Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 02.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
PORUSZAJĄCA OPOWIEŚĆ O DWÓCH KOBIETACH Z ODMIENNYCH ŚWIATÓW, KTÓRYCH PRZYPADKOWE SPOTKANIE ODMIENIA ŻYCIE ICH SAMYCH I CAŁEJ SPOŁECZNOŚCI.
Warszawa, rok 1923. Helena Sznajderówna – bogata dziedziczka i wizjonerka – chce zrewolucjonizować opiekę szpitalną w Polsce. Zosia – czternastoletnia dziewczyna z robotniczej dzielnicy – nie wierzy już w lepsze jutro. Gdy los stawia na jej drodze Helenę, dostaje niepowtarzalną szansę, by wyrwać się z biedy i beznadziei. To historia o sile, determinacji i odwadze w przełamywaniu społecznych barier, osadzona w pełnej kontrastów Warszawie lat 20. ubiegłego wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Anna Potyra, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofi lmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Tomasz Dobrenko/giftking
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Lidia Kozłowska, Agnieszka Czapczyk
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
PR & marketing: Anna Apanas
ISBN: 978-83-8402-604-5
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Dla Mamy i Cioci Hani, a także wszystkich innych pielęgniarek. Jesteście niezastąpione.
Wciąż mam nadzieję, że wszystko się ułoży.
Całe moje dzieciństwo było wypełnione tą właśnie obietnicą. Że się ułoży, że jakoś to będzie. Mamunia mówiła tak, gdy ją napadli i ukradli pieniądze, gdy Marylka z brzuchem do domu wróciła, gdy babcia spadła ze schodów i złamała biodro, gdy Wandzia zmarła na suchoty i rok później, gdy grono aniołków powiększył Czesio. Cokolwiek los na nią rzucił, przyjmowała i zapewniała, że się ułoży. Jeśli płakała, to w samotności albo w środku. Nas troskami nie obciążała. Wystarczyło, że gnieździliśmy się w dziewiątkę w jednej izbie, że latem robiło się niedobrze od smrodu, jaki wydobywał się z wychodka, że w kółko jadło się kartoflankę, a czasem i to nie. Raz jeden mamunia nie zebrała się w sobie i nie zapewniła nas, że będzie dobrze, gdy ojca maszyna wciągnęła i już się wydawało, że straci życie. Życia jednak nie stracił, tylko rękę, a wraz z nią pracę w Fabryce Mydeł i Świec Majde i Ska. Wtedy usłyszałam, jak stara Bogucka mówi do drugiej sąsiadki, że pewnie trafimy do drewniaków, i chociaż nie wiedziałam, co kryje się za tą nazwą, szybko pojęłam, że bieda, jak wszystko, ma różne oblicza. U nas bowiem, według Boguckiej, było biednie, ale porządnie, tam zaś sam element. Burdy i awantury, a na dodatek jeszcze gorszy ścisk i robactwo. Mama zrugała mnie, że nie powinnam zważać na to, co opowiada ta stara ropucha. Pamiętam, że byłam tak zdziwiona epitetem, jakim moja na wskroś łagodna mateczka uraczyła panią Bogucką, że o nic więcej nie zapytałam. Miałam się nie martwić, bo przecież jakoś się ułoży, jakoś to będzie. Byłam już na tyle duża, że nie wierzyłam w te zapewnienia. Życie zdążyło odrzeć mnie z naiwności i rozumiałam, że zaklinanie rzeczywistości nie wystarczy. Okazało się jednak, że mama miała rację. Wszystko się jakoś ułożyło, pozostawiając we mnie ziarno wstydu za to, że zwątpiłam.
Przyglądam się kobiecie, która leży w łóżku. Jej skóra jest cienka, niemal przezroczysta i ma niezdrowy żółty odcień. Jedynie tam, gdzie zapada się wraz ze znikającym ciałem głębiej niż powinna, na policzkach, pod obojczykami i szyją, tworzą się sinawe cienie.
Wokół panuje całkowita cisza, mimo to nie słyszę jej oddechu. Jest bardzo płytki, klatka piersiowa unosi się ledwo zauważalnie. Przez chwilę zastanawiam się, czy śpi, wydaje mi się jednak, że nie. Zapadła w letarg, ten dziwny stan obniżonej świadomości, który tyle razy widziałam u chorych, balansujących między życiem a śmiercią. Podchodzę bliżej, pochylam się nad nią i poprawiam poduszkę. Wtedy otwiera oczy. Są tak płowe jak niebo o świcie. Bardziej niż ich niespotykana barwa zaskakuje mnie jednak to, ile w nich jeszcze życia.
– Jesteś, dziecko – odzywa się łagodnym głosem i uśmiecha się do mnie z wdzięcznością. – Jak to dobrze.
Pochylam lekko głowę, z uszanowaniem.
– Jak się siostra czuje? – pytam. – Bardzo boli?
Mówi, że nie. Z czasem przekonam się, że siostra Apolonia nigdy się nie uskarża, teraz jednak przyjmuję jej słowa z zaskoczeniem. Wiem, że od środka zżera ją rak. Ma zajęte niemal wszystkie narządy. Z pewnością cierpi. Moje przypuszczenia potwierdzają maleńkie perełki potu, które zaczynają zbierać się jej u nasady włosów. Biorę do ręki flanelowy ręczniczek i zanurzam go w stojącej na szafce misce z letnią wodą. Wyciskam go, starannie wygładzam, a potem układam na czole siostry Apolonii.
– Och, jakie to przyjemne – mówi, przymykając oczy. Zaraz jednak otwiera je z powrotem i patrzy na mnie bystrym wzrokiem. – Jesteś tą nową pielęgniarką, prawda?
Potwierdzam skinieniem.
– Jak się nazywasz?
– Zosia. Zosia Wierzbicka.
Staruszka kilka razy powtarza to bezgłośnie. Widzę, jak jej usta układają się w kształt mojego imienia. Moczę ponownie ręcznik i obmywam nim twarz, dekolt i dłonie pacjentki. Pytam, czy potrzebuje nocnika, potem wygładzam prześcieradło i zbieram się do wyjścia.
– Posiedzisz ze mną jeszcze chwilkę?
Odwracam się z wahaniem na dźwięk jej głosu. Słyszę w nim poczucie winy, bo już prawie noc i siostra Apolonia na pewno domyśla się, że jestem zmęczona. Jej tęsknota za bliskością drugiego człowieka okazuje się jednak silniejsza niż skrupuły.
– Tylko chwilkę – prosi znowu.
Przysuwam krzesło, siadam i biorę ją za rękę. Jest chłodna i krucha. Znika zupełnie w mojej drobnej dłoni.
– To mój pierwszy dyżur. – Mówię cokolwiek, bo odnoszę wrażenie, że siostra Apolonia czeka na to. Od razu się ożywia. Pyta, czy się denerwowałam i co robiłam, i jakich miałam pacjentów, wreszcie czy poznałam już dobrze szpital. – Szpital od dawna znam jak własną kieszeń.
– Naprawdę? – dziwi się.
– Tak. To dłuższa historia.
Kobieta zamyka oczy i milczy przez jakiś czas. Potem uśmiecha się, jej zapadnięte policzki lekko się napinają i już wiem, że nie mogłam użyć słów, które ucieszyłyby ją bardziej.
– Opowiesz mi ją?
* * *
Wszystko zaczęło się od dnia, gdy spotkałam ją po raz pierwszy.
Od razu zrozumiałam, że była inna. Tak bardzo różniła się od ludzi, których widywałam na co dzień, że przyglądałam jej się z fascynacją, z jaką dziecko, znające jedynie psy i koty, po raz pierwszy ogląda nosorożca. Tak, Helena Sznajderówna była inna. Była lepsza. Nierzeczywista. Nie pasowała do biednej ulicy, na której klęczała, nie pasowały do niej strugi błota, które uwalały całą spódnicę, ani krew tryskająca jej spomiędzy palców na białą bluzkę, szyję i twarz. Ale taką właśnie ją poznałam.
Był lipiec dwudziestego trzeciego roku. Po tygodniu opadów, które zamieniły rynsztoki w rwące rzeki, wreszcie wyszło słońce, dusząc miasto parnym skwarem. Bawiliśmy się w podwórzu, krainie wiecznego cienia zamkniętej między główną kamienicą a przylegającymi doń oficynami. Stara Walentowa darła się z okna, żebyśmy byli cicho, na nią z kolei darła się żona dozorcy.
– Bóg dał dzieciom głos, to je słychać. Gdzie się mają bawić?
Nie przejmowaliśmy się ani jedną, ani drugą. Byliśmy przyzwyczajeni do wrzasków, hałasu i ogólnego rwetesu, spotęgowanego echem studziennego podwórza. I właśnie wtedy, gdy my krzyczeliśmy, Walentowa się na nas darła, a żona dozorcy darła się na Walentową, za bramą rozległ się taki skowyt, że to wszystko, co działo się wokół nas, wydało się nagle szeptem.
Wybiegliśmy natychmiast na ulicę.
Tuż przed naszą kamienicą na nierównym bruku stał samochód, co już samo w sobie było sensacją, pod nim zaś leżało bezwładnie małe, może trzy- lub czteroletnie, dziecko. Byłam pewna, że nie żyje. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że gdyby w istocie tak było, krew mogłaby co najwyżej sączyć się z rany na udzie prowadzona na zewnątrz drobnego ciałka jedynie prawami fizyki, a nie tryskać w górę strumieniami, których widok jednym odbierał mowę, innym zaś wypychał z ust Matki przenajświętsze albo jedyne i Jezusów kochanych.
Matka chłopca krzyczała histerycznie. To właśnie jej głos wywabił nas na ulicę. Wzywała pomocy, wzywała syna po imieniu, mnie się jednak wydawało, że te wszystkie słowa są bez znaczenia, a ona rozpacza już po śmierci dziecka.
Wtedy od powiększającego się z każdą chwilą tłumu gapiów oderwała się Helena Sznajderówna. Tak naprawdę wcale nie widziałam, jak podbiega zwabiona krzykiem, jak karci znajdującego się na jej drodze mężczyznę, żeby nie stał jak baran, i kolejnym słowem zmusza go, by torował dla niej przejście przez ciasny obwarzanek ciekawskich. Nie widziałam tego wszystkiego, ponieważ mój wzrok był przykuty do brudnego, sponiewieranego i, jak mi się wydawało, martwego chłopca. Nie chciałam na niego patrzeć, wcale nie chciałam, ale nie byłam w stanie nawet mrugnąć, a co dopiero odwrócić spojrzenie. I dlatego właśnie to nie ja wypatrzyłam Helenę Sznajderównę. To ona weszła w kadr, który trzymał mnie w swojej mocy, przyciągał jak magnes, hipnotyzował.
Podbiegła i rzuciła się na kolana przy dziecku. Ujęła je stanowczo, mimo to z przedziwną delikatnością, która wydawała mi się wręcz niemożliwym dopełnieniem jej energicznych ruchów. Wtedy spódnica była już uwalana błotem, a krew strzelająca z rany na udzie małego zdążyła zbroczyć jej białą bluzkę z koronkową stójką, broszkę, szyję i policzek. Jej dłonie poruszały się po ciele chłopca pewnie i to właśnie one uwolniły mnie od patrzenia na niego. Podniosłam wzrok na jej twarz. Chociaż ginęła w cieniu niedużego kapelusza, nawet z tej odległości dostrzegłam na niej skupienie graniczące z transem. I właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że ta dziewczyna tu nie pasuje. Nie powinna klęczeć w błocie, nie powinna wiedzieć, co robić. Powinna przechadzać się z ażurową parasolką po ogrodzie Saskim albo kompletować garderobę w domu towarowym braci Jabłkowskich na spotkanie koła dobroczynności. Tymczasem klęczała tu, obok rynsztoku na ulicy Chłodnej, i walczyła o życie małego chłopca z robotniczej rodziny. Nie ustawała, nie wahała się. Ruszała się szybko i pewnie, a mi się wydawało, że czaruje.
Zastygła tylko na krótką chwilę, gdy podniosła głowę i obiegła najbliższy krąg gapiów szperającym wzrokiem.
– Ty! Ty pobiegniesz do szpitala. Na Leszno. Wiesz, gdzie to?
Bez pudła wybrała Witka. W jaki sposób odgadła, że jest najszybszy ze wszystkich chłopaków? Poznała to po jego patykowatych nogach? Po zaciekłym spojrzeniu? Nie mam pojęcia. Do dziś robi takie rzeczy, a ja wciąż nie wiem jak. Może rzeczywiście czaruje.
– Sprowadzisz ambulans! Byle szybko. Powiedz, że panna Sznajderówna każe, i jeszcze żeby salę operacyjną szykowali.
Witek popędził ze zmiętą w ręku czapką, jeszcze zanim wybrzmiało do końca ostatnie słowo.
Potem skierowała palec na mnie.
– Podejdź tu!
Gdy się zbliżyłam, kazała mi uklęknąć z drugiej strony, wzięła moją dłoń i ułożyła ją na udzie chłopca. Tuż nad raną, na której widok poczułam, jak zaczyna toczyć mi się ślina.
– Mocno trzymaj! Wciskaj palce.
Chciałam trzymać mocno i wciskać palce, ale ślizgały się na krwi, która była ciepła i mdła. Jej kolor, zapach, ziejąca dziura w nodze i mały żółty flak, który ciągnął się przy poszarpanym brzegu skóry, sprawiły, że straciłam władzę nad własnym ciałem. Nie chciało mnie słuchać. Nie mogłam trzymać ani wciskać, ani mówić, ani nawet oddychać.
– Słyszysz mnie? – Głos panny Sznajderówny wydawał się odległy i rozmyty, jakby stała po drugiej stronie długiego tunelu. – Popatrz na mnie! Jak się nazywasz?
– Zosia.
– Zosia, dobrze. Teraz słuchaj mnie, Zosiu. Spróbujemy zrobić tak, żeby ten chłopiec nie umarł, rozumiesz?
Skinęłam głową z wysiłkiem, potem mój wzrok znowu uciekł w kierunku ziejącej w nodze dziecka rany, która przerażała mnie, ale jednocześnie w jakiś makabryczny sposób fascynowała. Sznajderówna musiała to dostrzec, bo jej głos natychmiast się wyostrzył.
– Tam nie patrz! – upomniała mnie. – To niepotrzebne. Nie myśl o tym. Tu trzymaj. Mocno.
Kiedy poczuła, że moja dłoń się napina, przestała ją dociskać i odsunęła się powoli, jakby nie chciała mnie spłoszyć. Sama splotła palce, swoje smukłe długie palce, przeznaczone do gry na fortepianie w eleganckim salonie z marmurowym kominkiem, i zaczęła rytmicznie uciskać klatkę piersiową chłopca, kontrolując co jakiś czas spojrzeniem, czy prawidłowo trzymam palce. Byłam pewna, że zaraz albo ja umrę ze strachu, albo umrze to dziecko, a wtedy ja umrę z żalu, gdy panna Sznajderówna odezwała się cicho:
– Dobrze – powiedziała. Nic więcej, tylko to jedno słowo.
Dobrze.
Rzucone bez emocji, bez emfazy.
Nigdy, ani wcześniej, ani później, żadna pochwała nie sprawiła mi tyle radości.
* * *
Zbyt długo siedziałam w jednej pozycji. Gdy prostuję się na krześle, czuję, jak chrupie mi w łopatkach. Siostra Apolonia chyba śpi. Przez chwilę się jej przyglądam. Wygląda tak spokojnie. Nawet jej skóra, skąpana w łagodnej poświacie księżycowego światła, straciła swoją niezdrową barwę.
Wstaję i bezszelestnie podchodzę do drzwi. Kładę dłoń na klamce, a wtedy dobiega mnie jej głos.
– Co się stało z tym chłopcem? Przeżył?
Odwracam się powoli. Nie okazuję zaskoczenia.
– Tak. Przeżył – odpowiadam, kiwając głową, i uśmiecham się lekko.
Wtedy ona pyta, czy wrócę. Stara się ukryć niepokój i niepewność, jakie towarzyszą temu pytaniu. Ja udaję, że ich nie słyszę. Obiecuję, że wrócę, i wychodzę.
Jestem u siostry Apolonii codziennie. Nawet wtedy, gdy nie mam dyżuru, zachodzę do szpitala, żeby spędzić z nią chociaż chwilę. Niestety nie możemy zbyt wiele dla niej zrobić. Doktor Sadowski objaśnił mi dokładnie jej stan. Wiem, że siostra Apolonia niedługo umrze. Staramy się uśmierzyć jej ból i dbamy o nią tak, jak ona przez niemal całe życie dbała o innych w przytułku na Wilczej.
Wszyscy na oddziale bardzo ją lubimy. Wciąż pytamy, czy czegoś potrzebuje, ona zawsze odpowiada, że nie. Że jest dobrze.
A przecież widzę, że zsunęła się z poduszki i nie ma siły ułożyć się wygodniej, dostrzegam spierzchnięte usta i twarz ściągniętą bólem. Podaję jej szklankę wody. Dziś jest w lepszej formie niż w ostatnich dniach, mimo to, kiedy pije, muszę podtrzymywać jej głowę. Uśmiecha się z wdzięcznością, gdy ocieram jej usta i poprawiam pościel. Mówię, że pora spać, chociaż wiem, jak trudno o dobry, mocny, krzepiący sen, kiedy doba traci rytm i właściwe sobie podziały, a wszystko się zlewa: sen, czuwanie, dzień, noc.
– Tak, już pora spać – powtarza za mną. O nic nie prosi. Przez chwilę głaszcze moją dłoń, jakbym to ja potrzebowała pokrzepienia.
Potem przymyka oczy. Myślę, że chce ukryć przede mną to, jak bardzo jest spragniona bliskości drugiego człowieka. Jeśli takie rzeczy widać, to właśnie w spojrzeniu, a siostra Apolonia przecież nigdy się nie użala, nigdy nie narzeka i nigdy o nic nie prosi. Tylko ten jeden jedyny raz w zeszłym tygodniu, ale wtedy czuła się naprawdę źle. Może sądziła, że umiera. Może dlatego pozwoliła sobie na zuchwałość.
– Idź, dziecko. Odpocznij – mówi, ja jednak przysuwam krzesło. Stawiam je na tyle blisko, by móc trzymać ją za rękę.
– Mogę siostrze opowiedzieć, co było dalej – zaczynam z wahaniem. – Po tym wypadku… Chyba że siostra woli spać.
Odwraca głowę w moją stronę i uśmiecha się z wdzięcznością.
– Nie. Nie będę teraz spać.
Przymyka oczy i czeka.
* * *
Kilka dni później pod naszą kamienicę podjechała dorożka. To nie wzbudziło takiej sensacji, jak pojawienie się samochodu, ale też nie należało do częstych obrazków. My byliśmy przyzwyczajeni do furmanek rozwożących węgiel albo załadowanych skórami bydlęcymi, drewnem dla starego Balcerzaka lub trumnami opuszczającymi jego stolarnię. Jak się czasem ulicą przetoczył kondukt żałobny, patrzyliśmy, czy to trumna z jego zakładu. Często były, bo nie robił drogo, a zawsze koronką ozdobił i zmarły od razu jakby ważniejszy i bardziej dostojny się wydawał. Mamunia też w jego trumnie została do grobu złożona, tylko akurat bez koronki, bo jak hiszpanka szalała, to Balcerzak ledwo wyrabiał z robotą. Na koronkę nie było czasu.
Więc podjechała ta dorożka, młodsze dzieciaki od razu się zleciały, bo wiadomo: kto pierwszy zobaczy, to jakby wygrał. Mógł potem opowiadać, że przyjechała, że odkryta i piękna aż strach, że konik kary i w ogóle nie taki, jak te od wozów z węglem. Rozmawiało się u nas o takich rzeczach, a ten, kto przyniósł na podwórze coś ciekawego, zaraz stawał się ważny.
Z informacją o dorożce przybiegł do mnie syn dozorcy, Marian. Kazał mi szybko myć ręce i pędzić na ulicę, bo pani o mnie pyta.
– Jaka pani?
– Wielka pani. Ręce umyj – podkreślił znowu, co było najlepszym dowodem na to, że to osoba w żadnym razie nie do zlekceważenia.
Opłukałam twarz zimną wodą, która stała w misce przy kuchni, zdjęłam fartuch i wygładziłam włosy, po czym ruszyłam za Marianem. Wyprowadził mnie przed kamienicę dumny i wyprostowany, jakby prezentował rzadki okaz zwierzyny łownej.
Za bramą, w cieniu jarzęba stała Helena Sznajderówna. Teraz myślę, że wcale nie powinnam, ale wtedy, gdy ją zobaczyłam ubraną w prostą i skromną sukienkę, a jednak tak dobrą, jakiej moja mama nie miała nawet na ślubie, poczułam się nagle bardzo zawstydzona. Wstydziłam się odgniecionych kolan i podwiniętych rękawów, i rumieńców, jakie wypełzły mi na twarz podczas szorowania podłogi. Bo przecież mimo moich starań, by wyglądać schludnie, na pewno to właśnie widziała.
– Przyjechałam powiedzieć ci, co z tym chłopcem – odezwała się zaraz po przywitaniu. – Bo pewnie jesteś ciekawa?
Byłam ciekawa. Ciekawa, zdziwiona i onieśmielona, ale najbardziej ze wszystkiego byłam przejęta, że ona pamięta moje imię. Bo gdy odkleiła się od plamy cienia rzucanej na ziemię przez drzewo i ruszyła mi naprzeciw, nie powiedziała „dzień dobry” albo „witam cię”, albo w ogóle nic, bo przecież wielkie panie w rękawiczkach delikatnych i pięknych jak rozciągnięte na wrzosach babie lato mieniące się w słońcu perełkami porannej rosy nie kłaniają się robotniczym córkom odciągniętym od szorowania podłogi. Ona jednak, burząc cały porządek świata, powiedziała:
– Dzień dobry, Zosiu. Przyjechałam powiedzieć ci, co z tym chłopcem. Bo pewnie jesteś ciekawa?
Skinęłam głową. Tylko na to było mnie stać. Zaczęła tłumaczyć, jakich doznał obrażeń, więc słuchałam, że krwotok, że wstrząs, że akcja serca, że w ostatniej chwili. To wszystko było jednak zbyt odległe. Nikło przy tym, że ona stoi przede mną i opowiadając o niezrozumiałych i tak nieprzystających do niej rzeczach, ściąga rękawiczki. Robiła to machinalnie, bez zastanowienia powtarzając te same niespieszne ruchy. Na pewno nie zdawała sobie sprawy, co się ze mną działo, gdy patrzyłam, jak ujmuje każdy palec po kolei i szarpie delikatnie połyskujący w słońcu materiał. Dla niej była to najprostsza czynność, niewarta żadnej uwagi. Dla mnie – spektakl dłoni, które płynęły w powietrzu w niezwykłym tańcu pełnym gracji, jakiej można nabyć tylko wtedy, gdy noszenie jedwabnych rękawiczek jest czymś tak powszednim i oczywistym jak to, że gołębie siadają na gzymsach kamienic.
– Ile masz lat? – zapytała, opierając zamkniętą na rękawiczkach dłoń o przedramię drugiej ręki. Starałam się zapamiętać ten gest, bo on również wydał mi się nieskończenie elegancki.
– Czternaście.
– Byłaś opanowana – odparła tonem, który zupełnie nie pasował do wypowiedzianych słów. Słychać w nim było naganę, jakby było coś rozczarowującego w tym, że nie dostałam histerii, choć jestem w tak młodym wieku.
– Bałam się – przyznałam cicho.
Mruknęła tylko, potem przez chwilę stałyśmy w milczeniu. Sznajderówna taksowała mnie spojrzeniem, a ja zastanawiałam się, czy wciąż otacza mnie zapach mydlin, wilgoci i brudu, który wydrapywałam na kolanach z podłogi ciężką ryżową szczotą.
– Ale zapanowałaś nad tym – odezwała się w końcu, a ja znowu poczułam, jakby mnie ganiła.
Odwróciła się i poszła do dorożki. Po chwili wróciła z dwoma koszami. Wręczyła mi jeden, drugi podała synowi dozorcy.
– Przekaż to temu chłopcu, który pobiegł po karetkę. A to dla ciebie. Za fatygę. – Wysupłała z torebki kilka monet, od których oczy Mariana zrobiły się okrągłe i błyszczące jak największa z nich.
Ukłonił się tak, że zgniecioną w ręku czapką mógłby zamieść ulicę, po czym z podziękowaniem na ustach czmychnął za bramę, jakby się bał, że Sznajderówna przeliczy ponownie, ile warta była jego pomoc, i zażąda zwrotu części hojnego napiwku.
Gdy zostałyśmy same, odwróciła się do mnie. Pojedyncze kosmyki ciemnych włosów, które uwolniły się spod kapelusza, powiewały w lekkim, niosącym ulgę wietrze.
Podziękowałam jej za kosz, w którym oprócz kawy, cukru i czekolady znajdowała się cała masa starannie przewiązanych sznurkiem paczuszek, i po raz pierwszy podniosłam wzrok na tyle, by spojrzeć jej w oczy. Były poważne. Na to najpierw zwróciłam uwagę. Dopiero po chwili dostrzegłam, że są tak ciemne, iż źrenice niemal całkiem ginęły w tęczówkach koloru trufli oblanej błyszczącą polewą, jaką widziałam na wystawie u Bliklego.
– Nie tylko po to tu przyszłam – odezwała się, a ja, raz nabrawszy śmiałości, by spojrzeć na jej twarz, teraz przyglądałam się jej z podszytą lękiem ciekawością, z jaką sięga się po zakazany owoc.
Nie umiałam jej odczytać.
Z czasem przekonałam się, że skrywanie prawdziwych uczuć było jednym z największych talentów Heleny Sznajderówny. Początkowo sądziłam, że to cecha panny z dobrego domu. Tak je sobie właśnie wyobrażałam, jako bezosobowe twory, będące ucieleśnieniem konwenansów. U niej jednak to nie była kwestia wychowania. Zrozumiałam to w dniu, w którym pierwszy raz zagrałam w brydża z jej matką. Nie spotkałam bowiem nigdy wcześniej osoby, która przedstawiałaby sprawy bardziej dosadnie niż ona. Walentowa, która ganiała nas z miotłą, wrzeszcząc, że nam kiedy nogi z dupy powyrywa, miała więcej wstrzemięźliwości niż zacna pani Sznajder.
Patrzyłam więc na twarz Heleny, jej wysokie czoło, mały nos, ładnie wykrojone, napięte usta i oczy, zwłaszcza te oczy o spojrzeniu żywym i pełnym głębi, które były jak studnie pełne tajemnic. Zaglądałam w nie, starając się odgadnąć chociaż jedną z nich. Wtedy odezwała się ponownie.
– Postawiłam cię przez zbyt trudnym zadaniem – powiedziała i zabrzmiało to trochę, jakby mnie przepraszała. – Jesteś jeszcze dzieckiem. To było zbyt drastyczne.
Zawstydzona spuściłam wzrok. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałam o Helenie Sznajderównie, ale już zdążył urodzić się we mnie podziw dla niej, który sprawiał, że byłabym gotowa zrobić wszystko, o co mnie poprosi. Nie chciałam, żeby mówiła dalej. Potrząsnęłam głową, jakby to mogło sprawić, że przerwie. Ona jednak kontynuowała:
– To było drastyczne, mimo to stanęłaś na wysokości zadania. Wyglądasz na bystrą i jesteś opanowana.
Wbijałam wzrok w okrągłe noski jej pantofli, starając się udźwignąć komplementy, które tylko pogłębiły moje zażenowanie. Nikt mnie nigdy nie chwalił. Takie słowa z takich ust to było więcej, niż mogłam pomieścić. I wtedy, gdy sądziłam, że ten dzień nie może już stać się bardziej nierzeczywisty, Helena Sznajderówna złożyła mi propozycję, która, tego byłam pewna od razu, na zawsze miała odmienić moje życie.
– Przemyśl to – rzuciła na koniec, a potem spytała, czy umiem czytać.
Mama wystarała się, żebym poszła do szkoły, więc tak, umiałam czytać. Czytać i liczyć, szyć, tkać i haftować. Skończyłam przecież wszystkie trzy klasy w placówce dla biednych dzieci, którą założyli bracia Pfeiffer przy swojej garbarni na Okopowej. Skinęłam głową, Sznajderówna wyjęła z torebki karteczkę, coś na niej zanotowała, podała mi ją i zaraz odjechała swoją piękną dorożką, pozostawiając mnie w całkowitym osłupieniu.
Zaniosłam do domu kosz i bez słowa podałam go Marylce, rozglądając się po skromnej izbie tonącego w wiecznym półmroku mieszkania w oficynie. Wszystko tu było takie jak zawsze. Łóżko, tapczan, wetknięty zań dodatkowy siennik, stół i cztery chyboczące się krzesła, kuchenka z dwoma fajerkami, wiadro ze świeżą wodą, miska na pomyje, bieda jak u każdego. Starałam się wierzyć w to, że skoro ściany i meble są te same, jest to wciąż mój dom. Było jednak inaczej. Nie cierpieliśmy już takiego ścisku, do jakiego byłam przyzwyczajona, i to chyba właśnie sprawiało, że czułam się obco. To nie była wina Marylki. Starała się przecież, jak mogła. Kochała mnie i zawsze traktowała dobrze, może nawet z nadmierną łagodnością, jakby chciała mi w ten sposób wynagrodzić wszystkie straty. I ja też ją kochałam, mimo to nie mogłam wybaczyć Bogu, że ją zostawił, a mamunię zabrał, gdy w osiemnastym roku szalała hiszpanka. Tak samo męczyły się złożone gorączką i krwotocznymi biegunkami, tak samo broczyły z nosa i dusiły się, plując krwią, a potem Marylka wyzdrowiała, a mama nie. Teraz sobie myślę, że nie miała już siły dłużej żyć, bo przecież ile można wytrzymać?
Złamało ją chyba to, że Staś nie wrócił z wojny. Tak myślę. Poległ niedługo po tym, jak car ogłosił powszechną mobilizację i wzięli go do wojska z innymi rezerwistami z Królestwa Polskiego. Spod Łodzi jeszcze pisał, potem już nie. Odzyskana niepodległość była jakby bardziej nasza, własna, i mieliśmy w rodzinie bohatera. Pisali o takich jak on w gazetach. Dużo się tego słyszało. Że ich trudem i krwią, i oddaniem, i w ogóle. Tyle że my nie potrzebowaliśmy bohatera. Chcieliśmy Stasia, a jego już nie było. Poszedł na przemiał jak miliony mu podobnych, rzucanych przez dowódców na front, dopóki się nie skończyli, a wraz z nimi nie skończyła się wielka wojna.
Mama jakby zapadła się w sobie, gdy Staś został bohaterem. Wydawało się, że nieszczęścia, które przez całe życie niestrudzenie przepędzała swoją mantrą, że się ułoży, że jakoś to będzie, teraz nagle wróciły wszystkie naraz i zaczęły wgniatać ją w ziemię. Zmarła więc na hiszpankę, po niej jeszcze zmarła Irenka. Zostaliśmy tylko ja i tata. Tata bez ręki po wypadku w fabryce i szary ze zgryzoty, a z nami babcia i Marylka, siostra mamy, wraz ze swoim nieślubnym synkiem, którzy nie mieli gdzie się podziać, więc mieszkali u nas. Babcia, przeżywszy zapalenie płuc w czternastym roku, złamane biodro w siedemnastym i epidemię hiszpanki, wpadła w dwudziestym pierwszym pod tramwaj, gdy wracała z Marszałkowskiej, gdzie handlowała branymi w komis zapałkami, igłami, nićmi i guzikami, zapalniczkami, haftowanymi serwetkami i trzymanymi głęboko między tymi serwetkami zdjęciami pornograficznymi.
Wtedy tata i Marylka wzięli ślub, żeby jakoś wybrnąć z sytuacji. Urodziło im się dziecko i teraz tak właśnie było. Ja ostatnia z piątki rodzeństwa, tata, Marylka i jej dwóch synków, z czego jeden duży już i nieślubny, a drugi odwrotnie.
Patrzyłam, jak Marylka wyciąga z kosza paczuszki, rozwija je po kolei i układa. Płat cielęciny, galaretę z wieprzowych nóżek w pięknej salaterce, kawał szynki, sól i cukier, mąkę i kaszę, czekoladę, pikle jakieś i marmolady, i wreszcie ukryte pod firmowym papierem Bliklego eklery, kruche ciasteczka i karmelki. Wzdychała tylko w zachwycie i niedowierzaniu. Nie dziwiłam się jej, bo aż do tamtej pory nie sądziłam, że może obok siebie leżeć jednocześnie tyle delicji, że w ogóle mogą znaleźć się w jednym pomieszczeniu, na jednej ulicy nawet, a co dopiero tu, na naszym starym stole, który aż dziw, że nie załamał się pod taką obfitością.
– I Witek też taki kosz dostał – powiedziałam.
Marylka tylko złożyła ręce i pocałowała mnie w czoło, a ja pomyślałam, że chyba będę za nią tęsknić.
Bo tego, że wkrótce opuszczę rodzinny dom, byłam pewna. Nie musiałam się zastanawiać. Nie potrzebowałam tego przemyśleć. Wiedziałam to przecież już w chwili, gdy Helena Sznajderówna zapytała mnie, czy chciałabym zostać jej uczennicą.
Na miejsce przyjechałam tramwajem. Marylka dała mi na bilet, mówiąc, że nie mogę zajść do takiego domu spocona i z zakurzoną walizką. Opuściłam więc kamienicę jak dama, ubrana w niedzielną sukienkę oraz najmniej pocerowany sweterek, i udałam się na przystanek. Odprowadziła mnie Marylka i ciekawskie spojrzenia sąsiadów, którym i ona, i ojciec, jakby od niechcenia wyjawili, że „Zosia idzie się kształcić”. Wiele o tym nie mówili, tak by nikt nie mógł im zarzucić, że się chwalą. Prawda jednak była taka, że ich wstrzemięźliwość bardziej rozpalała sąsiadów, niż gdyby mówili o tym bez końca. Oczywiście zdawali sobie z tego sprawę.
Pojechałam szesnastką, zapłaciwszy za bilet trzy tysiące pięćset marek, a nie, jak zapewniała Bogucka, która tydzień wcześniej musiała udać się z ważną sprawą na Mokotów, dwa tysiące pięćset. Aż do Krochmalnej tłumaczyłam to konduktorowi, starając się uzmysłowić mu, że stara Bogucka w swojej skrupulatności nie machnęłaby się o cały tysiąc. On jednak upierał się przy swoim. Dwa razy w miesiącu Zarząd Tramwajów Miejskich zmienia ceny biletów, nawet w „Kurierze” o tym pisali.
Jechałam przez Żelazną i Złotą, aż do Marszałkowskiej, gdzie wysiadłam, chociaż konduktor zapewniał mnie, szanowną panienkę, że to za wcześnie. Lepiej by mi było wysiąść na następnym przystanku, dwa razy to powtórzył. Ja jednak czułam, że nie wytrzymam dłużej tego tempa. I nie chodziło mi wcale o pęd tramwaju, który sunął po szynach, piszcząc i zgrzytając, tylko o zmiany, które zachodziły wokół mnie. Gdy szłam piechotą, tu, do lepszej Warszawy, miałam czas, aby się przyzwyczaić, że zamiast nędzy jest zbytek, zamiast ulic spływających błotem i rynsztokami jest bazaltowy bruk, na którym swoją melodię wygrywają kopytami piękne koniki o smukłych pęcinach. Szłam i patrzyłam, jak znikają dymiące kominy fabryczne, a ich miejsce zajmują coraz bardziej wytworne kamienice z coraz bardziej wytwornymi szklanymi witrynami, za którymi widać było kryształowe żyrandole, lustra, gabloty pełne cudów, piękne stroje na wieszakach albo panie w takich właśnie pięknych strojach, siedzące przy stolikach z marmurowym blatem nad filiżanką herbaty i deserem przypominającym małe dzieło sztuki.
Gdy się szło na piechotę godzinę, bo tyle mniej więcej zajmowało pokonanie drogi z Chłodnej czterdzieści jeden na Marszałkowską, człowiek jakby lepiej znosił, że Warszawa to w rzeczywistości dwa miasta. Przechodziło się z jednego do drugiego powoli, tak jak wiosna miarowo prowadzi z zimy do lata. Gdy zaś wysiadłam z tramwaju, czułam się tak, jakbym z najsroższych mrozów przeniosła się wprost w lipcowy skwar.
Śródmieście pod każdym względem tak odbiegało od poprzetykanej fabrykami dzielnicy zachodniej, w której urodziłam się i wychowałam, jakby dzielił je bezkres, a nie, jak policzyłam dokładnie, jadąc tramwajem, dziewięć ulic. Przemykałam w cieniu okazałych budynków, z każdym krokiem tracąc rezon. To chwilowe zachłyśnięcie, które przyszło z niedzielnej sukienki założonej w czwartek, najlepszego swetra i biletu na tramwaj, nikło z minuty na minutę. Gdy wreszcie dotarłam pod zanotowany przez Helenę Sznajderównę adres, znowu byłam zwykłą robotniczą córką w lichym ubraniu – tak, wtedy widziałam już wyraźnie, jak liche było moje ubranie, moje odświętne ubranie, które może i mogło za takie uchodzić na Woli. Tu było jednym z odcieni nędzy, których, o tym byłam przekonana, lepsi warszawiacy nawet nie potrafiliby rozróżnić.
Kamienica przy placu Zielonym, w której kazała mi się stawić Sznajderówna, była wysoka na dwa piętra, zdobiona bogato boniami, fikuśnymi gzymsami i pilastrami. Wielkie okna ciągnęły się w trzech równych rzędach, a ja z zawrotem głowy starałam się przeliczyć, ile sal i pokoi skrywa się za masywnymi rzeźbionymi drzwiami i jeszcze, jak te podłogi szorować, i okna, i żyrandole. Przecież tyle tego.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Posłowie
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Dedykacja
Meritum publikacji
Okładka