Pancernik "Bismarck" - Burkard Freiherr von Müllenheim-Rechberg - ebook

Pancernik "Bismarck" ebook

Burkard Freiherr von Müllenheim-Rechberg

0,0

Opis

[PK] 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Autor należał do tych nielicznych członków załogi „Bismarcka”, który przeżył ostatni jego rejs. Na podstawie przeżyć własnych i ocalałych członków załogi a także w oparciu o bogate materiały źródłowe zarówno niemieckie jak i brytyjskie powstała...

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Biblioteka Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 708

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PANCERNIK „BISMARCK"

Ernst Lindemann

BURKARD FREIHERR VON MÜLLENHEIM-RECHBERG

PANCERNIK „BISMARCK”

„Finna”

Gdańsk 2000

Tytuł oryginału: ,,Schlachtschiff Bismarck” Ein Überlebrnder in seiner Zeit

Przekład: Klaudia Zdon

Fotografie: z oryginału

All right reserved

Copyright © Verlag Ullstein GmbH Copyright © for Polish edition by „Finna”

Projekt okładki: © Jarosław Wróbel

ISBN 83-905073-8-2

Wydanie I

Gdańsk 2000

„Finna” 80-768 Gdańsk, ul. Polna 1/12 tel. 0-58 305 19 93

Dystrybutor:

L&L Piotr Dziennik i S-ka tel. 0-58 345 50 60

Wydawnictwo „Finna” wchodzi w skład TGW (Trójmiejskiej Grupy Wydawniczej)

Od Wydawcy Polskiego

»Pancernik „Bismarck”« Mullenheima-Rechberga to nie tylko opowieść o najsłynniejszym bodajże niemieckim okręcie II-giej wojny światowej. To także relacja z życia człowieka, którego los rzucił w wir wojny. Autor, będąc antynazistą, musi brać w niej czynny udział wbrew sobie. Spełnia swój żołnierski obowiązek do końca. Jego przeżycia ukazują nam w całej pełni bezradność jednostki ludzkiej w systemie totalitarnym. Osamotniony i zaszczuty propagandą nazizmu, nie mogąc podzielić się z nikim swoimi myślami, przeżywa koszmar służenia człowiekowi, którego nienawidził. Poczucie solidarności z kolegami i nieuchronność wspólnych losów każę mu brać do końca udział w ostatniej walce „Bismarcka” ze świadomością, że w tej wojnie z moralnego punktu widzenia nie stoi on po właściwej stronie barykady. Chwała mu za to!

Książka stanowi swoiste studium tyranii Hitlera. Autor zastanawia się, jak do tego doszło, że Hitler cieszył się tak wielkim poparciem w społeczeństwie niemieckim. Jego spostrzeżenia są nad wyraz interesujące.

Dzięki Mullenheimowi-Rechbergowi polski czytelnik po raz pierwszy może poznać atmosferę panującą w obozach jenieckich w Anglii i Kanadzie. Swoisty kult Hitlera panujący w tych obozach skazywał wszystkich tych, którzy myśleli inaczej na ostracyzm. Autor przedstawia nam także kilka historii fantastycznych wręcz ucieczek jeńców niemieckich.

Tej książki nie czyta się łatwo, lekko i przyjemnie. Miillen-heim-Rechberg przerywa raz za razem swoją relację, od momentu zaokrętowania go na „Bismarcka” do zatopienia okrętu, własnymi spostrzeżeniami na temat nazizmu. Jest to książka bardzo osobista. Jednocześnie jest to najpełniejsza historia „Bismarcka”, oparta zarówno o relacje ocalałych rozbitków, jak i dokumentację niemiecką oraz brytyjską. Autor przedstawia wszystkie hipotezy dotyczące zagłady „Bismarcka”, łącznie z tą, że okręt tak naprawdę nie zatonął w wyniku rozstrzelania przez okręty brytyjskie, lecz uległ samozatopieniu. To prawda, że „Bismarck” przyjął na siebie wręcz niewiarygodną ilość pocisów i torped przeciwnika, a mimo to długi okres czasu nie tonął. Jego piętą achillesową okazał się ster. To właśnie trafienie w ten czuły punkt skazało go na zagładę.

Autor dedykuje tę książkę Lindemannowi, dowódcy „Bismarcka” — człowiekowi, którego dziecinne marzenie aby dowodzić własnym okrętem i pójść z nim na dno spełniło się co do joty.

Dla polskiego czytelnika „Bismarck” kojarzy się oczywiście z „Piorunem”. To właśnie polski niszczyciel jako pierwszy z okrętów Viana zauważył „Bismarcka” i otworzył do niego ogień, wiedząc, że i tak jego salwy niewiele mogą zaszkodzić przeciwnikowi. Ściągnął jednak na siebie uwagę „Bismarcka”, ułatwiając tym samym wykonanie ataku torpedowego pozostałym niszczycielom Viana. Jak dzisiaj wiemy, atak ten nie zkończył się sukcesem.

»Pancernik „Bismarck”« doczekał się wielu wydań na świecie, stając się klasykiem literatury wojennomorskiej. Z prawdziwą przyjemnością oddaję tę książkę do rąk czytelników. Będę wdzięczny za wszelkie uwagi dotyczące zarówno tej książki jak i całej „Serii z kotwiczką”.

A. Ryba

Przedmowa do nowego wydania

W pierwszych dniach września 1939 roku wojna, która tak nagle wybuchła i miała ograniczyć późniejszy operacyjny żywot „Bismarcka” do 9 dni, wydała mi się czymś więcej, niż tylko nawiedzającym świat fenomenem przyrody czy zesłanym przez los konfliktem, zaistniałym w niewiadomy sposób. Czymś więcej, niż jedną z wojen narzuconych nam z zewnątrz, jak wmawiała nam propaganda Rzeszy. Od razu uważałem ją za jedną z wojen Hitlera, za oryginalny, wypieszczony stwór planowany po cichu od dawna, i za skutek polityki prowadzonej od stycznia 1933 do sierpnia 1939 roku — zręczne oszustwo dokonane na niemieckiej i światowej opinii publicznej.

Czy obywatele Niemiec pojęli to dążenie Hitlera do wojny? Musieli oni to zrozumieć, wcześniej lub później. Niewielka, pod względem politycznym, nie przeważająca szali mniejszość przejrzała Hitlera już przed objęciem władzy. Na drugim końcu szali stali ci, którzy do dzisiaj nie widzą lub nie chcą widzieć go jako pozbawionego sumienia podżegacza wojennego.

Kto jednak od początku spojrzał na wojnę z krytycznej perspektywy i zrozumiał równocześnie, iż została ona cynicznie rozpętana w celu zniewolenia Europy kontynentalnej w imię fanatyzmu rasowego i manii wielkości, ten musiał odnieść też wrażenie, że już pierwszy niemiecki pocisk został wystrzelony w służbie niecnych celów politycznych, szkodzących interesom narodowym. Takie odczucie, wynikające z własnego przekonania, było czynnikiem wywołującym chęć ujrzenia, jak w dobrze rozumianym interesie narodu znika Fiihrer — im wcześniej, tym lepiej. Moje wątpliwości związane z Hitlerem, przybierające przez lata trzydzieste cechy zaciekłej negacji, stały się w sytuacji wojennej zalążkiem rozdarcia, dręczącego mnie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Stały się też straszliwym dylematem obywatela, który musiał wybierać między alternatywą lojalności wymaganej ode mnie przez wichrzyciela Rzeszy, a moim krajem, któremu byłem ją również winien. Kiedyż indziej ten rozdźwięk mógłby dobiec końca, jeśli nie z rozpadem brunatnej władzy?

W roku 1980 ukazał się mój „Raport ocalałego”, dotyczący życia i tragicznego kresu pancernika „Bismarck” oraz większości jego załogi. Ograniczał się on do aspektów morskich tematu, co odpowiadało zainteresowaniom mojego pierwszego wydawcy fachowej literatury marynistycznej — The United States Naval Institute w Annapolis, Maryland, USA. Poświęciłem go pamięci tych, którzy — przypuszczalnie bez wyjątku — narazili swe życie naiwnie wierząc w Hitlera i widząc w nim ucieleśnienie Niemiec. Książka ukazała się w sumie w 10 językach (częściowo w wielu nakładach) i wzbudziła przychylne echo prawie na całym świecie. Spośród listów od czytelników, które w międzyczasie mogłyby zapełnić tomy, wiele pochodziło od Niemców, ale także i od obywateli innych krajów. Czerpiąc z własnej wiedzy i przeżyć wnieśli oni do mojej opowieści bardzo wiele interesujących uzupełnień. Spomiędzy cudzoziemców wspomnę na pierwszym miejscu Brytyjczyka Donalda C. Campbella. Senior Lieutenant Campbell był podczas ostatecznej bitwy 27 maja 1941 roku oficerem obrony powietrznej na „H.M.S. Rodney”. Opis jego przeżyć trzyma w napięciu. Inni cudzoziemcy dodali szczegóły do różnych faz operacji „Bismarcka”, jak np. do naszego spotkania ze szwedzkim krążownikiem „Gotland” 20 maja 1941 w cieśninie Kattegat, czy do przejścia wzdłuż Norwegii. Dotyczyły one także mających nas zmylić atrap okrętów w Scapa Flow, namierzenia „Bismarcka” przez Brytyjczyków po utracie kontaktu z nami 25 maja oraz sprawy ataków brytyjskich niszczycieli w noc przed rozstrzygającą bitwą. Po stronie niemieckiej ujawnił się dopiero teraz — zmuszony okolicznościami —jeden z ocalałych członków niemieckiej załogi. Jako jedyny miał swoje stanowisko bojowe w dziobowej części okrętu, w sąsiadującej ze stanowiskiem dowodzenia pierwszego oficera centrali OPA [OPA — obrona przeciwawaryjna okrętu, miejsce, z którego kieruje się walką o zachowanie żywotności okrętu w zakresie zwalczania pożarów, przecieków i uszkodzeń — przyp. tłum.]. Był nim mechanik maszynowy Josef Statz. Dotarł on przez szyb łączeniowy do platformy zniszczonego dziobowego stanowiska dowodzenia i w tej ostatniej fazie życia okrętu przeżył niesłychane wrażenia. Dziękuję tym wszystkim korespondentom za to, że mogłem wpleść ich relacje do niniejszego opracowania.

Stanowić one będą raport podsumowujący, napisany z punktu widzenia uczestnika operacji.

W pierwszym rzędzie jednak, co sugeruje już podtytuł książki, nowa wersja odnosi się również do polityki. Zająłem się wydarzeniami politycznym i przemyśleniami, poruszającymi mnie wówczas jako obywatela, którym przecież byłem w tym samym stopniu co oficerem zawodowym. Aby nie rozwodzić się zbytnio, trzymałem się faktów autobiograficznych i naszkicowałem tylko te wydarzenia i refleksje, które rzeczywiście towarzyszyły mojej drodze życiowej. Piszę o nich zgodnie ze stanem mojej ówczesnej wiedzy i tak, jak je wtedy rozumiałem. Wszystko, co stanowi uzupełnienie, zostało wyraźnie zaznaczone. Umożliwiło mi to wykorzystanie odnoszących się do polityki wpisów do osobistego dziennika brytyjskiego attache marynarki w Berlinie (1936 — 39), komandora R.N.T. Troubridge’a. Rodzina zmarłego Troubridge’a pozwoliła mi na to po ukazaniu się angielskiego wydania pierwszej wersji mojej książki. Zapiski komandora ukazują go jako niezwykle bystrego obserwatora politycznej sceny Niemiec w latach bezpośrednio poprzedzających wojnę.

W sumie obecne dzieło rozszerza moją dotychczasową czysto historyczną i wojenno-morską relację do bardziej ogólnej i współczesnej. Chciałem tu przedstawić coś z wewnętrznego ciężaru tym Niemcom, którzy od razu mieli wątpliwości co do państwa Hitlera. Ich pokrywające się z moim spojrzenie na te sprawy pozwalało mi z biegiem lat widzieć w jaśniejszym świetle kobiety i mężczyzn, którzy wcześniej niż inni wykryli i zwalczali w niemieckim ruchu oporu ,,duszącą pętlę”, od której należało w pierwszym rzędzie uwolnić moją ojczyznę. Ich przenikliwości, odwadze oraz patriotycznej ofierze z życia i wolności poświęcam tę książkę.

Wstęp

Przedstawianie zdarzeń sprzed 40 lat jest niezwykłe. W istocie jest to decyzja powrotu do myśli, które błyskawicznie przemknęły mi przed oczyma, gdy 27 maja 1941 roku, po ostatecznej bitwie, stałem na górnym pokładzie tonącego „Bismarcka”. „Czy kiedykolwiek znajdzie się ktoś, nawet naoczny świadek, który zrozumie co teraz czuję? Kto będzie potrafił poskładać niezliczone szczegóły wydarzeń w jedną całość? — pytałem sam siebie. — Jeżeli znajdzie się ktoś taki, to kto i kiedy?” Ta myśl znikła wówczas tak szybko, jak się pojawiła — w obliczu niepewności własnego losu i trwającej wojny. Wydawała się absurdem, jednakże przetrwała w zakamarkach umysłu lata.

Będąc jeńcem wojennym w kanadyjskich i brytyjskich oflagach dysponowałem dużą ilością wolnego czasu. Mimo to musiałem poniechać pojawiających się od czerwca 1941 prób zapisywania świeżych jeszcze wspomnień o działaniach okrętu. Ostatecznym powodem był brak możliwości przechowywania papierów o charakterze poufnym, a nawet tajnym. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko utrzymywać pamięć w możliwie dobrej formie i mieć nadzieję, że będzie można później przynajmniej częściowo ożywić zanikające wspomnienia z pomocą archiwów.

W maju 1949 otrzymałem list od prof. Dr K. Hessego, znanego autora zajmującego się tematyką wojskową. List ten został napisany z inicjatywy wcześniejszego dowódcy floty, admirała w stanie spoczynku, Waltera Gladischa. Słowami „uważam pańskie przeżycia za jedyne w swoim rodzaju, a materiał za bardzo dobry” dr Hesse podsunął mi myśl o publikacji i trafił tym samym w pełni w zamiar, z którym nosiłem się w gruncie rzeczy od lat: napisać o „Bismarcku” z pozycji tego, który ocalał. Niestety, z jednej strony każde publiczne omawianie tematu wojskowo-historycz-nego byłoby w ówczesnych Niemczech, w dużej mierze zniszczonych wojną, niemożliwe, a z drugiej strony dla mnie osobiście było na to jeszcze za wcześnie. Zdawałem bowiem właśnie egzamin państwowy z prawa na Uniwersytecie Goethe’go. W tych nie tak łatwych latach powojennych, mając połowę życia za sobą, musia-łem finansować nie tylko studia, ale i własne utrzymanie podejmując pracę na pół, a później na cały etat. Do tego dochodziło naglące i czasochłonne poszukiwanie nowego zawodu. Te potrzeby miały absolutne pierwszeństwo.

W tym miejscu pozwolę sobie na podziękowanie, na które nie znajdę chyba lepszej publicznej okazji. Po mojej repatriacji z Kanady objechałem zimą 1946/47 prawie wszystkie zachodnioniemiec-kie uniwersytety, aby uzyskać zgodę na dopuszczenie mnie do ukończenia odbytych w czasie niewoli sześciosemestralnych studiów prawniczych. Wszędzie otrzymywałem odpowiedzi negatywne i to od razu. Na mą niekorzyść przemawiała moja zawodowa przeszłość oficera, jak również ta okoliczność, że pochodząc ze Śląska, nigdy nie mieszkałem w mieście uniwersyteckim lub w jego najbliższej okolicy a także to, że podczas minionych 12 lat nie byłem prześladowany politycznie (czego i tak nie byłem w stanie udowodnić). Jedynym wyjątkiem okazał się Uniwersytet Goe-the’go. Tam chciano znać tylko moje obywatelstwo, wiek i dotychczasowe wykształcenie. Jeśli odpowiedzi na te pytania byłyby zadowalające, zostanę zaproszony na egzamin wstępny. Jeśli go zdam, to zostanę wpisany na listę studentów. Tak też się stało. Jeszcze dzisiaj odczuwam wdzięczność wobec tego uniwersytetu i Bundesland Hessen za ówczesne, tak życzliwe ustosunkowanie się do wielu uciekinierów w powojennych Niemczech Zachodnich.

Mijały kolejne lata. Były to lata służby w charakterze ambasadora lub konsula generalnego RFN w krajach zamorskich, podczas których przede wszystkim obcokrajowcy powtarzali mi: „Musi pan napisać o pancerniku «Bismarck»”. I dopiero po przejściu na emeryturę w roku 1975 i po zwrocie w latach 60-tych akt urzędowych Kriegsmarine z rąk brytyjskich do archiwum państwowego (Bundesarchiv) powstały warunki do rzetelnego opracowania tematu. W znacznej mierze skłoniły mnie do tego wcześniejsze namowy ze strony zmarłych niestety w międzyczasie panów: admirała w stanie spoczynku W. Gladischa i prof. dr Hessego.

Tymczasem w kraju i za granicą działania i zatopienie pancernika „Bismarck” doczekały się wielkiej ilości opracowań. Różnią się one rzecz jasna w szczegółach, ale wszystkie mają jedną cechę wspólną, a nawet muszą ją mieć: nie podają powodów najważniejszych decyzji taktycznych niemieckiego dowódcy floty, admirała Giinthera Liitjensa, podjętych w czasie działań okrętu na Atlantyku. Jest to skutek utraty 27 maja 1941 roku prowadzonego przez admirała dziennika zdarzeń bojowych. Uprzedzam z góry, że i ja nie będę mógł go ani zacytować ani wyjaśnić. Sądzę jednak, że jako uczestnik zdarzeń wniosę swój wkład do historii pancernika „Bismarck” i operacji „Rheiniibung”. Będzie on się różnił od dotychczasowej literatury opisem własnych doznań. Na tym polegać będzie jego nowatorstwo.

Podtytuł jest kluczem do koncepcji książki. Relacja z przeżyć stanowi osobisty fragment z obszernej rzeczywistości. Na ile to było możliwe, przedstawiałem wydarzenia i nasze odczucia zgodnie z ówczesną wiedzą, a to o czym dowiedzieliśmy się później wyraźnie zaznaczyłem. Tam, gdzie fakty i oceny budzić będą wątpliwości, próbowałem wskazać alternatywy, pomiędzy którymi mogłaby leżeć prawda. W takich przypadkach pozostawiam czytelnikowi wybór opinii i ferowanie wyroków.

Książka jest poświęcona pamięci młodej załogi, poległej prawie w komplecie w maju 1941, a przede wszystkim tym, którzy wtedy znaleźli śmierć na pokładzie okrętu. To, czego od nich żądano — wykonali, łącznie z poświęceniem własnego życia. Szczególnie dedykuję mój raport pamięci wybitnej osobistości, komandorowi Ernstowi Lindemannowi. Jako dowódca okrętu flagowego stał on z natury rzeczy oraz z perspektywy historycznej w cieniu wyższego rangą dowódcy zespołu. Nie mógł on wykazać się swoimi cechami przywódczymi, ponieważ był jedynie dowódcą samodzielnie operującego okrętu.

Dziękuję tym, którzy pomogli mi w pracy nad książką, przez odstąpienie praw autorskich oraz za inne formy pomocy: panu prof. dr Jurgenowi Rohwerowi i wiceadmirałowi B.B. Schofieldowi za zgodę na wykorzystanie ich szkiców do operacji „Rheinubung”; komandorowi porucznikowi w stanie spoczynku, Paulowi Schma-lenbachowi (w czasie operacji „Rheinubung” drugi oficer artylerii na krążowniku „Prinz Eugen”) za udostępnienie fotografii z potyczki islandzkiej; kapitanowi marynarki w stanie spoczynku Herbertowi Wohlfarthowi (w maju 1941 dowódca U-556) za pozwolenie na wykorzystanie „Patenschaftsurkunde” U-556 („świadectwo chrztu” „Bismarcka” — przyp. tłum.); panu Rolfowi Schindlerowi z Freiburga za rysunki do operacji „Rheinübung”.

Dziękuję również osobom i instytucjom, które dopomogły mi słowem i czynem: emerytowanemu Komandorowi U. S. Navy Robertowi L. Bridgesowi z Castle Creek, N.Y., panu Joachimowi Fenschowi z Weingarten; panu Danielowi G. Harrisowi z Ottawy (w maju 1941 asystent attache morskiego przy poselstwie brytyjskim w Sztokholmie); panu Franzowi Hahnowi z Obronno-Histo-rycznego Centrum Kształcenia Szkoły Marynarki w Mürwik (Wehrgeschichtliches Ausbildungszentrum der Marineschule Mürwik); panu dr Mathiasowi Hauptowi z Archiwum Państwowego w Koblencji (Bundesarchiv); panu Hansowi H. Hildebran-dowi z Hamburga; panu Bodo Herzogowi z Oberhausen; kontradmirałowi w stanie spoczynku Güntherowi Horstmannowi z Basel; Imperial War Museum, Department of Photographs z Londynu; panu Esmondowi Knight z Londynu (w maju 1941 porucznik Royal Naval Volunteer Reserve na pokładzie „Prince of Wales”); starszemu archiwiście, dr Hansjosephowi Maierhoferowi z Bundesarchiv-Militärarchiv (Archiwum Wojskowe) z Freiburga; panu Philipowi Mathiasowi z Toronto; pani Mary Z. Pain z Londynu; komandorowi porucznikowi dr Wernerowi Rahnowi z Mürwik; panu dr Hansowi Ulrichowi Sareyko z Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Bonn; komandorowi Hans-Henningowi von Schultz z Ramsau (podczas operacji „Rheinübung” oficer łączności na „Prinz Eugen”); panu Torstenowi Spillerowi z Deutsche Dienststelle (WASt) Berlin; panu Tomowi Wharam z Cardiff.

1

PROLOG W HAMBURGU

„Bitwa morska między Anglikami i Francuzami”, „Churchill ostrzeliwuje flotę francuską” — obwieszczały olbrzymie nagłówki gazet w hamburskich kioskach. W tak sensacyjnej formie niemiecka opinia publiczna dowiedziała się na początku lipca 1940 roku o krwawej napaści zespołu floty brytyjskiej na francuskie okręty wojenne w algierskim Oranie. Była ona częścią większej operacji, przy pomocy której rząd brytyjski chciał zapobiec ewentualnemu przechwyceniu przez Niemcy francuskiej floty wojennej podlegającej rządowi Petain’a, a stacjonującej wówczas poza Francją.

Rankiem 3 lipca u algierskiego wybrzeża pojawił się brytyjski zespół złożony z 2 pancerników, krążownika liniowego, lotniskowca, dwóch krążowników i 11 niszczycieli. Jego głównodowodzący wezwał najpierw w formie ultimatum francuskiego admirała do oddania okrętów bez stawiania oporu. Jednak termin minął i późnym popołudniem Brytyjczycy otworzyli ogień. Poległo 1300 francuskich marynarzy, a trzy francuskie pancerniki zostały zniszczone, bądź uszkodzone. Tylko pancernik „Strasbourg” i 5 niszczycieli zdołało uciec do Toulonu.

Był to wypad jedyny w swoim rodzaju. Czytając tę wiadomość od razu pomyślałem o zajęciu floty duńskiej dokonanej przez Brytyjczyków w czasie pokoju w 1807 roku. Jednak ta najnowsza wiadomość poruszyła mnie do głębi, tym bardziej, że dotyczyła dwóch sojuszniczych do tej pory państw. Zapisałem sobie nawet nazwisko głównodowodzącego zespołu i nazwy kilku uczestniczących okrętów: wiceadmirał sir James Somerville, krążownik liniowy „Hood” i lotniskowiec „Ark Royal”. Nie przeczuwałem jeszcze roli, jaką los przeznaczył do odegrania temu właśnie admirałowi i tym okrętom w ciągu nie całego roku. Miała to być rola znacząca dla „Bismarcka”, na którego przeniesiono mnie jako 30-letniego kapitana.

2

PRZYGOTOWANIA DO SŁUŻBY FRONTOWEJ

PANCERNIK „BISMARCK” I JEGO DOWÓDCA KOMANDOR ERNST LINDEMANN.

PIERWSZE WRAŻENIA

W hamburskiej stoczni Blohm & Voss budowa pancernika „Bismarck” zbliżała się ku końcowi. Coraz bliższe było też przekazanie do służby okrętu Kriegsmarine. Kiedy więc po raz pierwszy ujrzałem „Bismarcka” w czerwcu 1940 roku, nie był to w żadnym wypadku okręt „uwolniony” od balastu stoczni. Przycumowany do nabrzeża wyposażeniowego stalowy gigant pokryty był rozstawionymi wszędzie rusztowaniami, narzędziami do spawania i kablami. Na pokładzie okrętu pracowita rzesza robotników z największą starannością wykonywała prace mon-tażowo-wykończeniowe. Równocześnie część załogi, odkomenderowanej na pokład okrętu, zapoznawała się z nim i odbywała szkolenie — oczywiście na ile było to w tych warunkach możliwe. Mimo to już wtedy widać było zarówno tradycyjne jak i nowe cechy przyszłego pancernika — elegancką i piękną sylwetkę wyginającą się parabolicznie od masztu wieżowego w kierunku rufy i dziobu. Ten kształt był charakterystyczny dla ówczesnego sposobu budowania niemieckich okrętów wojennych. Taki wygląd okrętu przyczyniał się czasami przy dużych odległościach do zmylenia przeciwnika co do typu naszych okrętów. Zdarzało się to w czasie naszych działań na Atlantyku i miało doprowadzić 24 maja 1941 do pomyłki brytyjskiego krążownika liniowego „Hood”, który zamiast „Bismarcka” ostrzelał towarzyszący nam ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Poza tym wiele rzeczy znałem z poprzedniej służby na pancerniku „Scharnhorst”. Tu jednak wszystko było większe i potężniejsze: rozmiary okrętu, szczególnie jego duża szerokość, oraz wysokie nadbudówki. Po raz pierwszy ustawione zostały na okręcie Kriegsmarine wieże działowe najcięższego kalibru — 38 cm. Zainstalowano także dużą ilość dział artylerii średniej i przeciwlotniczej. Ogromna była grubość pancerza burtowego i wież działowych, na przednim stanowisku dowodzenia i stanowisku kierowania artylerią. Po raz pierwszy w Kriegsmarine „Bismarck” miał obsługiwaną na obie burty katapultę, zamontowaną w poprzek osi podłużnej okrętu. Nowością było także kuliste, chroniące przed odłamkami przednie stanowisko kierowania obroną przeciwlotniczą, znajdujące się po obu stronach masztu wieżowego. Od razu pomyślałem, że ten przeogromny, dobrze wyposażony i opancerzony okręt nie tak szybko znajdzie równorzędnego przeciwnika. Najpewniej jest mu sądzony długi żywot. W każdym bądź razie przy liczebnej przewadze brytyjskiej floty wojennej zakończenie potyczki zależałoby całkowicie od sytuacji przy spotkaniu. Jednak wyobrażenia te zdawały się dotyczyć dalekiej przyszłości. Wtedy, na początku mojej służby na „Bismarcku”, nie przyszłoby mi do głowy, że zostaniemy trafieni torpedą w niezabezpieczone urządzenia sterowe. Od samego początku miałem do tego okrętu pełne zaufanie — zresztą, czy mogło być inaczej?

Kiedy w maju 1940 roku otrzymałem rozkaz przeniesienia na pancernik „Bismarck”, miałem już 11 lat służby w marynarce za sobą. Urodziłem się w r. 1910 w Spandau, jako potomek rodu pierwotnie pochodzącego z Badenii, który później wywędrował na wschód. Podtrzymałem rodzinną tradycję i zaraz po zdaniu z wyróżnieniem matury w kwietniu 1929, wstąpiłem do silnej, piętnastotysięcznej Reichsmarine. Zostałem oficerem tak jak mój ojciec, który poległ jako major i dowódca 5 Batalionu Strzelców w kwietniu 1916 w Argonnach. Mój jedyny młodszy brat zginął jako kapitan Luftwaffe, dowodząc eskadrą w pułku Richthofena 21 października 1939 roku — podczas kampanii w Polsce.

Rocznik 1929, do którego należałem, liczył po przeprowadzeniu surowej selekcji pośród kilku tysięcy kandydatów w sumie osiemdziesiąt osób. Jednoroczny rejs szkoleniowy dla kadetów na lekkim krążowniku odbyliśmy w 1930 roku, odwiedzając Afrykę, Indie Zachodnie i Stany Zjednoczone. Przyzwyczaił on nas do życia na okręcie wojennym. Zaspokoił również częściowo tęsknotę za dalekim, wielkim światem, która przy wyborze tego zawodu odgrywała naturalnie ogromną rolę. W stopniu chorążych ukończyliśmy Szkołę Marynarki i przeszliśmy kursy specjalistyczne. Pod koniec 1932 roku, będąc po raz pierwszy młodymi przełożonymi, zostaliśmy rozdzieleni na różne okręty. Jesienią 1933 roku, podobnie jak moi koledzy z rocznika, zostałem podporucznikiem marynarki. Następnie służyłem jako dowódca plutonu. Odbyłem również służbę na lekkich krążownikach „Königsberg” i „Karlsruhe”, jako dowódca dalmierza. Po awansie na porucznika marynarki w 1935 roku rozpocząłem służbę w Szkole Marynarki w Mürwik, jako dowódca sekcji. Moim zadaniem było kształcenie podchorążych. Wiosną 1936 r. ukończyłem w Szkole Artyleryjskiej Kriegsmarine w Kilonii kurs dla oficerów kierujących ogniem artyleryjskim przeciwko celom morskim. W ten sposób zaczęła się moja specjalizacja w dziedzinie artylerii. Następne dwa lata spędziłem na naszych wtedy bardzo nowoczesnych niszczycielach, najpierw jako adiutant dowódcy 1 Dywizjonu niszczycieli, a potem jako oficer w dywizjonie i oficer artylerii. Jesienią 1938 roku, będąc już kapitanem, zostałem asystentem niemieckiego attache morskiego w naszej ambasadzie w Londynie. Wybuch II wojny światowej położył temu szybki kres i zaprowadził mnie w październiku 1939 roku na pokład pancernika „Scharnhorst”, gdzie pozostałem przez dwa miesiące jako czwarty oficer artylerii.

W listopadzie 1939 przeżyłem na tym okręcie wypad w rejon Szetlandów, którym dowodził z pokładu swojego okrętu flagowego „Gneisenau” ówczesny dowódca floty, admirał Wilhelm Marschall. Punktem kulminacyjnym tej akcji stało się zniszczenie brytyjskiego krążownika pomocniczego „Rawalpindi”. „Scharnhorst” musiał po tym wypadzie zawinąć na dłuższy czas do stoczni w celu naprawy uszkodzeń, ja natomiast objąłem służbę na niszczycielu „Erich Giese” jako pierwszy oficer. W tej randze wziąłem udział w operacjach minowania brytyjskich wybrzeży wschodnich na przełomie 1939/40 roku oraz w zajęciu Narwiku w kwietniu 1940, które nastąpiło w ramach operacji norweskiej. Przedsięwzięcie to zakończyło się stratą wszystkich 10 uczestniczących w akcji niszczycieli, a więc praktycznie połowy niemieckich okrętów tej klasy. Wkrótce otrzymałem nowe rozkazy. Ze względu na moje wykształcenie zostałem przeniesiony na pancernik „Bismarck”, jako czwarty oficer artylerii. Moim zadaniem było kierowanie ogniem artyleryjskim z rufowego stanowiska dowodzenia.

Przed przystąpieniem do służby na „Bismarcku” udałem się jeszcze na krótki urlop. W spokoju górnobawarskiego kurortu, rzadko odwiedzanego w warunkach wojennych, moje myśli, jakby pod wewnętrznym przymusem, powracały ciągle do ekscytującej służby w Londynie sprzed roku. Jakże fatalnie rozwinęły się od tamtej pory stosunki niemiecko-brytyjskie. Było to całkowicie sprzeczne ze wszystkimi moimi ówczesnymi nadziejami i pragnieniami. Już wcześniej, właściwie od czasów szkolnych, interesowałem się szczególnie Wielką Brytanią, jej mieszkańcami, językiem, historią i strukturą polityczną. Nawet historia mojej rodziny jest z nią związana. W XVIII w. sir Georg Browne, z domu Neale O’Connor, syn sir Johna, hrabiego von Altamont, potomek anglo-normańskiej rodziny, która najpierw przywędrowała do Irlandii, a później do Anglii, wstąpił do służby francuskiej, a następnie do wojska pruskiego. W jego szeregach wziął udział w wojnie siedmioletniej. Po tej wojnie został starszym prawnikiem i skarbnikiem w tajnej radzie na Dolnym Śląsku. Jego córka Franziska wyszła za mąż za mojego bezpośredniego przodka. Późniejsze wizyty w Anglii ożywiły i pogłębiły moje zainteresowanie tym krajem. Nigdy nie zapomnę zaproszenia do domu moich angielskich przyjaciół w Colchester latem 1936 roku i naszych długich rozmów o palącej potrzebie zachowania w przyszłości pokoju między naszymi narodami.

Jesienią 1938 roku naczelne dowództwo Kriegsmarine po raz pierwszy przydzieliło asystentów najważniejszym przebywającym za granicą attache morskim. Wybór na jedno z tych nielicznych stanowisk, w dodatku w Londynie, padł na mnie. Tę nominację odczułem nie tylko jako wielki zaszczyt i wyróżnienie, lecz również jako spełnienie mojego cichego marzenia. Przyjąłem ją więc z wielką radością.

Niestety, już od początku radość z pobytu w Londynie psuły mi pogarszające się stosunki niemiecko-brytyjskie. Przyczynił się do tego szereg nagłych wydarzeń, których nie można już było zmienić. Z ciężkim sercem wspominam więc pewne sprawy.

Gdy w listopadzie 1938 podjąłem służbę w Londynie, brytyjska opinia publiczna w dużej mierze zwróciła uwagę na fakt, iż po narzuconym rządowi praskiemu (za zgodą brytyjską i francuską) odstąpieniu na rzecz Rzeszy zasiedlonych przez Niemców peryferii Czech, przypieczętowanym jeszcze w Układzie Monachijskim z 29 września 1938 roku, nie nastąpiło spodziewane odprężenie w polityce zagranicznej. Do tego nastroju przyczyniły się ponadto agresywne przemówienia Hitlera wygłoszone w ciągu 2 miesięcy po „Monachium” w Saarbrücken, Weimarze i Monachium. Przemówienia w Saarbrücken sam słuchałem przez radio. Najpierw Hitler porównał w nim zajęcie Sudetów do powrotu Zagłębia Saary na łono Rzeszy w 1935 roku. Następnie napiętnował pojawiający się jeszcze ciągle w świecie „duch Wersalu”, który jest skierowany przeciwko Rzeszy i podkreślał potrzebę zbrojenia się, za czym opowiadał się zresztą fanatycznie już od 6 lat. W polityce zagranicznej — twierdził Hitler — Niemcy mają tylko jednego prawdziwego i wiernego przyjaciela — Benito Mussoliniego. Natomiast w zachodnich demokracjach, które dzisiaj może jeszcze chcą pokoju, nigdy nie jest się pewnym, że jutro nie dopuszczą one do steru rządowego zwolenników wojny. Aby zapobiec temu ryzyku zarządził więc rozbudowę naszych zachodnich umocnień ze zwiększoną energią. Resztę swojego przemówienia poświęcił stosunkowi do Anglii, grożąc jej — 9 dni po podpisaniu z Chamberlainem porozumienia o wzajemnych konsultacjach w kwestiach dotyczących obu krajów, 9 dni po porozumieniu ocenionym przez świat jako wielki sukces. Przemówienie to zdenerwowało mnie i zaniepokoiło. „Czy on nigdy nie ma dosyć?” — myślałem. A przecież nic jeszcze nie wiedziałem wówczas o niechęci Hitlera do konferencji w Monachium, która odbyła się w ostatniej chwili pod naciskiem nie przygotowanego jeszcze do wojny Mussoliniego. Führer chciał decydować o wszystkim sam — co należy zrobić i kiedy. Pertraktować? „Pan Hitler nie może się prawie opanować, kiedy słyszy słowo «pertraktacje»” — tak brytyjski attache morski, komandor T. Troubridge opisał 27 września 1938 roku w swym osobistym dzienniku wrażenie swojego kolegi dyplomaty Ivone Kirkpatricka, który był obecny przy rozmowach Hitlera z Chamberlainem w Godesbergu i Monachium jako tłumacz. Swoje wrażenia z wydarzeń wokół „Monachium” zapisał Troubridge 23 października: „W istocie staje się coraz bardziej jasne, że Hitler chciał swojej wojny i jest wściekły (z powodu konferencji), że mu w tym przeszkodzono. W Kancelarii mówi się, jakoby Hitler w wypowiedzi skierowanej do króla Bułgarii powiedział, że życzy sobie wojny, dopóki jest jeszcze młody, aby móc się nią rozkoszować. Jest to wysoce prawdopodobne”. W Wielkiej Brytanii szerzyło się rozczarowanie. Spotęgowało się bowiem wrażenie, że uprawia się tylko politykę ustępstw, która w konsekwencji musi mieć fatalne skutki dla przyszłości Europy.

W tej atmosferze atak na żydowskie mienie i życie w Rzeszy wywołany przez Josepha Goebbelsa 9 IX 1938 r. zadziałał jako kolejny negatywny element. Przeprowadzony został „znienacka”, zgodnie ze sprawdzoną nazistowską manierą. Ja sam w przededniu odjazdu do Londynu jadłem w renomowanej „Cantina Romana”, gdzie usłyszałem od nagle pobladłego kelnera zaskakujące słowa: „Wie pan już? Obok pali się synagoga!” Zaraz potem, jak inni goście, spiesznie opuściłem restaurację. Tam, na Kurfürstendamm, stałem się świadkiem tego, jak bojówki uzbrojone w łomy, rozstawione podobnie jak oddziały interwencyjne, kwadrat po kwadracie plądrują i niszczą żydowskie sklepy. Zobaczyłem żydowską synagogę na Fasanenstraße w płomieniach i spojrzałem z bliska w gębę brutalnej przemocy. Ujrzałem symptomy nadchodzących, jeszcze bardziej przerażających rzeczy. Zgnębiony tłum, któremu przez stulecia nie pozwalano na polityczną dojrzałość, poruszał się przez to widowisko milcząc lub szepcąc, popędzany przez oddziały niewidzialnych mówców: „Iść dalej!” „Nie zatrzymywać się!” „Nie robić zdjęć!”. Był to nieznośny widok.

Jednak to, co przeraziło mnie tego wieczora najbardziej, co wewnętrznie mnie rozdzierało, to nie była nawet zgroza na miejscu zbrodni, ten ohydny pojedynczy akt. Tutaj w Berlinie zrozumiałem, jaką w rzeczywistości była tzw. Trzecia Rzesza, której musiałem służyć. Niemcy — od 1933 roku zostały przekształcane w scenę jednego dyktatora, politycznego handlarza, który początkową formalną legalność swojej władzy już dawno przemienił w jej przeciwieństwo. Dokonał tego poprzez sukcesywną ingerencję w tę legalność, poczynając od zarządzenia wyjątkowego „dla ochrony narodu i państwa” z 28 lutego 1933 roku. Krok po kroku wytrącił on Niemcom z ręki instrumenty państwa prawa, jak zbędne zabawki. Niemcy już od lat stały się widownią zewnętrznie olśniewających sukcesów politycznych dyktatora, ale w moich oczach były one wewnętrznie zbutwiałe i rozkładające się. Szły one w parze z wewnątrzpolitycznym systemem ucisku i przymusu, groteskowymi urojeniami na tle rasy, dogłębną niemoralnością brunatnych mocarzy, czego żaden mówca nie zdołał ukryć w swej demagogii. Były to więc sukcesy bezwartościowe, powiększające tylko wielkość upadku Niemiec, gdy zniknie strach. Niemcy stały się areną dla odurzającej retoryki Hitlera, która oprócz gołosłownych oświadczeń nie przyniosła żadnych korzyści interesom narodowym. A przecież w praktyce państwowej, która utrzymywała Hitlera przy władzy, interesy te zostały nieodpowiedzialnie narażone na szwank, a wartości zachodniej kultury zaprzepaszczone w iście bolszewickiej manierze. Dzisiaj i tutaj po raz pierwszy zobaczyłem reżim bez maski. W przyszłości nie zrozumiem go już opacznie.

Przeciwstawić się samotnie na ulicy hordom żądnym bijatyki i to jeszcze w obliczu wyraźnie na rozkaz pasywnej policji? Cóż za beznadziejna myśl! Oznaczałoby to jedynie własną zgubę bez jakiejkolwiek korzyści dla ogółu, byłoby więc bezsensowne. Nie miałem na to dosyć ślepego heroizmu. Z jednej strony tolerowałem jawne bezprawie, a z drugiej czułem się upokorzony swoim własnym obywatelskim zaniedbaniem. Odczuwałem też coraz większą winę za to, że znowu zaakceptowałem akt Hitlera, który szkodzi zarówno interesom mojego narodu, jak i niemieckiej opinii w świecie. Lecz w tej zaawansowanej fazie skonsolidowanego państwa terroru pojedynczy człowiek już od dawna nic nie mógł zdziałać. Niemiecki naród, oprócz nielicznych wyjątków, skapitulował przed Hitlerem poprzez stopniowe zrzekanie się uprawnień państwowo-kulturalnych. Proces ten trwał nieprzerwanie od 1933 roku. Niemcy cieszyli się wręcz nie pojmując tej kapitulacji jako takiej. Liberalne prawo, za którego zwolennika się uważałem, przestało istnieć. Trzeba było odczekać, aż ten system terroru rozpadnie się sam z siebie. Jednak zdarzyć się to mogło dopiero w bliżej nie określonej przyszłości. Wszyscy ci, którzy dojrzeli prawdę, musieli więc przebyć długą i samotną drogę. Męcząca mnie samotność przypomniała mi coś szczególnego. Powróciłem wspomnieniami do pewnego dnia w grudniu 1938 roku, kiedy to attache morski i ja jechaliśmy z Londynu do Hagi, gdzie również byliśmy akredytowani. Miałem złożyć pierwszą wizytę rządowi holenderskiemu. Po oficjalnej części dnia, wieczorem spacerowałem samotnie około godziny ulicami miasta. Przechodząc obok wabiących sklepów wertowałem wyłożone na zewnątrz książki. Trafiłem wtedy na pisarzy, o których w Niemczech dawno zrobiło się cicho. Prawie ich już nie pamiętałem. Byli to autorzy emigracyjni, którymi w międzyczasie zajął się Fritz Helmut Landshoff z amsterdamskiego wydawnictwa Querido Verlag. Wpadła mi wtedy w ręce „Eine Jugend in Deutschland” Ernsta Tollera. Jeden z rozdziałów został zatytułowany „Blick 1933”, a pod nim było napisane: „Kto chce pojąć upadek z roku 1933...”. Tak pisał Ernst Toller, komunista, którego „Maschinenstürmer” miałem w pamięci jeszcze z czasów szkolnych. Czy właśnie on miał potwierdzić, że ja, przez lata dręczony wątpliwościami co do politycznego rozsądku moich rodaków i samego siebie, tak dobrze i prawidłowo oceniłem nazistowski system? Nie mogliśmy być tego samego zdania. Ja byłem czynnym oficerem marynarki, a on zatwardziałym komunistą. Lecz z drugiej strony nie myślałem wcale w kategoriach partyjno-politycznych. „Upadek”, który miałem na myśli otwarcie ukazywał sposób działania Hitlera odrywający naród niemiecki od jego kultury ostatnich dwóch stuleci. Interpretując Tol-lera w ten sposób, zgadzałem się z nim całkowicie. Jakie to dziwne — spojrzenie na tekst Tollera w tym czasie, w miejscu, któremu przyroda dodała zasłonę z gęstej mgły, zupełnie jakby to „Wielki Brat” patrzył mi przez ramię i groził: „Niech pan posłucha, dopuszcza się pan tu duchowej zdrady stanu. Niech pan pójdzie z nami.” Moje myśli wędrowały dalej — ja, pochodzący od pokoleń z rodziny konserwatywnej, rodziny apolitycznych oficerów i urzędników, wyrosłem bez ojca w surowo prowadzonym internacie. Zawód żołnierza chronił mnie przed cywilnymi wydarzeniami. Nie zawiódł mnie instynkt. To wystarczyło, aby drogę Hitlera już na początku rozpoznać jako błędną, jako ślepy zaułek, a równocześnie, aby zostać zepchniętym na towarzysko-społeczne ubocze.

Jeśli stojąc teraz na Kurfurstendamm dostrzegałem jakiś jasny promyk w swoim życiu, to była to podróż do Anglii. Cieszyłem się, że następnego dnia opuszczę arenę tych barbarzyństw i przez jakiś czas oszczędzę sobie widoku flagi ze swastyką. Życzyłem sobie, aby ten czas nigdy nie dobiegł końca.

Pod wrażeniem tych wydarzeń, poprzednich trzech przemówień Hitlera oraz jego rozmów z międzynarodowymi korespondentami prasowymi, jakie odbyły się w tych tygodniach, Troubridge zanotował w swoim dzienniku pod datą 15 listopada 1938 roku, że według opinii amerykańskich kręgów w Berlinie pogrom Żydów z 9/10 XI wywołał w USA dwa razy większy efekt negatywny niż zatopienie „Lusitanii” w 1915 roku1. Dalej kontynuował dosłownie: „To był znaczący dzień dla stosunków pomiędzy Anglią i Niemcami, ponieważ dzisiaj nieodwołalnie zrozumiałem, że jak długo narodowy socjalizm pozostanie przy władzy w swojej obecnej formie, nie ma nawet najmniejszych szans na pojednanie. Teraz musiałem niestety dołączyć do opinii większości. Szkoda mi Chamberlaina — uczynił on więcej, niż można tego było oczekiwać od premiera w jego sytuacji. Jednak żadnej pozytywnej odpowiedzi nigdy od Niemiec nie otrzymał. Od czasu „Monachium” Hitler nie zrobił ani jednego pojednawczego gestu. W trzech przemówieniach zaatakował ,,Churchill & Co.”, „demokratów z parasolem” i nie pozwolił usłyszeć ani jednego słowa nadziei. W mojej ocenie sytuacji kości zostały rzucone.”

Czytelnikom warto zwrócić uwagę na jedną z pierwszych notatek autora, sięgającą sierpnia 1936, kiedy o przebiegu olimpiady tamtego roku pisze on następująco: „Prorocy, którzy twierdzą, że Niemcy rzucają się w przepaść bankructwa i samopo-święcenia, że chełpliwym skokiem w bezdenność pociągną resztę Europy za sobą, mają pozornie kilka usprawiedliwień dla swoich mrocznych przepowiedni. Skąd pochodzą pieniądze na rozrzutne wydatki, nowe budowle, które widzi się na każdym kroku, mundury, żołnierzy, statki, samoloty — a wszystko to w babilońskich rozmiarach i okazałości? Pierwsze wrażenia (Troubridge właśnie objął stanowisko attache morskiego) pozostają (...) wszystkie te czyściutkie i starannie ubrane dzieci (...) Czy one chcą wojny? Jeśli tak, to z kim i po co? Jak funkcjonuje to wszystko pod względem gospodarczym? Jak funkcjonuje odzyskiwanie siły, którą olimpiada ma przecież zasygnalizować?”

Wczesnym rankiem 11 listopada przybyłem do Londynu zadbaną salonką koleji brytyjskich. Po drodze czytałem „The Times”. Artykuł przewodni „Czarny dzień dla Niemiec” osądzał bezwzględnie akty przemocy w Niemczech. Mój własny pogląd pokrywał się całkowicie z opinią gazety. Mogłem podpisać się pod każdym zdaniem artykułu. To tło przystąpienia do mojej pierwszej misji za granicą bardzo mnie przygnębiło. W przyszłości byłem wdzięczny za to, że moi brytyjscy rozmówcy byli na tyle taktowni, aby nie dyskutować o zajściach w Rzeszy, które zawstydzały porządnych niemieckich patriotów.

Kolejny krok o znaczeniu politycznym ze strony Niemiec nastąpił w grudniu 1938 roku. Materialnie dotyczył zakresu niemieckiego programu budowy floty morskiej, który był wynikiem zawartego w czerwcu 1935 r. niemiecko-brytyjskiego porozumienia co do wielkości sił morskich. Niemcy zobowiązały się w nim nie powiększać swojej floty powyżej 35% stanu Royal Navy. Ta stopa procentowa dotyczyła nie tylko ogólnej siły obu flot, lecz również poszczególnych klas okrętów. Jeśli chodzi o okręty podwodne przyznano Niemcom prawo do równorzędnego parytetu, jednak rząd Rzeszy zadeklarował gotowość nie przekraczania 45% liczby brytyjskich okrętów podwodnych. W razie gdyby przekroczenie tej stawki było faktycznie niezbędne, obie strony miały to po przyjacielsku przedyskutować. Porozumienie zostało swego czasu przyjęte w Niemczech z zadowoleniem, bo przecież wychodząc poza granice traktatu wersalskiego, umożliwiało budowę większej i lepiej wyważonej w sobie floty.

Teraz, w grudniu 1938 r., rząd Rzeszy powołał się wobec rządu brytyjskiego na klauzulę w porozumieniu, zgodnie z którą Niemcy mogą skorzystać z prawa do wyjścia poza limit 45% liczby brytyjskich okrętów podwodnych, jeśli „powstanie sytuacja”, która zdaniem Niemców „stwarza taką potrzebę”. Sytuacja taka, o czym Berlin powiadomił Londyn, właśnie teraz „nastąpiła”. Rząd Rzeszy zamierzał w ten sposób rozbudować swą flotę do 100% tonażu brytyjskich okrętów podwodnych. Równocześnie powiadomił o zamiarze uzbrojenia dwóch budowanych już krążowników silniej, niż to było przewidziane.

Formalnie niemieckie żądania były całkowicie w porządku. Ale czy zostały wysunięte w zręcznie wybranym, politycznie optymalnym czasie? W końcu nie dało się ukryć przed Brytyjczykami, że Rzesza przy swojej ówczesnej zdolności produkcyjnej nie mogłaby urzeczywistnić żądania podwyższenia tonażu okrętów podwodnych przed upływem wielu lat. Dlaczego więc nie poczekać cierpliwie na taktycznie właściwy moment? W tego rodzaju zachowaniu Niemiec można było wyczytać nad wyraz agresywne tendencje, nawet jeśli ich w ogóle nie było. A w politycznym klimacie Wielkiej Brytanii, podrażnionym przez Układ Monachijski, postawione właśnie w tym czasie niemieckie żądania nie miały wcale pozytywnych pod względem politycznym następstw dla Rzeszy. Wskazują na to niektóre ówczesne rozmowy w Londynie.

Do następnego ciężkiego kryzysu politycznego doszło wiosną 1939 roku. W połowie marca Hitler wymusił od rządu praskiego zawarcie układu o protektoracie dla Czech i Moraw. Łamiąc Układ Monachijski kazał zająć te obszary i włączyć je do Rzeszy. Czechosłowacja jako taka zniknęła z mapy świata. Ten akt wstrząsnął sceną polityczną w Europie jak trzęsienie ziemi.

„Dla każdego jest jasne” — pisał Troubridge 17 marca w swoim dzienniku — „że polityka ustępstw Chamberlaina i wszystkie starania sir Neville’a (Neville Henderson — ówczesny brytyjski ambasador w Berlinie) były daremne. Dzisiaj po południu sir Neville biegał po swoim biurze jak uwięziony lew. Dał wyraz swej wściekłości w najgorszym żargonie marynarzy [used quarterdeck language]. Nie jestem zaskoczony. Wszystkie jego optymistyczne telegramy sprzed miesiąca okazały się zupełnym bezsensem.” Brytyjski rząd i opinia publiczna zostały dotknięte do żywego. Zdawało się, że polityka ustępstw wobec Niemiec ostatecznie spaliła na panewce. Szerokie kręgi w Wielkiej Brytanii unikały teraz jakiegokolwiek kontaktu z oficjalnymi przedstawicielami Rzeszy. Po raz pierwszy akt przemocy Hitlera nie został przyjęty przez Londyn w milczeniu. Niemcom nie wolno już było postawić swej stopy w budynku czechosłowackiego poselstwa. Służył on teraz nowo utworzonemu rządowi emigracyjnemu, który uznał natychmiast dotychczasowego brytyjskiego przedstawiciela dyplomatycznego w Pradze. W niemieckiej ambasadzie walczono o interpretację językową tych wydarzeń. Zrozumiałem, że osiągnięto decydujący punkt zwrotny w polityce.”

W końcu marca miałem wziąć udział w imprezie towarzyskiej na pokładzie „H.M.S. Calliope”. Ten stary żaglowiec służył wówczas Tyne Division Royal Naval Volunteer Reserve w celach szkoleniowych. Jego portem macierzystym było Newcastle. Świętować miano 50-lecie pustoszącego huraganu, któremu statek umknął szczęśliwie w 1889 roku w pobliżu archipelagu Samoa2. Przez ten sam huragan ucierpiały jeszcze dwa inne żaglowce: niemiecki i amerykański. Zaproszenia na imprezę rocznicową zostały więc skierowane do attache morskich tychże krajów. Attache amerykańskiego reprezentował jego asystent, porucznik USN, lord Robert Campbell. To właśnie z nim pojechałem do Newcastle. Po drodze zastanawiałem się, czy i jak dalece nastrój w kraju po zajściach w Czechosłowacji odbije się negatywnie na przebiegu imprezy na „H.M.S. Calliope”. Ale mogłem być spokojny. Miałem bowiem przeżyć uroczy, koleżeński wieczór, chociaż przebiegał on pod wrażeniem niemieckiego wkroczenia do nowego protektoratu w trochę przytłumionej atmosferze. Brytyjski gospodarz mówił w swoim przemówieniu powitalnym o „troubles times” nie wymieniając jednak szczegółów. Poza tym reżyseria wieczoru zadbała o to, aby dalsze przemówienia nie zostały wygłoszone. „Szkoda” — powiedział do mnie później Campbell — „Przygotowałem sobie kilka zdań i właściwie chętnie bym się ich pozbył”. W jego głosie brzmiała cicha żałość, której ja ze swej strony nie czułem.

Campbella zachowałem w pamięci z powodu jego słownych napaści na Rzeszę, które zdarzały mu się przy różnych okazjach. Ich intensywność wzmagała jeszcze głęboka odraza, jaką Campbell żywił do narodowego socjalizmu. Pewnego dnia, w przypadkowej rozmowie, nagle zmieniając temat, niezwykle agresywnie zaatakował on ostre warunki, jakie nasz rząd cesarski przedłożył w marcu 1918 roku Rosji poprzez tzw. Brzeski Traktat Pokojowy. Kiedy skończył, choć nie znałem wszystkich szczegółów historycznych, próbowałem uzasadnić nasze ówczesne postępowanie koniecznością zabezpieczenia tyłów na wschodzie z powodu trwającej jeszcze kampanii wojennej na zachodzie. Nie przekonałem go tym argumentem. Sam przecież już od dawna wiedziałem, że nasze aneksje terytoriów i żądane odszkodowania były niemądrze wysokie. Jednak jako patriota poczuwający się do współodpowiedzialności za politykę swego kraju wobec innych państw, przyznałem pierwszeństwo rzeczowej opinii przed — w takich przypadkach modną teraz, niedojrzałą — alternatywą powołania się na to, że miałem wtedy 7 lat i zademonstrowania w ten sposób swojej obywatelskiej nieudolności.

Zaledwie miesiąc po wydarzeniach praskich nadeszły dalsze alarmujące sygnały z Berlina. W swoim przemówieniu w Reichstagu z 28 kwietnia 1939 roku Hitler wypowiedział dwa międzypaństwowe układy: niemiecko-polski pakt o nieagresji z 1934 r. i niemie-cko-brytyjskie porozumienie co do stanu sił morskich z 1935 r. Jeszcze tego samego dnia zwołał posiedzenie Reichstagu w gruncie rzeczy tylko po to, aby odpowiedzieć na notę prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Delano Roosevelta, w której ten zaproponował pewne wspólne kroki w celu zapewnienia pokoju światowego. Najpierw jednak Führer zajął się kwestiami europejskimi, m.in. stosunkami z Anglią, które ostro zaatakował. Powołał się na wypowiedź premiera Chamberlaina, który po niemieckim wkroczeniu do Pragi powiedział, aby nie ufać więcej zapewnieniom Niemiec. Hitler zarzucił Anglii politykę okrążania Niemiec, która usuwa warunki niezbędne do podpisania układu o stanie flot obu państw. Zdecydował się powiadomić o tym z dniem dzisiejszym rząd brytyjski.

Spełniło się to, co Troubridge przewidywał już od jakiegoś czasu, np. kiedy 19 marca zapisał w swoim dzienniku: „Niemiecka prasa koncentruje swoje ataki na Anglii, robi aluzje do potencjalnego anulowania niemiecko-brytyjskiego porozumienia co do stanu sił morskich. Uważam to za wysoce prawdopodobne. Do tego dołączyć się może zerwanie stosunków dyplomatycznych. Zawarcie układu znaczy dla tego kraju tyle, co nic. Osobiście donosiłem stale Londynowi, że to porozumienie spełznie na niczym, jak tylko nadejdzie odpowiedni moment”. A pod datą 30 kwietnia czytamy: „Nie było dla mnie niespodzianką, że Hitler zerwał porozumienie. W ten sposób wszystko stało się jasne. Po Sudetach i zajęciu całej Czechosłowacji Niemcy przenieśli na granicę z Polską dwie dywizje zmotoryzowane. Tymczasem Brytyjczycy mają dość Hitlera. Są też gotowi przystąpić do wojny, aby zakończyć tę coraz bardziej nieznośną sytuację”.

Zerwanie porozumienia co do stanu sił morskich zadziałało w Wielkiej Brytanii jak wstęp do swobodnej budowy nowej floty, a wypowiedzenie paktu z Polską jawiło się jako możliwy początek dalszej niebezpiecznej przygody politycznej. Hitler nastawił dla Europy nowe decydujące zwrotnice. Czy jego parcie naprzód na drodze najwyższego ryzyka w polityce zagranicznej, jego pryncypium ultymatywnych żądań terytorialnych umożliwiało zachowanie pokoju czy oznaczało wojnę? A jeśli oznaczało wojnę, to czy Wielka Brytania wzięłaby w niej udział? Co do tego poglądy obserwatorów w Londynie odbiegały od siebie coraz bardziej. Czy istniały przesłanki do określenia postawy brytyjskiej? Tak, jedną odkryłem w biurze naszego attache morskiego, który 28 września 1938 roku telefonicznie zameldował naczelnemu dowództwu marynarki w Berlinie: „Brytyjska flota zmobilizowana o północy. Rozkaz o powszechnej mobilizacji jest podpisany. Data nie ustalona. Wszelkie środki zabezpieczające i częściowa mobilizacja

sił zbrojnych w pełnym toku. Nakazy stawienia się w jednostkach wydane, także cywilnym służbom pomocniczym. Tworzy się służbę pomocniczą kobiet. Z przemówienia Chamberlaina wynika, że Anglia sięgnie do broni nie dla obrony Czechosłowacji, lecz przeciwko jakiemukolwiek użyciu przemocy w celu, który według brytyjskiej opinii można osiągnąć również bez użycia siły. Jest to nowe hasło do walki. Jeśli wobec Anglii zostaną wysunięte terminowe żądania oraz jeśli Niemcy nie przystaną na ostatnią ofertę Chamberlaina, będzie to rozumiane jako nieznośny nacisk na Wielką Brytanię, pod którym nie będzie ona pertraktować. Z tego wynika mocne postanowienie, aby walczyć w razie użycia przez Niemców przemocy”. Na pytanie naczelnego dowództwa, czy przez mobilizację floty brytyjskiej należy rozumieć pełną mobilizację, a więc również rezerwistów, attache morski odpowiedział, że nie może nic na ten temat powiedzieć. Tego samego dnia Troubridge zanotował: „Wiadomość o mobilizacji naszej floty sprawdza się. Ma ona tutaj zrobić wrażenie. Nie stanie się tak jednak z tego prostego powodu, że ludzie się o niej nie dowiedzą”.

Fakt, że zdecydowana postawa rządu brytyjskiego nie została wzięta pod uwagę przez przywódców Rzeszy jest dzisiaj wystarczająco znany. Do mnie dotarła ta opinia swego czasu też całkiem na marginesie, kiedy oficer sztabowy przy sztabie Szkoły Marynarki w Mürwik, komandor porucznik Heinrich Ruhfus, z najgłębszym przekonaniem przemawiał do podchorążych zgromadzonych na placu apelowym z okazji wybuchu wojny 1 września 1939 r., mówiąc, że nie sądzi, aby Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę.

Kiedy rozmyślałem wówczas nad tą kwestią, przed oczami stanęło mi żywo niezapomniane spotkanie, którym krótko przedtem zostałem „obdarowany” w Londynie. Wewnątrz brytyjskiej admiralicji osobą odpowiedzialną za kontakt z akredytowanymi w Londynie zagranicznymi attache morskimi był Director of Naval Intelligence, małomówny Szkot, kontradmirał J.A.G. Troup. W sprawowaniu tej funkcji wspomagał go bardzo zręczny towarzysko światowiec Comander Casper S.B. Swinley, który wypełniał codzienne obowiązki wynikające z jego stanowiska. Podczas jednego ze spotkań służbowych wkrótce po moim przybyciu do Londynu Troup powiedział do mnie: „Baronie, niedługo ubierze-my Cutaway’e, założymy cylindry, wsiądziemy do taksówki i odwiedzimy lady Jellicoe”. Odpowiedziałem na to: „Admirale, będzie to dla mnie wielki zaszczyt”. Kim była lady Jellicoe nie trzeba było wtedy wyjaśniać niemieckiemu oficerowi marynarki. Dzisiaj, po wielu latach, powinienem przedstawić ją jako wdowę po zmarłym w 1935 roku wielkim admirale, lordzie Jellicoe, który dowodził brytyjską flotą podczas bitwy w cieśninie Skagerrak w maju 1916 r., a później stał na czele Admiralicji. Zarówno w swoim własnym kraju jak i w kręgach niemieckiej marynarki cieszył się on dużym poważaniem. Od pierwszej zapowiedzi odwiedzin u lady Jellicoe minęło sporo czasu. Prawie już o niej zapomniałem. Wtedy przy ponownym spotkaniu Troup powiedział: „Baronie, niedługo ubie-rzemy Cutaway’e, założymy cylindry i pojedziemy taksówką do lady Jellicoe”. Odpowiedziałem mu: „Admirale, cieszę się na to spotkanie”. Jednak i tym razem prawie o tym zapomniałem. W końcu Troup zadzwonił do mnie: „Niech pan jutro popołudniu będzie w opisanym ubraniu przed moim domem. Stąd pojedziemy do lady Jellicoe”. I tak też się stało. Lady Jellicoe przyjęła nas w swoim londyńskim mieszkaniu na piętrze. Salon zdobiło wiele pamiątek długiej i zaszczytnej służby jej męża w marynarce, na czele ze słynnym srebrnym modelem wcześniejszego okrętu flagowego lorda Jellicoe „Iron Duke”. „Cieszę się, że admirał Troup był tak miły i przyprowadził pana do mnie” — zwróciła się lady Jellicoe do mnie — „Witam pana serdecznie”. Potem rozmawialiśmy o naszych flotach, wydarzeniach wojny światowej na morzu, budzących nadzieje zalążkach niemiecko-brytyjskiego zbliżenia na przełomie stuleci, ich niepowodzeniu i późniejszym nieszczęśliwym biegu rzeczy. Rozstaliśmy się z obopólnym życzeniem zachowania w przyszłości pokoju między naszymi narodami — i było to coś więcej niż tylko frazes. Długo jeszcze powracałem myślami do tej wizyty. Dlaczego lady Jellicoe chciała mnie widzieć? Jej mężowi bardzo leżał na sercu polityczny kompromis z Niemcami. Leżał on zresztą od końca I wojny światowej jak najbardziej w interesie brytyjskim. Dla tego kompromisu lord Jellicoe działał po kres swych sił. W tym duchu lady Jellicoe prowadziła rozmowę ze mną.

Zwykle moja służba asystenta niemieckiego attache morskiego ograniczała się do pracy w biurze. Obcowanie z brytyjską marynarką polegało na kontaktach z admiralicją. Nie zwiedzaliśmy brytyjskich okrętów. Przeglądałem tygodniki i miesięczniki, czasopisma fachowe i literaturę związaną ze sprawami marynarki, a także utrzymywałem kontakty z szeregiem asystentów zagranicznych attache morskich. Swojego szefa wspomagałem w sporządzaniu raportów, które w głównej mierze poświęcone były skutkom blokady republikańskiego wybrzeża, nałożonej przez Franco podczas hiszpańskiej wojny domowej. Bardzo ważnym punktem w niemiecko-brytyjskich stosunkach było oczywiście wypełnienie postanowień porozumienia co do stanu sił morskich z 1935 roku. Związanych z tym spraw nie opracowywano wprawdzie w pierwszym rzędzie w biurze niemieckiego attache morskiego w Londynie, ale wymiana pism była nam znana. Oba rządy powiadamiały się w nich wzajemnie o najważniejszych danych dotyczących okrętów wojennych, które były już ukończone, bądź jeszcze znajdowały się w budowie.

Pojawiły się wtedy nowe nazwy brytyjskich okrętów: pancerniki „King George V” i „Prince of Wales”, lotniskowce „Ark Royal” i „Victorious”. Raport naszego konsulatu w Glasgow z lata 1939 roku donosił, że 22 stocznie nad rzeką Clyde będą zajęte budową nowych okrętów wojennych aż do późnej zimy, a niektóre przez ponad dwa lata. Wodowanie „Prince of Wales” w Birkenhead 3 maja 1939 r. agencja niemieckiego Biura Informacyjnego w Londynie przedstawiła następująco: „W Birkenhead zwodowano dziś przed południem pancernik „Prince of Wales”. Został on ochrzczony przez siostrę króla. Okręt ten należy do najszybszych i najsilniejszych we flocie brytyjskiej. Ma on wyporność 35.000 ton. Wyposażony jest w dziesięć 14-calowych dział w trzech wieżach i w szesnaście 5^4 calowych dział w ośmiu wieżach. Do tego dochodzą jeszcze liczne lżejsze działa. Mówi się, że prędkość „Prince of Wales” jest większa od pancernika „Nelson”, który osiąga 23 węzły. „Prince of Wales” jest drugim okrętem tego typu, który został do tej pory zwodowany. Pierwszym był „King George V” zwodowany w lutym w obecności króla. Zbudowane zostaną jeszcze trzy okręty tego samego typu”. Wtedy były to tylko „okręty na papierze”. Teraz jednak przybrały rzeczywistą postać. Z pewnością „Bismarck” spotka któregoś z nich na morzu. Ale kiedy i gdzie — skrywała to na razie zasłona przyszłości.

W końcu czerwca 1939 r. zostałem wysłany na kurs dla oficerów kierujących artylerią ciężkiego kalibru do Kilonii. Później kurs przeniesiono na morze, w okolice wyspy Rugii. W wolnych chwilach prażyliśmy się podczas tamtego upalnego lata na plaży kąpieliska w Binz. Jakiż spokój zdawał się otaczać zebranych tam ludzi, nie przeczuwających jeszcze, jak zdecydowano o ich przyszłym losie. Był to rodzaj ostatniej łudzącej idylli, w czasie której w kancelariach państwowych Europy pozorny pokój zbliżał się ku końcowi. Poprzez kanały służbowe dotarły do nas oznaki niepewności co do dalszego szkolenia. Nie wskazywał na to odwołany później rozkaz ataku na Polskę 26 sierpnia. Nie, bynajmniej tak nie było. Szkolenie zostało przerwane. Wieczorem 23 sierpnia znowu byłem w samochodzie w drodze powrotnej do Kilonii. Przez radio usłyszałem wtedy niesłychaną wiadomość o zawarciu niemiec-ko-sowieckiego paktu o nieagresji. Do Kilonii dojechałem wewnętrznie wzburzony pytając sam siebie, co teraz nastąpi. Uczestnicy kursu zostali zwolnieni do swoich jednostek macierzystych, a ja, jako że w obecnym kryzysie powrót do Londynu nie wchodził w rachubę, zostałem mianowany dowódcą kompanii podchorążych w Szkole Marynarki w Mürwik. Meldunki radiowe i prasowe następnych dni wywołały mój wewnętrzny niepokój. Gnały mnie wręcz codziennie przed tablicę ogłoszeń prasowych miasta Flensburg, aż wreszcie 28 sierpnia mogłem przeczytać we „Flensburger Nachrichten” udostępnioną przez niemieckie Biuro Informacyjne korespondencję pomiędzy francuskim premierem Daladier i Hitlerem. W jednym z listów Daladier apelował do Hitlera, aby ten użył swej woli pokoju w ostatniej próbie kompromisu pomiędzy Niemcami i Polską. Nie przyniosłoby to bowiem jego zdaniem żadnej ujmy niemieckiemu honorowi. „Jeśli” — tak napisał Daladier na zakończenie oświadczenia solidarności z Polską — „francuska i niemiecka krew popłynie znów jak przed 25 laty, w jeszcze dłuższej i morderczej wojnie, to oba narody będą walczyły wierząc w swoje zwycięstwo. W tym wypadku na pewno zwycięży zniszczenie i barbarzyństwo”. Decydujące sentencje w odpowiedzi

Hitlera brzmiały następująco: „(...) honorowy naród nie może zrezygnować z prawie 2 min ludzi i przyglądać się, jak źle się ich traktuje w ich własnych granicach. Dlatego postawiłem jasne żądanie: Gdańsk i korytarz muszą powrócić do Niemiec. Panujące na naszej wschodniej granicy macedońskie stosunki trzeba zlikwidować (...) zdecydowanie (...) trzeba rozstrzygnąć tę kwestię tak czy inaczej (...) ale z naszej strony nie widzę możliwości rozsądnego wpłynięcia na Polskę w celu poprawy sytuacji, która dla niemieckiego narodu i niemieckiej Rzeszy jest nieznośna”

„Nieznośna”, „rozstrzygnąć kwestię tak czy inaczej” — oto wystarczająco znane słówka Hitlera, użyte tym razem jako groźba i ultimatum. Oczywiście „Wersal” musiał zostać zrewidowany. Któryż niemiecki patriota nie żądałby tego? Ale używać słowa „Wersal” tak często, mając przy tym zupełnie co innego na myśli... Czyż nie tak właśnie było, panie Hitler? „Wersal” — zręczny kamuflaż osobistej manii wielkości... — w ten sposób podjąłem swój niemy dialog z Führerem — pana język: „nie widzę (...) żadnej możliwości rozsądnego wpłynięcia na Polskę (...)”, bo przecież pan tego wcale nie chce. Ten pański język już jest wojną. Chce jej pan w każdej linijce i między linijkami. Jeśli pan Daladier apeluje do pańskiej woli pokoju, to apeluje do widma. I w tym momencie powróciły do mnie znowu słowa Hitlera: „Tak, moi panowie, muszę jeszcze poprowadzić wojnę europejską”. Wypowiedział je w 1935 roku w Berlinie w kręgu wysokich oficerów Wehrmachtu. Usłyszałem je od zaprzyjaźnionego syna innego oficera, później generała dywizji Paula Willy Körnera, który został o nich natychmiast poinformowany.

Z tego samego źródła dowiedziałem się o memoriale szefa sztabu generalnego, generała artylerii Ludwicka Becka z lipca 1938 r., w którym ostrzegał on przed agresywną polityką Hitlera, zagrażającą światowemu pokojowi. Był to ten sam generał Beck, który w sierpniu tego samego roku złożył dymisję ze swego stanowiska po zapowiedzi Hitlera, że jeszcze w najbliższych tygodniach rozwiąże kwestię Sudetów przemocą. O tamtej przestrodze Becka skierowanej do generała broni von Brauchtischa dowiedziałem się po wojnie. Uważam jej charakter za przykładowy, a jej język za wspaniały. Mogłaby się wciąż ukazywać w druku.

„W grę wchodzą tu ostatnie decyzje co do położenia narodu. Historia obciąży dzisiejszych przywódców winą za krew, jeśli nie będą działali zgodnie ze swoją wiedzą fachową i państwo-wo-polityczną. Żołnierskie posłuszeństwo ma swą granicę tam, gdzie wiedza, sumienie i odpowiedzialność zabraniają wykonania rozkazu. Jeśli ich rady i ostrzeżenia nie znajdą w takiej sytuacji posłuchu, to mają oni prawo i obowiązek, przed narodem i historią, ustąpić ze swoich urzędów. Jeśli zaś będą działali zwartą wolą, to przeprowadzenie działań wojennych będzie niemożliwe. Uchronią tym samym swoją ojczyznę przed najgorszym — przed zagładą. Jest rzeczą naganną, jeśli żołnierz na najwyższym stanowisku w takich czasach widzi swoje obowiązki tylko w ograniczonych ramach swoich zadań wojskowych, nie będąc świadomym najwyższej odpowiedzialności przed całym narodem. Nadzwyczajne czasy wymagają nadzwyczajnych działań.” Ale wówczas nie było w Wehrmachcie innego oficera, który dorównałby Beckowi rangą i postawą.

Następnym moim wspomnieniem było przemówienie Hitlera w Reichstagu 1 września 1939 r., w którym mówił o swoim „umiłowaniu pokoju” i „bezgranicznej pobłażliwości”, a potem rzekł dosłownie: „Polska po raz pierwszy dzisiaj w nocy strzelała na naszym własnym terytorium, używając regularnych wojsk. Od godziny 5.45 odpowiadamy na ten atak ogniem. Od tej pory za bombę będziemy odpłacać bombą”. Nareszcie ją miał, nareszcie miał swoją wojnę. Tak odebrałem te słowa, siedząc przy radioodbiorniku. Mój Boże, jak szczęśliwy musiał być teraz ten człowiek uwolniony od męki długiego czekania na wojnę. Dwa zdjęcia, które ukazały się potem w niemieckiej prasie, prześladowały mnie odtąd wewnętrznie i prześladować będą do śmierci. Na pierwszym niemieccy żołnierze otwierają siłą polski szlaban. Nie podejrzewają, że równocześnie otwierają bramę do zagłady Rzeszy. Na drugim zdjęciu Hitler obserwuje przez lornetę nożycową płonącą Warszawę. Obserwuje działanie przemocy, którą kazał wymierzyć na wschodzie. Przemoc, której spłata w odsetkach i odsetkach odsetek miała go później ugodzić, stając się czynnikiem, który spowoduje jego nędzne samobójstwo, desperacki akt. Jak wielka przepaść istniała pomiędzy nim a mężem stanu, na cześć którego nazwano okręt!

Beck był dla mnie osobiście od 1938 roku państwowo-politycz-nym wzorem żołnierza i osobistością, którą podziwiałem. Zrozumiał on chyba wszystko, nawet jeśli początkowo nie docenił reżimu. Było też kilku innych, co prawda niewielu, pochodzących z politycznie wrażliwszych kręgów, którzy zrozumieli Hitlera już wcześniej. Na przykład Hubertus Prinz zu Lówenstein i rodzina Karla Bonhoeffera. Już 30 stycznia 1933 roku twierdzili oni: „Hitler oznacza wojnę. Będzie nieszczęściem dla Niemiec”. Ja sam powitałem ponowne wprowadzenie powszechnego obowiązku służby wojskowej w marcu 1935 i rok później remilitaryzację Nadrenii z nieufnością, zaostrzoną dopiero po zainicjowanej przez Hitlera serii mordów 30-go i po 30-tym czerwca 1934 r. Martwiło mnie, że takie dary trzeba przyjąć właśnie z jego rąk. W końcu na przełomie 1937/38, po 2 dalszych latach w atmosferze wzrastającej wewnątrzpolitycznej przemocy, mając przed oczyma nieuniknione całkowite zniszczenie Niemiec, idących kursem Hitlera i będąc rozpaczliwie pewnym, że nie można nic zmienić, pozostał mi tylko rodzaj ucieczki na wewnętrzną emigrację i pasywne czekanie, aż nieunikniony upadek reżimu umożliwi pewnego dnia odwrót ze ślepego zaułka. Trzeba tylko wytrzymać! Przy tym nie byłem wtedy — i nie tylko wtedy — jednym z potępionych intelektualistów. Sądziłem jedynie, że będę używał danego mi przez naturę rozumu na tyle, na ile będzie on mi potrzebny. A do tego, aby rozpoznać triki Hitlera, wystarczył mi w zupełności.

Dopiero teraz maszerował w naszym kierunku wojenny moloch, wojna niecierpliwego Hitlera, który swój naród — naród wprawdzie nie bez życiowej przestrzeni, ale bez cierpliwości — mógł bezwarunkowo zaprząc w swój rydwan. Wkrótce nadano tej wojnie nazwę „wielkoniemieckiej walki o wolność”. „Walka o wolność”, „walka”! Mój Boże, czego szukało pojęcie wolności w pobliżu Hitlera? Czy miało być celem, który manifestował się od 1933 roku przez morderstwa, terror i ucisk? Czego innego mógł chcieć Hitler, jeśli nie utrzymania terroru wewnątrz i rozszerzenia go na zewnątrz, gdy tylko militarny sukces Wehrmachtu pozwoliłby mu na to? Nie, pan Hitler nie miał żadnego posłania wolności, nie miał w ogóle żadnego ważnego posłania, żadnego postępowego celu dla ludzkości. Wszystko, co mogłem zobaczyć, to było jego motto: „Silniejszy zjada słabszego”. Jego życzeniem było zniszczyć religię, życie naszego narodu i rozbić nasze mieszczańskie państwo prawa. Widziałem coraz bardziej wyraźne zarysy niszczyciela zachodniej kultury, barbarzyńcę we własnej osobie. Jaka wypływała z tego konsekwencja dla mnie? Wypełnić postawione mi zadania, pozostać przy tym samym stopniu, pozycji służbowej i zakresie obowiązków, czy też zrezygnować z kariery. Bo im wyższa pozycja, tym znaczniejsze poparcie Hitlera i tym większa szkoda dla narodu niemieckiego. W miarę możliwości nie rozmawiać z ludźmi o Hitlerze, aby nie kłamać zbyt często. Do takiego stanu mogło doprowadzić człowieka 6 lat rządów Hitlera. Już patrząc wstecz z perspektywy roku 1938 można było rozpaczać po Niemczech — jaki obłędny dowcip, jaka ponura perspektywa i deprymująca beznadziejność czekała ten naród?

Urlop szybko minął i pewnego deszczowego dnia, typowego dla hamburskiej pogody, przybyłem do tego hanzeatyckiego miasta. Najpierw zameldowałem się w hotelu i oczekiwałem następnego dnia, kiedy to miałem zameldować się u dowódcy pancernika „Bismarck”, komandora Ernsta Lindemanna. Sława Lindemanna jako oficera marynarki była znakomita. Uchodził on nie tylko za wybitnego artylerzystę, ale też za surowego przełożonego. Dlatego oczekiwałem pierwszego spotkania z nim z dużym napięciem.

Zanim jednak opowiem o tym spotkaniu, rzućmy okiem na życiorys Lindemanna. Urodził się w roku 1894 w Altenkirchen — Westerwaiden. 1 kwietnia 1913 wstąpił do Kaiserliche Deutsche Marine. Ponieważ pod względem budowy ciała nie był zbyt silny, przyjęto go najpierw tylko „na próbę”. Ze swoją energią i determinacją bardzo dobrze poradził sobie na wielkim krążowniku „Hertha” z trudnościami i szczególnie surowym oficerem szkolącym kadetów. Zniósł ten rok tak samo dobrze jak jego silniejsi koledzy. „Jego zapał i podejście do służby były przykładowe. „Nie mogę sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek niekorzystnie zwrócił na siebie uwagę lub wzbudził niechęć naszego oficera” — tak pisał do mnie jeden z jego kolegów z rocznika, który jako kadet obcował z nim na co dzień. „Jeśli się pomyśli, jak łatwo kadeci mogli ściągnąć na siebie naganę przełożonych przez zwykłe błahostki, to już z tego można wnioskować o nadzwyczajnej koncentracji i sile woli Lindemanna”. Przy tym wcale nie był on karierowiczem w negatywnym sensie. „Był zawsze bezinteresowny, gotowy do pomocy i łubiany” — tak pisał do mnie wspomniany już kolega Lindemanna. Pomawiał on go zresztą o surowe i bezkompromisowe pojmowanie obowiązków zawodowych oficera marynarki. Z drugiej strony przyznawał mu również posiadanie zdrowej, zawodowej ambicji! W późniejszych latach, kiedy Lindemann wyrósł na skutecznego i uznanego artylerzystę, mówiono o nim, że z czasem zostanie z pewnością Inspektorem Artylerii Marynarki. Gdy to słyszał, odpowiadał: „Mam nadzieję zostać przynajmniej dowódcą pierwszej eskadry pancerników!” Ale takiej eskadry nie było i nie miało być za jego czasów.

W kwietniu 1914 roku chorąży marynarki Lindemann przybył do Szkoły Marynarki w Mürwik. Jednak wybuch I wojny światowej przerwał jego edukację i w ten sposób odpadł mu normalny tryb ukończenia wykształcenia, mianowicie egzamin główny na oficera marynarki. Podobnie jak jego koledzy, Lindemann w roku 1915 został awansowany do stopnia porucznika. W zestawieniu z 1918 r. pojawił się jako piąty spośród około 2010 kolegów. Później w Reichsmarine i Kriegsmarine plasował się wśród swojej grupy na drugiej pozycji.

W kolejnych latach Lindemann służył przeważnie na ciężkich okrętach, w sztabach i w Szkole Artylerii w Kilonii. Już wcześnie wyspecjalizował się w dziedzinie artylerii okrętowej. W roku 1920 jako porucznik objął stanowisko w wydziale floty przy kierownictwie marynarki w Berlinie, a potem służył na okręcie liniowym „Hannover”. W 1925 r. jako kapitan został oficerem sztabowym admirała w Marinestation der Ostsee w Kilonii (dowództwo niemieckiej Reichsmarine, któremu podlegał rejon Bałtyku, z siedzibą w Kilonii — przyp. tłum.), następnie drugim oficerem artylerii na okręcie liniowym „Elsaß”, a w końcu na „Schleswigu Holsteinie”. „Później również mogłem zaobserwować, że Lindemann przystępował do służby zawsze z tym samym zapałem i sumiennością” — słuchamy dalej wspomnianego już wyżej kolegi Lindemanna. — „na przykład będąc oficerem artylerii na „Elsaß” brał do domu akta, podczas gdy ogólnie właśnie to stanowisko uchodziło za stosunkowo spokojne! „Po tym epizodzie Lindemann został wykładowcą w Szkole Artylerii w Kilonii, a po awansie na komandora podporucznika w 1932 r. — pierwszym oficerem artylerii na pancerniku ,,Admiral Scheer”. W ten oto sposób Lindemann miał już 20 lat służby za sobą. Kiedyś Lindemann powiedział w gronie kolegów: „(...) że służy on właściwie jeszcze na próbę, ponieważ nigdy ostatecznie nie umożliwiono mu wejścia do marynarki”. Rok 1936 zastał go jako komandora porucznika w wydziale operacyjnym kierownictwa marynarki, a 1938 jako komandora, szefa wydziału kształcenia przy głównym dowództwie Kriegsmarine. Potem został komendantem Szkoły Artylerii. To stanowisko było szczytowym punktem jego długiej i pełnej sukcesów kariery jako artylerzysty. Bez wątpienia ta specjalizacja i pozostałe służbowe i osobiste cechy predestynowały go do objęcia stanowiska dowódcy najnowocześniejszego wówczas i największego niemieckiego nosiciela ciężkiej artylerii — pancernika „Bismarck”. Nominację na to stanowisko otrzymał wiosną 1940 roku.

Rankiem po moim przybyciu do Hamburga Lindemann oczekiwał mnie w swojej kajucie na pokładzie „Bismarcka”. Miałem zameldować mu przybycie i objęcie przeze mnie służby. Zjawiłem się u niego, jak to jest w zwyczaju, w tzw. „mundurze służbowym”, a więc w granatowej marynarce z galonami na rękawach. Lindemann, średniego wzrostu, smukły, z ostro wyciętą twarzą, od pierwszej chwili wywierający wrażenie, stojąc, przed swoim biurkiem, patrzył na mnie uważnie niebieskimi oczami i słuchał: „Kapitan von Müllenheim melduje się celem pełnienia służby na okręcie”. „Dziękuję za meldunek i witam na pokładzie” — odpowiedział uśmiechając się przyjaźnie i podał mi rękę. „Uważam za swój cel” — powiedział — „przygotować ten piękny i silny okręt do wojny tak szybko jak jest to możliwe. Oczekuję od pana pełnej współpracy. Ponieważ jest pan wykształcony w dziedzinie kierowania artylerią ciężkiego kalibru, pana stanowisko bojowe na pokładzie będzie znajdowało się na rufowym stanowisku kierowania artylerią. Jednak to zadanie nie obciąży pana w pełni już teraz. Zdecydowałem, że ponieważ był pan już wcześniej adiutantem i ma pan za sobą interesujący pobyt w Londynie, zostanie teraz moim osobistym adiutantem”.

Byłem mile zaskoczony perspektywą pracy u boku dowódcy. Lindemann kontynuował tymczasem: „Wystarczy na to przedpołudnie każdego dnia. Popołudniami jest pan już od zaraz do dyspozycji pierwszego oficera artylerii. On udzieli panu bliższych wskazówek. Ta regulacja będzie obowiązywała tak długo, aż utrzymanie gotowości bojowej okrętu będzie wymagało pańskiej całodniowej pracy. Jako adiutant będzie pan przede wszystkim opracowywał protokóły, czuwał nad wymianą pism i otrzymywał ode mnie rozkazy. Jeszcze jedno” — dodał Lindemann po krótkiej przerwie — „w przyszłości wolę słyszeć, jak o „Bismarcku” mówi się „on”, a nie „ona” (w języku niemieckim mówiąc o okrętach używa się formy żeńskiej). Tak wielki i potężny okręt może być tylko „nim”, a nie „nią”. W duchu postanowiłem sobie natychmiast respektować to życzenie i w przyszłości czyniłem to, mimo zdarzających się przejęzyczeń. Z szacunku dla pierwszego i jedynego dowódcy „Bismarcka” reguła ta będzie obowiązywała również w tej książce.

Potem Lindemann ponownie podał mi rękę, życzył mi wszystkiego dobrego i zakończył spotkanie. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi kajuty, poczułem pewność, że spotkałem wywierającą głębokie wrażenie osobowość, która swoje nowe zadania będzie wypełniała z niezwykłą inteligencją i koncentracją. Lindemanna cechował krótki i zwięzły sposób mówienia. Cieszyłem się, że wybrał mnie na swojego adiutanta. Jeśli stanowisko adiutanta było czymś szczególnym, to w tym konkretnym przypadku umożliwi mi ono pracę u boku tak wzorowego dowódcy.

WEJŚCIE DO SŁUŻBY PANCERNIKA „BISMARCK” SZKOLENIE I PRÓBY OKRĘTU

24 sierpnia 1940: dzień wejścia do służby pancernika „Bismarck.” Silny wiatr wiejący przy zachmurzonym niebie od wschodniego brzegu Łaby tworzył smugi piany na falach. Dął chłodno od rufy w stronę bakburty okrętu przycumowanego do nabrzeża wyposażeniowego stoczni Blohm & Voß. „Jeśli już oczekiwane słońce nie świeciło, to przynajmniej przy tym kierunku wiatru deszcz nie powinien przeszkodzić w zbliżającej się uroczystości” — powiedziałem sobie i była to jakaś pociecha. Podzielona na dywizjony załoga stała na pokładzie okrętu: granatowe mundury, służbowe czapki”, oficerowie i podoficerowie z pendentem i przy-pasanym kordzikiem, oficerowie ze srebrną szarfą — wszyscy ustawieni byli w 4 szeregach po obu stronach górnego pokładu, od przedniego pomostu do dziobówki. Oficerowie wyrównywali szeregi swoich ludzi do krawędzi zewnętrznych pokładu i meldowali o gotowości działów pierwszemu oficerowi, komandorowi porucznikowi Hansowi Oelsowi. Owi oficerowie sztabu znajdowali się w jednym szeregu tuż za wyłożonym na sterburtę sztormtrapem. Naprzeciwko niego stała pod bronią warta honorowa z trębaczem i werblistą. Na przednim pomoście czekał w pogotowiu pododdział orkiestry floty. Pod lufami rufowej wieży działowej zebrani byli przedstawiciele firmy Blohm & Voß — cywilny akcent w tym wojskowym obrazie.

Następnie pojawiła się biała motorówka o ostro zarysowanym kształcie, a z nią bandera i wimpel dowódcy.

„Załoga, baczność! Frontem na sterburtę!” — rozkazał pierwszy oficer, a trębacz zadął odpowiedni sygnał. Wszyscy patrzyli z napięciem, jak motorówka zwalnia i przybija do sztormtrapu. Warta honorowa zaprezentowała broń, zabrzmiał zwyczajowy świst trapowy. Dowódca wszedł na pokład. Oels zameldował: „Załoga do uroczystości pierwszego podniesienia bandery!” Krocząc przede mną i Oelsem, Lindemann przeszedł przed frontem pierwszego szeregu i wszedł na podest na przednim pomoście, aby przemówić do załogi. Warta honorowa przesunęła się w tym czasie do tyłu. Załoga tworzyła teraz 11 rzędów. Marynarze stali frontem do swojego dowódcy i drzewca flagsztoku na rufie okrętu. Dwóch matów stojących przy tym drzewcu trzymało naprężoną flaglinkę od bandery, co miało oznaczać, że bandera gotowa jest do podniesienia.

„Marynarze pancernika «Bismarck»!” — mówił Lindemann — „Nadszedł wytęskniony dzień rozpoczęcia służby naszego wspaniałego, wielkiego okrętu.” Zaapelował do załogi i każdego z osobna, aby w jak najkrótszym czasie zrobić z „Bismarcka” skuteczny instrument wojenny. Skierował słowa uznania do przedstawicieli firmy Blohm & Voß. Podziękował pracownikom stoczni za to, że pracując bez przerwy ukończyli swe dzieło jeszcze przed pierwotnie przewidzianym terminem. Mówił o obecnej historycznej godzinie, która wymaga rozwiązania kwestii losu narodu na drodze militarnej. Zacytował słowa księcia Otto von Bismarcka z jednego z jego przemówień w Reichstagu: „Polityki nie uprawia się z pomocą przemówień, świąt strzelniczych i piosenek. Robi się ją krwią i żelazem.” Lindemann wyraził pewność co do sukcesów „Bismarcka” w wypełnianiu zbliżających się zadań wojennych. Potem rozkazał: „Podnieść banderę i wimpel!” Zabrzmiał hymn państwowy, warta honorowa zaprezentowała broń. W tym momencie na drzewiec na rufie okrętu wzbiła się bandera, a na grotmaszt wimpel dowódcy. Obie flagi łopotały teraz na silnym wietrze. Kriegsmarine zyskała swój najnowszy okręt w postaci pancernika „Bismarck.”

Rzućmy teraz okiem na dane i wyposażenie okrętu.