Pałac szaleńców - James Dashner - ebook + książka

Pałac szaleńców ebook

James Dashner

2,9
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Newt przeszedł przez piekło ze swoimi przyjaciółmi.

Strefa. Labirynt. Pogorzelisko. Pomieszczenia DRESZCZU. Teraz jednak nosi brzemię, którym nie może podzielić się z Thomasem i innymi. Pożogę. Nie może znieść myśli, że jego przyjaciele będą patrzeć, jak poddaje się wirusowi, pogrążając w obłędzie.

Pozostawiając za sobą wiadomość, Newt opuszcza górolot, nim Streferzy powrócą z misji w Denver. Od tej chwili doświadcza koszmaru życia na ulicy, uciekając przed zarażonymi i ich prześladowcami, aż w końcu trafia do Pałacu Szaleńców – ostatniego miejsca zrzutu dla tych, których opuściła nadzieja. Chociaż sądził, że uciekł od przyjaciół, by ratować ich przed sobą, po drodze spotyka młodą matkę, Keishę i jej syna, Dantego, którzy ratują go w sposób, jakiego nigdy sobie nie wyobrażał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 148

Oceny
2,9 (19 ocen)
4
5
2
1
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
brbsmoking

Nie polecam

To nie "Pałac szaleńców" tylko zupełnie inna książka - "Procesy imperium" :/
90
CharlieTH

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ma szans że zapomnę o tej książce. Postać Newta jest moją ulubioną z całej serii- liczyłam że ta część pozwoli mi się z nim pożegnać na dobre. Niestety po jej skończeniu mam pustkę w głowie. Książka jest napisana w bardzo dobrym stylu, nie dopatrzyłam się żadnych nieścisłości w fabule. Możemy poznać historię Newta jego oczami i zobaczyć jak on się czuje podczas Pożogi. To jest naprawdę niesamowite i jednoczenie przykre że postać która moim zdaniem najbardziej zasługiwała na szczęśliwy koniec jej nie dostała.
10
Cahir2e

Dobrze spędzony czas

Mnie się podoba, fioletowy ,i szukanie celu w życiu fioletowy i coś dalej fioletowy fioletowy
10
VikiMay09

Nie polecam

To są "Procesy imperium" Swana, a nie "Pałac szaleńców" Dashnera
10
agisia

Nie polecam

To jest zupełnie inna książka!!!
10



Od Autora

Zawsze fascy­no­wały mnie wirusy i zarazy. Co to o mnie mówi? Nie jestem pewien. Jed­nak histo­rię naszego świata po brzegi wypeł­niają nisz­czy­ciel­skie okresy cho­rób, które zmio­tły z powierzchni ziemi ogromną część ludz­ko­ści. W życiu jest wiele prze­ra­ża­ją­cych rze­czy, wiele takich, które mogą zabić, lecz dla mnie oso­bi­ście śmierć z powodu mikro­sko­pij­nego intruza, któ­rego nie można się spo­dzie­wać… cóż, to budzi praw­dziwe prze­ra­że­nie.

Nie powinno więc dzi­wić, że wirus Pożoga sta­no­wił cen­tralny ele­ment serii Wię­zień Labi­ryntu. Byłem dosko­nale świa­domy faktu, że wątek ten poja­wiał się już do znu­dze­nia w wielu róż­nych odsło­nach – książ­kach, fil­mach i seria­lach tele­wi­zyj­nych – zanim o nim napi­sa­łem. To mnie jed­nak nie znie­chę­ciło. Chcia­łem użyć prze­ra­że­nia jako tła i dla­tego wyko­rzy­sta­łem to, co prze­raża mnie naj­bar­dziej, z pewną dozą sza­leń­stwa. Wirus, który ata­kuje twój mózg, powoli dopro­wa­dza do obłędu, odbiera wszel­kie cechy czło­wie­czeń­stwa, aż w końcu spra­wia, że sta­jesz się osza­lałą, bez­myślną bestią.

Same rado­sne rze­czy, wiem!

A teraz mamy nasz wła­sny wirus, sza­le­jący na całym świe­cie. Covid-19 to żadna Pożoga, a jed­nak przy­niósł rów­nie wielki strach i cier­pie­nie tym, któ­rzy zostali nim dotknięci. W chwili gdy to piszę, do opa­no­wa­nia go jest jesz­cze bar­dzo daleko. Jest prze­ra­ża­jący. Bole­sny. Miejmy nadzieję, że prę­dzej czy póź­niej zosta­nie poko­nany przez ludzi, któ­rzy jed­no­czą się, by go zwy­cię­żyć.

Powo­dem, dla któ­rego o tym wspo­mi­nam, jest to, że więk­sza część Pałacu Sza­leń­ców została napi­sana już po tym, jak koro­na­wi­rus zaczął masowo roz­prze­strze­niać się na kon­ty­nen­tach, nie oszczę­dza­jąc żad­nego zakątka ziemi, nie­ważne jak daleko by się znaj­do­wał. To było dziwne doświad­cze­nie. Dodało to głębi i pew­nego oso­bi­stego, moż­li­wego do zre­la­cjo­no­wa­nia stra­chu, któ­rego mogło bra­ko­wać we wcze­śniej­szych książ­kach. Przede wszyst­kim jed­nak wiem, że dotknął on wielu z moich czy­tel­ni­ków.

Dwa tysiące dwu­dzie­sty przy­niósł rów­nież wiele innych zma­gań, któ­rym musie­li­ście sta­wić czoło. Chcę tylko, byście wie­dzieli, że mi na Was zależy, bar­dzo mocno, i że moja wdzięcz­ność za Wasze wspar­cie i miłość do tej serii wykra­cza poza moje zdol­no­ści wypo­wie­dzi. A wiele rze­czy jest w opra­co­wa­niu, by w bar­dziej realny spo­sób oka­zać Wam, jak wielką wdzięcz­ność czu­łem do Was przez te wszyst­kie mie­siące i lata i jak bar­dzo pra­gnę Was słu­chać i się od Was uczyć.

Tę nowelę chcia­łem napi­sać już od dłuż­szego czasu, lecz dopiero w ostat­nim roku nabrała ona mocy. Opi­suje histo­rię Newta w cza­sie Leku na śmierć, w któ­rym nie do końca wiemy, co się z nim stało. Z pew­no­ścią nie o tym, co działo się w jego gło­wie. Cóż, zaraz się o tym prze­ko­na­cie. Jed­nak będzie to słodko-gorzka podróż, jestem tego pewien.

Jest ona dla Was. Wszyst­kie uzy­skane przeze mnie zyski – z każ­dej wer­sji i wydań w każ­dym języku – zostaną prze­ka­zane insty­tu­cjom cha­ry­ta­tyw­nym wybra­nym przez moich fanów w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. To pierw­szy, nie­wielki spo­sób na to, by Wam podzię­ko­wać, wydany w skrom­nej i schlud­nej for­mie, kiedy może­cie żyć, świę­to­wać i roz­pa­czać z New­tem po raz ostatni. Mam nadzieję, że czy­ta­nie sprawi Wam przy­jem­ność.

Część pierwsza

Witaj­cie w sąsiedz­twie

Rozdział pierwszy

Ruszyli.

Newt spoj­rzał przez pokryty sadzą bulaj góro­lotu, patrząc, jak jego przy­ja­ciele idą w stronę masyw­nych, impo­nu­ją­cych wrót zagra­dza­ją­cych jeden z nie­wielu wjaz­dów do Denver. Ogromny mur z cementu i stali ota­czał znisz­czone, choć nie zruj­no­wane wie­żowce mia­sta, z zale­d­wie kil­koma punk­tami kon­tro­l­nymi, z któ­rych zaraz mieli sko­rzy­stać jego przy­ja­ciele. A raczej spró­bo­wać z nich sko­rzy­stać. Patrząc na szare ściany oraz żela­zne nity, spo­iny i zawiasy wzmoc­nień, jakie zasto­so­wano na bra­mie, nie spo­sób było nie myśleć o Labi­ryn­cie, w któ­rym zaczął się cały ten obłęd. Dosłow­nie.

Jego przy­ja­ciele.

Tho­mas.

Minho.

Brenda.

Jorge.

Newt doświad­czył w życiu wiele bólu, zarówno wewnętrz­nego, jak i na zewnątrz, lecz poczuł, że w tej wła­śnie chwili – gdy patrzył, jak Tommy i pozo­stali opusz­czają go po raz ostatni – był on naj­gor­szy. Zamknął oczy, a smu­tek zaległ mu na sercu, cią­żąc niczym dzie­sięć Ból­do­żer­ców. Łzy wydo­stały się spod zaci­śnię­tych powiek i spły­nęły mu po twa­rzy. Oddech stał się krótki i ury­wany, a w piersi zapło­nął ból. Jakaś część niego pra­gnęła, by zmie­nił zda­nie, zaak­cep­to­wał nie­roz­ważne zachcianki miło­ści i przy­jaźni i otwo­rzył pochyły właz do góro­lotu, po czym pognał po jego krzy­wej ramie, dołą­czył do przy­ja­ciół i ich poszu­ki­wań Hansa, usu­nął implanty i zaak­cep­to­wał wszystko, cokol­wiek się potem zda­rzy.

Jed­nakże pod­jął już decy­zję, jak­kol­wiek słaba mogłaby się wyda­wać. Jeśli kie­dy­kol­wiek w życiu mógł zro­bić coś wła­ści­wego, coś, co było abso­lut­nie pozba­wione ego­izmu i dobre, to wła­śnie to. Oszczę­dzi ludziom w Denver swo­jej cho­roby, a przy­ja­cio­łom cier­pie­nia, gdy przy­glą­da­liby się, jak jej ulega.

Jego cho­roba.

Pożoga.

Nie­na­wi­dził jej. Nie­na­wi­dził ludzi sta­ra­ją­cych się wyna­leźć na nią lek. Nie­na­wi­dził tego, że nie był na nią odporny, i nie­na­wi­dził tego, że jego przy­ja­ciele byli. Wszystko to kłó­ciło się w nim, wal­czyło ze sobą i sza­lało. Wie­dział, że powoli traci rozum – a temu prze­zna­cze­niu, w przy­padku wirusa, nie­wielu mogło uciec. Doszedł już do punktu, w któ­rym nie wie­dział, czy może ufać samemu sobie, zarówno jeśli cho­dziło o myśli, jak i o uczu­cia. Taka okropna oko­licz­ność mogłaby dopro­wa­dzić czło­wieka do sza­leń­stwa, gdyby ten nie wyru­szył już w drogę do tego samot­nego celu. Lecz cho­ciaż wie­dział, że jest w nim jesz­cze odro­bina roz­sądku, musiał dzia­łać. Musiał się ruszyć, zanim wszyst­kie te czarne myśli wykoń­czą go szyb­ciej niż Pożoga.

Otwo­rzył oczy i otarł łzy. Tommy i pozo­stali już prze­szli przez punkt kon­tro­lny… a w każ­dym razie weszli w strefę testową.

Widok na to, co wyda­rzyło się póź­niej, prze­rwały mu zamy­ka­jące się wrota, co sta­no­wiło ostatni cios dla jego krwa­wią­cego serca. Odwró­cił się tyłem do okna i kilka razy ode­tchnął głę­boko, sta­ra­jąc się zdu­sić nie­po­kój, który zaczął zale­wać go niczym trzy­dzie­sto­me­trowa fala.

Dam radę, pomy­ślał. Dla nich.

Wstał i pobiegł do koi, któ­rej uży­wał pod­czas lotu z Ala­ski.

Cały swój nie­wielki doby­tek wrzu­cił do ple­caka, w tym tro­chę wody, jedze­nia i nóż, który ukradł Tho­ma­sowi, by go pamię­tać. Wtedy chwy­cił naj­waż­niej­sze przed­mioty – dzien­nik i dłu­go­pis zna­le­zione w jed­nej z sza­fek w góro­lo­cie. Kiedy odkrył nie­wielki notat­nik, był czy­sty, cho­ciaż nieco pod­nisz­czony, a jego białe strony trze­po­tały jak skrzy­dła ptaka, gdy go prze­kart­ko­wy­wał. Jakaś poprzed­nia dusza, lecąc bóg wie dokąd na tej meta­lo­wej pry­czy, pomy­ślała kie­dyś o spi­sa­niu histo­rii swo­jego życia, ale stchó­rzyła. Albo umarła. Newt w jed­nej chwili posta­no­wił zapi­sać w nim swoją wła­sną histo­rię, w tajem­nicy przed pozo­sta­łymi. Dla sie­bie samego. A być może kie­dyś dla innych.

Gdzieś spoza ścian statku dobiegł długi, ogłu­sza­jący dźwięk syreny alar­mo­wej. Newt drgnął i rzu­cił się na koję. Jego serce zało­mo­tało gwał­tow­nie, gdy pró­bo­wał odzy­skać orien­ta­cję. Pożoga spra­wiła, że stał się ner­wowy, że szybko wpa­dał w gniew… i że w każdy moż­liwy spo­sób zna­lazł się w abso­lut­nej roz­sypce. A miało być jesz­cze gorzej. W grun­cie rze­czy ta par­szywa rzecz wyra­biała nad­go­dziny w jego bied­nym mózgu. Głupi wirus. Żało­wał, że nie jest rze­czywistą osobą, bo z chę­cią zło­iłby mu zad.

Hałas ucichł po kilku sekun­dach, a po nim nastała mar­twa jak ciem­ność cisza. Dopiero w tej ciszy Newt zdał sobie sprawę, że tuż przed dźwię­kiem syreny alar­mo­wej usły­szał odgłosy wyda­wane przez poru­sza­ją­cych się na zewnątrz ludzi – cokol­wiek cha­otyczne i… dziwne. Popa­rzeńcy. Musieli znaj­do­wać się wszę­dzie poza murami mia­sta, tymi poza Gra­nicą, sta­ra­jąc się dostać do środka tylko i wyłącz­nie z powodu obłędu, który je do tego nakła­niał. Roz­pacz­li­wie pra­gnąc jedze­nia, niczym pry­mi­tywne zwie­rzęta, jakimi się stali.

Jakim on sam się sta­nie.

Ale miał plan, prawda? A nawet kilka róż­nych pla­nów, w zależ­no­ści od roz­woju wypad­ków. Jed­nak każdy z nich miał takie samo zakoń­cze­nie… pozo­sta­wała tylko kwe­stia spo­sobu, w jaki do niego dotrze. Wytrwa tak długo, jak tylko zdoła, by zapi­sać, co trzeba, w swoim dzien­niku. Było coś w tym nie­wiel­kim, pustym notat­niku. Dało mu to cel, jakąś iskrę i kurs, dzięki któ­rym ostat­nie dni jego życia miały nabrać zna­cze­nia. Jego pozo­sta­wiony na świe­cie ślad. Zapi­sze go z całą poczy­tal­no­ścią, jaką jesz­cze w sobie miał, zanim jego umysł ogar­nie sza­leń­stwo.

Nie wie­dział, co ozna­czał ten sygnał, kto go nadał albo dla­czego na zewnątrz nagle zapa­dła cisza. Nie chciał tego wie­dzieć. Jed­nak być może oczysz­czono dla niego drogę. Jedy­nym, co mu pozo­stało do zro­bie­nia, była kwe­stia tego, jak prze­ka­zać to Tho­ma­sowi i pozo­sta­łym. Może poda­ro­wać im zakoń­cze­nie. Już i tak napi­sał jedną przy­gnę­bia­jącą wia­do­mość do Tommy’ego… rów­nie dobrze może napi­sać kolejną.

Newt zde­cy­do­wał, że jego dzien­nik prze­żyje bez jed­nej kartki. Wyrwał ją i usiadł, by napi­sać wia­do­mość. Dłu­go­pis nie­mal już dotknął papieru, kiedy się zawa­hał, jak gdyby dosko­nale wie­dział, co chce napi­sać, lecz słowa ule­ciały mu z głowy niczym smuga dymu. Wes­tchnął i podra­pał się z iry­ta­cją. Nie mogąc się docze­kać, aż opu­ści góro­lot i odej­dzie – uty­ka­jąc czy nie uty­ka­jąc – nim cokol­wiek się zmieni, napi­sał kilka zdań, które po pro­stu wpa­dły mu do głowy.

Jakoś tu weszli. Zabie­rają mnie, bym miesz­kał z innymi Popa­rzeń­cami.

Tak będzie naj­le­piej. Dzięki, że byli­ście moimi przy­ja­ciółmi.

Żegnaj­cie.

Nie była to do końca prawda, ale pomy­ślał o wyciu syreny i całym poru­sze­niu na zewnątrz góro­lotu i doszedł do wnio­sku, że był wystar­cza­jąco bli­sko. Czy wia­do­mość była na tyle krótka i zdaw­kowa, by powstrzy­mać ich przed szu­ka­niem go? Żeby dotarło do ich twar­dych głów, że nie ma dla niego nadziei i że będzie tylko wcho­dził im w drogę? Że nie chciał, by patrzyli, jak zmie­nia się w osza­lałą, wście­kłą i kani­ba­li­styczną wer­sję daw­nego czło­wieka?

To nie miało zna­cze­nia. Naj­mniej­szego. Odej­dzie stąd, tak czy ina­czej.

By dać przy­ja­cio­łom jak naj­więk­szą szansę na suk­ces i zapew­nić jedną prze­szkodę mniej.

Jed­nego mniej Newta.

Rozdział drugi

Na uli­cach pano­wał chaos, ogromna masa nie­po­rządku, któ­rym ktoś jakby potrzą­snął jak kośćmi i roz­rzu­cił po ziemi.

Nie to jed­nak było naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące. Naj­gor­sze było to, że wyglą­dało cał­kiem nor­mal­nie – jakby świat dążył do tej chwili od dnia, w któ­rym osty­gła jego ska­li­sta powłoka, a oce­any prze­stały wrzeć.

Pozo­sta­ło­ści przed­mieść leżały w poroz­rzu­ca­nych i bez­war­to­ścio­wych ruinach. Okna w budyn­kach i mniej­szych domach były powy­bi­jane, a farba łusz­czyła się ze ścian. Wszę­dzie leżały śmieci, roz­rzu­cone dookoła niczym postrzę­pione frag­menty roz­dar­tego nieba, jak i wszel­kiego rodzaju zde­ze­lo­wane, brudne i spa­lone pojazdy. Drzewa i rośliny wyra­stały w miej­scach, w któ­rych nie powinny. A naj­gorsi ze wszyst­kiego byli Popa­rzeńcy, powoli łażący po uli­cach, podwó­rzach i pod­jaz­dach, jak kupcy mający za moment otwo­rzyć ogromne zimowe tar­go­wi­sko: Wszystko za pół ceny!

Dawna rana Newta dawała o sobie znać, przez co uty­kał bar­dziej niż zazwy­czaj. Chwiej­nie pod­szedł do rogu ulicy i usiadł ciężko, opie­ra­jąc się ple­cami o powa­lony słup, któ­rego pier­wotne prze­zna­cze­nie na zawsze miało pozo­stać tajem­nicą. W naj­dziw­niej­szy i najbar­dziej przy­pad­kowy spo­sób wyra­że­nie zimowe tar­go­wi­sko wstrzą­snęło nim. Nie do końca rozu­miał dla­czego. Cho­ciaż pamięć usu­nięto mu dawno temu, coś takiego zawsze wyda­wało mu się dziwne. Zarówno on, jak i pozo­stali przy­po­mi­nali sobie wiele rze­czy ze świata, któ­rego ni­gdy nie widzieli ani któ­rego nie doświad­czyli – samo­loty, piłkę nożną, kró­lów i kró­lowe, tele­wi­zję. Zatar­cie przy­po­mi­nało bar­dziej maleńką maszynę, prze­dzie­ra­jącą się przez ich mózgi i wyci­na­jącą kon­kretne wspo­mnie­nia, które ich ukształ­to­wały.

Jed­nakże z jakie­goś powodu to kon­kretne zimowe tar­go­wi­sko – ta dziwna myśl, która nasu­nęła mu się, gdy dumał nad ota­cza­ją­cymi go apo­ka­lip­tycz­nymi sce­nami – była inna. Nie cho­dziło o pozo­sta­łość po sta­rym świe­cie, którą znał jedy­nie przez sko­ja­rze­nia słowne lub powszechną wie­dzę. Nie. To…

Niech to dia­bli, pomy­ślał. To było praw­dziwe wspo­mnie­nie.

Rozej­rzał się, pró­bu­jąc sobie wszystko poukła­dać, zoba­czył Popa­rzeń­ców w róż­nych sta­diach cho­roby, włó­czą­cych się po uli­cach, par­kin­gach i zagra­co­nych podwó­rzach. Mógł jedy­nie zakła­dać, że ci ludzie zostali zara­żeni, każdy z nich, bez względu na swoje dzia­ła­nia czy zwy­czaje… Bo ina­czej dla­czego by tutaj byli, w taki spo­sób, na otwar­tej prze­strzeni? Nie­któ­rzy zacho­wali jesz­cze świa­do­mość i natu­ralne ruchy, tak jak on, na wcze­snym eta­pie infek­cji, a ich umy­sły w więk­szo­ści były spójne. Jakaś rodzina sie­działa na uschnię­tym traw­niku, jedząc zdo­byte gdzieś jedze­nie. Matka dla ochrony trzy­mała pod ręką strzelbę. W innym miej­scu kobieta, obej­mu­jąc się ramio­nami, opie­rała się o ścianę. Pła­kała, a z jej oczu wyzie­rała roz­pacz na oko­licz­no­ści, w jakich się zna­la­zła, lecz nie sza­leń­stwo… jesz­cze nie. Ludzie roz­ma­wiali cicho w nie­wiel­kich grup­kach, obser­wu­jąc ota­cza­jący ich chaos, praw­do­po­dob­nie sta­ra­jąc się wymy­ślić plan na życie, w któ­rym nie było już roz­wią­za­nia, jakiego kto­kol­wiek by pra­gnął.

Pozo­stali w oko­licy znaj­do­wali się pomię­dzy pierw­szym i ostat­nim sta­dium, dzia­ła­jąc nie­obli­czal­nie i agre­syw­nie, z nie­pew­no­ścią lub smut­kiem. Patrzył, jak jakiś męż­czy­zna zde­cy­do­wa­nym kro­kiem prze­cho­dzi przez skrzy­żo­wa­nie, pro­wa­dząc za rękę córkę – wyglą­dali, jakby się wybie­rali do parku lub do sklepu ze sło­dy­czami. Jed­nakże na środku ulicy nagle się zatrzy­mał, puścił rękę dziew­czynki, spoj­rzał na nią, jakby była dla niego kimś obcym, po czym zawył i zaczął pła­kać jak dziecko. Newt zoba­czył kobietę z bana­nem – skąd wytrza­snęła tego cho­ler­nego banana? – która w poło­wie jedze­nia nagle rzu­ciła owoc na zie­mię i zaczęła go dep­tać, jakby to był szczur, który mógłby pod­gry­zać jej dziecko w wózku.

Byli też oczy­wi­ście ci, któ­rzy bez wąt­pie­nia prze­kro­czyli już Gra­nicę, tę nie­okre­śloną linię, która odróż­niała ludzi od zwie­rząt… od bestii. Dziew­czyna, nie star­sza niż pięt­na­ście lub szes­na­ście lat, leżała na ple­cach na środku drogi, mam­ro­cząc coś nie­zro­zu­mia­łego i gry­ząc wła­sne palce na tyle mocno, że krew kapała jej na twarz. Chi­cho­tała przy każ­dej nowej spa­da­ją­cej kro­pli. Nie­da­leko niej jakiś męż­czy­zna kucał nad kawał­kiem cze­goś, co wyglą­dało na suro­wego, bla­do­ró­żo­wego kur­czaka. Nie jadł go, jesz­cze nie, lecz jego roz­bie­gany wzrok ner­wowo lustro­wał oto­cze­nie, by zdą­żył zaata­ko­wać każ­dego, kto odwa­żyłby się zabrać mu mięso. Na tej samej ulicy, nieco dalej, Popa­rzeńcy wal­czyli ze sobą niczym stado wil­ków, gry­ząc, dra­piąc i szar­piąc się nawza­jem, jak gdyby znaj­do­wali się na are­nie gla­dia­to­rów i tylko jed­nemu z nich wolno było odejść stam­tąd żywemu.

Newt popa­trzył na chod­nik. Zdjął ple­cak z ramion i przy­ci­snął go do sie­bie, czu­jąc twardą obu­dowę elek­tro­mio­ta­cza, który ukradł z maga­zynu broni Jor­gego w góro­lo­cie. Nie wie­dział, ile wytrzyma zależny od łado­wa­nia pro­jek­tor z elek­trycz­nym włącz­ni­kiem, ale pomy­ślał, że nie zaszko­dzi go mieć. Nóż spo­czy­wał w kie­szeni jego jean­sów, zło­żony i cał­kiem przy­datny, jeśli kie­dy­kol­wiek doszłoby do walki wręcz.

Ale wła­śnie o to cho­dziło. Tak jak myślał wcze­śniej, wszystko wokół niego stało się pew­nego rodzaju „nową nor­mal­no­ścią” i za nic w świe­cie nie potra­fił pojąć, dla­czego nie był prze­ra­żony. Nie czuł żad­nego stra­chu, żad­nego lęku, stresu ani wewnętrz­nej potrzeby, by ucie­kać, ucie­kać, ucie­kać. Ile razy od ucieczki z Labi­ryntu natknął się na Popa­rzeń­ców? Ile razy omal nie naro­bił w gacie z prze­ra­że­nia? Być może cho­dziło o to, że był teraz jed­nym z nich, szybko osią­ga­jąc ich poziom sza­leń­stwa, które roz­wie­wało jego strach. A może to sam obłęd nisz­czył jego naj­bar­dziej czło­wie­cze instynkty.

I o co cho­dziło z tym całym zimo­wym tar­go­wi­skiem? Czy Pożoga w końcu wypusz­czała go z kur­czo­wego uści­sku Zatar­cia, któ­remu pod­dał go DRESZCZ? Czy to mogło być jego osta­tecz­nym bile­tem za Gra­nicą? Zdą­żył już poczuć naj­do­tkliw­szą i naj­bar­dziej dogłębną roz­pacz, jaką kie­dy­kol­wiek czuł w życiu, gdy porzu­cił przy­ja­ciół. Jeśli wspo­mnie­nia jego wcze­śniej­szego życia, jego rodziny, zaczy­nały bez­li­to­śnie go ata­ko­wać, nie miał poję­cia, jak zdoła je znieść.

Dud­niący odgłos sil­ni­ków łaska­wie wyrwał go z tych dołu­ją­cych myśli. Zza zakrętu drogi wylo­to­wej z mia­sta wyje­chały trzy cię­ża­rówki, cho­ciaż okre­śle­nie „cię­ża­rówka” miało się do nich tak, jakby tygrysa nazwać kotem. Pojazdy były ogromne, dłu­gie na dwa­na­ście do pięt­na­stu metrów, a sze­ro­kie i wyso­kie na połowę tej wiel­ko­ści. Były mocno uzbro­jone, z przy­ciem­nio­nymi oknami, które prze­sła­niały kraty dla ochrony przed ata­kami. Ich opony były wyż­sze od samego Newta, który wpa­try­wał się w nie z oszo­ło­mie­niem, zasta­na­wia­jąc się, czego to zaraz sta­nie się świad­kiem.

Dźwięk syreny roz­legł się z trzech pojaz­dów naraz – ogłu­sza­jący niczym grzmot, od któ­rego omal nie popę­kały mu bębenki. Wła­śnie ten alarm sły­szał we wnę­trzu góro­lotu. Nie­któ­rzy Popa­rzeńcy ucie­kli na widok zbli­ża­ją­cych się potwo­rów, wciąż jesz­cze na tyle inte­li­gentni, by koja­rzyć, że na hory­zon­cie poja­wiło się nie­bez­pie­czeń­stwo. Jed­nak więk­szość z nich była nie­świa­doma i wyglą­dała mniej wię­cej jak Newt – na zacie­ka­wio­nych jak nie­mowlę, które po raz pierw­szy w życiu widzi świa­tło i sły­szy różne dźwięki. On sam miał tę prze­wagę, że sie­dział dość daleko, a od nowo przy­by­łych dzie­liła go horda zara­żo­nych. Czu­jąc się bez­piecz­nie w naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym miej­scu, Newt obser­wo­wał roz­wój wyda­rzeń… cho­ciaż roz­piął zamek ple­caka i poło­żył dłoń na chłod­nej meta­lo­wej powierzchni skra­dzio­nego elek­tro­mio­ta­cza.

Cię­ża­rówki się zatrzy­mały, a potężny alarm syreny zaczął cich­nąć. Z kabin wyska­ki­wali męż­czyźni i kobiety, ubrani od stóp do głów w czerń i sza­rość, nie­któ­rzy z nacią­gnię­tymi na torsy czer­wo­nymi koszu­lami, pan­ce­rzami na pier­siach i gło­wami osło­nię­tymi czar­nymi, lśnią­cymi jak szkło heł­mami. Wszy­scy trzy­mali w rękach długą broń, przy któ­rej jego elek­tro­mio­tacz wyglą­dał jak zabawka. Przy­naj­mniej tuzin z tych żoł­nie­rzy otwo­rzył ogień, celu­jąc we wszystko, co się ruszało. Newt nie miał zie­lo­nego poję­cia o broni, któ­rej uży­wali, lecz bły­ski z luf i huk wystrza­łów przy­wio­dły mu na myśl Patel­niaka, gdy ten ude­rzał kijem o wypa­czony kawa­łek metalu, który zna­leźli gdzieś w dol­nych czę­ściach Strefy, by prze­ka­zać ludziom, że jego ostatni, naj­wspa­nial­szy posi­łek jest gotów do spo­ży­cia. Wyda­wał on dud­niący, rezo­nu­jący dźwięk, od któ­rego aż wibro­wały mu kości.

Żoł­nie­rze nie zabi­jali Popa­rzeń­ców. Jedy­nie ich ogłu­szali, wywo­łu­jąc cza­sowy para­liż. Wielu z zara­żo­nych krzy­czało lub wyło po tym, jak upa­dli na zie­mię, nie prze­sta­jąc nawet wtedy, gdy żoł­nie­rze zaczy­nali ich wlec w stronę ogrom­nych drzwi na tyłach cię­ża­ró­wek. Ktoś je otwo­rzył w cza­sie, gdy Newt przy­glą­dał się sztur­mowi. Za nimi znaj­do­wała się duża klatka dla poj­ma­nych. Żoł­nie­rze musieli zjeść dużo mięsa i wypić dużo mleka, gdyż pod­no­sili Popa­rzeń­ców i wrzu­cali je w ciemną cze­luść cię­ża­rówki, jakby to były zale­d­wie kostki siana.

– Co ty, do dia­bła, robisz?

Czyjś pełen napię­cia głos roz­legł się tuż za New­tem, na co krzyk­nął tak gło­śno, że był pewien, iż żoł­nie­rze prze­rwą to, co do tej pory robili, i go zaata­kują. Odwró­cił się gwał­tow­nie i zoba­czył kuca­jącą obok niego osło­niętą przez prze­wró­cony słup kobietę z małym dziec­kiem w ramio­nach. Chłop­cem, może trzy­let­nim.

Serce Newta zabiło gwał­tow­nie na dźwięk jej głosu. To pierw­szy raz, kiedy coś go prze­stra­szyło, odkąd wyszedł na zewnątrz, pomimo wszel­kich roz­gry­wa­ją­cych się wokół niego hor­ro­rów. Nie potra­fił zna­leźć słów, by jej odpo­wie­dzieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki