera” do łzawej historyjki. Co prawda szklą mu się oczy, ale jego głos nawet nie zadrżał – sprawia wrażenie smutnego, ale wszystko, co mówi, jest jasne jak słońce.

On też gra! Teraz, kiedy wiem, że oboje kłamiemy, nie mam skrupułów, żeby z nim rywalizować.

– Ty przynajmniej spędzisz święta w domu, z mamą. Moja, kiedy się dowie, że wywalili mnie z uczelni, wyrzuci mnie na bruk!

Kobieta parska. Posunęłam się za daleko.

– Moja mama jest… surowa – tłumaczę, żeby odzyskać jej sympatię, ale ona patrzy na Amerykanina, jakby w ogóle mnie tam nie było, i mówi, że może mu sprzedać bilet za dwadzieścia pięć funtów. Teksańczyk wyciąga gotówkę z portfela i wręcza jej pieniądze, a ona podaje mu bilet i z telefonem przy uchu rusza do wyjścia, zostawiając nas samych. Stoimy tak w niezręcznej ciszy i gapimy się na siebie.

Na twarzy chłopaka powoli rozkwita uśmiech, o którym od dziecka słyszał pewnie, że jest „taki uroczy”.

– To by było na tyle?

– Wal się – rzucam. Pospiesznie wychodzę na Shaftesbury Avenue i kiedy mroźne, grudniowe powietrze uderza mnie w twarz, uświadamiam sobie, że się zaczerwieniłam. Na drodze utworzył się korek i jedyne, co widzę, to ciąg piętrowych autobusów. Na boku jednego z nich widnieje reklama książki pod tytułem Zemsta: Kara o jakimś gościu imieniem Donnie, który „SIĘ DOIGRAŁ… ZNOWU”. Wygląda na to, że jest to kontynuacja jakiegoś bestsellera, o którym w życiu nie słyszałam, ale myślę, że tata ucieszyłby się z takiego prezentu. Choć pewnie nie tak jak mama ze swojego, czyli prawa do tego, żeby powiedzieć mi: „A nie mówiłam?”, oraz rozbudzonej na nowo chęci, żeby chwycić za telefon i zadzwonić najpierw do producenta, a potem do przyjaciół organizujących castingi z informacją, że „moja Cassie wróciła do gry”.

Raczej nie sądzę, żeby coś z tego wyszło, bo kontakty mamy w branży nie są tak cenne, jak twierdzi. Gdyby tak było, wątpię, żeby ostatnią „okazją”, którą próbowała kusić mnie przez całe lato, było przesłuchanie do roli jednej z małpek w porannym sobotnim programie o nazwie – tak, tak – Małpi gaj. Miałabym dziesięć godzin dziennie chodzić w kostiumie, od czasu do czasu wpadać do basenu z piłkami, a także brać udział w skeczu, podczas którego publiczność złożona głównie z pięciolatków rzuca w małpki ciastkami z kremem. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo mama nigdy nie wytłumaczyła mi, o co właściwie chodzi. Była podekscytowana, bo matka operatora kamery była ważną producentką i gdybym się z nim zaprzyjaźniła, może udałoby mi się dostać na profesjonalne przesłuchania. Powiedziałam o tym Benowi tego wieczoru, gdy niefortunnie zamówiłam burrito (chyba w ramach przeprosin), ale nie sądziłam, że wykorzysta to przeciwko mnie, tak jak dziś. Teraz, kiedy o tym myślę, powinnam się była tego spodziewać, zwłaszcza że najbardziej interesowało go, czy operator kamery jest facetem i co dokładnie miała na myśli mama, mówiąc, żebym się z nim „zaprzyjaźniła”.

Dzięki Bogu, że powiedziała mi o tym przez telefon. Gdybym była w domu i czuła na sobie jej wzrok, wiedząc, że oczekuje odpowiedzi, mogłabym się zgodzić. To właśnie tamtego dnia uświadomiłam sobie, dlaczego wybrałam Keele – jeśli mama nie miała jak spojrzeć mi w oczy, nie mogła namówić mnie, żebym się zgodziła na najgorszy z jej pomysłów. A nie miała jak spojrzeć mi w oczy, jeśli byłam w innej części kraju. To oznaczało Keele i psychologię – miałam nadzieję, że przy okazji nauczę się, jak przechytrzyć mamę. Niestety dwa wykłady później wiedziałam już, że uczenie się o strukturalizmie wcale mi się nie przyda, za to w Boże Narodzenie mama rozjedzie mnie jak walec. (Może właśnie dlatego nie powiedziałam Benowi od razu, że nie zamierzam zgodzić się na jego plan wolontariatu w ferie).

Po czwartym albo piątym wykładzie i pierwszej pracy pisemnej skrytykowanej przez wykładowcę, zaczęłam myśleć, że może jednak nie nadaję się na psychologa. Nie poddawałam się jednak, bo było to coś innego, praktycznego – tak bardzo praktycznego! – a podczas kłótni z mamą tata pierwszy raz w życiu wziął moją stronę i stwierdził, że dobrze robię, chcąc zdobyć „prawdziwe” wykształcenie. Mama w końcu dała za wygraną i skwitowała słowa ojca stwierdzeniem: „To tylko plan awaryjny”.

Teraz to już nie jest nawet plan awaryjny.

Teraz jestem dziewczyną bez przyszłości. Nienawidzę aktorstwa, ale najwyraźniej nie nadaję się do niczego innego.

Dopiero stojąc w przedświątecznym tłumie, lekko potrącana przez ludzi w puchowych kurtkach, niosących pękate torby z zakupami, uświadamiam sobie, jak bardzo jestem zagubiona. Nie ma dla mnie miejsca na Nędznikach ani w domu, do którego boję się wrócić; nie mam nawet chłopaka, z którym mogłabym uciec. Teraz łzy naprawdę napływają mi do oczu, bo nie tylko nie poradziłam sobie z życiem, ale okazałam się gorszą aktorką od byle Teksańczyka. Teksańczyka, który przez sekundę wydał mi się „fajny” (do czasu aż dupek nie sprzątnął mi biletu sprzed nosa). Myślenie o tym sprawia, że czuję wściekłość na Bena, na mamę, nawet na siebie – bo wszystko, co zrobiliśmy, doprowadziło mnie do chwili, gdy byłam gotowa zrobić z siebie widowisko tylko po to, żeby dostać się na spektakl.

– Przepraszam.

Kobieta od biletu stoi przy wejściu do teatru i chowa telefon z powrotem do torby. Widząc, w jakim jestem stanie, marszczy czoło i mam ochotę się roześmiać, kiedy wyobrażam sobie, jak myśli: Kurczę, może w absurdalnej historii tej dziewczyny było jednak ziarno prawdy.

– Tak? – Wycieram oczy i odwracam się w jej stronę.

Trzyma wciąż dłoń w torbie. Chwilę później wyciąga dwa bilety.

– Wygląda na to, że mam jeszcze jeden wolny bilet.

Jestem tak podekscytowana, że prawie nie słyszę, jak tłumaczy, że miała dziś wyskoczyć razem z kuzynkami, ale jedna z nich (Michelle) nie zdąży na czas, a druga (Sharon) zmieniła zdanie.

– …i jeśli mam być szczera, trochę wkurzyłam się na Sharon za to, że odwołała wszystko w ostatniej chwili. Pewnie dowiedziała się, że Michelle nie da rady i uznała, że woli zostać w domu.

Kiedy wyciągam portfel z plecaka, mało nie wypada mi z ręki. Wyjmuję z niego trzy banknoty dziesięciofuntowe i wyciągam w jej stronę. Kobieta sięga do kieszeni.

– Powinnam mieć gdzieś drobne.

– Nie trzeba – mówię i biorę bilet. – Wyświadczyła mi pani ogromną przysługę. Wesołych Świąt!

Wracamy do środka. W foyer panuje upiorna cisza, jak zawsze, gdy do rozpoczęcia spektaklu zostały dwie minuty i wszyscy zdążyli już zająć miejsca. Podczas gdy kobieta od biletów bez towarzystwa kuzynek kieruje się na parter, ja podchodzę do kawiarnianej lady i kupuję butelkę wody oraz program, nucąc pod nosem Zamek pośród chmur. Kobieta za ladą uśmiecha się do mnie i mówi, jak to miło, że publiczność nadal jest taka podekscytowana.

– Może dlatego, że to najlepsze widowisko wszech czasów – mówię.

Słysząc to, śmieje się i wydaje mi resztę.

– Nie mówiłabyś tak, gdybyś codziennie musiała wysłuchiwać zza ściany tych samych piosenek.

– Pewnie ma pani rację!

Mam wrażenie, że uśmiech, który jej posyłam, rozerwie mi twarz. Kiedy ostatnio naprawdę szczerze się uśmiechałam? Zanim poznałam Bena, tego jestem pewna. Wyłączam telefon, wchodzę do sali i w pośpiechu szukam swojego miejsca, które znajduje się w rzędzie R. Kobieta od biletów zajęła trzecie miejsce od przejścia i zdejmuje właśnie kurtkę, natomiast na miejscu przy przejściu…

Na miejscu przy przejściu rozsiadł się Amerykanin, który szczerzy się radośnie. Tak bardzo ucieszyłam się, że jednak dostałam bilet, że zapomniałam, obok kogo będę siedziała. Na szczęście światła już przygasły, więc nie będziemy rozmawiać. Wcale nie musi być tak niezręcznie.

Niezręczne jest to, że koleś tak się cieszy, że udało mu się dostać bilet na Nędzników, że nie zauważył nawet, że ktoś przechodzi mu nad kolanami, by dostać się na wolne miejsce między nim a kobietą od biletów. Bardzo to miłe, Teksańczyku.

– Do diabła, przepuść mnie…

Kiedy zauważa, że musi się ruszyć, zaczyna się podnosić, ale uderza kolanem w tył mojej nogi, przez co tracę równowagę.

Dopiero kiedy zwalam mu się na kolana, zauważa, obok kogo przyjdzie mu siedzieć.

– O, cześć – szepcze. Nasze twarze są niezręcznie blisko siebie i widzę, że on również się rumieni. – Dostałaś bilet.

Odpycham się od podłokietnika, żeby zająć miejsce obok.

– Oczywiście.

– Hej, skąd to masz? – Wskazuje na program. – Nie widziałem, żeby ktoś je rozdawał.

Mam ochotę zapytać go, czy jest idiotą, skoro myśli, że dostanie darmowy program, ale przypominam sobie, że teatry w Stanach rozdają je bezpłatnie. Zaraz potem światła na widowni gasną i ostatnia rzecz, jaką widzi, zanim rozbłysną znowu za mniej więcej półtorej godziny, to malujące się na mojej twarzy niedowierzanie.

Siedzenie obok Amerykanina może i jest odrobinę denerwujące, ale mimo to nadal czuję znajome podekscytowanie jak zawsze przed rozpoczęciem spektaklu. Jeszcze chwila i przeniosę się do świata innego niż ten, w którym wracam do domu z podkulonym ogonem.

Podczas antraktu na powrót mogę stać się niemiła.

Rozdział czwarty

Rozdział czwarty

Jason

Poniedziałek 15.24

Kiedy podczas antraktu zapalają się światła, schylam głowę – nie po to, żeby nie świeciło mi w oczy, ale żeby ukryć kilka łez spływających mi po policzkach.

To nie moja wina. Obsada jest fenomenalna.

Odwracam się od angielskiej mistrzyni improwizacji i ocieram je pospiesznie. Zaraz potem spoglądam na nią, żeby przeprosić za naszą małą słowną przepychankę i powiedzieć, że to świetnie, że jednak zdobyła bilet. Głowę ma spuszczoną, a ciemne loki zasłaniają jej twarz, kiedy podnosi plecak stojący na podłodze pod jej nogami. Nagle odwraca się i napotkawszy mój wzrok, wydaje się lekko zaskoczona – może nawet wroga.

– Przepraszam, przepuścisz mnie?

Włosy wciąż zakrywają większość jej twarzy, ale głos ma drżący. Ona też płakała.

Wstaję i otwieram usta, żeby ją przeprosić, ale uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, co mógłbym powiedzieć, i że najwyraźniej wyczerpałem swoje możliwości improwizacji na (nieudane) przesłuchanie i ckliwą historyjkę, dzięki której zdobyłem bilet na Nędzników.

To było niezręczne.

Część widzów ustawia się w kolejkach do toalet, a inni wloką się w stronę kobiety w czarnej koszuli trzymającej tacę pełną cukierków i lodów. Kupują je i wracają z nimi na miejsce. U nas nie ma takiego zwyczaju i nawet gdyby burczenie w żołądku nie przypominało mi, że rano byłem zbyt zdenerwowany, żeby zjeść śniadanie, myślę, że i tak bym coś kupił, choćby po to, żeby zobaczyć, jak to jest. Staję w przejściu między siedzeniami obok mojej sąsiadki, która rzuca mi spojrzenie w stylu: „Idziesz za mną do toalety?”.

Wskazuję na drugą kolejkę.

– Stoję po lody – tłumaczę. Chryste, ale mam gadkę.

Na szczęście kolejka do słodyczy przesuwa się szybciej niż ta do toalet, więc stoimy obok siebie zaledwie kilka sekund. Kiedy docieram na przód, zastanawiam się, czy w ramach podziękowania nie kupić czegoś dla kobiety, która sprzedała mi bilet, i dla siedzącej obok dziewczyny, żeby ją udobruchać. W końcu kupuję loda o smaku malinowym i wracam na miejsce. Jedząc go, czuję się jak buntownik.

Kiedy Angielka wraca, po smakołyku nie ma już ani śladu. Wstaję, żeby ją przepuścić, bo chyba żadne z nas nie chce, żeby powtórzył się incydent sprzed spektaklu. Mija mnie, nawet na mnie nie patrząc, a gdy oboje siadamy, kilka razy szturcha mnie łokciem w ramię, kiedy ściąga kurtkę, której nie zdjęła wcześniej.

Bąka przeprosiny i znowu na siebie patrzymy. Teraz, kiedy nie improwizujemy i nie walczymy o przestrzeń, zza loków o jeden odcień ciemniejszych od jej oczu dostrzegam jej twarz w kształcie serca.

– Hej, jeśli chodzi o tamto – mówię z silnym teksańskim akcentem, licząc na to, że skoro pomaga rozładować rozmaite sytuacje w Nowym Jorku, to z całą pewnością musi zadziałać w zupełnie obcym kraju. – Zwykle nie lubię rywalizować. Chodzi o to, że miałem ciężki dzień i naprawdę potrzebowałem czegoś takiego, i chyba… trochę mnie poniosło. Przepraszam.

Patrzy prosto przed siebie, na scenę.

– Nie przejmuj się.

Na końcu zdania stawia kropkę i wiem, że ja także powinienem zająć się sobą. Ale nie chcę tak siedzieć w niezręcznej ciszy, która nam obojgu może zepsuć przyjemność oglądania aktu drugiego. Dlatego mówię dalej.

– Znasz ten musical, prawda? – pytam i zmieniam pozycję, żeby móc na nią spoglądać i żeby nie bolała mnie szyja.

– Tak, widziałam go kilka razy – odpowiada, ale wciąż patrzy przed siebie.

– Jak w porównaniu z resztą wypada dzisiejszy spektakl?

– Jest… w porządku.

Teraz patrzę już tylko na nią.

– Tylko w porządku? Żartujesz? – Mam ochotę wytknąć jej, że płakała, kiedy włączyli światła, ale chyba nie jesteśmy jeszcze na tym etapie znajomości. Poza tym ja sam też uroniłem kilka łez. – Co ci się nie podoba?

– Ta mała, która gra Kozetę. – Wskazuje na scenę, jakby urocza dziewczynka siedziała tam, przysłuchując się jej krytyce. – Współczuję jej.

– Co ty wygadujesz? Ta dziewczynka na fantastyczny głos.

– Tak, ale źle ją poprowadzono. Wypaczyła znaczenie Zamku pośród chmur. Ma to być piosenka, w której mała Kozeta wyobraża sobie lepsze życie niż to u Thénardierów jako coś… coś nieosiągalnego. To dziecięce marzenie, które nawet jej samej wydaje się nierealne. Nawet myślenie o tym sprawia, że robi się smutna, bo wie, że jej sen nigdy się nie ziści. Ta dziewczynka za często się uśmiechała.

– I to ci się nie podobało?

Teraz to ona patrzy na mnie.

– A tobie się podobało?

– Tak. Wymyślony zamek, który czyni ją szczęśliwą… – To złamało mi serce. – Pomógł Kozecie przetrwać koszmar bycia sierotą. Ona naprawdę wierzy, że pewnego dnia ponownie połączy się z matką, przez co cała piosenka jest jeszcze bardziej… Nie wiem, jak to nazwać, ale ja, słuchając jej, miałem ciarki.

Dziewczyna kręci głową, bo albo się ze mną nie zgadza, albo powiedziałem coś nie tak. Nie wiem, o co chodzi. Zaraz potem mówi:

– Zrobiła to nieświadomie. Powinna wiedzieć, jakie to straszne, że jej jedyne szczęście zależy od wyimaginowanej krainy; piosenka jest smutna, bo już nawet z niej nie może czerpać radości. Zaśpiewała ją, jakby była znudzona, a nie nieszczęśliwa.

Słysząc to, śmieję się.

– Wciąż myślę, że jesteś dla niej zbyt surowa.

– Nie chodzi mi o dziewczynkę. Jest świetna. To pewnie kierownik produkcji wpadł na jeden ze swoich „genialnych pomysłów”. – Patrzy na mnie. – Kierownik produkcji to osoba…

– …która nadzoruje produkcję. Wiem. Jestem aktorem.

Oblewam się rumieńcem, i nie chodzi tylko o jej uśmieszek – jakby pomyślała: Wiedziałam! - ale pierwszy raz powiedziałem to na głos, pierwszy raz w życiu nazwałem siebie aktorem.

Pewnie teraz w domu, w Austin, moja mama zastanawia się, dlaczego nagle dostała zgagi.

– Wiem, domyśliłam się.

– Ty pewnie też? Tyle wiesz.

Spuszcza wzrok, jakby próbowała przypomnieć sobie, jak brzmi właściwa odpowiedź.

– Byłam.

Zaraz potem, kiedy gasną światła, znów patrzy przed siebie, a ja mam nadzieję, że po spektaklu będę mógł jeszcze z nią porozmawiać.

*

Poniedziałek 17.20

Kiedy światła się zapalają, nawet nie próbuję ukryć tego, że płaczę. Stoję i biję brawo zdumiony, że jestem jedynym, który to robi. Aktor grający Jeana Valjeana udaje, że uchyla przede mną kapelusza, podczas gdy reszta obsady kłania się i schodzi ze sceny. Kiedy wracam na miejsce, żeby zabrać swoje rzeczy, Angielka się śmieje.

– O jacie, nie wiedziałem, że londyńska publiczność jest taka niemrawa – mówię.

– Rzadko nagradzamy artystów owacją na stojąco – tłumaczy.

– Aha… Cóż, ja jestem zachwycony i mam gdzieś, co inni o tym myślą.

Podaje mi chusteczkę. Biorę ją, wycieram oczy i kręcę głową na myśl o tekstach, które usłyszałbym od kumpli, gdyby mnie teraz zobaczyli; popłakałem się na wakacjach, w obecności ładnej dziewczyny.

– Co najbardziej cię poruszyło? – pyta.

– „Kochać innego człowieka to jak ujrzeć oblicze Boga”. Nigdy nie byłem w stanie poradzić sobie z tą kwestią. – Siedzę w milczeniu, podczas gdy ona wydmuchuje nos i oboje wstajemy, żeby przepuścić innych. – Czyli jednak reżyseria nie była wcale taka zła.

Nadal zasłania nos chusteczką, ale widzę uśmiech, który dosięga jej oczu.

– Nadal uważam, że było kilka kompletnie nieudanych scen, ale sama nie wiem… po prostu uwielbiam ten musical. Pierwszy raz widziałam go, kiedy miałam siedem lat i… to jedna z tych rzeczy, dzięki którym zakochałam się w teatrze.

– Ze mną było tak samo – mówię i pod wypływem impulsu dodaję: – A tak przy okazji, jestem Jason.

Wyciągam rękę, ale dziewczyna ściąga brwi i pokazuje chusteczkę, którą nadal trzyma w dłoni.

– Lepiej nie, nie chcę cię pobrudzić. Jestem Cassie.

– Cassie to skrót od…?

– Po prostu Cassie – rzuca zwięźle i domyślam się, że kłamie. Ale jeśli nie chce o tym rozmawiać, nie będę naciskał.

Czując, że wyczerpałem tematy do rozmów, pytam:

– Hej, masz ochotę na kawę? Albo herbatę, skoro jesteśmy w Anglii?

Nerwowo rozgląda się dookoła, jakby szukała drogi ucieczki.

– To chyba nie jest dobry pomysł – mówi i pochyla się, żeby podnieść plecak, po czym zarzuca go na ramię, jakby zamierzała wyjść szybko, ale kulturalnie, co jest jeszcze bardziej dołujące. – Na pewno jesteś miły i tak dalej, ale na chwilę obecną nie szukam chłopaka. Przelotne znajomości też mnie nie interesują. Miłej reszty pobytu.

Mija mnie i dołącza do ostatnich maruderów, podczas gdy ja gapię się na pustą scenę i zastanawiam, w którym momencie przekroczyłem granicę? Może proponując jej kawę/herbatę? Niech to szlag. Zostałem już tylko ja i bileterzy. Kiedy wlokę się do wyjścia, jeden z nich spogląda na mnie i rzuca mi spojrzenie mówiące: Ciężka sprawa, stary.

Mam ochotę wytłumaczyć mu, że wcale do niej nie uderzałem, ale się powstrzymuję, bo niby czemu miałbym to robić.

Dwie minuty później jestem z powrotem na Shaftesbury Avenue. Kiedy byłem w teatrze, zapadł zmrok i czuję się, jakby minęło znacznie więcej czasu niż trzy godziny. Już po siedemnastej i wiem, że w metrze będą tłumy ludzi wracających z pracy. Równie dobrze mogę pojechać do Charlotte później; wolę wałęsać się po centrum Londynu, niż siedzieć i rozmyślać o przesłuchaniu.

Tamto upokorzenie wydaje się teraz odległe, bo nie mogę przestać myśleć o tym, że pyskata Angielka, obok której przesiedziałem całe popołudnie, wraca pewnie do domu i niedługo będzie opowiadać swoim przyjaciołom o przerażającym Amerykaninie, którego spotkała i któremu się zdawało, że wspólny płacz to dobry pretekst do przelotnej znajomości.

Kiedy więc widzę Cassie, jak przechodzi przez ulicę, biegnę za nią, ale tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Tak na wszelki wypadek.

– Hej… – wołam, kiedy dociera na drugą stronę. – Zaczekaj.

Zatrzymuje się przed Costa Coffee i odwraca. Stoi na tle wiszących w witrynie tandetnych bożonarodzeniowych dekoracji, patrzy na mnie i wygląda, jak gdyby była jednocześnie zmieszana i wkurzona, że nadal się mnie nie pozbyła.

Przystaję na skraju krawężnika, więc oddziela nas od siebie cały chodnik i rzeka pieszych.

– Chciałem tylko… – Odchrząkuję, żeby zyskać na czasie i pomyśleć, co właściwie zamierzam powiedzieć.

Tyle że ona nie zamierza czekać.

– Tak? Podziękować mi za chusteczkę? Proszę bardzo. A teraz, jeśli wybaczysz…

– Nie, chciałem przeprosić, że przeze mnie poczułaś się nieswojo – mówię. – Albo, co gorsza, że mogłaś się poczuć zagrożona. Nie przystawiałem się do ciebie, przysięgam na Boga. – Ostatnie słowa zabrzmiały bardzo po teksańsku. – Poza tym w domu czeka na mnie dziewczyna. – Technicznie rzecz biorąc, jest to prawda, nawet jeśli mówiąc „dom”, mam na myśli Austin, a nie Nowy Jork; nawet jeśli od trzech miesięcy nie byłem w Austin i nie widziałem swojej dziewczyny, która tam mieszka; nawet jeśli pomyślałem o Taylor pierwszy raz od kilku godzin. Cassie wygląda, jakby przynajmniej ostatnie zdanie dotarło do niej.

– Chciałem się tylko napić kawy i pogadać o spektaklu, na którym oboje byliśmy – mówię. – Poza tym w tej chwili oprócz ciebie nie znam tu… nikogo.

Cassie spogląda na chodnik i zaciska usta w zamyśleniu.

– Mam się spotkać ze znajomymi… Ale dopiero za jakąś godzinę, więc… – Wzrusza ramionami w geście, który mówi: czemu nie?

Wskazuję na Costa Coffee i patrzę na nią pytająco, ale Cassie się krzywi.

– Nie tutaj – mówi. – Znam lepsze miejsce.

Prowadzi mnie Shaftesbury Avenue w kierunku Covent Garden. Przez chwilę idziemy w milczeniu wśród ludzi robiących zakupy i okropnej świątecznej muzyki, która sączy się zza otwartych drzwi sklepowych. Dopiero gdy docieramy do Charing Cross Road, przychodzi mi do głowy coś, co mógłbym powiedzieć.

– Mogę cię o coś zapytać? – Cassie kiwa głową. – Co to jest „ciołek”?

– Że co? – Patrzy na mnie obojętnym wzrokiem.

– Budowlaniec, na którego wpadłem jakieś dwie minuty przed naszym spotkaniem, tak mnie nazwał.

Śmieje się.

– To słowo z londyńskiej gwary. Znaczy tyle, co „idiota”.

– Aha. Super.

Rozdział piąty

Rozdział piąty

Cassie

Poniedziałek 17.53

– Możemy pójść gdzie indziej, jeśli uważasz, że za dużo tu ludzi.

Spoglądam przepraszająco na Jasona. Jako rodowita londynka nie wiem, jak wytłumaczyć to, że przyprowadziłam go do Covent Garden z jego brukowanymi uliczkami, które są torturą dla stóp, tandetnymi bożonarodzeniowymi światełkami rozwieszonymi nad placem i tłumem ludzi, którzy wpadają na człowieka z każdej strony. To koszmar, zwłaszcza w święta.

Ale on się uśmiecha.

– Nie musisz za to przepraszać. – Idzie tyłem, obserwując artystę, który na środku placu na oczach mniej więcej siedmioletniej publiczności żongluje płonącymi pochodniami. – To takie fajne – dodaje, kiedy odwraca się w moją stronę. Potakuję, chociaż wcale nie widziałam, czy żongler był dobry. Nie chcę, żeby ktoś przypominał mi, jak bardzo niektórzy są oddani swojej sztuce.

Prowadzę go do South Hall z jej wspaniałym przeszklonym dachem, który sprawia, że człowiek jednocześnie czuje się, jakby był w środku i na zewnątrz, i schodzimy w dół do „Mary’s”. Jason wydaje się zachwycony barem kawowym w wiktoriańskim stylu, chociaż ja obeszłabym się bez dusznego ciepła, które muska moją twarz niczym wilgotna dłoń.

– Może być? – pytam, oglądając się przez ramię.

– Tak, jeśli tylko dostanę tu kofeinę.

– Walczysz ze zmęczeniem po podróży?

– Czy walczę? Nie… zmęczenie po podróży przygniotło mnie do podłogi i mierzwi mi włosy, tylko po to, żeby pokazać mi, że może.

Odwracam wzrok, żeby nie zobaczył, jak bardzo mnie to rozbawiło. Chociaż w sumie nie wiem, dlaczego to robię. Kiedy przychodzi nasza kolej, ja zamawiam herbatę, a Jason czarną kawę. Oboje bierzemy też babeczki i chłopak płaci za wszystko w ramach „ostatecznych przeprosin za incydent z biletem i podziękowanie za to, że przez chwilę będziesz moją przewodniczką”.

Bierzemy napoje i idziemy do stolika w kącie. Przez jakiś czas siedzimy w milczeniu, aż w końcu zadaję oczywiste pytanie: co robi w mieście.

– Miałem przesłuchanie do RADA.

– Fajnie – mówię, ale z jego twarzy wyczytuję, że wcale nie było fajnie. – Och… Nie poszło dobrze?

– Biff Loman poszedł mi chyba całkiem nieźle, ale kiedy przyszedł czas na improwizację, nagle zmieniłem się w Jasona Stathama grającego oficera dyżurnego z obsesją na punkcie kubków.

Skupiam się na nalewaniu herbaty, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Odważny wybór. Mogło się im spodobać.

– Taa, jasne, jeśli będą wystawiać musical Szybcy i wściekli osiem, na pewno się załapię.

Parskam do filiżanki, ochlapując nos herbatą. Jason podaje mi papierową serwetkę.

– Nie śmieję się z twojego nieszczęścia.

– Właśnie, że tak. – Uśmiecha się na dowód, że nie ma nic przeciwko, a ja spoglądam w jego brązowe oczy sekundę dłużej niż to konieczne.

– Ty przynajmniej potrafisz się z tego śmiać. – Uświadamiam sobie, że może położyłam zbyt wielki nacisk na słowo „ty”, a on, rzecz jasna, to zauważa. Przeklęci aktorzy i ich empatia!

Pochyla się do przodu, opiera łokcie na blacie i podnosi filiżankę do ust.

– Kiepskie doświadczenia? – pyta.

Odgryzam kęs babeczki i udaję, że nie mogę mówić. Udaję wystarczająco długo, żeby zrozumiał, że wolałabym o tym nie mówić.

– Trzeba się śmiać – dodaje między jednym łykiem a drugim. – Przyjechałem tylko na kilka dni i nie zamierzam marnować czasu na rozczulanie się nad sobą.

– Masz jakieś plany?

– Nie, nie bardzo… – Znowu wzrusza ramionami. – Zakładałem, że spędzę ten czas ze swoją przyjaciółką, Charlotte, ale jeśli w jej domu rzeczywiście rozgrywa się taki dramat, jak mówi, wątpię, żeby miała na cokolwiek ochotę. Pewnie pokręcę się po mieście. Polecasz jakieś miejsca? Jest coś, co po prostu trzeba zobaczyć?

Piję herbatę, udając, że się zastanawiam, gdy tak naprawdę unikam jego wzroku. Po całym semestrze z Benem, który lubił opowiadać mi, co myśli (i co jego zdaniem ja również powinnam myśleć), czuję się dziwnie, kiedy ktoś pyta mnie o zdanie.

– Jeśli lubisz teatr, znajdziesz wystarczająco dużo dobrych sztuk, żeby przetrwać tydzień.

Kiwa głową i bębni palcami w blat.

– Tak, widziałem kilka ciekawych plakatów i dotarło do mnie, że nie będzie mnie tu latem, kiedy zaczną grać Pomiędzy słowami.

– A, tak, ten nowy musical rockowy o Helen Keller? Nie mogę się doczekać – mówię i cieszę się, że mama nie widzi, jak błyszczą mi oczy. – Aktorka grająca Helen to moja przyjaciółka.

– Znasz Emmę Paige? – Pochyla się nad stolikiem i teraz z kolei cieszę się, że mama nie widzi jego miny. Wszyscy tak reagują, kiedy mówię im, że znam Emmę. Są tak podekscytowani i pod tak wielkim wrażeniem, jak gdyby oni również ją znali. Mama nie może pogodzić się z tym, że Emma występuje w musicalach na West Endzie, podczas gdy ja studiuję psychologię w Keele. Choć teraz nie robię już nawet tego.

– Chodziłyśmy do tej samej szkoły teatralnej.

– Chyba muszę dowiedzieć się o tobie czegoś więcej.