Październikowa rdza - Kuchmister A.J. - ebook + książka

Październikowa rdza ebook

Kuchmister A.J.

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W SERCU DOLNEGO ŚLĄSKA ROŚNIE MROCZNY LAS.

CZY ODWAŻYSZ SIĘ WEJŚĆ I ZMIERZYĆ Z JEGO TAJEMNICĄ?

*

Szwarzeb, 1989 rok. W niewyjaśnionych okolicznościach znika Alicja Wicher. W miasteczku, w którym każdy ma coś do ukrycia, nikt nie szuka jej zbyt długo. Siedem lat później Agata Kot, córka grabarza, przypadkiem natrafia na ślad zaginionej dziewczyny. Nie podejrzewa jednak, że kluczem do prawdy będzie przeszłość, od której nie można uciec.

By rozwikłać tę zagadkę, trzeba będzie zanurzyć się w stuletnią historię miasteczka u stóp Karkonoszy, odkryć tajemnicę skarbu z pałacu Ackermanów i poznać dzieje rodzin, które od lat skrywają swoje sekrety w starych, poniemieckich domach. A może prawda czai się wśród mglistych ścieżek lasu, gdzie nocami błąka się duch świętej Rosamundy, a niektórzy w mroku widzieli wilkołaka?

Hipnotyzująca, misternie skonstruowana powieść o małomiasteczkowych tajemnicach, duchach przodków, miłości i zbrodni stłumionej milczeniem.

Dziewięć splecionych życiorysów. Jedno zniknięcie. I pytanie, które powraca niczym echo: jak głęboko trzeba zabrnąć w przeszłość, żeby odnaleźć się w teraźniejszości?

*

NIEKTÓRE BAŚNIE SĄ OKRUTNE. NIEKTÓRE KOŃCZĄ SIĘ ŹLE. A INNE TAK PRZERAŻAJĄ BO SĄ PRAWDZIWE.

*

AGNIESZKA KUCHMISTER - pisarka, która dorastała w poniemieckim domu na Dolnym Śląsku, a dziś mieszka w Dublinie. Autorka zbioru opowiadań „Listopad”, „Serii sokołowskiej” oraz powieści „W korzeniach wierzb”. W swoich książkach tworzy literacki świat o niepowtarzalnym klimacie, mistrzowsko splata mroczne historie, dolnośląskie legendy i losy bohaterów, o których trudno zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 409

Data ważności licencji: 9/10/2031

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Agnieszka Kuchmister

Projekt okładki Eliza Luty

Fotografie na okładce modelka: © Esther Galván / stocksy.com księżyc: © Marcel / stocksy.com

Fotografia autorki © Simon Timothy Maynard

Redakcja Paulina Jóźwik

Redaktorka inicjująca Paulina Jóźwik

Redaktorki prowadzące Alicja Kędzior Paulina Jóźwik

Korekta Dorota Ponikowska Joanna Wiśniewska

Koordynator produkcji Jakub Kornacki, Maria Gromek

Opieka promocyjnaBogna Piechocka, [email protected]

ISBN 978-83-8427-177-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Jak żyć bez prawdziwej baśni? A może to my sami nią jesteśmy? Wiesław Myśliwski

Prolog

Ogień przyjął tej nocy wiele zaklęć i wiele życzeń. Ona sama wyszeptała do płomieni: „Kto będzie moim prze­znaczeniem, niech dziś przyjdzie do mnie”. Teraz ogląda się za siebie, ale coraz mniej widać poświatę ognisk, które dogorywają na wzgórzach. Cichną głosy, słychać jedynie nocne ptaki i szum wiatru w koronach drzew. Cisza, a jednak zdaje się, jakby ktoś szeptał. To ostatnia noc kwietnia, noc Walpurgii, w taką noc wszystko może się zdarzyć.

Czy dlatego las wygląda inaczej? Ścieżki są jakby bardziej splątane, tak że nie wiadomo, w którą stronę iść. Gałęzie wysokich świerków nie przepuszczają księżycowego światła. Musi uważać, jak stąpa, bo las pełen jest lisich nor i ukrytych grzęzawisk, łatwo się poślizgnąć na wilgotnym mchu. Idzie więc wolno i słyszy, jak pękają gałązki pod jej stopami. Nagle rozlega się za nią głośny trzask. Dobiega z głębi lasu. Z ciemności. Dziewczyna przyspiesza. Nie wie, która jest godzina, ale wyczuwa, że to jest ta najstraszniejsza pora nocy. Wypatruje jutrzenki, ale niebo nadal jest czarne, przysłonięte gęstwiną gałęzi. Chłód przenika przez zwiewną sukienkę, więc nakrywa ramiona czerwoną narzutką, wciąż pachnącą dymem. Im głębiej idzie w las, tym silniejsza staje się woń runa i żywicy. Aromat konwalii, intensywny w nocnym powietrzu, drażni nozdrza. W tym zapachu jest coś jeszcze. Próbuje wyłowić poszczególne nuty i rozpoznaje je jak niewidzialne nici: dziki czosnek, grzyby, ziemia rozko­pana przez nocne żyjątka i coś jeszcze, coś jakby przepocone futro, żelazo, wypalona zapałka. Słyszy kolejny trzask, a jej ciało przeszywa dreszcz.

Zastyga, nasłuchując. Las też wydaje się wstrzymywać oddech, nie drgnie ani liść i milkną nocne ptaki. Najgorsza cisza to taka, która nagle zapada na świat. Wyczuwa, że w ciemności jest coś jeszcze. W jej głowie zaczynają pojawiać się obrazy i im bardziej stara się o nich nie myśleć, tym bardziej one tam są: zjawy i czarownice, cuda i dziwy nad wzgórzami Bober-Katzbach-Gebirge. Żałuje, że przy ognisku nasłuchała się od chłopców opowieści o czarach i rytuałach, o tym, co wyprawia się w Noc Czarownic. Odwraca się w stronę miejsca, skąd dochodzi hałas, jednak jej oczy niczego nie dostrzegają. Dopiero po chwili, kiedy w prześwitach świerkowych gałęzi przebija się światło księżyca, z ciemności wyłania się jakiś kształt. Na jego widok jej serce się zaciska, jakby pierwsze wiedziało, że to, co czai się w gęst­winie dzikich bzów, to nie zabłąkana sarna ani lis, ani nawet wracająca z sabatu wiedźma. To coś o wiele gorszego.

Rzuca się przed siebie na oślep. Gałęzie drapią jej skórę, ale nic nie czuje. Biegnie coraz szybciej, nie patrząc pod nogi, przedziera się między wysokimi paprociami i zaroś­lami jeżyn. Jej stopy zaczepiają o pędy bluszczu, upada, ale od razu się podnosi. Kolano pulsuje bólem, coraz trudniej biec. Myśli o złych wilkach zamieszkujących baśniowe lasy. Ale czy takie wilki mieszkają w tym lesie? Płuca palą. Wydaje się jej, jakby oddychała ogniem, jakby za chwilę miała się cała od niego zająć. Dobiega do wielkiego drzewa i na chwilę przystaje. Przytula się do suchej i spękanej kory. Łapie kilka głębszych oddechów. Zacis­ka dłoń na srebrnym wisiorku. Słyszy szelest, coraz bliżej i bliżej. Zamyka oczy, próbuje nie wydać żadnego dźwięku, jak dziecko, które myśli, że może pozostać niezauważone, kiedy samo nic nie widzi. Słyszy sapanie, a może płacz. Czy to ona płacze, czy las? A potem przestaje słyszeć i zapada się w ciemność.

Październikowa rdza

1996 rok

„I say the beast inside of me is gonna get ya”1.

Love You to Death, Type O Negative, album October Rust, 1996 rok

O tamtej jesieni mówiło się, że nadeszła zbyt szybko. Z początkiem września słońce oblewało szachulcowe mury domów miodowym światłem, w którym unosiło się babie lato. Wieczory nadchodziły niespodziewanie, a zachody słońca, podbiegłe czerwienią, rozlewały się w nieskończoności horyzontu. Na świat opadła senność. Serpentyny dróg w lasach pomiędzy Szwarzebem a Błędziszkami pokryły się dywanami liści, które szeleściły pod butami, kiedy się szło przez wilgotne, wiszące nisko mgły i srebrzące się w świetle latarni pajęczyny. Przy każdym kroku wyzierał spod liści zapach mokrej ziemi i grzybów. Od Karko­noszy ciągnął chłód. To wtedy przez czas powróciło widmo tamtej zaginionej przed laty dziewczyny.

Agata szła pochylona, nie słyszała lasu, jej uszy były pełne muzyki: „It is her moon time / When there's iron in the air / A rusted essence / Woman may I know you're there?”2 Kiedy przystanęła tam, gdzie przerzedzały się rzędy strzelistych świerków, zdjęła z uszu słuchawki i uniosła wzrok. Jej oczy wydawały się ciemne jak nory leśnych zwierząt. Dopiero po chwili można było zauważyć, że były jasne, miały kolor brudnej wody, a ta czerń to tylko ma­kijaż. Czarne powieki opadały pod natłokiem myśli, które zbierały się nad jej głową jak kłębowiska chmur. Dziewczyna miała wypisany na twarzy smutek, który przypominał zakwitające wieczorami kwiaty, wątłe i delikatne, takie, które szybko więdną po ich zerwaniu. Zatrzymała się na skraju lasu, przy którym biegła okolona akacjami droga. Po drugiej stronie stał stary dom, z komi­na unosił się dym, którym pachniało wszystko wokół. Zdzi­wiło ją to, bo wiedziała, że stara kobieta, która mieszkała w tym domu, umarła, więc teraz powinien stać pusty. A jednak ktoś w nim był, ktoś wszedł do środka i rozpalił w piecu. Zastanawiała się, czy ten ktoś tak jak staruszka Emilia zbierał chrust w cienistym lesie. Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w poczerniały od sadzy dach, pochylony pod ciężarem starości płot, w okna, od których szyb odbijało się światło. Do przejścia miała jeszcze prawie całą wieś, bo po jej drugiej stronie, w domu podobnym do tego, który właśnie mijała, mieszkała babcia Kotowa. „Czy to ten dom i czy to ta bajka?” – przebiegło przez myśl dziewczynie, ale nie miała czasu, żeby się nad tym zastano­wić, bo ktoś zastąpił jej drogę. „Zły wilk?” – pomyślała. Nie, to tylko Pijak, którego nie musiała się bać, a jednak wstrzymała oddech, kiedy tak stanął naprze­ciw niej, taki hardy, choć chwiejny w całym swoim pi­jackim majestacie.

– Dzień dobry – zagaił Pijak.

– Dzień dobry – odpowiedziała dziewczyna.

– Dokąd idziesz?

– Idę do babci, mieszka po drugiej stronie wsi – odparła i zmrużyła oczy, przyglądając się Pijakowi.

– A masz złotówkę? – Pijak uniósł brwi i próbował zrobić to samo z kącikami ust, ale bardzo trudno było o uśmiech, zbyt wczesna to była pora, zbyt trzeźwa na uśmiech na pijackiej twarzy.

Dziewczyna wyciągnęła ręce z kieszeni i wywlekła podszewkę na zewnątrz. Posypały się paprochy, oprócz nich nie miała za wiele: przypięty do kluczy breloczek z zielono­włosym trollem, zapasowe baterie do walkmana, zmiętą paczkę papierosów (w tym jeden złamany) i do połowy wyjedzoną paczkę słonecznika.

– Czy poczęstujesz mnie jednym?

– Tak. – Dziewczyna podała Pijakowi papierosa. – Ale teraz muszę już iść.

– A ty od kogo jesteś?

– Od Kotów.

– A! – Pijak pokiwał głową. – Córka grabarza?

Dziewczyna wyminęła go bez słowa.

Nazywała się Agata Kot i rzeczywiście była córką grabarza.

– Co to za moda, żeby tak na czarno cała, jak w żałobie jakiej. I po co sobie oczy tak malować? Ponuraki, czarne takie. I te paznokcie, jakbyś ziemniaki kopała! – Babcia usiadła po drugiej stronie stołu.

Stół był drewniany, stary, poniemiecki. Babcia też była stara, ale nie tak stara jak stół i nie poniemiecka, tylko zabużańska. Stół stał w babcinym domu od zawsze, stał tu, jeszcze zanim zaczął się babciny czas w Błędziszkach. Pochodził z innego świata, a tamten świat nazywał się Wandendorf.

Agata nie odpowiedziała, otrzepała tylko dłonie z okruchów drożdżowego ciasta z truskawkami, które zbierała razem z Kubą kilka miesięcy temu na poletku babci. Kiedy jeszcze wydawało się jej, że wszystko będzie dobrze, kiedy wciąż wierzyła, że w życiu zawsze wszystko dobrze się kończy.

– Smaczne – powiedziała Agata.

– Pewnie, że smaczne, co ma być niesmaczne.

Babcia zakrzątnęła się, jak to mają w zwyczaju babcie. Nagle na talerzu dziewczyny leżał już kolejny kawał ciasta, a opróżniona szklanka truskawkowego kompotu znów stała pełna. Przed Agatą pojawił się pakunek, w środku zaś szczelnie owinięte ściereczką jaja, twaróg i kilka kawał­ków tego samego ciasta z truskawkami. Potem wracała z nim drugą stroną lasu, drogą wiodącą koło Szubienika, gdzie zawsze robiło się chłodniej, szczególnie kiedy przechodziło się między srebrzystoszarymi pniami starych buków, a potem nieopodal klasztoru, który górował nad miastem i wsiami.

Agata usiadła na zwalonym świerkowym pniu, wyciągnęła babcine ciasto, po czym zjadła wszystkie cztery kawałki, jeden po drugim, szybko, tak żeby słodycz zalepiła tę czarną dziurę, którą miała w środku, gdzieś pomiędzy sercem a żołądkiem. Dwa kawałki ciasta miały zostać dla ojca, ale dziś sobota, więc pracował, a potem będzie pił z grabarzami.

Między drzewami coś szeleściło, babie lato kleiło się do skóry. Las wcale nie wydawał się pusty, choć próżno szukać w nim choćby cienia człowieka. Las nigdy nie jest pusty, nie ten szwarzebski, pełen parowów i podziemnych jam, z których dobiega lisi chichot. Las, po którym przechadza się duch świętej Rosamundy i przez który nocami konno przejeżdża widmo z ruin pałacu za wsią. Las, o którym najstarsi autochtoni mówią, że kiedyś widy­wano w nim wilkołaka. Las, który łączy Szwarzeb i sąsiednie wsie niczym tkanka.

*

Agata jeszcze nie spała, kiedy wrócił ojciec, choć było już sporo po północy i nocny chłód zdążył się wedrzeć do środka przez okienne szpary. Leżała i słuchała, jak zamknął się w łazience, zmywał z siebie śmierć. Śmierć spływała z niego wraz z mydlinami, z niebieskawym strumieniem wody pachnącym mydełkiem Fa. Płynęła rurą pod domem, pod ulicą, aż rozpływała się w splątanej sieci kanalizacyjnej. Rozpuszczała się w labiryncie rurociągów, wraz ze ściekami krążyła pod miastem, tworząc mroczny krwiobieg. Płynęła pod nawierzchnią, parowała, zmieniała się w powietrze, którym oddychali ludzie. A później, kiedy umierali, trafiali do zakładu ojca.

Ojciec oswajał śmierć. Był w tym dobry. Przebierał ją w bardziej znośne stroje (atłasowe sukienki trzy­mane na specjalną okazję i odświętne garnitury), maskował jej zapach (formalina, alkohol i glutaraldehyd), upiększał (grube warstwy fluidu, świece i białe kwiaty). Agata nie bała się zmarłych, którzy leżeli w piwnicy zakładu ojca. W dotyku przypominali kurczaka, którego się trzyma w lodówce. Kurczak też jest martwy, a przecież nikt się go nie boi. Bała się za to pustego pokoju po matce, który był za ścianą, a jeszcze bardziej bała się tego, że kiedyś stanie się taka sama jak ona. A że Werka Holsztyńska była trochę stuknięta, wiedział każdy w mieście. Agata miała poczucie, że coś na pewno było z nią nie tak, widywała przecież Śpiącą Królewnę.

Śpiąca Królewna zjawiła się któregoś dnia i tylko ona jedna została na dłużej, choć Agata czasami bardzo zżywała się z innymi zmarłymi, których malowała do trumny. Od zawsze pomagała ojcu w zakładzie, najpierw przy kwiatach i sprzątaniu, a kiedy skończyła piętnaście lat, zaczęła się szkolić w pośmiertnym wizażu. Zaczęła od zmarłej sąsiadki Marianny. Bez wiedzy ojca poprawiła kolor jej ust, używając do tego bordowej pomadki zamówionej z katalogu Avonu. Widywała Śpiącą Królewnę, od kiedy grabarze, pan Henio i Maniura, zakopali ją na cmentarzu komunalnym, pod murem, gdzie rosły skarlałe wierzby. Wiedziała, że jest projekcją jej umysłu, ale czy to miało jakieś znaczenie? Może właśnie tym są duchy? Może tym jest wszystko inne? Śpiąca Królewna pojawiała się najczęściej wtedy, kiedy Agata czuła się bardzo samotna. Czyli dość często.

Było to dwa lata temu, ale pamiętała dokładnie, że przywieźli ją tuż przed pełnią księżyca, która wtedy miała wypaść na początku miesiąca. Zjawiła się wraz z księżycem, taka zwiewna, jasna, od razu skojarzyła się jej z kimś baśniowym. Tak o niej myślała, choć kiedy żyła, nazywała się Joanna Majewska i pracowała w domu kultury. A potem leżała w zakładzie ojca, w piwnicznym sercu szwarzebskiej kamienicy i była Śpiącą Królewną.

Agata długo się przyglądała zszytej ranie ciągnącej się przez splot słoneczny, spokojnej twarzy, jasnej jak oblicze porcelanowej lalki. W myślach kreśliła scenariusze jej życia, bo scenariusz śmierci już znała, sama dodawała do niego ostatnie szlify: fluid w kolorze kości słoniowej i kora­lową pomadkę, która na jej ustach nabrała niepokojąco krwistego odcienia.

Widywała ją potem w odbiciach szyb, w powidokach, kiedy obudzona w środku nocy próbowała na siłę zapamiętać to, co jej się śniło. Czasami widziała w lustrze twarz Śpiącej Królewny zamiast swojej, ale trwało to tylko ułamek sekundy, tak krótko, że nawet nie mogła być tego pewna.

Pierwszy raz tak naprawdę ją zobaczyła, gdy ta sie­działa na parapecie i przyglądała się jej podczas pracy nad twarzą zmarłej ze starości emerytowanej nauczycielki. Wtedy trochę się przestraszyła, ale z czasem zaczęła się przyzwyczajać do jej obecności.

Na zdjęciu, które w zakładzie zostawiła matka zmarłej, Śpiąca Królewna była piękna tym pięknem, które kojarzy się z czymś nierealnym. Agata pomyślała, że gdyby wyglądała tak jak ona, na pewno nie połknęłaby garści tabletek. Żeby to zrobić, musiałoby się wydarzyć coś bardzo, bardzo strasznego. Co takiego przydarzyło się Śpiącej Królewnie, że wolała zasnąć i już się nie obudzić?

Po pogrzebie długo o niej myślała, przypominała sobie jej nieruchome ciało, leżące w trumnie wypełnionej mimozami. „To były jej ulubione kwiaty – powiedziała ojcu jej zapłakana matka, kiedy przyszła uzgodnić szczegóły pochówku – ale gdzie tu teraz znaleźć mimozy?”

Agata czuła ich mdły zapach unoszący się nad grobem, a potem jeszcze przez jakiś czas wychwytywała jego nuty w powietrzu, choć może to wszystko tylko jej się wy­dawało (tak wiele rzeczy nie było do końca pewnych, tak wiele rzeczy mogło się po prostu wydawać). Kiedy tamtego wieczoru otworzyła okno, żeby przewietrzyć pokój, zapach mimoz wdarł się do środka razem z chłodnym powiet­rzem. Może wiatr przyniósł go znad cmentarza? Zasuszyła jeden z maleńkich kwiatów i włożyła między strony dziennika. Kolekcjonowała w nim zmarłych, zapisywała ich imiona, ich historie i daty pogrzebu. Śpiąca Królewna została pochowana w sobotę 23 lipca 1994 roku, gdy księżyc puchł w pełni na niebie.

*

Tego dnia, kiedy mieli pochować staruszkę z domu pod lasem, Agata wstała późno. Ojciec czekał na nią rozdrażniony i milczący. W drodze na cmentarz w Błędziszkach nie odzywali się prawie wcale. Na miejscu zebrało się wielu ludzi ze wsi. Niektórzy z nich przyszli wyłącznie z ciekawości, bo na pogrzeb wrócił do Błędziszek wnuk zmarłej pani Emilii, który nie pokazywał się tutaj od lat. Ksiądz zawodził i mylił słowa pieśni, okutane w żałobne szmaty babuleńki szeptały coś między sobą i co chwilę spoglądały w stronę mężczyzny, który stał przy katafalku.

Pod koniec uroczystości Agata podeszła do trumny, żeby zebrać wieńce, i usłyszała, jak ten mówi ni to do niej, ni to do siebie:

– Wygląda tak spokojnie.

– Śmierć jest spokojna – odpowiedziała i schyliła się po bukiety kalii i lilii, od których zapachu kręciło się w głowie.

Pożałowała, że się odezwała, bo mężczyzna zaczął się w nią wpatrywać z zainteresowaniem. Uśmiechnął się nawet, a za tym uśmiechem kryła się jakaś tajemnica. Podniosła wzrok tylko na chwilę i być może to wtedy nastąpiło jakieś przesunięcie w przestrzeni Wszechświata, bo później już do samego końca dnia czuła na sobie zapach lilii i jego spojrzenie. Chwilę rozmawiali, choć potem nie mog­ła sobie przypomnieć o czym, pamiętała tylko, że powiedział: „Na pewno jeszcze się zobaczymy”.

Wieczorem, gdy leżała przy zgaszonym świetle, a muzyka sączyła się z głośników, myślała o nim. Muzyka, podobnie jak jedzenie, zalepiała w niej tę ciemną, zimną otchłań, na moment maskowała strach przed tym, że coś jest z nią nie tak. Myślała o nim, paląc w uchylonym oknie, a potem leżąc w wannie tak długo, aż jej ciało stało się miękkie jak rozmokły chleb. Jeszcze później myślała o nim, rozczesując włosy, które od zbyt częstego farbowania w dotyku przypominały pajęczynę.

Wiedziała, że powinna trzymać się z daleka od mężczyzny, który wrócił do starego domu przy lesie. W dziwny sposób kojarzył jej się z czytanymi kiedyś przez babcię Kotową baśniami, których słowa dobrze pamiętała: „Nigdy nie zbaczaj z drogi i nie rozmawiaj z obcymi. Las jest pełen niebezpieczeństw, najbardziej uważaj na wilka. Jest bardzo przebiegły i może próbować cię oszukać. Bądź ostrożna i zawsze trzymaj się ścieżki. Nie przystawaj nigdzie ani nie daj się zwieść żadnym podstępom”. Czuła, że było w nim coś dzikiego, coś, co przywodziło na myśl zacienione leśne ścieżki. Ludzie nie lubili Piotra Ratajczyka, wnuka pani Emilii, która samotnie mieszkała pod lasem. Ludzie nie lubią odmieńców, nie lubią obcych ani takich, co znikają i wracają po latach jak gdyby nigdy nic.

Kiedy wybierała się w odwiedziny do babci Kotowej, przystawała przy tamtym domu, ale chowała się za sękatymi świerkami. Dom przy akacjowej dróżce pokrytej jesiennym całunem łypał na nią oczodołami pustych okien. A jednak w środku ktoś był (dym w kominie, uchylona furtka, jakieś mdłe światło tliło się w oknie na parterze). Agata zamknęła oczy i oparła się o świerkowy pień, bo nagle coś zatrzęsło się pod nią, czy też nad nią, a może to w środku dygotała. To nie był pierwszy raz, takie rzeczy zdarzały się jej wcześniej. Zawsze wtedy czuła się, jakby ktoś opowiadał o niej bajkę. Nie mówiła o tym ani ojcu (mógłby się przejąć, że staje się taka jak matka), ani przyja­ciółkom, Oldze i Gai, bo przy nich i tak się bała, że kiedyś zobaczą, jaka jest naprawdę, że pod tą czernią ubrań i makijażu kryje się nudna dziewczyna z chorą głową.

Teraz, stojąc tak blisko tego domu, z którego jeszcze nie do końca wyparowała śmierć, znów czuła się, jakby była tylko postacią, o której ktoś snuje opowieść. Nawet las przestał być zwykłym lasem. Zieleń, która ją ota­czała, była zielenią trucizny, od której umierają piękne księżniczki, a dom nie był starym wiejskim domem, tylko chatką w lesie, jak ta ze starych baśni słyszanych w dzieciństwie, w których domek był z chleba, dach z ciasta, a okna z przejrzystego cukru.

Piotr Ratajczyk musiał być w środku.

Cała wieś była pełna takich domów: murowanych, o ciężkich dwuspadowych dachach, ścianach bielonych pomiędzy belkami układającymi się w mur pruski. Te wszystkie stare, zmurszałe domy, w które wrzynał się szarawy mech, domy o oknach, których drewniane ramy pękały podczas mrozów, stały teraz milczące, ale czasami można było usłyszeć, jak mówią. Domy opowiadały historie, choć nie każdy mógł zrozumieć ich mowę złożoną z trzasków schodów, ze skrzypnięć podłogi, z rytmu wybijanego przez obluzowane zawiasy okien. Domy mówiły też bezgłośnie, ukazywały swoje wymęczone czasem konstrukcje. Szeptały: przetrwałyśmy i przetrwamy dłużej niż ty.

Oprócz domów i sprzętów (najwięcej mają do powiedzenia stare dębowe szafy, z których do tej pory wydobywa się ledwie wyczuwalna woń lawendy i czegoś gorzkiego) historie opowiadali starzy ludzie. Babcia Kotowa była tak stara, że pamiętała, jak tworzył się nowy świat, jak powoli wyrastał na tym poprzednim. Opowiadała o zapomnianym niemieckim cmentarzu na wietrznej górce za wsią, który teraz porastały smutne wierzby i gęste grzywy nawłoci. Cmentarz zanikał powoli, latami, a niemieckie groby przy kościele zostały wepchnięte w bebechy ziemi, przykryte nowymi nagrobkami, pod którymi spoczywali już inni mieszkańcy. Ludzie stworzeni ze słowiańskich liter i kości przez boga, którego mowa szeleściła i chrobotała.

Przy niektórych domach, a szczególnie przy tym graniczącym z kościołem, w którym ze starymi rodzicami mieszkała pani Wrzesień, Agata zawsze mimowolnie przyspieszała kroku. Unosił się tam w powietrzu dziwny zapach – oprócz cierpkiej woni ziół porastających rowy i pobocze czuć było jeszcze głębszą nutę goryczy, która dusiła przy każdym oddechu. Było coś niepokojącego w tym ogrodzie. Kostropate jabłonie o gałęziach wykręconych jak ręce starców nigdy nie rodziły owoców, a wieczorami, gdy szła tamtędy o zachodzie słońca, niekiedy rozbrzmiewały kościelne dzwony, choć na wieży nie było nikogo, kto mógł­by wprawić je w ruch.

Wszystkie stare domy skrywały w sobie historie. Dom Olgi też. Był starszy niż dom, w którym mieszkała Agata z ojcem. Stał pod Klasztornym Wzgórzem, gdzie przed wojną rozciągała się dzielnica willowa. Agata często zastanawiała się, jak wyglądał kiedyś, zanim ścian nie oblazł szary liszaj czasu. Olga pachniała trochę jak jej dom. Drewniano i piwnicznie. Zapach musiał przesiąknąć jej ubrania, skórę i włosy, bo przedzierał się nawet przez kosztowne perfumy, które podkradała swojej matce. Kiedy siedziały obok siebie na lekcji i koleżanka się do niej nachylała, żeby coś powiedzieć, Agata czuła ten zapach. Zapach stęchlizny, ziemi, wilgoci i ciemnych pomieszczeń. Czasami podobnie pachniał ojciec.

Ściany pokoju Olgi były pomalowane na czarno, oprócz jednej, na której od podłogi po sam sufit pięły się wyblakłe fantazyjne kwiaty, a nad nimi ciążył wielgachny okrągły księżyc. Malunek przez dziesięciolecia skrywała brzydka brązowa tapeta, którą położyli jeszcze pradziadkowie Olgi, zaraz po przesiedleniu. Ten niewielki pokój na poddaszu wiele lat służył za graciarnię, bo zawsze, niezależnie od pory roku, było w nim zimno. Sąsiadka z dołu, pani Myszka, mówiła, że to przez to, że kiedyś w tym pokoju musiało się stać coś strasznego. Może mieszkał w nim ktoś bardzo smutny i jego smutek wżarł się w ściany całego domu. Trzeba byłoby go oczyścić, ale Borkowie nie słuchali pani Myszki, a pani Borek nazywała ją starą wariatką albo wiedźmą. Wszyscy wiedzieli, że miała siostrę zamkniętą od lat w zakładzie dla obłąkanych, a to nie świadczyło o niczym dobrym.

Mur w ogrodzie domu Borków przylegał do Klasztornego Wzgórza. Kiedyś musiał być dłuższy i odgradzał coś, czego dziś już tam nie ma. Gdyby wspiąć się po wzgórzu, można by dojść do zabudowań klasztornych, których nie było widać z ogrodu, ale świadomość tego, że tam są, gdzieś wysoko, pełne milczących zakonnic, budziła niepokój. W ogrodzie było sporo pozarastanych dołów, jakby ktoś chciał go przekopać, ale zrezygnował w trakcie i zostawił za sobą naruszoną ziemię. Olga opowiadała, że to jej szalony dziadek, kiedy żył, nic nie robił, tylko kopał i kopał. Szukał jakichś skarbów po Niemcach albo ukrytych tuneli. Podobno były takie pod miastem, wydrążone we wzgórzu pod klasztorem. Podobno podczas wojny używali ich hitlerowcy. Podobno wcześniej widywano, jak prawie niezauważane prześlizgiwały się nimi zakonnice, a jeszcze inni mówili, że czasami nadal można zobaczyć, jak przemyka nimi zjawa świętej Rosamundy.

Sam zakon był bardzo dziwaczny. Wyrósł z Zakonu Sióstr od Aniołów, ale na przestrzeni lat przekształcił się w zupełnie odrębny twór. Zakonnice nazywały siebie Siostrami od Żałoby Serca Jezusa. Powszechnie mówiono o nich Czarne Siostrzycki, a do klasztoru przylgnęło okreś­lenie Czarny. To od niego wzięła się nazwa miasta, o czym opowiadał na lekcjach historii profesor Duszyński. Mówił o tym, że Szwarzeb jeszcze przed uzyskaniem praw miejskich w XV wieku nazywał się Schwarzes Kloster lub też Schwarzekloster. Nazwa zmieniała się na przestrzeni lat – na osiemnastowiecznych mapach można zobaczyć Schwarzen, a na tych wydanych po 1945 roku już Szwarzeb.

Agata była ciekawa przeszłości miasta leżącego u podnóża mglistych gór, miasta utkanego z ciemnych, pokrytych sadzą murów i czerwonej cegły. Może dlatego tak się przyłożyła do pracy domowej, którą zadał im Duszyński.

– Wybierzcie coś z historii Szwarzeba, skupcie się na najbardziej interesujących was kwestiach. Macie dowol­ność w wyborze tematu, to nie musi być historia od czternastego wieku aż do dzisiaj, może być jakiś cie­kawy fragment, możecie nawiązać do sławnych ludzi związanych z miastem albo z okolicą. Przerabialiście z panią Modzelewską wiersze Miny Lieven? Większość z nich powstała w uzdrowisku w Karkonoszach, we wsi, której już nie ma. To wprawdzie nie Szwarzeb, ale też nasze oko­lice. Moja praca magisterska dotyczyła historii tych terenów, mo­żecie znaleźć jej egzemplarz w szkolnej bibliotece. No, macie dwa tygodnie.

Biblioteka znajdowała się na poddaszu i zawsze tonęła w półmroku, bo przez niewielkie okna w stromym dachu nie docierało do niej wiele światła. Pani Wrzesień zniknęła na chwilę między regałami. Wróciła z niewielką książeczką w dłoni.

– Nikt nie wypożyczał tego od lat. O, od roku 1989 dokładnie, jest pieczątka. – Postukała palcem w kartę biblioteczną, na której widniała data i niewyraźny podpis. – Ktoś też był zainteresowany historią miasta, to nie zdarza się często wśród uczniów, wolą czytać o zespołach, aktorach albo… – Zamilkła nagle, przypatrując się karcie. Uśmiech przygasł na jej długiej, średnio ładnej twarzy. – Możesz trzymać, ile chcesz, Agatko, no chyba że ktoś inny będzie potrzebował do pracy domowej.

– Dobrze – odparła Agata, patrząc, jak z twarzy bibliotekarki odpływają kolory. – Wszystko w porządku?

– Tak, tak, to nic takiego, Agatko. Po prostu zobaczyłam, kto miał tę książeczkę jako ostatni – wyszeptała.

– Kto?

– No popatrz. – Jeszcze raz postukała w podpis na karcie. – Alicja Wicher. – Wypowiedziała to już ledwie słyszalnym głosem i posłała jej znaczące spojrzenie.

W tamtym momencie, po raz pierwszy w życiu, Alicja Wicher stała się dla Agaty kimś realnym. Tak samo prawdziwym jak jej podpis na pożółkłej bibliotecznej karcie. Słyszała jej nazwisko wiele razy, choć nigdy nie myślała o tej dziewczynie jak o kimś prawdziwym. Od jakiegoś czasu wspominało się Alicję coraz rzadziej, ale pamiętała, że kiedy chodziła do podstawówki, jej nazwisko nie schodziło z ust mieszkańców.

Z kasety, której słuchała bez przerwy, zaczął się wydobywać szum. „Don't spill a drop dear / Let me kiss the curse away / yourself in my mouth / will you leave me with your taste?”3. Usiadła na parapecie z papierosem i wydawało jej się, że w parku między drzewami szedł wnuk zmarłej Ratajczykowej. Agata zesztywniała i wychyliła się, żeby lepiej się mu przyjrzeć. Musiał ją zauważyć, bo stanął i spojrzał prosto na nią. Spaniko­wana zamknęła okno i wycofała się w głąb pokoju, mając nadzieję, że jej nie poznał. Po kilku minutach ponownie je otworzyła i zobaczyła, że on dalej tam stoi. Stoi i patrzy wprost na nią, uśmiechając się tak samo, jak podczas pogrzebu.

Tamtej nocy śnił jej się po raz pierwszy. W jej śnie był wilkołakiem z piosenki, której słowa dźwięczały jej w głowie, kiedy zasypiała: „Hey wolf moon / Come cast your spell on me”4. Wychodził w nocy zwabiony zapachem menstruacyjnej krwi, a ona krwawiła, biegła przez las, czując na udach zastygającą ciecz, ale nie uciekała, tylko biegła tam, skąd dochodziło wycie.

Jak każdej soboty Agata pomagała ojcu w zakładzie, ale tym razem wyszła wcześniej, bo świętej pamięci pani Mendelowa nie wymagała zbyt wiele pracy. Uczesała jej włosy, które kruszyły się w palcach, nałożyła na twarz jasny fluid i pociągnęła powieki beżowym cieniem. Pani Mendelowa miała cieniuchną, przezroczystą skórę i małą główkę, która przypominała suszoną śliwkę.

– Blado wyglądasz – powiedział ojciec, kiedy wychodziła. – Kup sobie jakąś pizzę na kolację czy coś. Ja późno wrócę. Jutro zjemy razem – dodał, a Agata machnięciem ręki postarała się odpędzić jego poczucie winy.

Pizzerię otwarto niedawno obok wypożyczalni kaset wideo, którą prowadził Wojtek Borek, brat Olgi. Agata wolała zapiekanki, które sprzedawano w budce obok stacji PKP. Poszła tam od razu, wzięła dwie z serem i pieczarkami, jedną zjadła po drodze, a drugą zostawiła na potem. Do tego kupiła cztery piwa EB, które zamierzała wziąć na ognisko. Dała złotówkę Pijakowi, który zawsze kręcił się przy dworcu i krążył pociągami między Szwarzebem a okolicznymi wsiami.

Do wieczora leżała, słuchając kaset Type O Negative i Closterkeller, kartkując książkę o Szwarzebie, myśląc o Alicji Wicher, o Kubie, którego miała zobaczyć wieczorem na ognisku, i o tym, czy martwa pani Mendelowa jest już pod ziemią i jak wyglądała w trumnie, czy ojciec pracuje jeszcze, czy już pije. Założyła jeansy i koszulkę Pantery, którą dostała na ostatnie urodziny od Olgi i Gai. Upudrowała twarz, pociągnęła usta bordową pomadką i spryskała się perfumami Moon z niebieskim księżycem na flakonie. Zamawiała je z katalogu razem z kosmetykami, którymi malowała zmarłych. Kiedy wychodziła, chciało jej się płakać, bo nie miała nawet komu powiedzieć, że późno wróci. Zanim zamknęła za sobą drzwi, usłyszała gdzieś zza pleców głos Śpiącej Królewny.

– Wcale nie musisz iść, jak nie chcesz. Zostań ze mną.

– Zamknij się. Ciebie już nie ma.

Olga miała usta pomalowane czarną kredką, która przy powitaniu odbiła ślad na policzku Agaty. Celowo go nie starła i co chwilę dotykała miejsca, w którym pozostał, opuszkami palców. Przyjaciółka była już lekko pijana i wyznała jej: „Sis, kocham cię najbardziej ze wszystkich”.

Agata chciała, żeby Olga ją kochała.

Ktoś podał butelkę, szklana szyjka mignęła w świetle ogniska, a potem odskoczyła od ust, pozostawiając w nich smak taniego wina. W powietrzu unosił się zapach dymu, wilgotnej trawy i czegoś jeszcze – obietnicy, że kiedyś będzie inaczej. Każdy marzył po swojemu, patrząc w płomienie albo w dal, prosto w ciemność szwarzebskiego lasu. Z boomboxa płynęła muzyka (Alice in Chains i Nirvana, Illusion i Proletaryat), która podsycała te marzenia, tęsknotę za nieznanym, za innym i lepszym. Agata nie chciała brać grzybów, ale skusiła się, bo wywar krążył między nimi, wypiła więc dwa małe łyki na odczepnego. Tylko Gaja potrafiła twardo odmawiać, nigdy nie ruszała grzybów ani proszku, nawet wtedy, kiedy Olga trochę się z niej podśmiewała.

Kuba siedział po drugiej stronie ogniska i wcale na nią nie patrzył, mówił do wszystkich, w przestrzeń, w jego słowo­toku wychwytywała historie, które słyszała już wcześniej, bo znało je każde dziecko w Szwarzebie. „Na pewno znowu wciągał kreskę” – pomyślała. Mówił o duchu dziedzi­ca krążącym po lesie na koniu w poszukiwaniu skradzionego skarbu, o zjawie świętej Rosamundy i o wilkołaku, który jeszcze przed wojną spłodził wilcze dzieci, a ich potomkowie nadal żyją wśród ludzi.

– Mój dziadek też mi o tym opowiadał – odezwał się Jacek Wróbel. – To ci z Błędziszek, z tego domu pod lasem.

– Ratajczykowa? Pierdolisz – odparł Kuba.

– No, Wojtek mówił, że Piotr Ratajczyk to psychol – wtrąciła Olga i już nikt nie miał śmiałości temu zaprzeczyć.

Agata pomyślała o domu przy akacjowej drodze, zapachu lilii i mężczyźnie o bardzo jasnej skórze, o jego oczach wpatrzonych wprost w okno jej pokoju. Te myśli sprawiły, że najchętniej znalazłaby się w domu, usiadła na parapecie, włączyła muzykę i paląc, patrzyła na park.

Wracała sama, bo Olga nie chciała jeszcze iść, choć przecież planowały, że noc spędzą razem, oglądając horrory w domu pod Klasztornym Wzgórzem. Wracała i goniły ją wilki, ale wiedziała, że istnieją tylko w jej głowie, tak jak Śpiąca Królewna. Miała nadzieję, że Kuba ją odprowadzi, tak jak to robił kiedyś, ale został z dziewczyną, która siedzia­ła obok i cały wieczór trochę zbyt głośno śmiała się z jego żartów. Przez moment chciała, żeby wszyscy za­jęli się ogniem z ogniska i umarli, nawet Olga, ale przeszło jej, kiedy wróciła do domu. Idąc przez ciemne miasto, powtarzała wersy czytanych ostatnio wierszy Miny Lieven, te ulubione, które przepisała do dziennika:

W moich włosach zamieszkały małe zwierzęta

bo mam w sobie mgłę co spłynęła z gór

skórę twardą jak świerkowa kora

i miękki mech w zakamarkach ciała

pocę się żywicą

wypływają ze mnie strumienie

pachnące jak martwe leśne ptaki

zgubiłam się za zamkniętymi powiekami

nie wiem, jak wrócić do domu

Przypomniała sobie, że ona też się zabiła, tak samo jak Kurt Cobain, Ian Curtis i Sylvia Plath. Nosiła po nich wszystkich żałobę i bardzo żałowała, że żadnego ani żadnej z nich nie mogła pomalować do trumny.

Tej samej nocy nie mogła zasnąć, dlatego zaczęła czytać książkę o Szwarzebie. Tę, którą jako ostatnia w rękach miała Alicja Wicher. Dotykała kartek, jakby dotykała czegoś świętego, tajemnicy. Jej wzrok co chwilę ześlizgiwał się z pożółkłych stron i wędrował ku oknom. Od szpar niósł się chłód wieczoru. Czerń rozpełzła się po parku, między alejkami sączyło się żółtawe światło latarni, drzewa rzucały długie, upiorne cienie. Półdzikie koty kotłowały się w gęstwinie czarnych bzów. Czytała o Szwarzebie, ale myślała o Alicji Wicher, o tym, jak wyglądała, jakie nosiła ubrania, jakiej słuchała muzyki. Czy miała dobre oceny, była prymuską, a może jedną z tych popularnych dziewczyn, które chodzą środkiem szkolnego korytarza jak królowe świata? Czy wypoży­czyła tę książeczkę profesora Duszyńskiego, bo interesowała się historią, czy może po prostu pisała pracę domową na podobny temat? Czy siadywała w tej samej klasie, a może w tej samej ławce co ona? Czy miała przyjaciółki, była zako­chana, uprawiała już seks? Pamiętała jedno jej zdjęcie, na którym Alicja miała rude, zmierzwione włosy i bardzo jasną twarz. To zdjęcie ukazało się w gazecie po tym, jak zniknęła, a potem jeszcze długo wisiało w szkolnej gablocie obok gabinetu dyrektora. Pamiętała, że było tam, kiedy zaczynała szkołę trzy lata temu. „Czy ją widziałeś?” – pytał wydrukowany pod zdjęciem napis. W końcu ktoś je usunął, skoro od siedmiu lat odpowiedź na to pytanie brzmiała „nie”. Nikt nie widział Alicji Wicher, nikt nie wie, co się z nią stało.

Nagle z książeczki wypadła kartka, której ktoś użył jako zakładki. Była złożona na pół. Agata ostrożnie ją rozprostowała. Zapisaną stronę zdobiły zawijasy, rysunki nieprzypominające nic konkretnego, gryzmoły, jakby ktoś sunął bezmyślnie długopisem po papierze. Środek strony zajmowało drobne kobiece pismo, w kilku miejscach przekreślone. Od razu pomyślała, że to kartka zapisana przez Alicję. To ona wypożyczyła książkę jako ostatnia. Ale to nie był list, może wiersz albo fragment wiersza. Kiedy zaczęła czytać, poczuła się, jakby naruszała czyjąś prywatność, jednak nie potrafiła przestać: „Bór ciemny i zły, to zjawa czy wilk? Duszno w lesie zjaw, tutaj wilków mrowie, ich oczy w ciemności… w lesie wilków mrowie”.

*

Zakład pogrzebowy znajdował się niedaleko rynku. Kiedyś w mieszkaniu nad nim żyła rodzina matki Agaty. To po teściach Stach Kot przejął interes. Bracia Wery wyje­chali dawno temu, czasami przypominali o swoim istnieniu świątecznymi kartkami wysyłanymi z NRD albo paczkami wypełnionymi gumami do żucia i cze­koladą z orzechami.

– Niedobrze wyglądasz. – Śpiąca Królewna cmoknęła, przyglądając się Agacie pochylonej nad ciałem sta­ruszka, którego przywieziono dzień wcześniej. Nie wymagał wiele pracy, ale musiał mieć zszyte usta. Ojciec zrobił to wcześniej, jej pozostało tylko nałożenie fluidu, pudru i delikatne uróżowienie zapadłych policzków. – Ten tutaj ma w sobie więcej życia niż ty.

– Nie będę przejmować się opinią kogoś, kto sam nie żyje. – Agata się nie odwróciła. Nie miała ochoty na nią patrzeć. Śpiąca Królewna czasami potrafiła być bardzo złośliwa.

Kiedy skończyła ze staruszkiem, przebrała się i zgasiła światło, udając, że nie słyszy głosu Śpiącej Królewny, która woła za nią: „Nie zostawiaj mnie tutaj z tymi trupami”.

W pomieszczeniu, które służyło za biuro, ojciec z kimś rozmawiał. Usiadła na fotelu w poczekalni. Fotel był niebieski, bardzo miękki i bardzo wygodny, czym pewnie miał wynagradzać rozpacz, z jaką rozsiadali się na nim klienci zakładu pogrzebowego Stanisława Kota. Agata włożyła słuchawki, zmieniła kasetę na stronę B i w jej uszach rozbrzmiała piosenka Burnt Flowers Fallen, popłynęły słowa: „Yeah, I think she’s falling out of love”5, a ona osunęła się w chwilowe nieistnienie. Muzyka zmyła wszystko, całodzienne zmęczenie i obrazy tych, którzy leżą w zakładowej piwnicy w zupełnej ciemności. Musiała przysnąć. Walkman wysunął się z dłoni i upadł na dywan (też niebieski i też miękki), zgarnęła go szybko i schowała do kieszeni bluzy. Nad nią stał ojciec i on, Piotr Ratajczyk.

– To będzie już wszystko, panie Piotrze, pomnik będzie gotowy pod koniec miesiąca. – Ojciec uścisnął mu dłoń. – Skończyłaś? – Odwrócił się do Agaty.

– Tak.

Potem próbowała sobie przypomnieć, jak to się stało, że zaczęli rozmawiać, że wyszli razem po tym, jak ojciec powiedział, że ma jeszcze trochę roboty. Odprowadził ich wzrokiem do wyjścia, do starych drzwi, które skrzypiały, ale tylko czasami, jakby stroiły sobie żarty z ludzi. Zapytała Piotra, czy już ma dość Szwarzeba i wszystkich tych, którzy obrazili się przez jego książkę, po czym on zapytał, czy ona też czuje się obrażona. Odpowiedziała, że nie wie, bo nie czytała. Zaśmiał się, chociaż nie próbowała go rozśmieszyć. To wtedy powiedział, że przyjdzie po nią wieczorem, nawet nie zapytał, czy miałaby na to ochotę.

Tamtego wieczora mało rozmawiali. Siedzieli, wpatrując się w siebie, pijąc piwo, wyobrażając sobie różne rzeczy jedno na temat drugiego. Wszyscy w Klasztornej ich obserwowali. Miała nadzieję, że gdzieś tam jest Kuba i widzi ją z tym mężczyzną. Obawiała się trochę, że za bardzo mu się przygląda, ale nie mogła się opanować. Miał w sobie coś pięknego i niepokojącego zarazem, coś, co mają w sobie dzikie zwierzęta.

Odprowadził ją do domu przez park, ten sam, przez który można było dojść do Błędziszek, który jakiś kilometr przed wsią płynnie przechodził w las. Światło latarni rzucało na drogę ciepłą poświatę. W tamtej chwili nie myśleli o tym, że kiedyś na miejscu parku stał ewange­licki cmentarz, że gdzieś między korzeniami rozkoły­sanych sennie kasztanowców leżą ciała, o których się nie pamięta.

Zanim weszła do domu, zbliżył się do niej, pomyślała, że chce ją pocałować, ale on tylko wyjął jej z włosów liść, który się w nie zaplątał.

– Rudy – powiedział, lekko się uśmiechając, i odszedł.

Widziała, że schował liść do kieszeni płaszcza. Całą noc słuchała October Rust i myślała o nim. Była bezwładna, czuła się, jakby istniała poza własnym ciałem, jakby funkcjonowało samo, bez tej wkładki, która sprawia, że plątanina mięśni, ścięgien i skóry staje się człowiekiem. Czuła się, jakby zachorowała na bardzo ciężką chorobę.

Kiedy zjawił się po raz pierwszy, przyniósł ze sobą zapach wiatru, nocy i ciemnych zaułków. Miał we włosach skroploną mgłę, która wieczorami błądziła ulicami miasta. Oddychała nim. Czuła, jak wdziera się w nią przez otwarte pory skóry, jak płynie w niej zamiast krwi. Znikała pod jego dotykiem, stawała się powietrzem. Czy wtedy istniał świat, czy może na chwilę się skończył? Bo dla niej nie było nic. Tylko to. Gałęzie drzewa uderzające o szybę. Czerwone wino, lekko kwaśne, i słona skóra, naga i biała. Dym pod sufitem. Stłuczona lufka. Drżenie palców. Pulsowanie w dole brzucha, w tym miejscu, z którego bierze się wszystko. Muzyka. Muzyka zamiast słów: „Let me love you too / Let me love you to death”6.

Piotr obudził w niej głód, którego wcześniej nie znała. Było to gorsze niż napad głodu po trawce, który tłumiła, opychając się tostami z serem. Po tamtej nocy na pościeli też było pełno okruszków, a w ustach oprócz sero­wego smaku czuła smak żelaza. Przez chwilę zastanawiała się, czy on tu naprawdę był, czy tylko to wyśniła. Przez sen musiała ugryźć się w język, bo na wardze miała zaschniętą krew.

A potem zaczął przychodzić pod jej dom, stawał pod oknem (najpierw upewniwszy się, że na podjeździe nie ma samochodu ojca) i czekał. Czasami gwizdał melodię Hän­schen klein, piosenki śpiewanej przez prababkę Hannę, która kiedyś mieszkała w ich domu i którą ledwie pamiętał. Wtedy Agata wychylała się przez okno i przywoływała go do siebie. Zostawiała otwarte drzwi od ogrodu, którymi wchodził do środka, wnosząc ze sobą chłód i zapach wiatru zaplątany we włosach i w ubraniu.

W połowie miesiąca wyjechał na kilka dni, żeby uporządkować swoje sprawy, tam, gdzie było jego prawdziwe życie. Księżyc zniknął z nieba, a jej wydawało się, jakby miała w sobie ocean, składała się z przypływów i odpływów. Jakby była w niej ogromna, niezapełniona niczym przestrzeń. Pusta przestrzeń. Nów.

Czekała na niego, żyjąc własnym życiem. Chodziła do szkoły, malowała zmarłych w zakładzie ojca, paliła pa­pierosy na przystanku w ukryciu przed nauczycielami. Wieczorami słuchała z Olgą i Gają muzyki; Type O Negative, Paradise Lost i Tiamat. Olga wynosiła stare kasety z pokoju Wojtka. Te, które im się podobały, zatrzymywały. Wojtek, kiedy był nastolatkiem, wymieniał się demówkami z ludźmi z całej Polski, dlatego w jego kolekcji można było natrafić na wszystko. Planowały, że latem wybiorą się na jakiś festiwal, Castle Party, a może Woodstock, że po maturze całe lato spędzą jak najdalej od Szwarzeba, może pojadą autostopem nad Bałtyk. Czasami oglądały horrory z wypożyczalni Wojtka. Podkradały z jego pokoju trawkę, którą handlował na boku swojego oficjalnego interesu. Agata milczała na temat Piotra, który na razie pozostawał jej tajemnicą.

Któregoś z takich wieczorów, kiedy okna zdążyła już zasnuć szarość, a one siedziały zamyślone, rozmarzone, z oczami czerwonymi od palonej w lufce trawki, Agata usłyszała tę dziwną muzykę. Pełną trzasków i szumów, jakby była nagrywana magnetofonem, a głos wokalistki, choć potężny, brzmiał, jakby z jej gardła wydobywały się dźwięki, których nie kontrolowała. Muzyka była ciekawa, nawet dobra, nosiła posmak lat osiemdziesiątych, neonowe barwy i zapach lakieru do włosów. Choć to nie ona najbardziej zwróciła uwagę Agaty, a słowa, które drżały między ciężkim brzmieniem gitar i klawiszy: „W lesie wilków mrowie, ich oczy w ciemności, ich oczy w ciemności”.

– Co to jest?

– Nie wiem, jakieś starocie Wojtka. – Olga rzuciła jej pudełko, w środku była ręcznie wykonana obwoluta.

– Madame Winterblack. – Agata wyjęła wkładkę. – Mogę to pożyczyć?

*

Kolejne wieczory spędziła, słuchając na przemian deszczu i muzyki. Kartkowała książkę o Szwarzebie, ale nie mogła się skupić na treści. Przesłuchała kilkukrotnie całą kasetę Madame Winterblack. Piosenka, której fragment znalazła w książce (brudnopis, bo tekst na wkładce nieco się różnił), nosiła tytuł Der Wolf. Oprócz tekstu, który znała z kartki, kilka wersów było śpiewanych po niemiecku: „Ach, wie schaurig, wenn man in den Wald geht und die Wölfe dort umherstreifen! Die Wölfe sind ja so bösartig. Ach, wie schaurig!”7. O czym śpiewała Alicja Wicher? Za pomocą słownika rozszyfrowała znaczenie poszczególnych słów. Przez inne utwory też przemykały wilki, małe dziewczynki zagubione w lesie i skradzione skarby. Kartkując książkę, natrafiła na ostatnią sekcję, w której znalaz­ły się legendy i historie zasłyszane przez najstarszych mieszkańców okolicy. Ta o wilkołaku też tam była. Alicja Wicher śpiewała o Szwarzebie. „Ach, wie schaurig”… „Co było takie straszne? – zastanawiała się Agata. – Wilk ze szwarzebskiego lasu?”

Do wkładki kasety ktoś dołączył fotografię. Różniła się od tych, jakie widywała Agata. Była wykonana z grubsze­go papieru. Tylna strona była czarna. Zdjęcie z polaroida, i to sprzed przynajmniej siedmiu lat, to niespotykane w Szwarzebie, szczególnie w tamtym okresie. Zdjęcie przedstawiało Alicję Wicher. Siedziała w czerwonej sukience, z długimi włosami rozrzuconymi wokół głowy. W lewym rogu cień należący do kogoś, kto nacisnął spust migawki. Alicja miała bladą, nieobecną twarz, wokół przymkniętych oczu ciemnymi plamami rozmazał się makijaż. Wyglądała, jakby dopiero obudziła się z głębokiego snu. Wzrok miała nieprzytomny, wbity prosto w obiektyw, ale było w nim coś lodowatego, coś tak obcego i niepokojącego, że Agata poczuła chłód przeszywający jej palce. Zadrżała i natychmiast odłożyła zdjęcie, jakby dotykając go, mogła wciągnąć do siebie to, co kryło się za spojrzeniem Alicji. Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby dziewczyna z fotografii mogła ożyć.

To ta twarz śniła się potem Agacie. We śnie chodziła za kimś po lesie, za dziewczyną z rudymi włosami.

Alicja Wicher zniknęła i nikt nie wiedział dlaczego. Mijał ósmy rok, od kiedy jej nie było, siedem lat dopełniło się w jej nieobecności. Agata zastanawiała się, jak by to było zniknąć. Myślała o wszystkich ludziach, którzy zaginęli, po których nie został ślad, którzy rozpłynęli się w powietrzu. Bo znikali już wcześniej, zdarzało się to nawet tu, w Szwarzebie, ale to ona, Alicja Wicher, zniknęła najbardziej. Jej nieobecność była niemal namacalna, ta pustka, która po niej została, raziła w oczy. Pamiętała historię opowiadaną przez ojca o chłopcu, którego ciało wypłynęło z rzeki. Stało się to, kiedy ojciec był bardzo młody, a zimy bywały długie i srogie. Kiedyś rzeka częściej zabierała ludzi.

*

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 (ang.) „Mówię, że bestia we mnie cię dopadnie”.

2 (ang.) „To jej czas księżyca / Gdy w powietrzu czuć żelazo / Rdzawy aromat / Kobieto, czy mogę poczuć, że tam jesteś?” (Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia), Type O Negative).

3 (ang.) „Nie uroń ani kropli, kochanie / Pozwól, że pocałunkiem zdejmę klątwę / A czy ty w moich ustach / Zostawisz swój smak?” (Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia), Type O Negative).

4 (ang.) „Hej, wilczy księżycu, rzuć na mnie swój czar” (Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia), Type O Negative).

5 (ang.) „Tak, myślę, że ona się odkochuje” (Burnt Flowers Fallen, Type O Negative).

6 (ang.) „Pozwól, że i ja cię pokocham / Pozwól, że pokocham cię na śmierć” (Love You to Death, Type O Negative).

7 (niem.) „Ach, jak strasznie, kiedy idzie się do lasu i wilki krążą tam wokoło! Wilki są takie złe! Ach, jak strasznie!”

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

Październikowa rdza. 1996 rok

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie