Pocałunki w Rzymie - Catherine Rider - ebook + książka

Pocałunki w Rzymie ebook

Catherine Rider

3,3

Opis

Anna uważa, że w wieku 19 lat nie należy podejmować dożywotnich zobowiązań.

Dlatego jest w szoku, kiedy jej chłopak Stephen… prosi ją o rękę. Musi odmówić – już od dawna czuje, że oboje mają zdecydowanie różne wizje życia. Sęk w tym, że siedzą właśnie w samolocie do Włoch, gdzie ma się odbyć wesele przyjaciela Stephena.

Odmowa oznacza jednak poważne kłopoty, ponieważ powrót do domu jest zaplanowany dopiero za kilka dni. Anna woli spędzić ten czas z dala od chłopaka, któremu złamała serce. Postanawia więc wyruszyć do stolicy na poszukiwanie pewnego deseru, bez którego państwo młodzi nie wyobrażają sobie wesela: struffoli w kształcie choinki. W trakcie wędrówki po stolicy Włoch, nie znając języka, dziewczyna staje przed wyzwaniem znalezienia jego legendarnego twórcy. W piekarni Pomoc oferuje jej piłkarz Matteo, przypadkowo napotkany chłopak, który właśnie poniósł porażkę w najważniejszym w swojej karierze meczu. Razem wyruszają w szaloną pogoń za nieuchwytnym cukiernikiem po Rzymie - mieście miłości. Czy uda im się zdobyć obiecany deser? A może przytrafi im się coś jeszcze?…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (14 ocen)
0
7
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
meggy696

Dobrze spędzony czas

Przyjemna
00
wikgum

Całkiem niezła

Całkiem wciągająca historia, przy której można zgłodnieć (główna bohaterka lubi gotować)!
00

Popularność




Rozdział 1

Anna

wto­rek, 17 grud­nia 21:41

Cie­kawe, co by sobie o mnie pomy­ślał per­so­nel pokła­dowy, gdy­bym popro­siła ich o wypo­ży­cze­nie spa­do­chronu?

Prze­ko­py­wa­nie się przez bagaż mojego chło­paka, gdy ten wyszedł do toa­lety, to pew­nie kiep­ski pomysł, ale w uszach cią­gle czuję nie­przy­jemne pstry­ka­nie, a Ste­phen uparł się, że to on weź­mie ze sobą lan­drynki, więc nie pozo­sta­wił mi żad­nego wyboru. Ale umówmy się – ze wszyst­kich rze­czy, które spo­dzie­wa­łam się tam zna­leźć (nudne gazety o moto­ry­za­cji – są; stary iPod Nano, nie wie­dzieć czemu na­dal go ma – jest; suszona woło­wina – fujka, ale jest), pier­ścio­nek zarę­czy­nowy z pew­no­ścią do nich nie należy.

Samo­lot znaj­du­jący się obec­nie jakieś kil­ka­na­ście kilo­me­trów nad Atlan­ty­kiem to chyba jedno z naj­gor­szych miejsc na odkry­cie, że chło­pak ma w pla­nach się oświad­czyć.

To jakieś sza­leń­stwo. Nie dość, że oby­dwoje mamy po dzie­więt­na­ście lat, a więc sta­now­czo za mało, by się zarę­czyć, to jesz­cze ostat­nio wydaje mi się, że mam… wąt­pli­wo­ści. Kocham Ste­phena, jeste­śmy razem, odkąd mie­li­śmy trzy­na­ście lat, to mój naj­lep­szy przy­ja­ciel i kom­pan do gier. Jest też pierw­szą osobą, do któ­rej dzwo­nię, gdy tylko zoba­czę coś dzi­wacz­nego w metrze, oraz ostat­nią, z którą roz­ma­wiam przed snem, ale po sze­ściu wspól­nych latach, czyli jed­nej trze­ciej naszego życia, sta­li­śmy się jedną z tych par, które koń­czą za sie­bie zda­nia – i to tylko dla­tego, że znamy je już na pamięć.

W zeszłym roku zauwa­ży­łam, że zaczę­li­śmy się od sie­bie odda­lać. Całą swoją uwagę poświę­ca­łam nauce w Inter­na­tio­nal Cooking School, nowo­jor­skiej szkole sztuki kuli­nar­nej, a on zaczął pracę w warsz­ta­cie rodzi­ców, znaj­du­ją­cym się w dziel­nicy, w któ­rej oby­dwoje miesz­kamy – bro­oklyń­skim Ben­son­hurst. Roz­mowa już się nie klei, kiedy się spo­ty­kamy. Chcąc nie chcąc, zasy­piam przy jego opo­wie­ściach o samo­cho­dach i zdaję sobie sprawę z tego, że w ten sam spo­sób dzia­łają na niego moje histo­rie o ludziach ze szkoły i naj­now­szych miej­sców­kach z pysz­nym jedze­niem, które udało nam się odkryć.

Przez to wła­śnie uświa­do­mi­łam sobie, że choć znamy się na wylot, zupeł­nie się od sie­bie róż­nimy. Czuję, że roz­kwi­tam wśród ludzi, któ­rzy mnie inspi­rują (przy­kład: zna­jomi ze stu­diów), albo gdy odwie­dzam nowe miej­sca i odkry­wam świat. Ste­phen nato­miast, odkąd skoń­czył pięć lat, spo­tyka się z tą samą grupką przy­ja­ciół. Naj­chęt­niej ni­gdy nie opusz­czałby Ben­son­hurst dalej niż na odle­głość pię­ciu prze­cznic.

I nawet teraz, gdy zaja­damy się bur­ge­rami z Shake Shacka, kupio­nymi na lot­ni­sku, popa­damy w zna­jomą grę pod tytu­łem „opo­wiedz tyle obrzy­dli­wych żar­tów, żeby ta druga osoba pękła”. Do tej pory myśla­łam, że spra­wia nam to taką frajdę, bo ufamy sobie na tyle, by po pro­stu wygłu­piać się na całego. Teraz jed­nak wydaje mi się, że być może po pro­stu nie mamy o czym ze sobą roz­ma­wiać.

Tak że tak, tro­chę prze­raża mnie świa­do­mość, że Ste­phe­nowi mogłoby się marzyć jesz­cze jakieś sześć­dzie­siąt lat życia spę­dzo­nego w ten spo­sób.

Rany, o wilku mowa – wła­śnie wraca z toa­lety i macha do mnie, wyglą­da­jąc przy tym jak prze­szczę­śliwy gol­den retrie­ver, który widzi, że jego pani wraca do domu. Mimo­wol­nie chwy­tam torebkę na wymioty z opar­cia fotela przed sobą, i to wcale nie dla­tego, że Ste­phen swoją sło­dy­czą dopro­wa­dza mnie do mdło­ści.

Czuję prze­ra­że­nie na samą myśl, że mogli­by­śmy się zarę­czyć, jesz­cze zanim wylą­du­jemy w Rzy­mie. Odma­wia­nie mu od zawsze szło mi kiep­sko, zwłasz­cza gdy patrzy na mnie tymi swo­imi dużymi, brą­zo­wymi oczami i z peł­nym nadziei wyra­zem twa­rzy. A skoro Ste­phen potra­fił namó­wić mnie do zary­wa­nia nocy, żeby o tydzień wcze­śniej oddać pracę seme­stralną i zdą­żyć z nią przed tym wyjaz­dem, to oba­wiam się, że uda­łoby mu się jesz­cze wydu­sić ze mnie „tak”.

Ale chwila, chyba nie zada tego pyta­nia teraz… prawda? W końcu lecimy na czyjś ślub! Anthony, przy­ja­ciel rodziny Ste­phena, żeni się w toskań­skiej miej­sco­wo­ści Cor­tona. Ste­phen nie chciałby prze­cież przy­ćmić pań­stwa mło­dych i poja­wić się w hotelu ze świeżo upie­czoną narze­czoną. Poza tym znaj­du­jemy się wła­śnie w samo­lo­cie z trzy­stoma innymi pasa­że­rami – swo­imi oświad­czy­nami zde­cy­do­wa­nie urzą­dziłby nie­złą scenę, a to nie do końca coś, co przy­pa­dłoby mu do gustu.

Oddech nieco mi się uspo­kaja i odkła­dam torebkę na wymioty na kolana. Wszystko git. Będzie okej. Pew­nie i tak zaczeka, aż wesele dobie­gnie końca albo do momentu, kiedy odwie­dzimy jego krew­nych w Boże Naro­dze­nie. Wszystko wska­zuje na to, że postawi mnie w bar­dzo nie­zręcz­nej sytu­acji – na przy­kład wysko­czy z pyta­niem w towa­rzy­stwie dziad­ków. Może zrobi to w trak­cie prze­mi­łego rodzin­nego obiadu, pod­czas któ­rego z pew­no­ścią zwy­mio­tuję, co równa się temu, że już ni­gdy nie spró­buję żad­nej wło­skiej potrawy, a to byłoby totalną bez­na­dzieją z dwóch powo­dów: nie tylko uczę się w szkole sztuki kuli­nar­nej, ale też mam wło­skie korze­nie. Tak czy siak, prze­cież nie zapyta mnie w tej chwili, a to ozna­cza, że zostało mi jesz­cze kilka dni, żeby coś wykom­bi­no­wać. Na przy­kład sfin­go­wa­nie wła­snej śmierci.

– Wszystko okej? – pyta, rzu­ca­jąc okiem na torebkę na moich kola­nach, po tym jak udało mu się prze­ci­snąć obok biz­nes­mena sie­dzą­cego przy przej­ściu, który jesz­cze przed star­tem zato­pił się w lek­tu­rze „The Wall Street Jour­nal”.

Pota­kuję, a papier sze­le­ści, gdy Ste­phen opada na środ­kowe sie­dze­nie. Nagle staję się aż nader świa­doma ist­nie­nia dwóch osób dzie­lą­cych mnie od ucieczki.

– Zwy­kle nic ci nie jest pod­czas lotu – stwier­dza i sięga, by deli­kat­nie odgar­nąć mi dłu­gie włosy z twa­rzy. Czemu aku­rat teraz musi mi się bacz­nie przy­glą­dać?

Wzru­szam tylko ramio­nami, zbyt prze­ra­żona, by się ode­zwać, bo mogła­bym przy­pad­kiem wypluć z sie­bie coś w stylu: „Naprawdę jesteś szczę­śliwy w takim związku? Nie jeste­śmy zbyt mło­dzi? Zapo­mnia­łeś już, że przy­szły semestr wola­ła­bym spę­dzić w jakiejś szkole sztuki kuli­nar­nej w innym mie­ście niż Nowy Jork? Że moim głów­nym celem w życiu jest ucieczka z Ben­son­hurst, choćby na jakiś czas? Myślisz, że łatwo nam będzie prze­trwać, gdy ty zosta­niesz w dziel­nicy, żeby pra­co­wać w rodzin­nym warsz­ta­cie?”.

Wróć, żeby „tak w sumie go pro­wa­dzić?” (za każ­dym razem mnie przy tym popra­wia).

Przez kolejne sto kilo­me­trów waham się pomię­dzy „wszystko git” a „rany, zaraz pusz­czę pawia”, z kolei Ste­phen aż trzy razy powta­rza, że nie powin­nam mar­twić się lotem, bo samo­lot prze­cież jest do tego stwo­rzony – cokol­wiek ma przez to na myśli. Gdy w przej­ściu poja­wia się ste­war­desa z wóz­kiem z napo­jami, kupuje dla nas po lampce czer­wo­nego wina, ale kiedy pró­buje podać mi mój kie­li­szek, wzdry­gam się i trą­cam jego rękę, przez co połowa pinot noir roz­lewa mu się na kola­nach. Dobrze, że ma na sobie czarne jeansy.

Wydaje z sie­bie sap­nię­cie, a biz­nes­men sie­dzący przy przej­ściu ogra­dza się od nas wiel­gachną gazetą.

– Dobrze się czu­jesz? – Wciąż nie mogę wykrztu­sić z sie­bie ani słowa, więc tylko macham ręką w kie­runku torebki na wymioty. Chło­pak sze­rzej otwiera oczy, które ciem­nieją, gdy odwraca się do mnie twa­rzą. – Rany, naprawdę jest ci nie­do­brze? Mia­łaś tak też ostat­nim razem, gdy lecia­łaś do Chi­cago obej­rzeć tę szkołę gastro­no­miczną?

Gdy­bym tylko nie była w pełni sku­piona na utrzy­ma­niu w żołądku bur­gera z Shake Shacka, ochrza­ni­ła­bym go za nazy­wa­nie szkół sztuki kuli­nar­nej „szko­łami gastro­no­micz­nymi”. Ste­phen spra­wia jed­nak wra­że­nie naprawdę zmar­twio­nego, więc docho­dzę do wnio­sku, że chyba nie mam innego wyj­ścia, jak tylko wyznać mu prawdę.

No, może dopiero po kilku głęb­szych wde­chach.

Opusz­czam torebkę z powro­tem na kolana, dopiero gdy upew­niam się, że na niego nie zwy­mio­tuję.

– To nie przez lot… – zaczy­nam.

– No to o co cho­dzi?

Patrzy na mnie tymi swo­imi brą­zo­wymi oczami i nagle dociera do mnie, że nie dam rady prze­trwać kolej­nych kilku tysięcy kilo­me­trów. Muszę powie­dzieć mu prawdę, poza tym wiem, że teraz i tak już mi nie odpu­ści.

– Cho­dzi o to, że… Szu­ka­łam lan­dry­nek i pomy­śla­łam, że pew­nie masz jakieś w swoim ple­caku, więc zaj­rza­łam do niego i…

Prze­suwa spoj­rze­nie na bagaż, który w pośpie­chu wko­pa­łam z powro­tem pod sie­dze­nie – wciąż wystają z niego gazety i suszona woło­wina. Unosi wzrok, a jego usta zasty­gają w czymś w rodzaju uśmie­chu pomie­sza­nego z prze­ra­że­niem i zaczyna pocie­rać tył głowy. Zawsze tak robi, kiedy czuje się cze­goś nie­pewny albo skrę­po­wany.

– Czyli go zna­la­złaś? – pyta, a głos brzmi mu dziw­nie piskli­wie.

– Przy­kro mi – odpo­wia­dam, z całych sił powstrzy­mu­jąc wymioty.

Udało mi się pokrzy­żo­wać mu plany na oświad­czyny, więc ostat­nie, co mogę zro­bić, to przy­naj­mniej nie wpra­wić go w jesz­cze więk­sze zaże­no­wa­nie. Szlag tra­fił całe jego misterne kal­ku­la­cje, i to wyłącz­nie dla­tego, że strze­lało mi w uszach. Cho­ciaż kto wie, być może teraz o tym poroz­ma­wiamy? Dwoje doro­słych ludzi, z kie­lisz­kami peł­nymi wina w dło­niach (no, z jed­nym peł­nym i reszt­kami w dru­gim), może prze­cież uciąć sobie miłą poga­wędkę o pla­nach, marze­niach, przy­szło­ści i dojść do wspól­nego wnio­sku, że naprawdę… naprawdę nie powinni się pobie­rać. Ste­phen może i jest słod­kim głup­ta­sem, ale roz­sądny z niego facet. To jedna z tych cech, które spra­wiają, że go kocham: przy nim czuję się bez­pieczna.

Nagle… nie­spo­dzie­wa­nie… na jego twa­rzy poja­wia się sze­roki uśmiech. Jed­nym hau­stem dopija wino, pochyla się do przodu i wyciąga z ple­caka małe pude­łeczko o zło­wiesz­czym czer­wo­nym kolo­rze. Odwraca się i stuka pal­cami w papie­rowy mur, który opada, odsła­nia­jąc wście­kłego biz­nes­mena. Ma tak nabur­mu­szoną minę, że nawet pokła­dowe oświad­czyny nie byłyby w sta­nie go roz­we­se­lić… o mój Boże, to naprawdę się dzieje. Ste­phen łyk­nął sobie wina na odwagę. Będę musiała mu odpo­wie­dzieć już teraz! Do tej pory nie myśla­łam zbyt wiele o tym, jak bym zare­ago­wała, gdyby Ste­phenowi strze­liło do głowy się oświad­czać, bo, przy­po­mi­nam, mamy po dzie­więt­na­ście lat. Nie mówiąc już o tym, że w życiu nie wpa­dła­bym na to, żeby zasta­na­wiać się, co mogła­bym odpo­wie­dzieć, gdyby posta­no­wił zro­bić to kil­ka­na­ście kilo­me­trów nad zie­mią, w towa­rzy­stwie innych ludzi.

W gło­wie mam już teraz tylko same spa­do­chrony.

Biz­nes­men wbija wście­kły wzrok w Ste­phena, na co ten reaguje uśmie­chem.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej, ale czy mógłby pan dać nam tro­chę pry­wat­no­ści? To zaj­mie tylko sekundkę, obie­cuję.

Męż­czy­zna chyba rów­nież nie może oprzeć się tym dużym, brą­zo­wym oczom, bo wstaje i odcho­dzi o kilka kro­ków, jakby myślał sobie: „No dobra, jazda z tym”.

Ste­phen odwraca się w poprzek sie­dzeń, bo tylko w ten spo­sób udaje mu się przy­klęk­nąć na jedno kolano.

O Boże. Boże.

Kątem oka widzę, jak kilka głów odwraca się w naszym kie­runku. Nie­któ­rzy pasa­że­ro­wie wstają nawet, żeby zoba­czyć, co się dzieje, a Ste­phen posyła mi lekki uśmiech.

– Kurde, przy­go­to­wa­łem sobie prze­mowę, ale została w walizce. – Ktoś par­ska śmie­chem. Zanim udaje mi się wykrztu­sić z sie­bie miłą suge­stię, że może powi­nien się wstrzy­mać, aż wylą­du­jemy, wesele się skoń­czy, wró­cimy do Nowego Jorku albo stuk­nie nam trzy­dziestka, ten wzru­sza ramio­nami i kon­ty­nu­uje: – Ale okej, chyba pamię­tam naj­waż­niej­sze.

O Boże, nasi obser­wa­to­rzy prze­cią­gle wzdy­chają.

– Anno Pom­peo, pozna­łem cię w trze­ciej kla­sie i poko­cha­łem w czwar­tej… chyba w momen­cie, gdy kop­nę­łaś Nicky Bon­core w tyłek za to, że nazwała mnie męczy­bułą. Był­bym prze­szczę­śliwy, gdy­byś… Gdy­byś… O rany, zapi­sa­łem sobie taki świetny tekst o tym, że od teraz będziemy razem życiu kopać tyłek, ale nie potra­fię… Anno, prze­pra­szam, ale nie potra­fię sobie go przy­po­mnieć.

Wygląda, jakby zaraz miał się roz­pła­kać. W nor­mal­nej sytu­acji spró­bo­wa­ła­bym go dotknąć, ale nie mogę się nawet ruszyć.

– W porządku Ste­phen, nie musisz…

– Wyjdź za mnie. Nie wiem, jakimi sło­wami mógł­bym lepiej wyra­zić to, co czuję. Tego chcę i to powinno się wyda­rzyć. Czy spra­wisz, że będę naj­szczę­śliw­szym face­tem pod słoń­cem, i zgo­dzisz się zostać moją żoną?

Pasa­że­ro­wie zaczy­nają rado­śnie skan­do­wać. Rany, te oczy. Przy­się­gam, są nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kie w sto­sunku do całej twa­rzy – jak u postaci z kre­skówki! Kątem oka widzę, jak kilka osób unosi tele­fony, bo jak nic nada­jemy się na Insta­grama. Gdy dociera do mnie, że te fil­miki bar­dzo szybko mogą stać się vira­lem, i to z naj­gor­szego moż­li­wego powodu, bur­ger w moim żołądku zaczyna powoli toro­wać sobie drogę w górę, wzdłuż żeber, aż do…

Cho­ciaż wcale tego nie pla­nuję, potrzą­sam głową i gdy otwie­ram usta, wydo­bywa się z nich tylko ochry­pły, stłu­miony rechot, ponie­waż nie jestem w sta­nie wykrztu­sić z sie­bie nic innego.

– Anno?

Sta­ram się spoj­rzeć na Ste­phena, naprawdę pró­buję, ale nie potra­fię, bo wiem, że na jego twa­rzy maluje się prośba, bym skła­mała, a z mojej można czy­tać prawdę jak z otwar­tej księgi. Jeśli na niego popa­trzę, to dostrzegę, jak bar­dzo dobije go moja odpo­wiedź, a tego nie będę w sta­nie znieść. Dla­tego prze­su­wam wzrok na przej­ście, w któ­rym zauwa­żam ste­warda z szam­pa­nem w dłoni. Pew­nie myślał, że będziemy mieli powód do świę­to­wa­nia. Męż­czy­zna spra­wia wra­że­nie prze­ra­żo­nego, jakby wła­śnie był świad­kiem tego, jak dosłow­nie wyry­wam Ste­phe­nowi serce z piersi. W samo­lo­cie zapada cał­ko­wita cisza, prze­ry­wana jedy­nie przez szum sil­ni­ków. I to wła­śnie ten jedyny odgłos wydaje się teraz miaż­dżyć mi głowę niczym para ogrom­nych rąk.

Muszę się stąd wydo­stać.

Sta­ram się nie potrą­cić Ste­phena, kiedy zaczy­nam gra­mo­lić się w kie­runku przej­ścia. Cho­ciaż tyle jestem mu winna, ale to dość trudne, gdy ma się pra­wie metr osiem­dzie­siąt i pró­buje prze­ci­snąć obok jesz­cze wyż­szego chło­paka, a leci klasą eko­no­miczną.

Biz­nes­me­nowi w przej­ściu nie poświę­cam aż tyle uwagi, nie­mal go tara­nuję i pędzę do toa­lety, znaj­du­ją­cej się na tyle samo­lotu, sta­ra­jąc się zigno­ro­wać pasa­że­rów wle­pia­ją­cych we mnie swój wzrok. Gdy tylko wpa­dam do środka, zatrza­skuję za sobą drzwi i już mam zamiar opłu­kać sobie twarz zimną wodą, gdy sły­szę zna­jomo brzmiące pik­nię­cie, ozna­cza­jące, że należy zapiąć pasy. Nagle samo­lot zaczyna trząść się od tur­bu­len­cji, a ja z hukiem ląduję na toa­le­cie, obi­ja­jąc sobie przy tym kość ogo­nową.

Wspa­niale.

Gdy roz­lega się puka­nie do drzwi, ste­war­desa robi się bar­dziej sta­now­cza niż przed pię­cioma minu­tami:

– Signo­rina?

Podob­nie jak przy ostat­nich czte­rech razach nie odpo­wia­dam.

– Signo­rina! – Puk, puk, puk.

– Zajęte! – wołam, jed­nak to na nic.

– Zajęła pani toa­letę na pół godziny. Samo­lo­tem lecą rów­nież inni pasa­że­ro­wie, któ­rzy chcą z niej sko­rzy­stać. – W jej gło­sie pobrzmiewa nuta groźby, jak­bym miała wpaść w kło­poty, gdy­bym posta­no­wiła nie wyjść.

Mimo że robi mi się nie­do­brze na samą myśl o powro­cie na miej­sce i spę­dze­niu ze Ste­phe­nem kolej­nych sze­ściu czy sied­miu godzin (a póź­niej jesz­cze tygo­dnia we Wło­szech), to jed­nak bar­dziej prze­raża mnie per­spek­tywa wylą­do­wa­nia w jakimś przy­lot­ni­sko­wym aresz­cie. Wstaję więc i otwie­ram drzwi.

Ste­war­desa zdaje się naj­wy­żej pięć lat star­sza ode mnie. Ma nie­na­ganny wygląd, cha­rak­te­ry­styczny dla osób wystę­pu­ją­cych w tele­wi­zyj­nych rekla­mach linii lot­ni­czych – wyją­tek sta­nowi pogarda malu­jąca się na jej twa­rzy. Znika ona jed­nak szybko, gdy kobieta dostrzega to, na co sama patrzy­łam w lustrze – moje włosy są w nie­ła­dzie, a oczy czer­wone jak jej uni­form. Mruga i przez sekundę wygląda, jakby mi współ­czuła, jed­nak szybko się opa­no­wuje.

– Zapro­wa­dzę panią na miej­sce – oznaj­mia. Zacho­wuje się bar­dzo for­mal­nie i grzecz­nie, jed­nak czuję, jak się wzdry­gam, bo takie podej­ście zawsty­dza mnie chyba bar­dziej od poten­cjal­nej nagany sfor­mu­ło­wa­nej z obcym akcen­tem.

Podą­żam za nią przez mały tłu­mek ludzi zebra­nych przy toa­le­cie, a póź­niej wzdłuż przej­ścia. Czuję na sobie wzrok innych pasa­że­rów – jestem pewna, że gdyby na pokła­dzie pano­wała demo­kra­cja, wszy­scy zagło­so­wa­liby za wyko­pa­niem mnie z samo­lotu za zła­ma­nie serca chło­pa­kowi uro­czemu niczym gol­den retrie­ver. Nie chcę się jed­nak nad tym roz­wo­dzić, bo zdaję sobie sprawę z tego, że za osiem kolej­nych kro­ków znów będę musiała usiąść obok Ste­phena. Ze wście­kłymi spoj­rze­niami pasa­że­rów mogę sobie pora­dzić – wzrok smut­nego szcze­niaczka to już inna histo­ria.

Tyle że Ste­phena tam nie ma. Ani faceta zza „The Wall Street Jour­nal”, ale wydaje mi się, że mija­łam go wcze­śniej w kolejce do toa­lety.

Zauwa­ża­jąc moją zdu­mioną minę, ste­war­desa wyja­śnia:

– Zapro­po­no­wa­li­śmy pani… towa­rzy­szowi inne miej­sce.

Pota­kuję w odpo­wie­dzi, jakby potwier­dza­jąc, że to był naj­lep­szy pomysł, jed­nak czuję przy tym, jak serce opada mi aż do żołądka.

Zaczy­nam zapi­nać pas i ste­war­desa odcho­dzi. Chwilę póź­niej na jej miej­scu poja­wia się inna kobieta w uni­for­mie, z tacą w ręku – jest rów­nie wysoka i piękna, ale o jakieś pięt­na­ście lat star­sza. Wygląda o wiele przy­jaź­niej.

– Omi­nął panią posi­łek – oznaj­mia. Ona rów­nież mówi z wyraź­nym wło­skim akcen­tem.

Pota­kuję w podzię­ko­wa­niu, jed­nak nie sądzę, żebym mogła w sie­bie cokol­wiek wci­snąć.

Kobieta roz­gląda się w jedną i drugą stronę, jakby spraw­dzała, czy nikt jej nie obser­wuje, i opada na sie­dze­nie nabur­mu­szo­nego biz­nes­mena. Podaje mi torebkę na wymioty.

– Nie sądzę, żeby była mi jesz­cze potrzebna – rzu­cam, sta­ra­jąc się brzmieć rado­śnie, a nie żało­śnie – ale dzię­kuję.

Uśmie­cha się ze smut­kiem, jed­nak bez współ­czu­cia, i deli­kat­nie kła­dzie torebkę na moim roz­kła­da­nym sto­liku. Dostrze­gam, że w środku coś się znaj­duje, więc zaglą­dam tam i moim oczom uka­zuje się bana­nowa babeczka i maleńka bute­leczka whi­sky.

– Była pani bar­dzo dzielna – mówi w odpo­wie­dzi na moje zdu­mione spoj­rze­nie i pokle­puje mnie po ramie­niu lewą dło­nią. Na ser­decz­nym palcu ma obrączkę. Kiedy zauważa, że na nią patrzę, posyła mi smutny uśmiech, który spra­wia, że aż serce ści­ska mi się w piersi. – Szkoda, że kiedy byłam w pani wieku, nie zdo­by­łam się na odwagę i nie wybra­łam tego, czego sama pra­gnę­łam…

Nawet nie wiem, co odpo­wie­dzieć, więc tylko przy­ta­kuję.

Ści­ska mnie za ramię, po czym wstaje i odcho­dzi alejką. Wycią­gam z tore­beczki maleńką whi­sky. Wcale nie mam na nią ochoty, ale jeśli pierw­sza godzina lotu była jakim­kol­wiek wyznacz­ni­kiem, to pew­nie jesz­cze mi się przyda, więc pochy­lam się i wrzu­cam ją do torebki leżą­cej na pod­ło­dze. Póź­niej odwi­jam folię z posiłku, który rów­nież dosta­łam – to maka­ron riga­toni z woło­winą. Nie jestem zbyt­nio głodna, ale wiem, że minie jesz­cze sporo czasu, zanim znowu będę miała coś w ustach, więc docho­dzę do wnio­sku, że jed­nak lepiej coś w sie­bie wci­snąć, nawet jeśli to tylko prze­so­lone pokła­dowe danie. Rany, tak bar­dzo nie mogłam się docze­kać, aż spró­buję wło­skiego jedze­nia pod­czas pierw­szej wizyty we Wło­szech. Pro­fe­sor Bar­nes, jedna z moich wykła­dow­czyń, przy­go­to­wała nawet dla mnie spis trat­to­rii i wykwint­nych restau­ra­cji, które obo­wiąz­kowo powin­nam odwie­dzić, gdy dotrę do Rzymu. Wie­dzia­łam, że będę potrze­bo­wała naprawdę dobrej wymówki, by uwol­nić się od Cor­tony i Ste­phena na dość długo, żeby wybrać się na jedze­niowy mara­ton – byłam jed­nak zde­ter­mi­no­wana, by tego doko­nać, bo pro­fe­sorka zapew­niła mnie, że sto­ło­wa­nie się we Wło­szech przy­po­mina zako­chi­wa­nie się w jedze­niu po raz pierw­szy i od nowa z każ­dym kolej­nym daniem.

Szcze­rze wąt­pię, by cate­ring pokła­dowy jak­kol­wiek się w to wpi­sy­wał.

Biorę kilka kęsów riga­toni, przez co w moich ustach roz­po­czyna się bitwa sma­ków, słony posmak sosu pomi­do­ro­wego wal­czy wła­śnie z jego słodką nutą. Jeśli znaj­do­wała się w nim też bazy­lia, to już dawno prze­grała z kre­te­sem, z kolei starte moz­za­rella i par­me­zan zdają się kulić ze stra­chu przed sło­nym opry­chem.

Jakiś rok temu przy­go­to­wy­wa­łam laza­nię, która mi nie wyszła, bo doda­łam do sosu za dużo pro­sciutto. Gdy opo­wia­da­łam o tym Ste­phe­nowi, żar­to­bli­wie nazwa­łam szynkę zbi­rem znę­ca­ją­cym się nad gałką musz­ka­to­łową, besza­me­lem i woło­winą. On jed­nak nie zała­pał i jedy­nie wzru­szył ramio­nami, mówiąc: „Prze­cież nikogo tym nie otru­jesz, więc nie wiem, w czym pro­blem?”.

Tro­chę się przez to pokłó­ci­li­śmy. W sumie jedze­nie dosyć czę­sto było powo­dem naszych kłótni. Ste­phen ni­gdy nie potra­fił zro­zu­mieć, dla­czego aż tak poważ­nie je trak­tuję, bo prze­cież „żar­cie jest tylko po to, by zaspo­koić głód”. Wła­śnie w taki spo­sób chło­pak postrzega świat – wszystko wydaje się mu banal­nie pro­ste, a kiedy mówi o tym gło­śno, auto­ma­tycz­nie przyj­muję pozy­cję obronną, bo czuję, że nie trak­tuje moich ambi­cji poważ­nie. Staję się też pełna nie­po­koju, bo ni­gdy nie byłam na tyle odważna, by wyja­śnić mu, dla­czego aż tak bar­dzo przej­muję się jedze­niem czy goto­wa­niem.

I wła­śnie dla­tego mam w pla­nach opu­ścić Ben­son­hurst, a może i nawet Nowy Jork. Chcę nauczyć się tyle, ile tylko jestem w sta­nie, i już od dłuż­szego czasu czuję, że być może będę musiała wyje­chać gdzieś indziej, by zre­ali­zo­wać ten cel. A pod­czas gdy moje serce aż wyrywa się do tego, by uciec, Ste­phen niczym kotwica unie­ru­cha­mia mnie na sta­rych śmie­ciach. I to był kolejny powód do kłótni, bo oba­wiał się, że wyry­wam się rów­nież od niego.

Kiedy w zeszłe waka­cje dowie­dzia­łam się o moż­li­wo­ści spę­dze­nia seme­stru na zagra­nicz­nym stażu w Scu­ola di Arti Culi­na­rie w Rzy­mie, serce aż fik­nęło mi koziołka w piersi. Staż? W słyn­nym insty­tu­cie kuli­nar­nym, i to jesz­cze w Rzy­mie, kolebce pysz­no­ści? Jed­nak im dłu­żej o tym myśla­łam, tym trud­niej­szy do zre­ali­zo­wa­nia sta­wał się ten pomysł. Gdy wspo­mnia­łam o nim Ste­phe­nowi, rzu­cił jedy­nie: „Naprawdę wyje­cha­ła­byś do Włoch aż na pół roku?”, a w jego ogrom­nych oczach poja­wił się wyrzut, jak­bym odbie­rała mu ulu­bioną zabawkę. Odkła­da­łam w cza­sie wysła­nie zgło­sze­nia, aż ter­min minął i rekru­ta­cja została zamknięta. Wmó­wi­łam sobie, że to nic, bo i tak pew­nie bym się nie dostała. Praw­do­po­dob­nie przyj­mują wyłącz­nie kuli­nar­nych geniu­szy… a ja po pro­stu lubię goto­wać.

Nie mogłam jed­nak prze­stać myśleć o tym, jakby to było miesz­kać w Rzy­mie przez pół roku. Ile mogła­bym nauczyć się od wybit­nych sze­fów kuchni, nawet przez tak krótki czas. Jakby to było żyć po swo­jemu, i wtedy dotarło do mnie, że Ste­phen miał rację.

Było mi przy­kro na myśl o stra­co­nej szan­sie, ale to nie wszystko, co mnie omi­nęło. Prawda była taka, że potrze­bo­wa­łam wymówki, by zosta­wić wszystko za sobą… włącz­nie z nim.

Wszystko dla­tego, że pra­gnę­łam żyć w świe­cie więk­szym niż on, ja oraz warsz­tat. I nie ma w tym jego winy, bo nie jest prze­cież złym czło­wie­kiem. A teraz zna­leź­li­śmy się na pokła­dzie samo­lotu lecą­cego do Europy, gdzie mamy spę­dzić wspól­nie tydzień tuż po tym, jak zła­ma­łam mu serce. Ma być odpo­wie­dzialny za wpusz­cza­nie gości na super­kosz­tow­nym toskań­skim weselu jego kum­pla. Przed nami tydzień, któ­rego nie mógł się docze­kać, odkąd Anthony i Char­lotte zarę­czyli się pod­czas zeszłego Bożego Naro­dze­nia, a który kom­plet­nie mu zruj­no­wa­łam. Dopóki będę obok, Ste­phen nie poczuje się ani tro­chę lepiej. To naprawdę nie w porządku wobec niego.

Wycią­gam z tore­beczki babeczkę, odry­wam kawa­łek i wrzu­cam go sobie do ust. Jest sucha i ma sztuczny bana­nowy posmak (a raczej jest go w niej za dużo), ale gdy czuję sło­dycz na języku, znowu mam wra­że­nie, że jestem gotowa sta­wić czoło światu.

Nie mogę wyjść za Ste­phena, ale mogę za to zacho­wać się wobec niego w porządku. Mimo że podróż do Włoch od zawsze była moim marze­niem, nie zamie­rzam mu jej znisz­czyć.

Gdy tylko wylą­du­jemy w Rzy­mie, kupię sobie bilet powrotny do Nowego Jorku i pozwolę Ste­phe­nowi na spo­koj­nie roz­po­cząć nowe życie beze mnie.

Rozdział 2

Mat­teo

środa, 18 grud­nia 19:22

Lewa skar­peta, jest… Prawa skar­peta, jest… Lewa skar­peta, zdjęta… Prawa skar­peta, zdjęta… Lewa skarpe…

– Sły­sza­łeś kie­dyś o ner­wicy natręctw?

Głos Lorenza wybija mnie z rytmu. Kop­nia­kiem otwiera drzwi do szatni i nagle dociera do mnie cały zgiełk, który do tej pory sta­ra­łem się wyci­szyć. Do wyj­ścia na murawę, gdzie roz­pocz­niemy mecz prze­ciwko dru­ży­nie Avel­lino, zostało nam jesz­cze jakieś sie­dem minut – powie­trze aż skwier­czy od roz­sa­dza­ją­cej nas ener­gii, a ściany wibrują od hucz­nego dopin­go­wa­nia się nawza­jem. Robi mi się żółto przed oczami z powodu ota­cza­ją­cych mnie ze wszyst­kich stron barw dru­żyny.

Ze wzro­kiem spusz­czo­nym w dół po raz szó­sty i ostatni nacią­ga­łem na stopę żółtą skar­petę, ale przez to, że Lorenzo mnie roz­pro­szył, muszę zacząć od nowa.

– To nie ner­wica natręctw – odpo­wia­dam, opusz­cza­jąc skar­petę na zie­mię. – Po pro­stu jestem prze­sądny.

– Robisz tak przed każ­dym meczem – stwier­dza. – Gdyby to coś dawało, wygry­wa­li­by­śmy chyba za każ­dym razem, nie?

Nie pod­no­szę głowy. Sta­ram się oczy­ścić umysł, żeby roz­po­cząć rytuał od nowa, poza tym i tak zazwy­czaj przed meczami uni­kam kon­taktu z Loren­zem. Jest iry­tu­jący jak dia­bli. Pod­czas gdy ja mam w zwy­czaju zakła­dać skar­pety i buty jako ostat­nie, tuż przed wyj­ściem na sta­dion, on woli para­do­wać bez koszulki aż do momentu, gdy wyta­czamy się z tunelu na murawę. Dopiero wtedy ją wkłada. Tłu­ma­czy to tym, że koszulka to jego zbroja i zakła­da­nie jej dopiero po wyj­ściu na sta­dion spra­wia, że czuje się, jakby wła­śnie szy­ko­wał się do walki. Tyle że wszy­scy dosko­nale wiemy, że cho­dzi mu tylko o to, by obser­wa­to­rzy nie zapo­mnieli o jego ośmio­paku. Ostat­nie, czego mi dzi­siaj trzeba, to typo­wego Lorenza. Zbyt wiele zależy od tego meczu – wpraw­dzie nie dla dru­żyny, bo zaj­mu­jemy mocną czwartą pozy­cję w Serie B, ale dla mnie. To ja muszę zagrać dobry mecz, bo z try­bun będzie obser­wo­wał mnie Ales­san­dro Rossi.

Asy­stent tre­nera Interu Medio­lan przy­jeż­dża spe­cjal­nie, by oce­nić moją kon­dy­cję i zde­cy­do­wać, czy należy zakoń­czyć trans­fer do Fro­si­none i z powro­tem umie­ścić mnie w macie­rzy­stym klu­bie w Serie A. Czuję, jak deli­kat­nie drżą mi dło­nie, gdy pod­no­szę z ziemi lewą skar­petę. Sta­ram się nie ześwi­ro­wać na samą myśl o tym, że od przy­szłego sezonu mógł­bym grać dla Interu. No tak, cze­ka­łaby mnie prze­pro­wadzka do Medio­lanu, ale jestem fanem tej dru­żyny, odkąd mia­łem sześć lat i zaczą­łem poważ­nie inte­re­so­wać się piłką. To miej­sce, w któ­rym abso­lut­nie muszę się zna­leźć.

Lorenzo wraca na swoją ławkę naprze­ciwko mnie i siada, by zało­żyć buty, a ja po raz kolejny uno­szę skar­petkę. Mam taki zwy­czaj od czasu jed­nego z meczów, gdy gra­łem jesz­cze w Under-161. Nie mogłem wtedy dojść do sie­bie, bo mama wyprała mi cały strój w nowym środku, co spra­wiło, że skar­pety stały się strasz­nie szorst­kie. Po zało­że­niu ich po raz szó­sty dosze­dłem do wnio­sku, że wszystko na nic i że jedyne, na czym będę mógł się sku­pić przez cały mecz, to swę­dzące stopy i łydki.

Tam­tego dnia zagra­łem naj­lep­szy mecz w swoim życiu i ku mojemu zasko­cze­niu oka­zało się, że zro­bi­łem to na oczach łowcy talen­tów z Interu Medio­lan, który był tak zachwy­cony, że od razu zapi­sał mnie do ich pro­gramu roz­woju mło­dych zawod­ni­ków. I tym spo­so­bem z chło­paczka z rzym­skich przed­mieść, który marzył o grze w nie­bie­sko-czar­nych bar­wach Interu, sta­łem się poten­cjal­nym kan­dy­da­tem na pro­fe­sjo­nal­nego zawod­nika. To był naj­lep­szy dzień w moim życiu i do teraz zasta­na­wiam się, czy te nie­szczę­sne skar­petki nie przy­nio­sły mi wtedy nomen omen szczę­ścia. Może szóstka to mój szczę­śliwy numer? W końcu gram w dru­ży­nie jako pięt­nastka – jedynka i piątka daje szóstkę. Jed­nego dnia zakła­da­łem skar­pety aż sześć razy i wyda­rzyło się coś nie­sa­mo­wi­tego.

Dla­tego od czte­rech lat przed każ­dym meczem sze­ścio­krot­nie powta­rzam tę czyn­ność. Może i Lorenzo ma rację, że to nie zawsze zapew­nia nam wygraną, ale czuję, że od lata, kiedy to Inter Medio­lan wypo­ży­czył mnie do Fro­si­none, żebym mógł się nieco pod­szko­lić w Serie B, jestem w naprawdę nie­złej for­mie. W tym sezo­nie udało mi się zagrać we wszyst­kich dwu­dzie­stu trzech meczach dru­żyny i zaj­mu­jemy czwarte miej­sce w roz­gryw­kach, z dużymi szan­sami na udział w bara­żach. Asy­sto­wa­łem przy dzie­wię­ciu golach, z czego jestem naprawdę dumny. Nie ukry­wam, że byłoby świet­nie, gdy­bym mógł strze­lić sam jed­nego albo dwa, ale Rafa­ello, nasz tre­ner, przy­dzie­lił mi pozy­cję defen­syw­nego pomoc­nika, a na niej jed­nak trudno o gole, gdyż przez więk­szość czasu prze­bywa się na wła­snej poło­wie boiska.

Nie mogę powstrzy­mać się od zer­k­nię­cia na Lorenza. Ma na kon­cie czter­na­ście bra­mek w dzie­więt­na­stu meczach, co jest naj­lep­szym wyni­kiem w Serie B, no, ale to dość oczy­wi­ste, gdy gra się jako napast­nik. Nosi koszulkę z nume­rem dzie­wią­tym… o ile zde­cy­duje się ją w ogóle zało­żyć. Nie można go za to winić – gdyby moja klata wyglą­dała na wyrzeź­bioną przez samego Michała Anioła, to też bym się z tym nie krył. Nie wiem, czy Inter Medio­lan ma na niego oko, bo Lorenzo gra w Fro­si­none od trzech lat, czyli od pod­pi­sa­nia kon­traktu jako młody zawod­nik. Jeśli jed­nak uda mu się zagrać tak dobrze, jak w ostat­nich kilku meczach, to może przy­kuć uwagę Ales­san­dra, a to już będzie dla mnie pro­blem. Łatwo się wyróż­nić, kiedy jest się tym ostat­nim zawod­nikiem, który dotyka piłki, posy­ła­jąc ją do bramki, ale co wtedy, gdy jest się tym pierw­szym, roz­po­czy­na­ją­cym akcje swo­jego zespołu, dzięki czemu póź­niej być może pojawi się szansa na strze­le­nie gola? Takiego zawod­nika nie­trudno pomi­nąć.

Gianni, asy­stent tre­nera, wsuwa głowę do szatni.

– Trzy minuty, chło­paki!

Kurde, reszta dru­żyny już kie­ruje się do wyj­ścia z tunelu, a ja wciąż nie dokoń­czy­łem zakła­da­nia tych pie­przo­nych skar­pet. Potrzą­sam głową i roz­po­czy­nam rytuał od nowa, nakła­da­jąc je i zdej­mu­jąc trzy, cztery, pięć razy…

Zwy­kle wyci­szam tele­fon, jed­nak tym razem wzdry­gam się na jego dźwięk, bo wyda­wało mi się, że wyłą­czy­łem go tuż przed wrzu­ce­niem do torby. To kolejny z moich zwy­cza­jów – wyłą­czam komórkę, kiedy tylko wcho­dzę do szatni. Odci­nam się kom­plet­nie od świata zewnętrz­nego i sku­piam wyłącz­nie na nad­cho­dzą­cym meczu. Z jakie­goś powodu zupeł­nie o tym dzi­siaj zapo­mnia­łem. Sta­ra­jąc się zigno­ro­wać panikę rodzącą się w moim wnę­trzu, zaczy­nam prze­ko­py­wać się przez torbę. Pró­buję sobie wmó­wić, że to nie jest zły omen.

Prze­krę­cam tele­fon i już mam odrzu­cić połą­cze­nie, gdy dostrze­gam na ekra­nie imię Sofii. Podej­rze­wam, że skoro zerwa­li­śmy, to nie zdo­łała zapa­mię­tać ter­mi­na­rza roz­gry­wek i nie wie nawet, że dzwoni do mnie na chwilę przed moim wyj­ściem na murawę. Nie odbie­ram, bo naprawdę nie mam czasu, żeby się tłu­ma­czyć, że nie mogę teraz roz­ma­wiać. Wyci­szam tele­fon i wrzu­cam go z powro­tem do torby.

– Minuta!

Jasna cho­lera, spóź­nię się na roz­po­czę­cie. Bły­ska­wicz­nie zakła­dam korki, z ulgą przyj­mu­jąc fakt, że z tym nie wiąże się już żaden rytuał. Wbie­gam do tunelu i zaj­muję miej­sce na końcu, tuż za Loren­zem. Wciąż nie ma na sobie koszulki i z dumą pręży się przed dru­żyną Avel­lino, jakby pró­bo­wał onie­śmie­lić ich wido­kiem zero­wej tkanki tłusz­czo­wej.

– Udało ci się dokoń­czyć rytuał? – pyta z uda­waną powagą.

Igno­ruję przy­tyk. Wycho­dzimy na murawę, by roz­po­cząć mecz. Gdy tylko wyła­niamy się z tunelu, kibice na try­bu­nach zaczy­nają skan­do­wać na nasze powi­ta­nie. Chłodne gru­dniowe powie­trze kłuje mnie w twarz i zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy rze­czy­wi­ście zanim prze­rwał mi tele­fon od Sofii, nało­ży­łem skar­pety sześć razy, czy może tylko pięć.

*

20:40 Fro­si­none – Avel­lino 2:0 (51. minuta meczu)

– Lorenzo… Lorenzo!

I tak jest za każ­dym razem, gdy wycho­dzimy na pro­wa­dze­nie – Lorenzo zaczyna się popi­sy­wać. A to pró­buje skom­pli­ko­wa­nego dry­blingu, balan­su­jąc przy tym mak­sy­mal­nie cia­łem, a to oddaje strzał z dużej odle­gło­ści, posy­ła­jąc piłkę nad poprzeczką. Wolałby stra­cić piłkę niż podać ją komu­kol­wiek z dru­żyny. Teraz nato­miast pędzi przez śro­dek boiska, zaraz za obrońcą Avel­lino z nume­rem cztery, mimo że widzi, iż robię ruch po jego lewej i w ogóle nie jestem kryty, miał­bym więc milion moż­li­wo­ści do zagra­nia piłki, gdyby tylko do mnie podał.

Nie­trudno się domy­ślić, że obrońcy Avel­lino blo­kują jego atak i gdy tylko przej­mują piłkę, to ja muszę zebrać w sobie siły, by gonić za ich nume­rem osiem­na­ście, zmu­sza­jąc go do wybie­gnię­cia poza linię boiska, dzięki czemu mamy rzut z autu, tuż przy ławce rezer­wo­wych. Rafa­ello pra­wie z niej zeska­kuje i opie­prza mnie za zmianę pozy­cji. Ma posza­rzałą od gniewu twarz, w kolo­rze pasu­ją­cym do gar­ni­turu, który zakłada na każdy mecz.

– Ty dur­niu, nie zosta­wia się obroń­ców nie­kry­tych! – wrza­snął do mnie pod­czas prze­rwy po pierw­szej poło­wie, bo zapu­ści­łem się zbyt daleko, przez co nasza obrona była osła­biona.

Rze­czy­wi­ście poczu­łem wyrzuty sumie­nia, bo prawda jest taka, że chcia­łem zabły­snąć przed Ales­san­dro i mogłoby nas to słono kosz­to­wać, gdy­by­śmy grali prze­ciwko moc­niej­szej dru­ży­nie.

Nie­długo póź­niej, tuż po roz­po­czę­ciu dru­giej połowy, Lorenzo pra­wie wbił gola głową po moim dłu­gim zagra­niu. Gdy wra­ca­jąc na swoją pozy­cję, zer­k­ną­łem na try­buny, zoba­czy­łem, jak Ales­san­dro okla­skuje tę akcję, która o mały włos zakoń­czy­łaby się golem… To były brawa dla Lorenza. I mimo tego, co obie­ca­łem Rafa­el­lowi, znowu zaczą­łem zapusz­czać się w głąb boiska. Mia­łem nadzieję, że wyda­rzy się coś, co pokaże Ales­san­dro, że oprócz posia­da­nia umie­jęt­no­ści gry w defen­sy­wie nada­wał­bym się rów­nież do ataku, gdyby kogoś takiego szu­kał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Under-16 – zespół pił­kar­ski skła­da­jący się z zawod­ni­ków do lat szes­na­stu (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]