Plaga - Javierre Juliana - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Plaga ebook i audiobook

Javierre Juliana

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Na Sopingę spadają kolejne plagi, a piętnastoletnia Emilia musi szybko dojrzeć, by odnaleźć się w niełatwej rzeczywistości.

Emilia mieszka z matką i babcią w skromnym domu w Sopindze, nadrzecznym miasteczku, które nawiedziła plaga much. Tutejsi mieszkańcy zaczynają cierpieć z powodu biegunki i wymiotów, a dziewczyna boi się, że przypadkowo połknięta much złożyła w jej organizmie jaja i teraz rośnie w jej brzuchu jakieś stworzenie.

Życie Emilii splata się z życiem Sopingi, pozostawionej przez władze na pastwę losu. Wszystko podporządkowano tu uprawie trzciny cukrowej, a gdy tę zaatakowały robaki, z laboratorium wypuszczono muchy. Potem przyszła zaś plaga ropuch, które sprowadzono do Sopingi, by wytępiły muchy.

Brutalne realia miasteczka, które nikogo nie obchodzi, sąsiadują w Pladze z oszczędną frazą i surrealnym absurdem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 90

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 25 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marta Markowicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Juliana Javierre

Plaga

przełożyła Agata Ostrowska

Ten wiersz jest o wielkim morzu które wyrzucało na brzeg statki rewolucyjne hasła są już przetrawione O matkach płaczących z powodu Ich dzieci przez ocean zabranych Ten wiersz nie powie nic nowego Ten wiersz będzie mówił o czasie Czasie nieograniczonym czasie nieokreślonym Ten poemat powinien przywołać takie nazwiska jak Lumumba, Kenyatta, Nkrumah Hannibal, Echnaton, Malcolm, Garvey, Hajle Syllasje Ten wiersz jest zirytowany apartheidem, rasizmem, faszyzmem, Klu Klux Klanem, Jimem Jonesem, Zamieszkami w Brixton, w Atlancie, Ten wiersz jest przeciwko pierwszemu drugiemu Trzeciemu światu i tym wszystkim podziałom, które wymyślił sam człowiek Ten wiersz jest jak wszystkie inne Ten wiersz nie będzie wśród wielkich dzieł literackich Nie będzie recytowany przez entuzjastów poezji Nie będzie cytowany przez polityków ani wyznawców religii Ten wiersz to noże, bomby, broń, krwawy ogień

Emilia pośpiesznie zamknęła drzwi i zasłoniła moskitierami otwarte okna. Jeśli nie odwodnią się na śmierć z powodu biegunki, to umrą z przegrzania, uduszą się tym gęstym powietrzem. Kwaśna woń odstraszającej owady kamfory przyprawiała ją o mdłości. To oraz widok jednorazowych talerzyków z cukrem i miodem, wystawionych przez jej matkę, na których spoczywały trupki dziesiątków much, sprawiły, że popędziła do łazienki. Czuła, że wymioty podchodzą jej do gardła niczym ryba płynąca pod prąd. Prehistoryczna ryba, jak te, które Pani Inesolda pokazywała im w książkach, z łapami po bokach i wężowym ogonem. Na kolanach, trzymając się krawędzi klozetu, otworzyła usta tak szeroko, aż chrupnęło jej w żuchwie. Resztki kolacji z poprzedniego wieczoru obryzgały jej twarz wodą, w której wylądowały. Już od wielu dni dręczył ją głód nie do wytrzymania. A teraz to. Jeszcze większy głód. Wymiotowanie to luksus, na który biedni nie mogą sobie pozwolić, pomyślała.

Mucha latała jej nad głową. Emilia próbowała przegonić ją machnięciem ręki. Nic z tego. Emilia nie stanowiła żadnego zagrożenia. Przytuliła się do muszli, jakby miała jeszcze wymiotować, i puściła ją dopiero wtedy, gdy ustało bzyczenie. Obróciła się. Przebiegła wzrokiem po ścianie, po podłodze. W końcu zauważyła ją na rolce papieru toaletowego. Tak, była pewna, że to ta sama mucha. Rozłożyła ramiona niczym paszczę mięsożernej rośliny, która zastawia pułapkę na owada. Wstrzymała oddech i klasnęła tak mocno, że rolka potoczyła się po podłodze, zostawiając za sobą białą ścieżkę.

Mucha wciąż tam była.

Fruwała jej koło ucha, jakby groziła, że do niego wleci. Wyczuwała niebezpieczeństwo, odnóża gotowe stanąć na pierwszej napotkanej stabilnej powierzchni, pragnienie uzurpowania przestrzeni. Oddalała się i zaraz wracała, żeby znów ją dręczyć. Z pochylonym łebkiem, jakby planowała, na której części ciała Emilii wylądować. Dlaczego musiała prześladować właśnie ją, skoro mogłaby polecieć gdziekolwiek? Za każdym razem, gdy bzyczenie się przybliżało, Emilia czuła narastające obrzydzenie, obrzydzenie przewyższające jej metr sześćdziesiąt wzrostu.

Jakże chciała ją złapać i zadać jej cierpienie.

– Zostaw nas w spokoju, cholera jasna! – wrzasnęła Emilia. Jej krzyk zmieszał się z krzykami matki i babci, i z chóralnym krzykiem mieszkańców miasteczka, którzy nie mieli jak chować jedzenia przed muchami i w związku z tym spędzali trzy czwarte dnia w łazience z powodu biegunki. Wrzasnęła tak, żeby nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co do swojej irytacji, tak, by wszyscy wiedzieli, że nie zamierza dłużej tolerować życia w takich warunkach. To właśnie wtedy poczuła, że mucha wlatuje jej prosto do gardła. Poczuła, jak sześć nóżek brudnych od gówna i śmieci toruje sobie drogę do jej wnętrza, jak mucha tam wymiotuje, jak na wszystkich frontach wpycha się jej długi język – w serce, wątrobę, śledzionę, płuca – jak dwoje oczu czy też ich tysiące badają przestrzeń, żeby wybrać najdogodniejszą jamę do złożenia jaj. Emilia czuła, jak mucha się zagnieżdża, znajduje sobie miejsce między pęcherzem a odbytnicą. Wstręt. Wszechogarniający, lepki wstręt ścisnął ją za gardło, jakby ktoś ciągnął ją od środka. Wstręt osoby, która widzi nogę toczoną gangreną i orientuje się, podnosząc nieco wzrok, że ta noga należy do niej. Współczucie kogoś, kto jest świadkiem własnego bólu.

Osunęła się na podłogę.

Z mieszanką niedowierzania i strachu wsadziła sobie palce do gardła aż po języczek. Jakkolwiek mocno by się wysilała, nie miała już czym wymiotować. Przez głowę Emilii przelatywały setki różnych myśli. Przypomniała sobie opowieści Babci Josefy o musze tse-tse, malutkim insekcie, dla którego wykończenie nawet najsilniejszego ludzkiego organizmu było kwestią dni. Pomyślała o Mamie Carmeli, o delikatności, z jaką odganiała muchy, bo jej zdaniem każda z nich przenosi duszę jakiejś zmarłej osoby. Wydawało jej się, że słyszy Ojca Abrahama i jego tradycyjne kazanie: „Ta plaga nie jest pierwszym ostrzeżeniem ani nie będzie ostatnim. Kto potrafi, niech się modli i niech się pokłoni”. Czuła nienawiść do bezimiennej osoby, która pootwierała okna. Może ona sama to zrobiła, wierząc, że zło jej nie dotknie.

Nienawidziła się tak, jakby w jej wnętrzu istniała jakaś inna.

Tylko tego brakowało. Plaga, kara Boża, była teraz w niej. Albo, co gorsza, dusza zmarłego. Którego zmarłego? Widziała ich wielu. Niektórzy spływali jak pnie drzew niesione wodą; inni zatrzymywali się na brzegach, nadzy, zniekształceni, bez oczu, ze skórą dosłownie spaloną na słońcu.

Otworzyła usta tak szeroko, jakby chciała zjeść muszlę klozetową.

I beknęła kwaśno. Odbiło jej się kwaśno i słodko, starą śliną.

Śliną, odchodami i krwią… tak śmierdzą zmarli.

Emilia wiedziała, bo Pani ją tego nauczyła, że muchy składają larwy w naskórku bydła i po jakimś czasie larwy te przebijają skórę, żeby zjeść mięso zwierzęcia. Zakradali się czasem z Estebanem do rzeźni i na widok rozkładających się trucheł wywracały jej się flaki. Otarła łzy. Jaki koniec ją czeka? Wyobrażała sobie potencjalne rodzaje śmierci, każdy bardziej przerażający od poprzedniego. Zastanawiała się, co powie jej matka. O tym, jaki wstyd przyniesie całej rodzinie taka śmierć, pożarcie od środka przez gównolubnego owada. Wzięła głęboki wdech.

Klatka piersiowa podskoczyła jej gwałtownie.

Tym razem nie będzie ucieczki.

Uderzyła się w brzuch. Raz, dwa razy. Tak mocno, że wydusiła sobie powietrze z płuc i dostała nieopanowanego ataku kaszlu. Udało jej się splunąć. Przyjrzała się uważnie plwocinie. Muchy nie było widać. Nie wiedziała przecież nawet, czy owad jest w jej gardle, w żołądku… czy jeszcze niżej, tuż przy wyjściu z odbytu albo pochwy; przeszły ją ciarki. Za jakiś czas nie zostanie jej ani jeden nienaruszony narząd wewnętrzny. Mucha złoży jaja, setki jaj. To mogło się skończyć tylko w jeden sposób. Za parę tygodni Emilia nie będzie już w stanie tego ukryć.

Muchy będą wychodziły z każdego otworu w jej ciele.

Mama Carmela wierzyła, że muchy mogą przenosić duszę jej zmarłego ojca albo kogoś, z kim miała niewyrównane rachunki. W zasadzie każdej musze nadawała imię kogoś spośród bliskich zmarłych. Kiedy zrobiło się ich tak dużo, że musiała zacząć je zabijać, całymi godzinami błagała dusze o wybaczenie za, jak sądziła, podwójny grzech: że odmówiła zmarłym śmierci i że odmówiła im także trwania w życiu. Nie wiadomo, czy to z niepokoju wywołanego taką sprzecznością, czy też z powodu biegunki, tak czy inaczej błyskawicznie traciła na wadze, w ciągu dwóch tygodni z żywego trupa zmieniła się w cień.

Tymczasem Babcia Josefa zawsze zachowywała spokój. Zatopiona we własnych myślach wynurzała się od czasu do czasu tylko po to, żeby obrzucić obelgami białych. „Te skurwysyńskie białasy!”, wołała, zamiast powiedzieć: „Te skurwysyńskie muchy”, bo muchy były przecież czarne. Emilia obserwowała ją zdezorientowana, pilnując, żeby poprawić stary fotel bujany w tej samej chwili, kiedy jego nogi zaczynały się rozjeżdżać. Babcia Josefa zanurzała łyżkę w talerzu w sposób rytmiczny, rytmiczny i spokojny. U niej jedzenie i mówienie były aktami rytualnymi.

Nie wiedząc, co myśleć ani jak się zachowywać, Emilia w końcu dodała rozmaite zadania do swojej listy obowiązków domowych. Po przebudzeniu ześlizgiwała się z krawędzi łóżka, żeby nie ryzykować, że jakaś mucha wślizgnie się pod moskitierę. Potem włączała wentylator, żeby rozgonić gorące powietrze i nie dopuścić do zakłócenia snu Mamy Carmeli przez bzyczenie owadów. W pierwszych godzinach poranka w powietrzu wisiała charakterystyczna wilgoć. Przyklejone do ścian, zatykające odpływy w umywalce i prysznicu, na zużytej do połowy rolce papieru, która powinna wystarczyć im do końca tygodnia: muchy były wszędzie. Przed umyciem się Emilia musiała pozbierać ich truchła, przetkać szczotką rury i wymienić worek na śmieci w łazienkowym koszu, jeśli do poprzedniego nie zmieściłaby się już, jak zaczęto mówić, „nawet wyschnięta mucha”.

Moment kąpieli był najbardziej nieprzyjemny. Od dnia, w którym mucha wtargnęła do jej ciała, coś się w niej definitywnie zmieniło. Czuła się obserwowana, prześladowana. Nawet w czasie snu często dopadało ją wrażenie, że ktoś się jej przygląda. Dopóki nie musiała chodzić do szkoły, wolała unikać rozbierania się przy muchach, maskować kwaśną woń potu chusteczkami nasączonymi wodą z cynamonem. Kiedy nie miała już wyboru lub kiedy Mama Carmela zmuszała ją do mycia, wolała zostawać w bieliźnie i trzymać usta zamknięte.

Być może dlatego, że już od jakiegoś czasu nie mogła znieść silnych zapachów, Emilia z obrzydzeniem szorowała małe piersi, szczupły brzuch i wciąż widoczną ranę w kroczu. Nie mogła sobie wybaczyć, że krzyknęła, kiedy mucha latała jej przed twarzą. Powtarzała w myślach: „To niemożliwe, muchy nie żyją w ludziach”. Czuła strach, mieszankę strachu i wstrętu, pragnęła zamknąć drzwi i rozpłatać sobie brzuch żyletką Mamy Carmeli, żeby usunąć z siebie musze jajeczka, zgniliznę, w którą zmieniały się jej wnętrzności.

Przed wyjściem do szkoły Emilia musiała naszykować śniadanie dla Babci Josefy. Od czasu powrotu much Mama Carmela coraz częściej płakała i nie miała już siły wykonywać prac domowych. Osłabła, ledwie trzymała się na nogach, unikała wychodzenia z domu. Odkrywanie blatu w kuchni było żmudnym zajęciem, zabierającym Emilii więcej czasu niż zaparzenie kawy. Nie znosiła tej lepkiej, wilgotnej ceraty i dokładała wszelkich wysiłków, żeby jak najmniej się przy tym pobrudzić. To Babcia Josefa wymyśliła przykrywanie blatu na noc. W rzeczywistości na niewiele się to zdawało. Muchy najwyraźniej znajdowały w tej plastikowej płachcie bezpieczne schronienie na długie noce. Zresztą, co za różnica… Muchy były dla Babci Josefy jak rodzina i choć ich obecność sprawiała jej dyskomfort (nie szczędziła obelg pod ich adresem), była to dla niej znośna niedogodność.

– Ja tam się nie boję – mawiała – nawet karaluchów.

Dlatego, ponieważ „znała” te muchy, to nawet kiedy narzekała na owady w kawie albo na bzyczenie, które nie pozwalało jej zasnąć, szybko cofała zarzuty. Koniec końców cała Sopinga powinna być wdzięczna muchom, że powróciły, żeby uwolnić ich od białych. To stwierdzenie nie wydawało się Emilii szczególnie trafne: na czterdziestu ośmiu łóżkach Szpitala Świętego Piotra białe były tylko prześcieradła.

Chociaż ulubionym śniadaniem Babci były patacones, przez muchy Emilia nie zawsze miała czas na pracochłonne obieranie plantanów, rozgniatanie ich, moczenie w solance i smażenie placków w spalonym oleju. Zresztą nie chodziło tylko o czas. Wydłubywanie much z oleju było zajęciem tak nieprzyjemnym, że musiała zamykać oczy, żeby nie zwymiotować. Owady notorycznie wskakiwały na patelnię, kiedy olej był już rozgrzany, i pękały. Odnóża, łebek, skrzydła, odwłok. Widziane w częściach, potrafiły wzbudzić jeszcze większe obrzydzenie niż w całości.

– Jeśli się tu nie ugotuję na śmierć – mawiała Babcia – to umrę w tym domu z głodu.

Emilia uważała, że to już szczyt wszystkiego. Z ich trójki to Babcia najmniej robiła, najlepiej jadła i jako jedyna miała własny pokój.