Piękne zielone oczy - Arnošt Lustig - ebook

Piękne zielone oczy ebook

Arnošt Lustig

4,3

Opis

Piętnastoletnia Żydówka Hanka Kauders traci w obozie koncentracyjnym całą rodzinę. Jej samej udaje się przetrwać tylko dzięki temu, że trafia do obozowego burdelu. To doświadczenie, od którego nigdy się nie uwolni, tak jak nie pozbędzie się tatuażu Feldhure, „kurwa polowa”. Jej napiętnowane ciało na zawsze pozostanie trochę obce. Na pytanie: „Kim jesteśmy?”, dziewczyna odpowie: „Kawałkiem mięsa i roztrzaskaną duszą”.

Piękne zielone oczy” to porażające studium bezsilności ofiary wobec kata, opowieść o doświadczeniu niewypowiadalnej traumy. To próba znalezienia odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzieć się nie da: Jak możliwe było tak potworne okrucieństwo? Ile można oczekiwać od tych, którym odebrano wszystko, nawet nadzieję? Czy głodujących, którzy nie kradli, powinniśmy uznać za świętych? Czy wola życia za wszelką cenę może być grzechem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 645

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (22 oceny)
12
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Arnošt Lustig

Piękne zielone oczy

Przełożył Jan Stachowski

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału czeskiego Krásné zelené oči

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by CTK/PAP

Copyright © by The Estate of Arnošt Lustig c/o Aura-Pont s.r.o., Prague, Czech Republic

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020

Copyright © for the Polish translation by Jan Stachowski, 2020

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Justyna Żebrowska

Konsultacja germanistyczna Karolina Kuszyk

Korekta Alicja Stępniak, Katarzyna Juszyńska

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

We kindly thank The Ministry of Culture of the Czech Republic for the subsidy on publishing this book.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-100-9

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2020

Wydanie I

Evce oraz wszystkim, którzy z nią są i będą.

Ilu ludzi ma tajemnice, o których nikt się nie dowie?

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Od rana przybywały do majątku oddziały Waffen-SS. Wymusiły przedłużenie dniówki do czwartej po południu.

Piętnastu: Herrmann Hammer, Fritz Blücher, Reinhold Wupperthal, Siegfried Fuchs, Bert Lippert, Hugo Redinger, Liebel Ulrych, Alvis Graff, Sigmund Schwerstei, Herbert Gmund, Hans Frische, Arnold Frey, Philip Petsch, Mathias Krebs i Ernst Lindow.

Nocą na krawędziach ścian majątku osiadły zwały świeżego śniegu, niczym zsunięta do tyłu czapka kucharska. O brzasku, gdy zamieć ucichła i wiatr rozpędził chmury, zdawało się, że śnieg na ziemi krwawi. Na kilka minut zalała go purpura i rubinowa czerwień. Okolicę okryła nienamacalna cisza.

Na korytarzu ciągnął się czerwono-brązowy napis ostrym gotykiem: „Urodziliśmy się, by zginąć”. Dwie błyskawice SS były znakami runicznymi.

Niewidzialną ciszę zakłóciła ciężarówka lub autobus zdążający do zamtuza polowego. W oddali między niebem a ziemią dudniły działa.

Zbudziła się w środku nocy. Bolało ją krocze. Otworzyła oczy. W uszach pobrzmiewało zdanie Polaka zasłyszane, kiedy wysiedli z wagonów na rampie w Auschwitz-Birkenau, głęboki piersiowy głos członka komanda Kanada. Idąc, nakłaniał matki: „Dajcie dzieci babciom”. Minąwszy niemieckich lekarzy, którzy na końcu szeregu rozdzielali ludzi – w prawo, w lewo – dopiero wtedy, już w obozie kobiecym, zrozumiała: staruszki i dzieci szły z rampy prosto do gazu.

Burdelmama Kulik, zwana madame, miała radę dla wszystkich: „Nie musisz chłopa wodzić za nos. On sam się wodzi”.

Mróz trzymał już trzeci dzień. W majątku popękały rury, tamując resztki zamarzniętej wody. Dali im dwie nowe kadzie. Woda w nich też krzepła na kamień. Lód pokrył wszystko, nawet rzekę. Rdzewiało żelazo, pękała stal. Czasem za mostem stawał pociąg, gdy z powodu mrozu psuł się kocioł lokomotywy. Tynk budynku pokrywała pleśń, a ściany klitek i wspólnej jadalni z długim stołem na sześćdziesiąt osób czerniały od dymu, jak w wędzarni.

Dwunastu: Sepp Erlanger, Konrad von Heincke, Gerald Nauman, Ernst Varin, Nicolaus Geist, Wolf Kramer, Sigfried Barlinger, Ernst Wozarin, Wolf Steinitz, Willi Brecker, Dietrich Bonar Funk i Harry Mützenbecher.

Dwunastu: Manfred Seidenstricker, Horst Gescheit, Asa Jochen Breubauer, Jens Vogelmann, Heinz Zingerle, Fritz Bausinger, Winfried Merzenstiel, Hans Weltfuss, Arno Heintze-Lorentz, Adalbert Hecht, Jürgen Freye i Lutz Renn.

Tym, co ocalam z krainy zapomnienia, jest niezbadana smużka szarości między nocą a świtem. Światło, w którym nic nie rzuca cienia. To, co piszę, jest przybliżeniem.

Chyba tak to było. Teraźniejszość Skórki, Hanki Kauders, w której chciała pogrzebać przeszłość.

Waffen-SS strzelali z wież wartowniczych do wilków, czasem do szczurów. Wilki przebiegały zamarzniętą rzekę i przedarłszy się przez zlodowaciałe trzciny, mijały nieczynny kamieniołom, gdzie latem zeszłego roku zostały stracone czemuś winne dziewczyny i gdzie prócz wilków ukrywali się bandyci, niedobitki dawno pokonanej polskiej armii, oraz żydowscy uciekinierzy z lagrów.

Watahę prowadził srebrny wilk, którego wciąż nie imały się kule wartowników.

*

Wiatr chrzęścił puszkami przywiązanymi do ścian, aby płoszyć wilki. Te, które udało się zastrzelić, leżały na śniegu. Nad rzeką turkotał pociąg, przy oknach stali urlopowani żołnierze.

Wysoko nad zlodowaciałą krainą pojawił się samolot, zostawiając za sobą kitę białych gazów, które potem stawały się niebieskie, a w końcu zamarzały na wygiętej tafli nieba. Nie umiały rozpoznać, jaki to myśliwiec: niemiecki czy rosyjski.

Dwunastu: Bruno Lengbein, Hubert Fitzke-Czerny, Erhard Römer, Hans-Georg Röhrich, Sepp Hoyer, Dietrich Wagner, Gerd Müller, Siegfried Rahm, Franz Burger, Heinrich Brunner, Hermann Loki i Franz-Ulrich Rolf Mötz.

Na otwarcie 232 Ost przyjechał generał Waffen-SS brigadenführer SA Andreas Strassemeyer w towarzystwie brigadenführera Waffen-SS Justena Herlesa oraz standartenführera Waffen-SS Konrada Uhlfeldera. Mówił o Ahnenerbe – dziedzictwie przodków. Nikt go nie rozumiał, z wyjątkiem oświadczenia, że „będą miały piękne życie”.

Madame Kulik uznała za swego patrona majora Karla Maximiliana von Kalckreutha. Major powtarzał za pewnym markizem, że zło jest człowiekowi przyrodzone – im więcej go uczyni, tym jest szczęśliwszy. Karanie grzechów to nonsens. Wojna zanegowała szkolną mądrość majora, że człowiek rozumie dobro, a nie zło. Zgadzał się z markizem. Z przydziałów dla lotników dawał madame wojenną czekoladę, poprawiając jej humor, kiedy miała okres. A także wodę do płukania ust i pastę do zębów. Pieniądze wyłącznie w banknotach. Nie był jak ów polski generał, który rankiem, gdy prostytutka napomknęła o pieniądzach, oświadczył, że z zasady nie przyjmie od damy ani grosza.

Grali razem w skata. Potrafił zgrać się do suchej nitki. W duszy był monarchistą. Nosił monokl na srebrnym łańcuszku. Soczewka spadała natychmiast po założeniu. Majorem wstrząsnął ubiegłoroczny wrzesień: egzekucja jego ulubionego pianisty Karlroberta Kreitena, któremu nie podobał się wąsik Hitlera.

– Wiesz, na co mam teraz smak? – spytał major. – Na Schweinschnitzel mit Kartoffelknödeln auf bayerische Art. A wcześniej Rüdesheimer Kaffee ze sznapsem z Asbach i Schwarzwälder Kirsch­torte.

Po pierwszej dniówce Wielka Leopolda Kulik powiedziała do Skórki:

– Kiedy kobieta krwawi, krwawi jej serce. – I dodała: – Najlepsza rada brzmi tak: pozwól sobie doradzić. Ale i bez niej zorientujesz się, co robić. – A potem: – Jak będziesz smutna, umrzesz.

Oto moja opowieść miłosna. Mówi o miłości niemal tak samo jak o zabijaniu, o jednej z jej wielu twarzy (bo czyż obersturmführer Sarazin nie powiedział Skórce podczas stosunku, że zabijanie jest prawdą, a cała reszta to czcza gadanina?). O zamtuzie polowym nad rzeką San. O tym, co piętnastoletnia dziewczyna może przeżyć przez dwadzieścia jeden dni. Co zrobi z tym pamięć i zapomnienie. Albo nie zrobi. Zakochałem się w uśmiechu Skórki. Wiedziałem, ile jest w nim bezsilności, zakłopotania, nadziei. W zmarszczkach szesnastolatki, które pojawiały się w pewnych chwilach. Czas ocala moje przybliżenia. Strzępki, które składają się na tę opowieść. Ich barwy, cienie.

Dzień przed ewakuacją 232 Ost, zanim madame Kulik stanęła pod ścianą kilka kroków od kuchni polowej i nim pierwsza salwa pogruchotała jej zęby, powiedziała, że w głębi duszy nie oczekiwała niczego lepszego. A wcześniej zwróciła się do Skórki: „Bierz życie, jak leci, bo inaczej cię zmiażdży. Wszystko jest normalne. Nie dziw się niczemu. Krzywda? Miej ją w nosie. Wszyscy są krzywdzeni. Tylko tak zdołasz to przełknąć, inaczej się udławisz”. Sama przełknęła chyba więcej niż inni.

Dwunastu: Karl-Gottlieb Hain, Johann Oberslatzer, Wilhelm Tietze, Arnold Köhler, Gottfried Lindner, Moritz Krantz, Andreas Schmidt, Granz Biermann, Carulus Mautch, August Kreuter, Felix Körner i Jorgen Hofer-Wettermann.

*

Słyszę w duchu, jak madame Kulik zaznajamia Skórkę, Hankę Kauders, z regulaminem 232 Ost. Piątek rano, pierwszy dzień Skórki. Co nie jest wyraźnie dozwolone, jest zakazane. Zasady wiszą na drzwiach klitek. Żołnierz ma zawsze rację. Pocałunki są zabronione. Obowiązuje bezwzględne posłuszeństwo. Nie wolno się naprzykrzać, palić (żołnierze mogą) i tak dalej. Powinny być czyste i pachnące, spełniać życzenia, prowadzić rozmowy na tematy, które interesują żołnierza: o rybach, o jeździe saniami, o markach samochodów. Nie mędrkować.

Tamtego piątkowego ranka madame Kulik spytała ją, jak się czuje.

– Silna – odparła.

– Cieszę się, że nie kłamiesz. – Wypatrując w zielonych oczach Skórki kruchości, ujrzała nieustępliwość.

Siła madame Kulik tkwiła nie tylko w mięśniach, potężnych piersiach przypominających dynie i mocnych udach z fałdami tłuszczu, lecz także w jej pamięci, która składała wszystko w opowieści i epizody. Minione i zapomniane zdarzenia swego życia nizała niczym koraliki na sznurku. Pamięć była jej niewidzialną tarczą i ochroną, dzięki niej powracała do lepszych czasów.

– Korzyści dzielimy po równo. – Madame rzekła to jakoś mętnie i przebiegle. Jako prawdziwa kurwa zorientowała się w mig, kto jest kto. Po czym dodała: – Mężczyzna jest jak dziecko i często tak właśnie się zachowuje. Oczekuje, że dostanie to, czego chce. Zakłada, że okażesz mu bezinteresowność, niczym matka.

Zachęcała Skórkę do myślenia o przyjemniejszych sprawach. Widziała już kilka egzekucji dziewczyn pod tylną ścianą; wcześniej była w Auschwitz-Birkenau, w aryjskiej części. W Krakowie Niemcy z upodobaniem wieszali Polaków na hakach rzeźniczych polskiej produkcji. Do najważniejszych reguł zamtuza należy: nie mówić o śmierci, bólu i cierpieniu, nawet jeśli zaczną sami żołnierze, podoficerowie czy oficerowie. Dziewczyna ma ignorować śmierć, ból i cierpienie.

Chłostę da się przeżyć, byle nie więcej niż trzy. A stosunek, jeśli potraktować go jak egzekucję na raty, jest nieskończonością.

Na drzwiach klitek, w poczekalni i umywalni oberführer Schimmelpfenig nakazał rozkleić zarządzenie:

„Zakazuje się w trybie natychmiastowym: świadczenia usług bez gumowego zabezpieczenia. Surowo zabrania się stosunku analnego, oralnego i brutalnego, połykania moczu i nasienia oraz kilku­krotnego stosowania tych samych zabezpieczeń i przyborów”.

Dwunastu: Heinrich Faus, Felix Schellenberg, Fritz Zossen, Siegfried Skarabis, Adolf Seidel, Günther Eichman, Hans Scerba, Rudolf Weinmann, Hugon Gerhard Rossel, Ernst Heidenkamf, Manfred Wostrell, Eberhard Bergel.

Polak, który przyjeżdżał z Wehrkreisu[1], wytatuował im na ramieniu i brzuchu słowo Feldhure, kurwa polowa, żeby nie miały ochoty uciec.

2

Wieczorem, odśnieżając pod bramą z orłem Rzeszy, zgarniała kupki śniegu w pryzmy.

Kim była Wielki Brzuch, po której miała klitkę numer 16, żeliwny garnek do podgrzewania wody i beczkę? A kim były Krikri albo Maria-Gisela? Dwie pierwsze poszły pod ścianę, trzecia do Hotelu dla cudzoziemców w Festung Breslau. Kim była dziewczyna o przezwisku Szczęśliwy Głos? Kim Piękna, Estela, Maria z Poznania, Wysoka, Gruba, Sprytna, Cicha i inne? Jakie imię czy przezwisko nosiła dziewczyna, która trzeciego dnia po operacji ślepej kiszki zmarła o drugiej w nocy, bo doktor Schimmelpfenig, szef burdelu, schrzanił robotę?

*

– Jak się nie prześpisz, kiepsko będziesz jutro wyglądać. Nie śpiąc, niczego nie zmienisz – powiedziała Estela.

Spadł świeży śnieg. Na stalowym moście turkotał pociąg.

– Tak jakoś musi wyglądać w Cieśninie Beringa. Poza tymi, co tam zimują, ani śladu człowieka – dodała Estela.

– Chciałabym być w Cieśninie Beringa – rzekła Skórka. Nigdy o niej nie słyszała.

– Ciemno przez dwadzieścia jeden godzin, dzień w dzień. Morze lodu – oświadczyła Estela.

– Ile tego spadło?

– Daj spokój, śpij.

Po chwili ni stąd, ni zowąd Estela spytała:

– Myślisz, że ktoś zna prawdę?

– O czym?

– O tobie, o mnie. O oberführerze albo madame Kulik.

– Kręci mi się w głowie, musimy spać – rzekła Skórka.

– A mnie pamięć zawodzi – oznajmiła Estela.

– Powinnaś się cieszyć.

– Dlaczego?

– Dlatego.

– Dziwna czasem jesteś.

– Dlaczego?

– Dlatego – rzekła Estela. I dodała: – Powiedz mi coś.

– Jestem daltonistką – szepnęła Skórka.

Chwilę potem Estela wyszeptała:

– A kto nie jest?

Skórce kleiły się oczy. Było jej zimno; wiedziała, że będzie marznąć aż do pobudki. W klitce z żołnierzami było przynajmniej ciepło. Oberführer zabronił ogrzewać sypialnię. „Możecie się do siebie przytulać”, powiedział. Oby nie ogłosili próbnego alarmu. Zasypiała z obrazem obozu kobiecego i rampy w Auschwitz-Birkenau, gdzie była z matką, bratem i ojcem. Ojciec rzucił się na druty pod wysokim napięciem, skracając swoje cierpienie. Czy może przedłużył jej? Ostatnio widziany Ramon to były jego plecy, beret i poły brązowego palta. Uodporniła się na wszystko, co ją osłabiało, skupiona na tym, jak wytrzymać. Zobojętnienie było jej niewidzialną tarczą, jak dla żołnierzy kuloodporne kamizelki, które ponoć mieli wyfasować. Wytrzymaj, powtarzała sobie, przetrzymaj. Wirował z nią cały świat. Nie potrafiła otworzyć oczu ani przekręcić głowy. Pragnęła, by odraza zmieniła się w siłę. Przed zaśnięciem ogarnęło ją zwątpienie, czy ma w sobie wystarczająco dużo woli i wytrwałości.

– Mężczyźni to złodzieje i mięczaki – sapnęła rano madame Kulik.

Napełnienie kadzi wymagało sześciu saganów wody. Wysoka spytała Sprytną:

– Myślisz, że Krikri naprawdę była buddystką?

– Bo co?

– Powiedziała hauptmannowi, że nawet największa rozkosz jest zalążkiem cierpienia.

– Czyjego cierpienia, jego czy jej?

O Krikri, którą postawili pod ścianą, ponieważ opowiadała dowcipy i zrobiła jeszcze coś, co nie zostało udowodnione, mówiło się, że kogoś ugryzła. Również Wielki Brzuch, też rozstrzelana, była przedmiotem plotek. Kim była Maria-Gisela? Szczęśliwy Głos? W głuchym echu korytarza słyszała ich głosy.

Mydliły się nawzajem, mydło miało posmak kadzidła. Ze ścian kadzi odrywały się ciemnozielone i jasnobrązowe glony, strzępki mchu. Skórka dotknęła brzucha. Mętna woda odbijała się z pluskiem od drewna albo od ich ciał. Przestraszyła się, ujrzawszy swój zapadnięty brzuch. Była głodna. W półmroku nie było tego widać, ale jej skóra się zmieniała. Cienie tworzyły obrazy dziobów dziwnych zwierząt.

– Kto ci to mówił?

– Hauptmann Gerhart Trudell z Wehrkreisu. Był komiwojażerem, handlował bielizną.

– Dla niektórych to część religii. Wierzą w jakieś światło albo podmuch, które tylko czekają na swoją chwilę. Świat zawsze był na zasadzie coś za coś. – Wyszedłszy z kadzi, powiedziała do Rudej: – Jeszcze ciepła…

– Kłamiesz, zimna jak lód – odrzekła Ruda.

– Co, nie jesteś zahartowana?

– Będziesz miała brzydkie dzieci.

– Ja? Będę bezdzietna.

Później Ruda powiedziała do Marii z Poznania:

– Fałda ci się robi pod tyłkiem.

– Dzięki, gdyby nie ty, tobym nie wiedziała – burknęła Maria.

Korytarz z kadziami był ciemny, hulał po nim wiatr. Ruda i Maria z Poznania, czekające na kadzie po Sprytnej i Wysokiej, w świetle trzech naftówek na ścianie przypominały zjawy. Poniżej sufitu mróz przykleił pajęczyny pełne zamarzniętych much, chrząszczy i ciał pająków.

Przeciąg zgasił naftówkę blisko wejścia.

Estela powiedziała jej przed świtem:

– Czasami budzisz się, mówisz coś o tacie i znowu zasypiasz. Siadasz, czeszesz połowę głowy i nie masz siły, żeby uczesać resztę.

– Gadam przez sen?

– Trochę się wiercisz.

– Jestem zmęczona.

– To nic.

3

Oberführer Schimmelpfenig korespondował z doktorem S. z Mauthausen w austriackich Alpach. Jego przyjaciel szkolił się w amputacji rąk i nóg. Mierzył czas, w którym pacjent całkowicie się wykrwawiał. Pamiętasz Helgę S., z którą razem studiowaliśmy? Szkoli się w Buchenwaldzie. Mamy iść razem na front, do szpitala polowego. Nim tam trafimy i zacznę operować na całego, myślimy o ślubie, o szczęściu małżeńskim.

Po trzech łykach wódki Wielka Leopolda Kulik wracała pamięcią do krakowskich tancbud Odeon i Gloria. Bajkę o żabie, która za jeden bezinteresowny pocałunek zamieniła się w księcia, należałoby napisać od nowa, ze zmienionymi początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, aby morał nikogo nie wprowadzał w błąd. Uboga samotna dziewczyna każdą namiastkę uznaje za miłość. Pokocha się taka raz i zostaje matką. Nie wierzy w swoją wartość. Oddaje się tanio, zazwyczaj za darmo. Dziewczyna jest dla armii niczym dostawa wody na pustyni.

Dwunastu: Gustav Habenicht, Sepp Bartells, Hanan Baltrusch, Fritz Puhse, Heinrich Rinn, Otto Scholtz, Heini Baumgarten, Fritz Heindl, Wilhelm Kube, Johannes Kurfürst, Rudolf Margeux­-Weismüller i Hans Ewing.

Mgła zamarzała. Kierowca ciężarówki, rzuciwszy parę sprośnych uwag, otarł rękawem gila. Tutaj człowiek nie musi przestrzegać konwenansów. Świece w metrowych pudłach, zrabowane z drewnianej cerkwi, nim stała się stertą popiołu, szofer i rozprowadzający złożyli w oficynie oberführera doktora Helmutha Gustava Schimmelpfeniga.

Zniknęła mi pod koniec września w jednym z pięciu transportów na wschód. W obozie kobiecym Auschwitz­-Birkenau naprawiały wraz z matką boczne ściany wagonów, oczyszczały drogi, nosiły głazy do Auto Unionu i z powrotem. Wtedy tatuowali każdego, kto przyjechał, bez wyjątku. Numer nie wskazywał, kto nie jest aryjczykiem. Przy stawie na Harmenzach podbierała mewom jajka.

W końcu trafiła jako sprzątaczka do szpitalnego baraku obersturmbannführera doktora Juliusa Kruegera, który ją wysterylizował.

Dzień po tym, jak Julius Krueger awansował na obersturmbannführera, leczył pospiesznie odmrożenie obergruppenführera Waffen-SS, przeszczepiając mu trzydziestocentymetrowy płat skóry wyciętej żydowskiemu podczłowiekowi. Za tę niebywałą nikczemność wysłali go natychmiast na front. Nie zabrał nawet wiszących na ścianie dyplomów; oprócz lekarskiego miał jeszcze dyplom doktora filozofii i biologii.

Skończyła sprzątanie gabinetu, wilgotną szmatą starła krew z kafelków, wypolerowała narzędzia. Usiadła. Była w kropce. Co stanie się rano, kiedy miejsce Kruegera zajmie inny lekarz? O reszcie personelu wolała nie myśleć. Gaz, potem komin. Chyba przez niedopatrzenie znalazła się sama w gabinecie, może i w całym baraku. Zgasiła światło, okna utonęły w ciemności. Była to jedna z tych nocy w Auschwitz-Birkenau, kiedy szarość oznacza nie tylko ubytek światła, ale też mrok, który nastanie na końcu świata, z końcem ostatniego człowieka, ostatniego drzewa, ostatniej gwiazdy. Spowił ją, przeniknął umysł, serce, duszę i ciało. W Auschwitz­-Birkenau była już osiemdziesiąt dni, lecz to, co działo się tutaj, wykraczało poza jej zdolność rozumienia.

Gabinet cuchnął karbolem, jodem, krwią i wilgocią. Przez okno widziała ognie drugiego i trzeciego krematorium. Dopóki był tu doktor Krueger, nosiła fartuch. Nie pracowała na zewnątrz i nie musiała przechodzić przez to, co pozostałe dziewczęta z baraku. W kieszeni miała przepustkę za Postenkette[2], łańcuch straży. Po tej nocy traciła ważność. Każdy człowiek w Auschwitz-Birkenau, nie myśląc dłużej niż sekundę, potrafił sobie wyobrazić siebie w podziemnej rozbieralni, jak ściąga ubranie i idzie do łaźni. A potem zamykają się hermetyczne drzwi, od wewnątrz bez klamki, i z fałszywych natrysków w suficie zaczynają spadać kryształki zielonawego cyklonu B, z których uwalnia się gaz.

Wiedziała, że siedzenie tu kołkiem i myślenie o własnym końcu nie jest dla niej dobre. Nie mierzyła czasu, gdyż nie miała zegarka, na ścianie też go nie było. Miała identyczne wrażenie jak starcy, kiedy już wszystko zostało ustalone. Martwych nikt o nic nie pyta. Prócz gabinetowego odoru wyczuwała wciskający się przez każdą szczelinę tłusty dym. Auschwitz-Birkenau, stacja końcowa. Przyszło jej na myśl niemieckie słowo Endlösung.

Tkwiła w napięciu niczym mysz w pułapce, niewidząca drogi ucieczki. Jeszcze wczoraj dodawała jej otuchy obecność obersturmbannführera Kruegera w mundurze ze srebrnymi epoletami i obszytymi srebrem dziurkami na guziki. Mógł podnieść słuchawkę telefonu, zadzwonić do żony, dorosłych dzieci, do córki w Alzacji, zastanawiać się na głos, co będzie robił w niedzielę. Nawet ukarany obersturmbannführer miał jakieś perspektywy.

Była głodna i spragniona. Wiedziała, że rano będzie gorzej. Czuła chłód, zostawiła więc chustkę na głowie. Zeszłego tygodnia bolał ją ząb.

Ze sprzątającą dziewczyną, którą zmieniła w gabinecie doktora Kruegera, nie cackali się nic a nic. Każdy, kto tu jeszcze żył, żył kosztem innego.

W rzadko używanym pokoju usłyszała hałas. Zastygła. Dobiegło ją skrzypnięcie i odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Ktoś wszedł do ubikacji. Następne skrzypnięcie, potem dźwięk spłukiwanej wody. Wyszła dziewczyna.

– Ty, słuchaj – powiedziała Skórka.

– O co chodzi? – spytała dziewczyna po polsku.

– Jesteś z baraku?

– Nie.

Na oko osiemnaście lat, wystrojona. Spódnica do kolan, kolorowa bluzka z bufiastymi rękawami, wełniane skarpetki, sznurowane buty. Więźniarki tak nie wyglądały. Włosy zaczesane mocno do góry, na początku wojny nawet prascy chłopcy nosili podobną fryzurę. Powiedziała, że doktor, który ma zastąpić Kruegera, właśnie wybiera dziewczyny do burdelu polowego gdzieś na Wschodzie.

– Jeżeli będziemy miały szczęście, zrobią z nas kurwy. Jak myślisz, nadaję się?

– Czy to selekcja? – spytała Skórka.

– A co to takiego?

– Sortierung. Wybieranie.

Dziewczyna nie znała obozowego słownictwa.

– Nas jest sześćdziesiąt, wybiorą trzydzieści sześć. Reszta może iść na pielęgniarki.

Nagle w baraku i na zewnątrz zgasło światło.

– O, tutaj też są awarie jak w Warszawie? – zdziwiła się dziewczyna.

Miała ładny spokojny głos, na przegubie maleńki zegarek. Już samo to ją wyróżniało, bo zegarki były zabierane. Ponadto na środkowym i serdecznym palcu nosiła pierścionki.

Skórka przemyślała błyskawicznie, co może dla niej znaczyć udział w przeglądzie. Przez otwarte drzwi dobiegał rozwścieczony męski głos, który krzyczał do telefonu:

– Co takiego? Pół godziny do godziny? Scheisse. Tutaj hauptsturmführer doktor Lucian Schneidhuber. Barak dwudziesty pierwszy.

Było słychać, jak rzucił słuchawką. Telefon jeszcze zabrzęczał, po czym ucichł.

– Jest tu ktoś? Potrzebne mi świece! – zawołał.

Skórka wiedziała, gdzie są.

– Zaraz będą! – krzyknęła w mrok ponad głową dziewczyny.

Odszukawszy płaskie pudełko, ruszyła po omacku na drugi koniec korytarza. Spieszyła się. Doktor gestem ręki kazał jej stanąć przy ścianie, razem z dziewczynami. Czyżby uznał ją za jedną ze stłoczonych w pokoju aryjek? Nie miała nic do stracenia. Hauptsturmführer zapalił pierwszą świecę, zamknął zapalniczkę i od płonącego knota zapalił drugą. Następnie na zeszyt w twardej czerwonej okładce kapnął z obu dwie krople wosku i postawiwszy na nich świece, chwilę je przytrzymał.

Skórka zostawiła uchylone drzwi, płomienie chybotały w podmuchach przeciągu. Stała pod ścianą, ostatnia. Nie rozglądała się zbytnio, by nie zwracać na siebie uwagi, niemniej dostrzegła, jak wygląda już wybrana piętnastka. Dziewczyny miały na sobie bluzki, spódnice i buty, na hakach wisiały ich kolorowe płaszcze. Musiały być w lagrze nowe, pewnie dopiero co przywiezione. Wszystkie w wieku osiemnastu, dwudziestu lat lub niewiele więcej, ale raczej nie mniej. W pokoju czuło się woń potu, pachnideł i niezmienianej od kilku dni bielizny. Trzydzieści sześć? Wątpiła, by te niewybrane przez lekarza zostały pielęgniarkami.

Czuła się tak samo jak dwudziestego ósmego września na rampie w Auschwitz I. Obojętna na wszystko, niczym łza wosku, z której każdy sformuje, co zechce. Miała szczęście, że doktor Krueger, który nie cierpiał sprzątaczek w więziennych pasiakach, nakazał przynieść dla niej z magazynu sukienkę z długimi rękawami i sznurowane buty z grubymi wełnianymi pończochami.

Dziewczyny stały niedbale, plecami lub ramionami oparte o ścianę. Albo nie wiedziały, że są w Auschwitz-Birkenau, albo co to znaczy.

Niekiedy hauptsturmführer krzyczał: „Ruhe! Cicho!”, a od czasu do czasu cedził „Schweinerei”. Wyczytał trzy niemieckie nazwiska z wykazu: Mathilde Seder, Brunhilde Bausinger, Helga Burger. Miał podkrążone oczy.

Wywołana trójka odkleiła się od ściany. Były to Wasserpolki. Bez żadnych pytań przydzielił je do wybranych. Interesowała go rasa. Policzył: osiemnaście. Jeszcze osiemnaście.

Był wysoki i chudy jak tyka, o trupio bladej twarzy. Jedna ze świec zgasła. Zapalił ją znowu. W świetle dygoczących płomyków wyglądał równie upiornie jak dziewczyny. Obóz wciąż tonął w ciemności. Myśląc o tacie, Skórka zastanowiła się, czy przez druty pod napięciem biegnie teraz prąd.

Hauptsturmführer Schneidhuber siedział za dużym biurkiem. Z prawej podpisana teczka, z lewej kwestionariusze i wykazy. Na suficie nad jego głową tańczyły cienie.

Wiedziała już: musi zataić, że jest Żydówką. Hauptsturmführer sprawdzał pochodzenie rasowe każdej dziewczyny, nie sprostałaby jego drobiazgowym pytaniom. Jeśli spyta, odpowie, że jest aryjką. Gdy zapyta o wyznanie, opisze siebie jako swoją nauczycielkę rysunków w podstawówce, wiedziała bowiem, do jakiego ta chodziła kościoła. Układała sobie w głowie odpowiedzi na możliwe pytania hauptsturmführera.

W Auschwitz­-Birkenau przebywała osiemdziesiąt dni, ostrzyżona na zero. Dziewczyny pod ścianą jeszcze nie były ścięte na trzy milimetry, we włosach miały spinki, kokardki, grzebyki. Ta z wysoko zaczesanymi włosami stała z boku. Nie zaliczyła pytań. Zostanie pielęgniarką. Czemu ludzie tak bardzo wierzą Niemcom? Czy dlatego, że wygodnie jest wierzyć, trudniej nie wierzyć, a czymś strasznym nie wierzyć w nic? Jakie cechy musi mieć dziewczyna, by hauptsturmführer ją wybrał?

Co też uczyni z jej nieobecnością Beata Kowalska w baraku numer 18? Już ją pochowała? Jeśli jej nie szukali wieczorem, rano tym bardziej nie będą. Nawet w przedsiębiorstwie Auschwitz­-Birkenau ludzie znikali na dzień, dwa, czasem dłużej, niczym przysłowiowa igła w stogu siana.

Zastanowiła się nad swoimi szansami. Nikt nie wie, że ma piętnaście lat. Już po przyjeździe, na rampie, stosując się do rady Polaków, dodała sobie trzy. Po dniu i nocy w Auschwitz­-Birkenau nie skłamałaby, twierdząc, że ma tysiąc. Dzieci poniżej piętnastki szły z rampy prosto do komina. Ludzie powyżej czterdziestki – o ile nie skłamali – zazwyczaj także.

Czuła w kościach, że zaraz przyjdzie kolej na nią. Nasłuchiwała pytań hauptsturmführera, starając się zapamiętać, w jakiej kolejności je zadawał i co zapisywał. Spieszył się. To dobrze. Ta z wysoko zaczesanymi włosami obojętnie przyjęła swój los. Co z tego, że będzie wynosiła nocniki z izby chorych? Powietrze w pokoju zgęstniało, świece kopciły.

Tyczkowaty hauptsturmführer doktor Lucian Schneidhuber zajadał przy pracy owsiankę, popijając wodą mineralną z butelki z niemiecką etykietką. Badawcze zmęczone oczy i krótko przystrzyżone płowe włosy. Czapkę z trupią czaszką odłożył na skraj biurka, mogła spaść w każdej chwili. W rubrykach kwestionariuszy notował cechy dziewcząt. Gdyby wybierał dla Lebensbornu, Źródła Życia, gdzie sprawni esesmani zapładniali zdrowe i chętne niemieckie kobiety, aby rodziły dzieci czystej rasy, stosowałby inne kryteria. Nie krył niezadowolenia, gdy w trakcie przesłuchania któraś mu się nie spodobała lub podejrzewał ją o kłamstwo. „Schweinerei, fort mit dem Dreck”[3]. Następna. Kilka razy mruknął „Scheissegal”[4]. Mówił powściągliwie, do rzeczy. Miał bardziej niewybredne słownictwo niż obersturmbannführer Julius Krueger, który również walił prosto z mostu. Ciemna żarówka, zwisająca na sznurze o długości mniej więcej dwóch łokci, huśtała się w przeciągu. Zadanie wyboru prostytutek dostał w ostatniej chwili. Kolej na Skórkę. Zlustrował ją szybko od stóp do głów. Czy przypomniał sobie, że to ona przynios­ła świece? Wziąwszy pejcz, uderzał nim lekko w półotwartą dłoń.

– Aa, to ty. Podejdź. – Odłożył pejcz na biurko i wziął ołówek. Pisząc coś na górze kartki, złamał czubek. Zaklął, po czym powiedział: – Aber jetzt nur die Wahrheit. Teraz gadaj prawdę.

Była ostatnią ze zleconej liczby. Grzebiąc w papierach, szukał kwestionariusza numer trzydzieści sześć. Kazał, by odpowiadała tylko „ja”, „nein”. Wyglądała młodo i zdrowo.

Nie pierwszy raz grała o życie, ale zawsze było tak samo jak za pierwszym razem. Tkwiło w niej coś, co dotychczas się sprawdzało. I tego się trzymała. Był to upór, ale nie tylko.

Jak przy coponiedziałkowych selekcjach w Auschwitz-Birkenau. Za każdym razem jej życie było w obcych rękach. O tym, czy będzie żyła lub nie, znów zdecyduje ktoś, kto jej nie zna, widzi ją pierwszy raz, jednym okiem. Dla Ramona pierwsza selekcja była zarazem ostatnią. Podczas jednej z niespodziewanych selekcji w baraku numer osiemnaście straciła matkę. Gdzieś w zakamarkach mózgu znajdowali się jej znajomi i nieznajomi, których ostatni raz widziała przy selekcji. Krematoria nie mogły próżnować. Jeśli było za mało chorych, szli zdrowi, jak nie mieli Czechów, szli Węgrzy. Matka, kto wie, może jeszcze żyła. Mówiono, że wtedy jej grupa nie pojechała ciężarówką Sortierabteilung[5] do krematorium, tylko dalej, za bramy Auschwitz-Birkenau.

Wszystko to zmieściło się w ułamku między skinieniem i podniesieniem głowy. Ja, nein. Wynikający z pochodzenia brak pewności siebie ubierała w kłamstwo, jakby było stosowną sukienką. Na razie nie myślała, co zrobi, jeśli przejdzie.

– Nazwisko, dzień, miesiąc, rok i miejsce urodzenia. – Hauptsturmführer zaostrzył temperówką jeden z dwóch ołówków. Stłumiwszy beknięcie, napił się mineralnej. – Ostatnie miejsce pracy.

Proste pytania.

– Gabinet doktora Kreugera.

– No proszę. Masz jakichś żydowskich krewnych?

– Płynie we mnie aryjska krew – odparła pełnym zdaniem, jak najmocniejszym głosem.

– Gdybyś miała wybierać między szczurem a królikiem, co byś wybrała?

– Królika.

– Dlaczego?

– Bo ma delikatną sierść.

– Między wołem a kogutem?

– Koguta.

– Dlaczego?

– Nie wiem…

– Między świnią a koniem?

– Konia. Jest czystszy, szybszy, mądrzejszy…

– Dobrze. A między jagnięciem a wężem?

W końcu kazał jej podkasać sukienkę. Znała to już z selekcji na rampie, zaraz po przyjeździe. Rozkrok. Wykonała. Ma długie nogi, dziecinne uda, dobra, jak przyjdzie co do czego, da sobie radę. (Nie wspomniał kto). W tym momencie głos hauptsturmführera brzmiał niemal roztropnie. Jeszcze nie powiedział, że przeszła.

– Jestem bezpłodna. Ich bin unfruchtbar. Doktor Krueger naświetlił mi krocze rentgenem, z przodu i z tyłu.

Zainteresował się.

– Jesteś tego pewna?

– Tak jak Boga nade mną.

– A jeśli jest pod tobą w piekle? – zaśmiał się doktor Schneidhuber. – Gott macht die Nüsse, aber er knackt sie nicht auf. Bóg robi orzechy, ale ich nie łupie. – Odebrał to, jakby się chełpiła, że jest ślepa, głucha, niema. Z aryjką czuł się swobodniej niż z żydowskimi podludźmi, na których już jutro zacznie eksperymentować.

Podpisawszy jej kwestionariusz, włożył wszystkie do teczki. Nie myślała o tym, że liczby muszą się zgadzać, więc jutro zamiast niej ktoś inny pójdzie do komina. Doktor łyknął wody i wziął czapkę:

– Muszą ci urosnąć włosy, bo dużo ich nie masz. Dlaczego? Złapałaś wszy?

Potrwa to rok. Służenie żołnierzom frontowym jest zaszczytem. Obowiązek wobec Niemiec nade wszystko. Czystość, porządek, posłuszeństwo. Będą sobie prały i cerowały bieliznę. Na prace ręczne zostanie im mnóstwo czasu. Będą haftować, szydełkować, robić na drutach swetry i wełniane, chroniące przed mrozem maski – dla siebie i dla wojska.

Na dnie talerza zostawił trochę zimnej owsianki. Wziął pejcz leżący obok czapki. Trzonek był wykonany ze skóry hipopotama. Pozwolił jednej z dziewczyn dojeść resztki – wylizała talerz razem z łyżką. Podniósł słuchawkę telefonu: jadą z eskortą, natychmiast. Morgen geht’s los[6], pomyślał.

Wartownicy się nudzili. Nie wolno im było zadawać się z prostytutkami, chociaż niektórzy się zadawali. Dla obu stron oznaczało to złamanie zakazu, złapanie na gorącym uczynku i karę. Winny esesman szedł na front, do Einsatzgruppen[7] albo do kryminału. Dziewczyna polowa, jeśli miała szczęście, wędrowała do Hotelu dla cudzoziemców w Festung Breslau. Tak czy owak, obrywała na goły tyłek.

Kiedy śnieg zasypał kamieniołom, egzekucje przebiegały pod ścianą. W tym samym miejscu wartownicy z jednostki, która została już przeniesiona gdzie indziej, organizowali walki psów. Wyłapywali na pustkowiu zdziczałe psy, głodzili je, potem wybierali pary tej samej wielkości i rzucali im najbardziej osłabionego, aby tamte go rozszarpały i nasyciły się jego krwią. Później przez kilka dni nie dawali im wody, nie pozwalając nawet lizać śniegu. W ten sposób odwadniali ich organizmy, co zmniejszało upływ krwi. Na zakłady przeznaczali swój żołd. Zwycięski pies, chcąc zaspokoić pragnienie, lizał krew pokonanego. W listopadzie zaprosili na walkę madame Kulik. Owczarek, który przeżył dwa pojedynki, dał się rozszarpać podczas trzeciego. Zabrakło mu sił. Jego krew tryskała aż na ścianę, mieszając się tam z zaschniętymi plamami krwi straconych. Kilka kłębków sierści z psimi wydzielinami i odchodami upaćkało jej nogi powyżej kolan.

Dla oberführera Schimmelpfeniga okrucieństwo pojedynków potwierdzało prawa natury. Starożytni Germanie mieli rację, gdy miast się modlić, czcili lot ptaka, rączość konia czy hart psa. Tafle jezior, biel szronu. Nie musiał patrzeć na kurwy, by się przekonać, jak człowiek i zwierzę są sobie bliscy. Żołnierze też to potwierdzali, niestety. Nawet podświadomie czuł więź ze swymi dawnymi przodkami. Bo czyż pustkowie z kamieniołomem nie było podobne do Olbrzyma Szronu? Szczury ze swymi wyszczerzonymi zębami przypominały mu wiewiórki, które podług mądrości przodków rozniecały spory i siały niezgodę. Cierpiąc na bezsenność, nocami myślał o epokowym ruchu, o niemieckim socjalizmie narodowym, któremu zawdzięczał awans. Mróz i samotność pozbawiły go kapitału lekarskiego i ogólnego wykształcenia. Natura kierowała go tam, gdzie chyba kiedyś już był. Fascynował się walką zwierząt.

– Walczące na śmierć i życie psy uczą cię, co jest dobre, a co złe – powiedział madame Kulik. – Podpowiadają, co się dzieje wokół ciebie. Co masz robić, żeby wygrać. Każde szczeknięcie, warkot czy ugryzienie utwierdza mnie w przekonaniu, że to, co robię, robię dobrze. A ty ucz tego swoje młode kurewki. – Potem zapytał: – Ty drżysz?

– Zimno jest dla mnie powolną śmiercią – odparła. Zależało jej, by się nie połapał, co ma na myśli: „A wy, Niemcy, jesteście tą prędką”. Nawet nie próbowała zetrzeć z siebie tego, co do niej przymarzło. Musi się przebrać i trzykrotnie wszystko wyprać. Nie pierwszy raz wzdrygnęła się z obrzydzenia. Oberführer przekreślał jej widoki na przyszłość.

Wartownicy wypędzali zwycięskiego psa za bramę na pastwę wilków, a sami rozgrzewali się herbatą z termosów, rozdzielając zgrabiałymi rękami wygrane i przyjmując nowe zakłady. Dziewczęta patrzyły przez okno.

Dowódca nowego oddziału wartowniczego hauptsturmführer Waffen-SS Peter Hanisch-Sacher, który przyjechał z końcem listopada, nie przepadał za walkami psów. Z Bremerhaven przywiózł wilczura Fentiego i umieścił go w kojcu. Zdziczałe psy przypo­minały mu Cyganów, nie widział dla nich miejsca w psiarni, obok rasowych. Wśród czworonożnych Fenti był tym, kim hauptsturmführer we własnych oczach. Obaj mieli swoją reputację, rasę i honor. Zabite, zagryzione i wykrwawione psy kojarzyły mu się z obrzezanymi, a walka – z prostytutkami polowymi. W tym względzie zgadzał się z oberführerem, przeszkadzało mu jednak, gdy ten zawsze dawał do zrozumienia, że wolałby być gdzie indziej. Na kontakty swych ludzi z prostytutkami przymykał oko, byle zachowywali umiar. Kiedyś przy kieliszku sznapsa powiedział: faceci zostaną facetami. Nie pojmował logiki zwierzchnich urzędów wojskowych, które kierowały tu jednych esesmanów, zakazując zarazem tego innym. Niemniej rozkaz był świętością. Sam nie przejawiał zainteresowania dziewczynami. Brzydził się nimi, ale rozmowa o nich go nie męczyła.

Walka owczarka Austriego trwała trzydzieści pięć minut. Sturmmann Ruhe, który na niego postawił, przegrał żołd. Pięć minut później wilki rozszarpały zwycięskiego psa. Wnętrzności obu psich ciał wyżarły szczury.

Wielka Leopolda dotarła do łóżka dopiero o wpół do trzeciej nad ranem, wysławszy wcześniej cztery dziewczyny do esesmańskiej kuchni polowej, żeby skrobały ziemniaki na poranną zupę. Nim podciągnęła koc pod brodę, zastanawiała się nad minionym dniem.

Po wojnie czasem rozmawiałem w myślach z Wielką Leopoldą Kulik, a ona jakby ze mną. Nawet najlepszy człowiek (nie mówiąc o gorszych) zrobi ostatecznie to, co mu posłuży. Zwłaszcza w obliczu niebezpieczeństwa. Z racji żywnościowych dla dziewczyn kradła wprawdzie chleb, margarynę i kiełbasę, ale nie miała zbyt wielkich wyrzutów sumienia. Przecież dawała im bieliznę, pachnidła, szminki albo biżuterię, kiedy przywieźli skrzynię z rzeczami zrabowanymi lub skonfiskowanymi żołnierzom. Na niesłownym oberführerze już dawno postawiła krzyżyk. Przez czternaście dni nie dostały choćby plasterka kiełbasy. Jak tu się gniewać na świnię za to, że jest świnią. Na węża, który niby umyka, a w końcu kąsa, żeby się nażreć.

4

– Trudno mi zasnąć z zimnymi nogami – powiedziała Wysoka.

– Mnie też – przytaknęła Skórka.

– Jakby mi w brzuchu siedziała cegła.

Wiedziała już, w jakim sensie ojcowie i matki mylą się co do swoich dzieci. I odwrotnie.

– Zawsze wnosisz więcej do gry – stwierdziła Wysoka. – Dziewięć miesięcy do urodzenia dziecka, potem dwadzieścia lat na wychowanie. Lepiej nie pytaj, czy ludzie chcą tego od siebie.

Opowiedziała, że była z Włochem, który nosił owijacze.

– Myślisz, że jałówka w rzeźni może dziękować rzeźnikowi, że ją zarżnie?

Nie zmieniło to ani na jotę oceny, jaką w myślach wystawiła oberführerowi, który oczekiwał podziękowania za sterylizację.

Nie powinna miesiączkować, ale jakby co, musi mu to zgłosić.

– Nie będzie ze mnie stara krowa – rzekła.

– Niektórzy są jak pokrzywy, mogą parzyć – łagodziła Skórka.

– Albo jak trucizna – dodała Wysoka, zmieniając się po chwili w sędzię: – Niektóre dziewczyny nawet u siebie w domu nie miały żadnych zahamowań. Szły na całość.

Kilka razy zdzieliła Rudą po gębie. Nie wiadomo dlaczego.

Już jako piętnastolatka Ruda zadawała się z facetami, na których Wysoka by nie spojrzała, nawet trzeźwa. Ruda chełpiła się, że jak co drugi dzień była pijana, potrafiła zaliczyć trzech albo pięciu kochanków, co tam Niemcy. Na początku wojny naliczyła ich ponad pięćdziesięciu!

Madame płakała nie dlatego, że na podwórzu oberführer stłukł ją laską, którą się podpierał. Po trafieniu w łokieć nie mogła poruszać ręką, będzie więc masować majora tylko jedną. Rękawem otarła łzy zamarzające na policzkach. W szlochu pobrzmiewało echo wspomnień sześćdziesięcioletniego kochanka, którego miała w wieku czternastu lat. Nigdy jej nie uderzył. Przeklęła oberführera.

– Niczego nie żałuję. Nikogo nie przepraszam. Na nikogo i na nic się nie oglądam. Zapamiętajcie to sobie! – grzmiał oberführer Schimmelpfenig podczas apelu.

Nikt nie pisnął ani słowa.

Przed rozpoczęciem dniówki o szóstej rano szorowały podłogi kwater wartowników. Przyniosły esesmanom węgiel, umyły okna. Wyprały celulozową pościel z fabryki w Stuttgarcie. Czy koce były zrobione z włosów z Auschwitz-Birkenau? Długie kosmyki derek przypominały zwierzęcą sierść z postrzępionym ciemnozielonym włosiem. Czyściła okopcony klosz naftówki.

W ciszy pustkowia zerwał się wiatr. Pędził masy niezamarzniętych jeszcze płatków śniegu i tworzył zaspy. Ustał równie nagle, jak się zjawił. Przestały brzęczeć szyby. Słoneczny dzień pozwalał dojrzeć kamieniołom. Na horyzoncie pojawiły się wilki.

Czuła na sobie grube ciało sierżanta artylerii. Spytał ją o majora von K. Zna go? Zaprzeczyła.

Doktor Schimmelpfenig opatrzył siedemdziesięciodwuletniego sierżanta Fritza Handlera z Chemnitz, który po stosunku cierpiał na nagły zanik pamięci. Nie wiedział, z jakiej jednostki przyjechał i z kim był, zupełnie jakby oberwał w głowę. Sprytna potwierdziła, że się nie oszczędzał. Jej zdaniem dostał udaru.

Madame zawiadomiła oberführera.

– Co takiego? Stracił pamięć?

Zanim doszedł do siebie, sierżant Handler spędził w izbie chorych dwanaście godzin.

Oberführer Schimmelpfenig trzeci raz zerknął na zegarek. Dwie godziny temu ciężarówka z Wehrkreisu miała przywieźć dwie skrzynki margaryny, skrzynkę sztucznego miodu, trzy skrzynki amunicji do automatów wartowniczych i dwie nowe dziewczyny.

– Scheisse – zaklął. Wobec braku punktualności był nieprze­jednany.

– Przywykłaś już do munduru? – spytała ją Estela, po czym dodała: – Pierwszego dnia tutaj widziałam, jak na śniegu wilki obgryzają nagie ciało. Czego one nie zżarły, to dokończyły psy.

– Ty dzisiaj nie – powiedziała Skórce madame.

Kazała jej się wykąpać, wyszykować i czekać. Przyjdzie oficer Hentschel, hauptmann Wehrmachtu. Na piecu niech ustawi garnek z wodą. Dostanie pachnidło, olej, nową sukienkę, bieliznę i buty. Będzie mieć dla niego tyle czasu, ile on zechce. A później swymi wszechwiedzącymi szarymi oczami posłała jej długie spojrzenie.

– Wciąż jesteś jak kot, który boi się nawet tego, kto go karmi. – I dodała: – Gdybyś nie była w lagrze, patrzyłabyś na Niemców jak na resztę. Od pasa w dół wszyscy są tacy sami.

– Nie masz tu za dużo światła, nie trzeba nawet gasić – powiedział Daniel Auguste Hentschel, hauptmann Wehrmachtu.

Zdawało się, że odrobinę utyka na lewą nogę. Gdy otworzył drzwi, płomyk świecy zachybotał w przeciągu, niemal zgasł. Nie zdejmując rękawicy, zasalutował, po czym zdjął czapkę. Patrzyła na niego z dołu. Oficer, pomyślała. Co to znaczy? Czuła napięcie, którego nie wolno jej było okazać. Miał pociągłą zapadłą twarz, orli nos, szeroko rozstawione jaskrawoniebieskie oczy i ciemnobrązowe włosy.

Wniósł do klitki chłód, zieleń podbitego futrem płaszcza i spodni oraz srebro lampasów. Stukot ciężkich butów. Przy drzwiach zostawił mokre ślady. W jego oddechu wyczuła zapach tytoniu i inne wonie.

Patrzyła na oficera tak samo jak podczas selekcji w obozie kobiecym Auschwitz-Birkenau. Z każdym mundurem wracało to do niej już od tygodnia.

– Słowo daję, jazda tutaj to piekło. Jakbyś po śniegu i lodzie sunęła w zaświaty.

Był bezceremonialny od pierwszej sekundy. Przekonany, że wszystkie prostytutki są z tej samej gliny, darował sobie formalności.

– W zeszłym tygodniu auto jadące przed moim horchem najechało na minę. Na wpół przytomny zobaczyłem pielęgniarkę. Pochylała się nade mną. Mogła być w twoim wieku. Umierałem z obrazem jej szyi i rowka między piersiami. A gdy doszedłem do siebie, schylała się nade mną okularnica starsza od mojej matki.

HauptmannHentschel mówił swobodnie, jak do znajomej, jakby kontynuował przerwaną wcześniej opowieść. Wciągnęła zapach ciemnozielonego płaszcza z owczą podszewką i gęstym futrzanym kołnierzem, mieszanki naftaliny, prochu, potu i wilgotnego śniegu. Wyobraziła sobie, jak na niej leży. Był barczysty, wysoki, masywny, świeżo ogolony. Ubrany bez zarzutu. Włosy krótko przystrzyżone, z jaśniejszymi końcówkami. Przypominał większość żołnierzy, jakich miała przez siedem ostatnich dni. Z każdym czuła się niczym zwierzę, które obwąchuje inne. Nie chciała się gapić na hauptmanna, jak to robiła Gruba, ani przed nim klękać, jak Ruda czy Maria z Poznania.

Był przemarznięty. Zgrabiałą ręką obrócił drewniany rygiel i zaczął ściągać rękawice. Pomyślała, że skoro dojechał w takiej zamieci, musi być dobrym szoferem. W kaburze przy pasie miał pistolet. Gdyby wiedział, z kim się zadaje, być może by go wyjął albo wykopał ją na korytarz. Potem by ją powiesili, umieszczając na piersi tabliczkę z napisem: „Zataiłam, że jestem Żydówką”, jak robili to w Auschwitz-Birkenau. Trup trzy dni tkwił na krześle pośrodku lagru, żeby wszyscy zdążyli go zobaczyć. Tak samo postępowali z pojmanymi zbiegami, których ktoś zdradził. (Przez osiemdziesiąt dni w obozie kobiecym widziała to trzy razy).

Musisz zachować ostrożność, skarciła się. Nie miała w sobie kociej zmysłowości Rudej czy Marmoladowej Kotki, nie potrafiła zaoferować tego, co Ropucha, czyli Maria z Poznania. Chowała się za obojętnością. Patrzyła na niego. Czuła się jak zwierzę czekające na atak innego zwierzęcia. Albo jak służąca, której za chwilę pan nakaże, co ma zrobić. Czego zażąda? Za co ją pochwali albo zgani?

– Jak się masz? Dobrze? – rzekł hauptmann.

– Tak, dobrze. Jawohl.

– Wyglądasz na smutną. Dlaczego?

– Wydaje się panu.

– Mam nadzieję, że się zrozumiemy.

Stojąc przy piecu, rozcierał ręce. Wyczuwał jej bojaźń, chłód, powściągliwość i brak pożądania. Gdy zerknął na zegarek marki Junghans, przypomniała sobie poranek na rampie w Auschwitz-Birkenau. Swój pierwszy zegarek musiała zostawić w wagonie razem z przywiezionymi rzeczami. Przyjechali o czwartej, o wpół do piątej straciła zegarek, o ósmej brata. Oczy hauptmanna łzawiły od mrozu. Stanął w rozkroku i niezdarnie, niczym zmarznięty ptak, zaczął wymachiwać rękami. Oswajał się z szarością klitki. Wobec jego potężnej postury kabura z pistoletem zdawała się niewielka. Mimo że już na korytarzu strząsnął śnieg z butów, zostawiał ślady. Mógł mieć trzydzieści, trzydzieści pięć lat.

Wziąwszy ze skrzynki szmatę, wytarła ślady i małą kałużę, po czym wróciła na swoje miejsce przy łóżku. Na każdym skrawku skóry czuła badawcze spojrzenie hauptmanna. Czy to tylko ciekawość? Wszyscy ją taksowali zaraz po wejściu. Nie podniosła wzroku, bojąc się spotkania z jego spojrzeniem. Gardził nią? Podejrzewał ją? Przytłaczała ją ogromna sylwetka i to, że był niemieckim oficerem. Zorientowała się, jak bardzo jest pobudzony. Do czego pił, mówiąc, że ma nadzieję, że się zrozumieją?

Hauptmann Daniel Auguste Hentschel wierzył, że wojna zmieni kobietę w część mężczyzny, z którym ona akurat przebywa. Tę część, która pragnie go chronić, czuje bowiem, że ciało wojującego mężczyzny ma potrzebę zespolenia z jądrem kobiecej duszy, którą tworzą mięso i krew. I co mężczyznę podnieca i zadowala, nie wyłączając tego, czego mężczyźni boją się u kobiet. W takiej chwili w mężczyźnie nie ma nic odpychającego. Może przyjść przed walką albo po bitwie, ubłocony, spocony, brudny czy zakrwawiony. W osmalonym, porwanym ubraniu, w rozdartych butach, poszarpanym podkoszulku albo bez koszuli, zarośnięty, zapuszczony, rozczochrany, cuchnący kilkudniowym potem, prochem, krwią i szlamem, utytłany bebechami wroga. Wróci mu pewność siebie i siłę, da ukojenie, jakie tylko z nią może mu się przytrafić. Wyprostuje się, urośnie we własnych oczach, odzyskując to, co uważał za utracone. W takim momencie kobieta traktuje mężczyznę jak dziec­ko. Jest jak matka zdolna oddać za dziecko własne życie. Mężczyzna, który zabija ze świadomością, że sam może zostać zabity, z taką kobietą ma wrażenie, że urodzili się jedno dla drugiego.

Był przekonany, że mężczyzna narodził się po to, by walczyć i kopulować. Kobieta z kolei ma pocieszać, zadowalać i pobudzać mężczyznę. Dotyczyło to zarówno żon, jak i prostytutek polowych, wszystkich.

– Potrafisz sobie wyobrazić, co czuli tutaj pierwsi ludzie?

Na szybie osiadały puszyste płatki, okno stało się niemal nieprzejrzyste. Klitkę wypełniła biaława szarość. Bardzo chętnie zajęłaby miejsce pierwszych ludzi.

– Ładna z ciebie dziewczyna – powiedział.

Na jego rzęsach, brwiach, brodzie oraz pod nosem do połowy górnej wargi tkwiły resztki śniegu. Miał szkarłatne, osmagane wiatrem i mrozem policzki, wilgotne od roztopionego śniegu.

Wciągnęła zapach jego płaszcza, munduru, butów. Odpowiedź byłaby niestosownością. W klitce tańczyły cienie, padając na podłogę, ściany i belki pod sufitem, zakrzywione przez migotliwe światło świecy. Płomyk strzelał bardziej na boki niż w górę, chybotał naprzemiennie, chwilami biały, żółtawy, przy nasadzie knota niebieskawy. Wosk ściekał do talerzyka. Na ścianach były plamy, resztki po zamarzniętych chrząszczach, których nie zdążyły zjeść pająki, same już też zamarznięte wśród strzępków pajęczyn.

– Mam nadzieję, że nie jesteś niemową. A może dopiero uczysz się mówić? Nie mówisz?

Dobiegało tu wycie wilków, które podchodziły aż pod ściany majątku. Z kojców odpowiadało im ujadanie psów. Przez bramę nieustannie wjeżdżały i wyjeżdżały samochody, autobusy, ciężarówki.

– Dawniej wierzyłem w sny. Teraz się ich boję.

Nie był pierwszym, który mordował we śnie, co popadło. Bał się takich snów. Nie uważał siebie za mordercę. Wojował, bo musiał. Na swój sposób piękny był to przymus. Usiłował je zapomnieć. Śniło mu się także, że to jego zabili. Ale takich snów się nie bał, gdyż budził się żywy.

– Znasz okolicę?

– Najdalej byłam na stacji kolejowej.

– Nie znasz miasteczka?

– Nie.

– Byłaś kiedy w Festung Breslau?

– Nie. – Zastanawiała się, dlaczego to powiedział. Czyżby o Hotelu dla cudzoziemców w Festung Breslau wiedział to samo, co słyszały one? Czekała, kiedy spyta o Auschwitz-Birkenau.

Czy po siedmiu dniach służby, dzień w dzień dwunastu i raz piętnastu żołnierzy, madame Kulik chciała ułatwić jej życie, posyłając oficera? Znaczy to, że już nigdy nie przyjdzie nikt inny? A dzisiaj ominie ją kolejnych jedenaście ciał, twarzy, jedenaście par rąk i nóg? Włochatych piersi i brzuchów?

– Na jakie pytanie odpowiesz „tak”? – Rozciągnął w uśmiechu zziębnięte wargi.

– Nie wiem.

Chciał się też dowiedzieć, na jakie pytanie odpowie „nie”? Dlaczego pyta? Nie chce dostać tego samego co inni? Nie spieszył się. Przez okno dostrzegła jego horcha. Zaparkował wzorowo przy usypanej na śniegu linii piasku, prostując przednie i tylne koła, a przód auta ustawiając idealnie prostopadle do ściany.

Gdy tylko hauptmannHentschel trochę się rozgrzał, czarna klitka z belkami sufitowymi oraz ścianami ze sczerniałym tynkiem zdała mu się bardziej przytulna. W długiej rurze buzował ogień. Już się przyjrzał nowej prostytutce. Podziwiał smukłą dziecinną szyję, jej łabędzią biel i rudawe włosy, które albo jeszcze nie odrosły po ostrzyżeniu na zero, albo były przycięte tak, by wyglądały jak szczecina lub hełm. Podobało mu się, że ma jaśniutką cerę. Przejście między szyją a ramionami niczym u kota. Zaczerwienione, nieco wystraszone oczy. Wygląda dobrze, jak na kurwę.

Zarezerwował ją sobie u madame Kulik i oberführera Schimmelpfeniga. Dla odmiany chciał najmłodszą prostytutkę w 232 Ost. Odchrząknął. Chciał się zabawić i miło pogadać. Nie zależało mu na dziwce, która się położy i rozstawi albo podniesie nogi. Ani na suce, która nawet nie szczeknie.

– Dobrze wyglądasz. Uwierzysz, że kiedy tutaj jechałem, był piękny świt? A teraz taka zawierucha. – Był pierwszym, który w ten sposób domagał się współczucia.

Była szczuplutka. Nie dziwota, dietę miały tu raczej skąpą. (Widział ich porcje na blaszanej misce jak dla psa: sałatka kartoflana z marchwią i kalarepą, plasterek kiełbasy i marmolada w ilości z grubsza trzech naparstków).

Tajał z każdą sekundą. Jest dobrze, pomyślał. Wpadło mu do głowy, że gdyby dziwkom zabrakło Erosa, powinien tu występować przynajmniej na plakatach.

W kościach czuł wichurę, którą teraz widział za oknem, podczas gdy on był już pod dachem i we względnie ciepłym miejscu.

– Wyglądasz na… nieletnią.

– Nie jestem nieletnia.

– Zobaczymy. – Usłyszał w swym głosie coś jakby kogucią czupurność, a ona coś innego.

Bała się, że okaże mu odrazę. Wiedziała, że to, po co przyszedł, jest nieodwołalne, ale lęk nie mijał. Kiedy zacznie? Czego zażąda? Jak będzie chciał?

Zaświtała mu myśl o uniwersalności kobiet. O tym, jak wszystkie są podobne do kurew: matki, żony, kochanki, siostry, przyjaciółki czy narzeczone. Uważał, że pod tym względem miał poukładane w głowie. Odrobina światła w mrokach wschodu. Przynależność jednej połowy ludzkości do klubu, którego członkiem jest druga połówka, oczywiście w tym jednym konkretnym sensie.

Uśmiechnął się. To dziewczyna ma się dostosować do niego, nie na odwrót. Tak jest łatwiej. W tym aspekcie wojna nic go nie zmieni­ła. Była młoda, wręcz za młoda, co wprawiło go w lekką konsternację. Ale co tam, przecież nie jesteśmy w Indiach czy w Japonii, na jakichś wyspach pacyficznych. Regionalny dowódca SS opowiadał o Kinderaktion, akcji „Dzieci”, oczywiście z perspektywy SS. Spędzali dzieci do punktów zbiorczych, gdzie robili selekcję. Nie wszystkie czekał pomyślny los, skierowanie do niemieckich rodzin. Przechodziły przez rasowe sito ze wszystkimi konsekwencjami.

– Rodziłaś już?

Zaskoczył ją.

– Nie.

– A śmiejesz się czasem? – Zerknął w okno. Zamieć przybrała na sile. – Żywioły – dodał.

Oczekując od młodej prostytutki ciepłego słowa, był gotów nie skąpić jej życzliwości. Uważał się za poczciwca w srogiej masce.

Rozbawiła go myśl, że zbliżają się do siebie słownymi skokami (bardziej on niż ona), jak żołnierze brodzący w śniegu w pełnym rynsztunku.

Niewykluczone, że trafiła tu w ramach podobnej Kinderaktion. W kościach czuł tutejszą pogodę, pod dachem znośniejszą.

– A mówią: Morgenstunde hat Gold im Munde. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. – Milczała, więc dodał: – Spodziewałaś się kogoś innego?

– Nie.

– Kiedy ci o mnie powiedzieli?

– Rano.

Śnieg na jego rzęsach stopniał. Prowadził trzy godziny bez przerwy. Swego opancerzonego horcha z mocnym silnikiem i łańcuchami na wszystkich kołach, włącznie z zapasowym, zaparkował pod ścianą we wskazanym miejscu. Ojciec też miał horcha, jeden z pierwszych samochodów produkcji niemieckiej. Utrzymywał szofera. Należał do pokolenia, które zrosło się z końmi. Poczuł za kołnierzem wilgoć, przetarł twarz i szyję. Wielkie ręce przypominały węże. Wysunął brodę. Wyobraził ją sobie stojącą z obnażonymi ramionami: chuda, tyczkowata Wenus. W obcisłej sukience słabo rysowały się małe piersi. Czyli tam bez niespodzianek. Wyobraził sobie jej dziecinne łono.

Jeśli wojna nie okazuje się piękna na placu boju, upiększy ją kobieta. Zobaczymy, co da się wyłuskać – niczym jądro orzecha – z tej dziewczyny. Jeszcze nie czuł podniecenia, był zbyt zziębnięty.

Odszedł trochę od rozgrzanej kozy. Piecyk ciągnął dobrze. Wyobrażenie ognia i rzeczywiste ciepło wypełniały hauptmanna Hentschela zadowoleniem. Wiedział, że za chwilę zmieni się w otwartego i odprężonego mężczyznę, dzięki czemu to, co razem zrobią, będzie przyjemniejsze. Wyniósł to z większości zamtuzów. Nie umniejszał roli przyjaznego sposobu bycia, który skracał dystans, nie sprowadzając wszystkiego do zwykłej usługi: nic przedtem ani potem. Pewna prostytutka powiedziała mu, że ma hipnotyzujący głos. Inna, że nagi przypomina Adama z czternastowiecznego obrazu słynnego niemieckiego malarza. Zadawszy sobie trud, w dywizyjnej bibliotece wyszukał owego malarza w albumie poświęconym sztuce niemieckiej.

– Jesteś tu nowa?

– Ósmy dzień.

– Ktoś mi o tobie opowiadał, chyba oberführer albo madame. Jak na ciebie mówią?

– Jeszcze nie dostałam nowego imienia.

– Ale numer już ci wytatuowali.

– Tak. – Poczerwieniała.

– Wątpię, by cię tu przysłali bezimienną.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– Podoba ci się tutaj? Jak przywykłaś?

– Po prostu przywykłam.

– Znaleźć dla ciebie imię?

– Jak pan chce.

– Jeszcze poczekam. Ty też.

Chyba nie był ciekaw jej prawdziwego imienia.

Zwiesiwszy głowę, dotknęła podbródkiem mostka. Była senna. Zmęczenie pojawiało się zawsze rano.

Z berlińskiego salonu Kitty, dokąd zgodnie z rodzinną tradycją chadzał zarówno jego ojciec, jak i ojciec ojca Ferdinand Otto Friedrich, hauptmannHentschel wiedział, że przezwiska chronią tożsamość dziewcząt przed gośćmi i koleżankami. Przekonał się, że rywalizują między sobą o prestiż (jak żołnierze o Krzyże Żelaz­ne, szarfy i medale), o pieniądze, ekskluzywne kolacje oraz o tych, którzy traktują je brutalnie. Uśmiechnął się w duchu.

Granica między lenistwem a odpoczynkiem była u nich płynna. Broniły jedna drugą, mimo że zarazem zdradzały się nawzajem, podstawiały sobie nogę, oszukiwały i kłamały. W salonie Kitty i gdzie indziej był też świadkiem bójek: szarpały się za włosy, broszki, okładały po twarzach. W jego obecności rozrywały sobie koronki, bluzki i koszule nocne, drapały niczym koty. Mogły przetrwać dopóty, dopóki się podobały i nadawały do użytku. Wolałby to widzieć ciut romantyczniej, ale było jak było. Tylko nieliczne miały to we krwi, większość wypędziła z domu nędza, marzenie o łatwiejszym życiu. Zaledwie niektóre były namiętne. Bały się, że ktoś je zrani, okaleczy lub zabije, że zajdą w ciążę, zachorują. Udawały, że bycie z klientem sprawia im przyjemność, a i to rzadko. Podobało mu się u prostytutek, że nie użalały się nad sobą albo tego nie okazywały. Były tu i już. Większość traktowała swój zawód serio, wierząc, że jest sztuką – jak malarstwo, taniec albo zapasy klasyczne na igrzyskach. Pojedynek lub wyścig na bieżni dwojga zawodników, mężczyzny i kobiety.

– Jestem twoim pierwszym oficerem?

Przytaknęła.

– Dzisiaj?

– W ogóle.

Nie poświęcała żołnierzom więcej uwagi, niż musiała. Jej pancerzem wobec nich stała się małomówność. Nie chcąc poczuć dotyku lodowatych rąk, cieszyła się, że oficer czeka, aż odtaje. Z tym, czego od niej zażąda, pogodziła się już wcześniej.

– Skąd znasz niemiecki?

– Uczyłam się.

– Na kursach wojskowych? W domu?

Nie zauważyła dwuznaczności pytania.

– W domu i w szkole.

– Szkoła jest wszędzie. Znasz niemieckie przysłowia?

– Nie wiem. Jakie?

– Unkraut verdirbt nicht. Złego diabli nie wezmą. Aller Anfang ist schwer. Pierwsze koty za płoty. Albo: Ende gut, alles gut. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Chyba je kiedyś słyszała. Ale nie byłoby lepiej, żeby rzucił się na nią, zamiast wypytywać?

– Najwięcej obcych słów przyswoiłem sobie w łóżku. A ty?

– Nie wiem.

– Gdzie się urodziłaś?

– W Pradze.

– Reden ist silber, Schweigen ist gold. Jak to będzie po twojemu?

– Mowa jest srebrem, a milczenie złotem. – Czerwień z jej policzków znikała bardzo powoli.

– Znam jednego z twoich słynnych krajanów, Rilkego. Życie jest cięższe niż suma wszystkich rzeczy. Zostawiamy tylko to, co kochamy. W raportówce wożę ze sobą Na marmurowych skałach Jüngera.

Nie miała pojęcia, o czym mówi.

Przy piecu była skrzynka, pod ścianą łóżko i lustro, wieszak, emaliowana umywalka, wiadro i dwa krzesła. Majstrzy zamtuza nr 232 Ost dbali, żeby łóżko nie skrzypiało. W kącie stał sobie nocnik, tak po prostu.

– Stać cię na poranny uśmiech?

Nareszcie zaczął ściągać płaszcz. Na bluzie munduru ujrzała Krzyż Żelazny.

Wosk ściekał po świecy, zastygłe krople umacniały ją na talerzyku. Po ścianach oraz między sufitowymi belkami, broniąc się przed mrozem, pełzały na cienkich nóżkach chrząszcze i pająki.

Hauptmann w rozpiętej bluzie schylił się nad świeczką i zdmuchnął płomień.

– Wiesz dlaczego?

Nie wiedząc, milczała.

– Tak będzie przytulniej, będziemy sobie bliżsi. Chyba wolisz, żeby było lepiej niż gorzej?

W jego głosie brzmiała poufałość, przyjazna nuta, której źródło nie biło w wojsku.

Szarość zgęstniała, pociemniały cienie. Czekała, kiedy każe jej się rozebrać, położyć i dać mu to, po co przyszedł. Chciała to już mieć za sobą? Denerwował ją sam fakt, że jest oficerem?

Nie wiedząc dokładnie dlaczego, myślała często o ciałach topielców, które wyciągała z błota na Harmenzach za Auschwitz-Birkenau, aby nie psuły powietrza wdychanego przez Niemców. O dziewczętach w Terezinie, kłócących się, co nie przystoi dziewczynie w relacji z chłopakiem. O dziewczętach w Auschwitz­-Birkenau, które przebierały się za mężczyzn, by móc przejść łańcuch straży i zobaczyć ojca, brata, męża czy kochanka, czasem tylko po to, żeby się przekonać, że jeszcze żyją. Na Harmenzach zazdrościła dzikim kaczkom. Podbierała mewom jajka dla esesmanów. Miały delikatną skorupkę i zdarzało się, że pękały w dłoni. Po kryjomu zjadła ich parę.

Wsłuchany w zamieć hauptmann wyławiał odgłosy kanonady.

– To nie moje oddziały.

Milczała.

– Czy tutaj zalatuje piżmem? – spytał.

– Przed dniówką madame Kulik spryskuje klitki pachnidłem.

Wpadło mu do głowy, że tu mogą być szczury.

– Może tak mi się tylko zdaje.

– Nie wiem.

– A tobie co się zdaje? Miewasz sny?

– Czasami.

– Opowiedz o nich.

– Już zapomniałam.

Dziś nad ranem śniła, że jest drzewem ze zdartą korą. Wiatr wyrywał ją razem z korzeniami ze zlodowaciałego śniegu. Soki wyciekały z niej niczym biała krew i natychmiast zamarzały. Pod koniec snu oślepła. Usiadła obok Esteli, wystraszona, że to nie sen. Potem przyśniła się jej matka. Biegła ulicą w płonącym futrze. Skórka popędziła za nią. Ni stąd, ni zowąd stała się naga, a zamiast piersi miała płytkie fioletowe dołki.

– Szkoda – powiedział hauptmann.

Przy krześle obok piecyka stała konew z wodą. Zlecił to ober­führer Schimmelpfenig na wypadek, gdyby od rury zajęła się podłoga (za czasów madame raz spłonęła połowa majątku).

– W pobliżu podobno jest kasyno. I gorzelnia.

– Nie znam okolicy.

– Tak słyszałem.

– Nic o tym nie wiem.

– Przyjechałem tu z Festung Breslau. Po drodze widziałem mnóstwo małych obozów koncentracyjnych. Zatrzymałem się w największym, w Auschwitz, po odbiór płaszczy i kożuchów dla mojego batalionu. Buty, szaliki i rękawice, rzeczy na zimę. Przenocowałem tam.

Zacisnęła wargi, wbrew zaleceniom madame Kulik. (Wargi i uda zostawiać lekko rozchylone, słuchać jak gdyby nigdy nic). Przespał się w lagrze jak w hotelu? Nie przeszkadzało mu, że miał płaszcz stamtąd, a jego żołnierzy ogrzeją swetry, rękawice i skarpety po zamordowanych? Patrzył na jej sukienkę, dokładnie na wysokości piersi.

– Twój strój nie jest zbyt przewiewny.

– Nie wiem.

Im nie dawali odzieży, mimo że w Auschwitz-Birkenau, w komandzie zwanym Kanada było sześć ogromnych magazynów z milionami płaszczy, damskich i męskich ciuchów, galanterii, ze specjalną sekcją, gdzie pod najściślejszym nadzorem wszystko było rozpruwane w poszukiwaniu schowków na pieniądze czy biżuterię. Z nich ściągali odzież i bieliznę. Widziała w lagrze świetnie ubranych, obutych i najedzonych członków komanda Kanada. ­Eleganckich żołnierzy, podoficerów i oficerów SS. Dla niej, więźniarki obozu kobiecego, było to coś niepojętego. Codziennie wyjeżdżały stamtąd do Rzeszy pociągi wypełnione odzieżą, aby Pomoc Zimowa, wymyślona w Protektoracie Czech i Moraw przez generała Heydricha, mogła obdzielić rodziny, ofiary bombardowań. ­Chyba od samego początku były to naczynia połączone.

– Jest bardzo obcisły.

– W sam raz.

Mogła wyczytać z jego miny, jak ocenił jej piersi.

– Ile masz lat?

– Osiemnaście.

– Kiedy skończysz osiemnaście?

– Już skończyłam.

– A czemu nie trzydzieści albo sto dwadzieścia? Wyglądasz na piętnaście. – Uśmiechnął się.

Gdy zdjął bluzę, poczuła niemal ulgę. Nie będzie już o nic pytał? Na podwórzu nasilił się hałas, przyjechał oddział, kilka aut, a może autobusów. Hauptmann zapiął sprzączkę paska pistoletu i wraz z bluzą powiesił na haku przy drzwiach.

– Nie rozbierzesz się?

– Jak pan chce.

– Rozgość się. Chcę tu zostać długo, jeśli pozwolisz.

Zrobiła, co kazał. Czuła na sobie jego wzrok. W głosie i oczach wyczytała coś pomiędzy przychylnością, lekceważeniem i ciekawością. Dziewczyna jest dla nich butelką do zapełnienia. Nie chciała powtarzać sobie tego samego dzień w dzień dwanaście razy, a siedem dni wcześniej piętnaście. Wiedziała już, że niekiedy się uśmiecha, mimo że najchętniej splunęłaby albo zwymiotowała. Jej spojrzenie pełne obaw, dla hauptmanna niejasnych, sprawiało, że przypominała mu kota, który się boi, choć nie musi. Nie przyszedł tu, by ją skrzywdzić czy jej zagrozić. Zgodnie z własnymi wyobrażeniami przyszedł po swoje, chciał przyjemności, a dzielenie się należało do jego zasad.

– Nie chcę, żebyś była smutna albo w złym humorze. Przez to ludzie stają się sobie obcy.

Nie da się zaprzeczyć, ładnie powiedział. Ładne nie będzie to, co nastąpi, jak przez wszystkie siedem dni wcześniej. Ale nie dlatego, że ma piętnaście lat. Nie była w złym humorze. Lękała się biegunki. I żeby się nie zdradzić.

Czy szybko się rozbierając, poszła mu na rękę? Zdejmowana odzież oznaczała tylko utratę resztek prywatności. Jej wstyd był już inny, po każdym z siedmiu dni coraz mniejszy. Lecz nie zniknął. Powinna się cieszyć, że wolno jej być z niemieckim oficerem. Być może skądś z góry patrzą na jej poczynania brat, matka, ojciec. To był świat rzeczywisty, w którym żyła już ósmy dzień. Nie mogąc się z tym pogodzić, musiała się po prostu dostosować. Oznaczało to wstrząs identyczny z tym na rampie w Auschwitz­-Birkenau dwudziestego ósmego września tego roku, który zbliżał się do końca. Czy wolno jej było myśleć, że czuwa nad nią jakaś siła wyższa, lecz nie jest to anioł? Żyła wbrew wszystkiemu i to musiał być cud. Powinna uwierzyć, że numer trzydzieści sześć jest dobry? Była trzydziesta szósta. Sądziła, że po Auschwitz­-Birkenau zdoła znieść wszystko. Myliła się. Ani jeden dzień tutaj, jedna godzina czy minuta nie przygotowały jej na następne.

Nie patrząc na Daniela Auguste’a Hentschela, wyczuwała jego obecność. Rozebrała się. Stała ze zwieszoną głową niczym dopełnienie czternastowiecznego obrazu, do którego inna przyrównała hauptmanna, jak Ewa obok Adama, on z listkiem figowym, ona bez. Obserwowała czubki swych palców. Czy była czysta? Wykąpała się i wyszorowała mydłem w lodowatej wodzie. Wiedziała, że patrzy na nią tak, jak żołnierze na dziewczynę, z podziwem, pożądaniem i rzeczowo, a w tych spojrzeniach jest odrobina wyższości i pogardy. Nie znając jej, potępiali ją.

– Tak sobie myślę, dziewczynko, że dodajesz sobie lat. Zatajasz swój wiek? – Roześmiał się. – Za parę tygodni albo lat zechcesz uchodzić za młodszą.

– Nie zatajam.

– Na czyją korzyść mam to zapisać: twoją czy moją?

W ciągu trzech miesięcy przeszła przez potężną niemiecką maszynę do mielenia mięsa. Już ósmy dzień myślała o sobie jak o użytkowym kawałku ciała. O skórze między udami. Nigdy nie czuła się czysta. Nim się zużyje, zachoruje lub zjedzą ją wszy, szczury albo wilki. Lub zgnije. Zastanawiało ją, kiedy dojrzała. Nie było to kwestią czasu ani doświadczeń. Nie stało się przez jedną noc czy dzień albo z godziny na godzinę. Żołnierze byli dla niej źródłem żółtawej mazi, krochmalu między udami lub palcami. Ochoty i żądzy, którym nie mogła się przeciwstawić.

Nie czekając na odpowiedź, zaczął się rozbierać. Rzeczy na krześle układał w takiej kolejności, jakby już teraz myślał o wyjściu. Zmrużyła oczy. Słyszała znajomy dźwięk rozpinanej klamry paska spodni, szelest koszuli. Zdjął dwa ciepłe podkoszulki, biały i szary. Spodenki z tasiemką. Opuściła głowę. W takiej chwili czuła się zawsze niezręcznie, ale nie wstydziła się tylko za siebie. Widok rozbierających się żołnierzy z jakiegoś powodu przywoływał na myśl czterech kastrowanych chłopców w Auschwitz-Birkenau, których doktor Krueger operował w asyście dwóch żydowskich lekarzy. Cała ósemka wiedziała (doktorzy, ona i operowani), że tamci niebawem zmienią się w sadzę. Zbierała do kosza ich odzież, im już niepotrzebną. W garnku na piecyku od pewnego czasu bulgotała woda.

– To dla mnie? – spytał hauptmann.

– Nakazano nam podgrzewać wodę.

– Szczupła jesteś – powiedział. Myślał o sprężystości, świeżości i gibkości wszystkiego, co młode. Wiosenna trawka, jesienny wietrzyk, woń sosnowego lasu. Kłos zboża. Zerknął na jej łono, przyglądał się krzywiznom ciała.

Pragnęła mieć pancerz. Nie wiedzieć czemu czekała na ­uderzenie. Nie ciekawiło jej, jak i dlaczego starzeją się mężczyźni. I czy mają czegoś za mało, czy w nadmiarze, jak wspomniał hauptmann.

Obchodził się z nią jak aryjczyk z aryjką. Chciała uniknąć nieostrożności, nieznanych pułapek, ewentualnych błędów. Mimo że sobie tego nie nakazała, jej głos zaczął brzmieć życzliwiej. Hauptmann był już rozebrany. Usiłowała umknąć wzrokiem, by nie oglądać jego ciała, nóg, brzucha, torsu. Wszystko miał duże. Za chwilę zacznie ją obmacywać niczym ślepiec, badać, jak zwierzę bada i próbuje mięso, które wnet zedrze z kości. Widziała jego ogromną sylwetkę, wężowe ręce, jasno owłosiony tors, poczerwieniałe, niemal fioletowe łono.

– Lubisz szarość?

– Nie przeszkadza mi.

– Wszystko możesz zwalić na mnie – wychrypiał lekko.

W jego głosie usłyszała pragnienie, żądzę, to, co dorosłego mężczyznę zmienia w bezgłośnie piejącego koguta, który podnosząc albo szarpiąc łepek, okazuje swą kogucią pychę, małe coś, co budziło w niej wstręt, z konieczności skrywany.

– Rób ze mną, co z każdym.

Wlała do umywalki gorącą wodę. Cieszyło ją, że robi coś innego od tego, co nadejdzie. Dolała z konwi zimną i sprawdziła palcami, czy jest dobrze. Skupiła się na wodzie.

– Chce pan mydło?

– Myślisz, że powinienem?

– Nie wiem.

– Nie lubię u siebie potu, tłustych plam, kwaśnego zapachu, kiedy dwa–trzy dni nie zdejmuję munduru. Czystość to połowa zdrowia, nie uważasz?

Przytaknęła.

Chlupot wody. Dokładała starań, by uniknąć rozbryzgów. Powiedział, że czuje się jak w podrzędnym hotelu. Co miał na myśli? Obsługę? Czystość? Nigdy nie była w hotelu. Kiedyś tylko obiło jej się o uszy, czym są hotele.

– Jak to robiłaś z tym przede mną? Jak to lubisz? A jak on lubił?

Uśmiechnęła się bezradnie, unikając odpowiedzi. Potraktował to jako obietnicę?

Wewnętrzne impulsy doradziły jej w sprawach, o których nie miała pojęcia. Przyznała rację matce, która nie wiedziała tylko, kiedy skorzysta z jej rad. Namydliła go, obmyła i wytarła. Zmrużyła oczy, jakby chroniąc się przed mydłem. Wszystko, co robiła, znosił bez słowa. Jeszcze jej nie dotknął, pozwalając, by ona go dotykała. Skórę miał twardą, pod nią same mięśnie.

– Jesteś bardzo młoda. Masz delikatne dłonie i palce.

Wiedziała, że to nieprawda. Na rękach miała odciski, lecz nie mog­ła powiedzieć od czego. (Na Harmenzach za Auschwitz­-Birkenau ciągnęła na sznurach łódki, a piaskiem, który zwoziła taczką, wysypywała dróżki do domków esesmanów).

Madame Kulik radziła, żeby nie lekceważyć pierwszego dotyku, tego, co dziewczyna robi dłońmi i palcami. Jeśli jest podenerwowana, ma dłoń spoconą i chłodną. Gadanina też przeszkadza. Trzeba wyczuć, kiedy się zamknąć.

Kąpiel zrobiła mu dobrze. Najpierw wytarła jego ręce, potem swoje.

– Ile masz wzrostu?

– Metr siedemdziesiąt cztery.

– To już coś. Wysoko śmignęłaś.

Milczała.

– Lubię długie nogi. Ma to dla mnie pewne znaczenie. Dłonie z długimi palcami też. – Otaksował ją z dołu do góry, kończąc na udach i łonie. Utwierdził się w czymś. Niespodziewanie zapytał znowu: – Gdzie chodziłaś do szkoły?

– W Pradze.

– A skończyłaś ją kiedy?

– Trzy lata temu.

– Siedziałaś w ostatniej ławce?

Droczył się z nią. Oczekiwał od niej tego samego? Czemu zwlekał? Musiała uważać na każde słowo, przeliczać lata, daty, gdzie i kiedy chodziła do szkoły.

– Ile klas zaliczyłaś?

– Osiem.

– Wykształcenie nie zawadzi.

Zerknął na łóżko.

– Nie usiądziesz?

– Skoro pan chce.

Usiadłszy na łóżku, skrzyżowała na piersiach ręce i założyła nogę na nogę. Nie zdołała zasłonić łona.

– Wstydzisz się mnie?

– Nie wstydzę.

– Ani trochę?

– Trochę tak.