Ostatnia granica - MacLean, Alistair - ebook

Ostatnia granica ebook

MacLean, Alistair

4,2

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Głównym bohaterem tej sensacyjnej powieści Alistaira MacLeana jest Michael Reynolds - komandos, którego zadaniem jest uwolnienie z rąk węgierskich służb bezpieczeństwa AVO profesora Harolda Jenningsa. Jednym z problemów jest to, że naukowiec... nie chce być uwolniony.

ISBN 838508519X

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (11 ocen)
6
3
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zbych012

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła i styl mistrzowski, nie można się oderwać od czytania
00

Popularność




 Alistair MacLean

OSTATNIA GRANICA

Przełożyli

Blanka Kuczborska i J. T. Mirkowicz

Wydawnictwo „GiG” R. Ginalski i S-KA

Warszawa 1991 

Tytuł oryginału The Last Frontier

Copyright © Devoran Trustees Ltd., 1959 ,

Redaktor merytoryczny

Krystyna Koziorowska

Projekt okładki

Edward Karowicz

Ilustracja

Antoni Chodorowski

Skład i łamanie

Studio Q

For the Polish edition Copyright © 1991

by Wydawnictwo ,,GiG” R. Ginalski i S - KA

For the cover art

Copyright ©1991

by Edward Karowicz

Wydanie I

ISBN 83 85085-19-X

Wydawnictwo GiG, R. Ginalski i S - KA

Warszawa 1991

ark. wyd. 13, ark. druk. 9,5

Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca

w Krakowie, ul. Wadowicka 8 zam. 2829/91

 Rozdział pierwszy

Wiał silny północny wiatr i nocne powietrze przejmowało chłodem do szpiku kości. Na białej, śnieżnej pustyni nie było śladu życia. Pod zimnym światłem gwiazd puste, skute mrozem pole ciągnęło się nieruchome i martwe jak okiem sięgnąć, aż po majaczący w dali horyzont. Nad wszystkim wisiała grobowa cisza.

Ale ta pustka, o czym Reynolds wiedział, była pozorna. Podobnie jak brak życia i cisza. Tylko śnieg istniał naprawdę. Śnieg, i ten dojmujący, siarczysty mróz, który spowijał go od stóp do głów lodowym całunem, wywołując gwałtowne, niekontrolowane dreszcze, niczym u człowieka chorego na malarię. Również senność, która zaczynała go ogarniać, mogła być pozorna. Reynolds wiedział jednak, że jest prawdziwa i aż za dobrze rozumiał, co oznacza. Świadomie, z determinacją stłumił w sobie myśli o mrozie, śniegu i śnie, koncentrując całą uwagę na tym, jak wydobyć się z opresji.

Powoli, z wysiłkiem, starając się nie robić żadnego zbędnego ruchu ani hałasu, wsunął skostniałą dłoń pod połę płaszcza, wysupłał chusteczkę z kieszonki garnituru, zmiął ją w kulkę i włożył w usta. Knebel z chusteczki powinien zmniejszyć widoczną na mrozie kondensację pary z oddechu i stłumić odgłos szczękania zębami, a jedno i drugie mogło go przecież zdradzić. Odwrócił się ostrożnie w głębokim, zasypanym śniegiem rowie przydrożnym, do którego wpadł, i wyciągnął dłoń - teraz malowniczo ucętkowaną mrozem w białosine plamy - szukając kapelusza, który zgubił, gdy zawadził o niską gałąź stojącego opodal drzewa. Znalazł go i powoli przyciągnął do siebie. Najdokładniej, jak tylko pozwoliły mu na to zziębnięte i niemal bez czucia palce, pokrył wierzch i rondo grubą warstwą śniegu, wepchnął kapelusz głęboko na widoczne z daleka ciemne włosy, i groteskowo wolnym ruchem uniósł głowę i ramiona, wysuwając najpierw kapelusz a potem oczy nad brzeg rowu.

Mimo gwałtownych dreszczy jego ciało było napięte jak struna, kiedy z mdlącym uczuciem strachu czekał na okrzyk rozpoznania, strzał lub głuchy szczęk niosący ze sobą nicość z chwilą, gdy kula sięgnie wystawionej na cel głowy. Ale żaden okrzyk ani strzał nie nastąpiły, co tylko jeszcze wzmogło jego czujność. Dalsza szybka lustracja horyzontu potwierdziła jednak, że w pobliżu nie ma żywej duszy.

Poruszając się nadal wolno i ostrożnie, ale wypuściwszy długo wstrzymywany oddech, Reynolds uniósł się na kolana. Wciąż trząsł się z zimna, lecz już tego nie czuł, a senność przeszła mu jak ręką odjął. Jeszcze raz przeczesał wzrokiem cały widnokrąg, teraz powoli i dokładnie, aby nic nie uszło jego bacznym oczom, i jeszcze raz odpowiedź była taka sama. Ani śladu żywej duszy. Nie było widać nikogo i niczego oprócz zimnego migotania gwiazd na czarnym nieboskłonie, płaskiego białego pola, kilku rozrzuconych grupek drzew i krętej drogi obok, zrytej kołami ciężarówek.

Reynolds opuścił się znów do dołu, który upadając zrobił w zasypanym śniegiem rowie. Musiał chwilę odpocząć. Musiał dać sobie chwilę czasu, żeby złapać oddech, pozwolić ściśniętym płucom zaczerpnąć raz i drugi powietrza: zaledwie dziesięć minut minęło odkąd patrol drogowy zatrzymał ciężarówkę, do której się wkradł, i był zmuszony z pistoletem w garści stoczyć krótką, gwałtowną bójkę z dwoma nic nie podejrzewającymi milicjantami, przeszukującymi tył wozu, a potem salwować się ucieczką za opatrznościowy zakręt na drodze i biec, póki starczyło mu sił, aż do kępy drzew, gdzie leżał teraz ledwo żywy z wyczerpania. Potrzebował też czasu, żeby zastanowić się, dlaczego milicja tak łatwo zrezygnowała z pościgu - przecież zdawali sobie sprawę, że będzie musiał trzymać się szosy: zejście z niej w dziewiczą biel ciągnącą się po obu stronach skazałoby go nie tylko na powolne brodzenie w głębokim śniegu, ale i na błyskawiczne odkrycie po świeżych śladach tak dobrze widocznych tej gwiaździstej nocy. Przede wszystkim jednak potrzebował czasu, żeby obmyśleć, co dalej.

Było to typowe dla Michaela Reynoldsa, że nie zaprzątał sobie głowy obwinianiem się czy zastanawianiem, co by było, gdyby wybrał inną drogę działania. Przeszedł twardą szkołę, w której nie było miejsca na takie luksusy jak oskarżanie się o błędne decyzje, na bezużyteczne wyrzuty, daremne żale i inne niekonstruktywne spekulacje i emocje, które mogłyby przyczynić się do osłabienia gotowości bojowej. Poświęcił wszystkiego może pięć sekund na rozpatrywanie ostatnich dwunastu godzin, a potem odsunął to od siebie na zawsze. Po raz drugi postąpiłby tak samo. Miał wszelkie powody wierzyć swojemu informatorowi w Wiedniu, że podróż samolotem do Budapesztu była na razie niemożliwa - w ciągu dni poprzedzających Międzynarodowy Kongres Naukowy na lotnisku podjęto szczególnie rygorystyczne środki ostrożności. To samo dotyczyło wszystkich głównych stacji kolejowych, a dalekobieżne pociągi pasażerskie były przeczesywane przez służbę bezpieczeństwa. Pozostawała więc tylko szosa: najpierw nielegalne przejście przez granicę - niewielki wyczyn, jeśli się miało fachową pomoc, a Reynolds taką miał - a potem jazda na gapę jakąś ciężarówką zmierzającą w kierunku wschodnim. Ten sam informator nadmienił, że na przedmieściach Budapesztu będą z pewnością rozstawione patrole drogowe i Reynolds się z tym liczył, co jednak zaskoczyło go zupełnie i przed czym nikt go nie przestrzegł, to blokada za Komaromem, kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Po prostu jedna z tych rzeczy, która mogła przydarzyć się każdemu, a przydarzyła się właśnie jemu. Reynolds wzruszył ramionami i przeszłość przestała istnieć.

To również było dla niego typowe - a może raczej typowe dla surowych reguł wpajanych mu podczas długiego szkolenia - że jego myśli o przyszłym działaniu były ściśle ukierunkowane, biegnące jednym wytyczonym torem, zmierzającym do osiągnięcia określonego celu. Przy czym znów odczucia emocjonalne, które normalnie towarzyszą rozważaniom o perspektywach sukcesu lub tragicznych następstwach porażki, nie grały roli w jego błyskawicznych kalkulacjach, kiedy leżał w ściętym mrozem śniegu łamiąc sobie głowę nad tym, co robić i oceniając swoje szanse z chłodnym i bezstronnym obiektywizmem. ’’Liczy się tylko powierzone zadanie” powtarzał setki razy pułkownik. ’’Twój sukces lub porażka mogą być niezwykle ważne dla innych, ale dla ciebie nie powinny mieć najmniejszego znaczenia. Dla ciebie, Reynolds, konsekwencje twoich czynów nie istnieją i nigdy nie mogą zaistnieć, a to z dwóch powodów: myślenie o nich burzy równowagę i zakłóca osąd, to raz, a dwa każda sekunda zmarnowana na jałowe rozważania w tych destrukcyjnych kategoriach powinna zamiast tego być zużyta na wypracowanie sposobu, jak się wywiązać z powierzonego zadania.”

Powierzone zadanie. To i nic więcej. Mimo woli Reynolds wykrzywił się z goryczą, leżąc w rowie i czekając, aż oddech wróci mu do normy. Nigdy nie miał więcej niż jedną szansę na sto, a teraz te proporcje przedstawiały się wielokrotnie gorzej. Ale to nic nie zmieniało: musi dotrzeć do Jenningsa i wyciągnąć go stąd wraz z jego bezcenną wiedzą - tylko to było ważne. A jeśli on, Reynolds, wpadnie, to po prostu wpadnie, i tyle. Może nawet wpaść tej nocy, pierwszego dnia swojej misji po półtorarocznym specjalistycznym szkoleniu, surowym i bezwzględnym, ukierunkowanym na osiągnięcie jednego celu - to nie robiło żadnej różnicy.

Reynolds był nadzwyczaj sprawny fizycznie - jak wszyscy ludzie pułkownika, ludzie do specjalnych poruczeń - i jego oddech już się niemal uspokoił. Milicjantów uczestniczących w blokadzie drogowej musiało być co najmniej kilku, gdyż biorąc biegiem zakręt, kątem oka dojrzał parę sylwetek wysypujących się z baraku. Trudno, będzie musiał zaryzykować: nic innego mu nie pozostawało. Może zatrzymywali ciężarówki tylko w poszukiwaniu kontrabandy i nie obchodził ich przerażony pasażer na gapę umykający w noc - chociaż zapewne ci dwaj, których pozostawił jęczących na śniegu, mogą być zainteresowani pogonią z bardziej osobistych względów. Tak czy owak nie mógł tu leżeć bez końca, czekając aż zamarznie lub zostanie dostrzeżony przez jakiegoś bystrookiego kierowcę.

Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał pokonać drogę do Budapesztu pieszo, w każdym razie pierwszy odcinek.

Jakieś pięć, sześć kilometrów przebrnie w śniegu po polach i dopiero potem wyjdzie na szosę - musi oddalić się od blokady, zanim znów spróbuje znaleźć jakiś samochód. Droga na wschód przed blokadą skręcała w lewo i jemu też byłoby łatwiej iść na lewo, na skróty, ścinając zakręt, ale z tamtej strony, czyli na północy, płynął w pobliżu Dunaj i Reynolds nie miał najmniejszej ochoty znaleźć się w potrzasku na wąskim pasie ziemi między rzeką a szosą. Nie było rady, musiał iść w bezpiecznej odległości wzdłuż szosy, a podczas tak jasnej nocy, bezpieczna odległość oznaczała całkiem spory dystans. Ten marsz okrężną drogą mógł zająć mu godziny.

Szczękając gwałtownie zębami - wyjął chusteczkę z ust, żeby wciągnąć głęboko powietrza, którego domagały się jego płuca - przemarznięty do kości, bez czucia w rękach i nogach, wstał niepewnie i zaczął strząsać z siebie zamarznięty śnieg, patrząc na drogę w kierunku blokady. Sekundę później leżał już twarzą do ziemi płasko w rowie, z sercem walącym jak oszalałe, i rozpaczliwie usiłował wyjąć prawą ręką pistolet z kieszeni płaszcza, gdzie wetknął go po bójce z milicjantami.

Zrozumiał teraz, dlaczego nie było im spieszno - mogli sobie pozwolić na stratę czasu Nie potrafił jednak zrozumieć własnej głupoty, która kazała mu wierzyć, że może go zdradzić jedynie nieostrożny gest lub głośniejszy dźwięk. Zapomniał, że istnieje coś takiego jak zapach - zapomniał o psach. Mimo nocy nie było żadnych wątpliwości co do rasy węszącego pilnie wzdłuż szosy zwierzęcia: ogar daje się łatwo rozpoznać nawet w nikłym świetle.

Usłyszawszy nagły okrzyk jednego z mężczyzn i podniecony gwar głosów, Reynolds zerwał się na nogi i w trzech skokach dopadł kępy drzew: trudno było się spodziewać, że go nie wypatrzą na tej wielkiej białej przestrzeni. On sam kątem oka zdążył jeszcze dojrzeć czterech mężczyzn z psami na smyczy: pozostałe trzy psy były innej rasy, tego był pewien.

Schował się za pień drzewa, którego gałęzi zawdzięczał swoje krótkie i zdradzieckie schronienie, wyjął pistolet z kieszeni i przyjrzał mu się uważnie. Zrobiona na specjalne zamówienie, pięknie wykonana belgijka kaliber 6.35, precyzyjna i śmiertelna broń, z której mógł trafić do celu mniejszego niż ludzka dłoń, z odległości dwudziestu kroków, dziesięć razy na dziesięć. Zdawał sobie jednak sprawę, że teraz będzie miał trudności z trafieniem w człowieka z połowy tego dystansu, gdyż jego przemarznięte i trzęsące się ręce nie były w stanie podporządkować się dyrektywom płynącym z mózgu. Wiedziony szóstym zmysłem podniósł pistolet do oczu i usta mu się zacisnęły: nawet w bladym świetle gwiazd widać było, że lufa zatkana jest zamarzniętym śniegiem.

Zdjął kapelusz i trzymając go za rondo na wysokości ramienia wysunął nieco spoza drzewa, poczekał parę sekund, potem przykucnął i wyjrzał ostrożnie z drugiej strony pnia. Czterech mężczyzn było już w odległości najwyżej pięćdziesięciu kroków, szli zwartym szeregiem, ramię w ramię, trzymając na smyczach wyrywające się psy. Reynolds wyprostował się, wyjął z wewnętrznej kieszeni długopis i szybko, ale bez paniki, zaczął wydłubywać z lufy pistoletu śnieg. Ale odrętwiałe ręce zawiodły go i kiedy długopis wyślizgnął mu się z zesztywniałych palców, znikając czubkiem w wysokiej zaspie, wiedział, że nie ma go co szukać, że już i tak za późno.

Słyszał skrzypienie podkutych butów na twardo ubitej nawierzchni drogi. Trzydzieści kroków, może nawet mniej. Zacisnął zsiniały, skostniały palec na spuście, przylegając wnętrzem nadgarstka do twardej, szorstkiej kory, gotów wysunąć lufę zza drzewa - musiał z całej siły przyciskać dłoń do pnia, żeby opanować jej drżenie - a lewą ręką sięgnął do pasa po nóż sprężynowy. Pistolet był przeznaczony dla mężczyzn, nóż dla psów, szanse były więc wyrównane, gdyż milicjanci zbliżali się do niego idąc ławą przez całą szerokość szosy, z karabinami dyndającymi na ramionach - niewprawni amatorzy, nie mający pojęcia ani o walce, ani o śmierci. Albo raczej szanse byłyby prawie równe, gdyby nie pistolet: pierwszy strzał mógł oczyścić zatkaną lufę, a mógł też urwać Reynoldsowi dłoń. Per saldo więc jego szanse przedstawiały się o niebo gorzej, ale misja taka jak ta w ogóle nie dawała mu wielkich szans.

Niemniej wciąż miał przed sobą określone zadanie i to usprawiedliwiało wszelkie działania oprócz czysto samobójczych.

Nóż sprężynowy szczęknął głośno i wysunęło się długie na dwanaście centymetrów, dwustronne stalowe ostrze, które błysnęło złowrogo w świetle gwiazd, gdy Reynolds wychylił się zza pnia wymierzając pistolet w najbliższego milicjanta. Palec zacisnął mu się na spuście, znieruchomiał, rozluźnił się i w chwilę potem Reynolds cofnął się za drzewo. Jego rękę znów opanowało niepohamowane drżenie, w ustach poczuł naglą suchość: dopiero teraz poznał rasę pozostałych trzech psów.

Z niewyszkolonymi wiejskimi milicjantami, choćby i uzbrojonymi, miał szansę sobie poradzić, z ogarem również, ale tylko szaleniec mógłby się targnąć na walkę z trzema wytresowanymi dobermanami, najzacieklejszymi i najgroźniejszymi psami na świecie. Szybkie jak wilki, silne jak owczarki alzackie, nieustraszone i bezwzględne, dobermany dawały się zwyciężyć jedynie śmierci. Reynolds nawet się nie zawahał. Ryzyko, które chciał podjąć, już nie było ryzykiem, ale stuprocentowym samobójstwem. Nadal najważniejsze było zadanie, jakie miał wykonać. Pozostając przy życiu, choćby jako więzień, mógł żywić iskierkę nadziei - jeśli da sobie rozszarpać gardło przez dobermana, ani Jennings, ani jego sekrety nigdy nie wrócą do rodzinnego kraju.

Reynolds oparł czubek noża o drzewo, wcisnął ostrze z powrotem, schował nóż do skórzanej pochwy i położył na głowie pod kapeluszem. Sekundę później rzucił pistolet do stóp zaskoczonych milicjantów i wyszedł na drogę i światło gwiazd z rękami wysoko podniesionymi do góry.

Po dwudziestu minutach doszli do milicyjnego baraku. Zarówno aresztowanie jak i długi marsz na mrozie przebiegły bez żadnych incydentów. Reynolds spodziewał się w najlepszym razie brutalnej szarpaniny, a w najgorszym ciężkiego poturbowania kolbami karabinów i podkutymi butami, ale milicjanci byli spokojni, niemal uprzejmi i nie okazywali gniewu ani wrogości, nawet ten z wielkim siniakiem na twarzy, już podpuchniętej po wcześniej zadanym ciosie pistoletem Reynoldsa. Oprócz pobieżnego przeszukania, czy nie ma przy sobie innej broni, nie napastowali go więcej, nie zadawali żadnych pytań ani nie żądali okazania dokumentów. Ta powściągliwość skonsternowała Reynoldsa: nie tego się spodziewał w państwie policyjnym.

Ciężarówka, do której się wkradł, dalej stała w tym samym miejscu, jej kierowca gwałtownie protestował i gestykulował obiema rękami, przekonując dwóch milicjantów o swojej niewinności - jak się Reynolds domyślił, podejrzewano go zapewne, że wiedział o obecności pasażera na gapę. Zatrzymał się, chcąc w miarę możności oczyścić kierowcę z zarzutu, ale nie pozwolono mu dojść do słowa. Dwaj konwojenci z wielką nadgorliwością - teraz, kiedy znaleźli się w obecności dowództwa i swoich bezpośrednich przełożonych - chwycili go pod pachy i wepchnęli do baraku.

Barak był mały, kwadratowy i prowizoryczny, szpary w ścianach poutykano gazetami, a całe wyposażenie stanowiły przenośny piecyk z rurą sterczącą przez dach, telefon, dwa krzesła i zniszczone małe biurko. Za biurkiem siedział oficer, niski tłusty człowieczek w średnim wieku, o czerwonej nalanej twarzy bez wyrazu. Zapewne marzył, aby jego świńskie oczka rzucały zimne, przewiercające na wskroś spojrzenie, lecz nie bardzo mu to wychodziło: nadymał się rzekomym autorytetem jak nastroszony indor. Zero, ocenił go Reynolds. Choć w pewnych okolicznościach - takich jak obecne - może okazać się niebezpieczny, przy pierwszym kontakcie z kimś ważniejszym od siebie pęknie jak przekłuty balonik. Mały blef nie zawadzi.

Wyrwał się z rąk trzymających go milicjantów, podszedł dwoma długimi krokami do biurka i wyrżnął pięścią z taką siłą, że telefon na chwiejnym blacie podskoczył i jękliwie zadźwięczał.

- Czy pan tu jest dowódcą? - zapytał podniesionym tonem.

Człowieczek za biurkiem zamrugał z przerażeniem, odchylił się szybko w krześle i zaczął instynktownie osłaniać się jak przed ciosem, lecz zaraz zmitygował się i opuścił ręce. Ale wiedział, że jego ludzie to widzieli i jego czerwony kark i policzki spurpurowiały jeszcze bardziej.

- Oczywiście, że jestem tu dowódcą! - Zaczął piskliwym dyszkantem, wziął się w garść i glos spadł mu o oktawę. - A co pan myślał?

- Więc co do diabla ma znaczyć ten skandal? - Reynolds wpadł mu w słowa, wyjął z portfela przepustkę i paszport i rzucił je na stół. - Niech pan to sobie obejrzy. Sprawdzi fotografię i odciski palców, byle szybko. Już jestem spóźniony i nie mam czasu dyskutować z panem całą noc. No dalej! Niech się pan pospieszy!

Człowieczek za biurkiem musiałby wykazać nadludzką odporność, żeby tak zdecydowana pewność siebie i święte oburzenie nie zrobiły na nim żadnego wrażenia - jemu było jednak do takiej odporności daleko. Wolno, niechętnie przysunął do siebie dokumenty i wziął je do ręki.

- Johann Buhl - przeczytał. - Urodzony w Linzu w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim, teraz zamieszkały w Wiedniu, przedsiębiorca, import-eksport-hurt części zamiennych.

- A tu jest wysłane ekspresem zaproszenie waszego Ministerstwa Przemysłu - dodał Reynolds ze złowrogim spokojem.

List, który teraz rzucił na stół, był napisany na firmowym papierze ministerstwa, koperta miała znaczek ostemplowany w Budapeszcie cztery dni temu. Reynolds niedbale przyciągnął krzesło, usiadł i zapalił papierosa. Papieros, papierośnica, zapalniczka wszystko było austriackie, a jego nonszalancka pewność siebie musiała wyglądać na prawdziwą.

- Ciekawe, co powiedzą na to pana przełożeni w Budapeszcie? - mruknął. - Chyba nie zwiększy to pana szans na awans.

- Gorliwość, nawet nadgorliwość nie jest przestępstwem w naszym kraju.

Głos oficera był już opanowany, ale pulchne białe ręce drżały lekko, kiedy wkładał list do koperty i zwracał doku-menty Reynoldsowi. Złożył ręce na biurku, wbił w nie wzrok, a potem z zasępionym czołem przeniósł spojrzenie na Reynoldsa.

- Dlaczego pan uciekał? - spytał.

- O mój Boże! - Reynolds potrząsnął głową z udaną rozpaczą: to oczywiste pytanie od tak dawna wisiało w powietrzu, że miał mnóstwo czasu, aby przygotować odpowiedź. - A co by pan zrobił, gdyby w środku nocy rzuciło się na pana dwóch zbirów wygrażając bronią? Siedziałby pan spokojnie i dał się zatłuc?

- To byli milicjanci. Mógł pan...

- Teraz widzę, że to byli milicjanci - przerwał Reynolds kwaśno. - Ale w ciężarówce było ciemno jak w grobie.

Wyciągnął się niedbale na krześle, na pozór spokojny i rozluźniony, myśląc intensywnie, co dalej. Człowieczek za biurkiem był ostatecznie porucznikiem milicji lub kimś równym mu stopniem. Chyba nie jest taki głupi, na jakiego wygląda, pomyślał Reynolds, i może w każdej chwili zadać jakieś niewygodne pytanie. Zdecydował, że największe szanse da mu bezczelność, zarzucił więc postawę wrogości i odezwał się przyjaznym tonem:

- Niech pan posłucha, dajmy sobie z tym spokój. Nie sądzę, aby to była pańska wina. Wykonywał pan tylko swój obowiązek, choć ta nadgorliwość może mieć dla pana przykre konsekwencje. Ubijmy interes: pan zapewni mi środek transportu do Budapesztu, a ja zapomnę o wszystkim. Nie ma powodu, żeby ta sprawa doszła do uszu pańskich przełożonych.

- Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. - Propozycja została przyjęta przez oficera z mniejszym entuzjazmem niż się -Reynolds spodziewał, a w jego głosie wyczuł nawet jakby cień sarkazmu. - Niech mi pan powie, Buhl, dlaczego był pan w tej ciężarówce? Dość niezwykła forma podróżowania jak na takiego ważnego przedsiębiorcę. I nawet nie zapytał pan kierowcy.

- Zapewne by mi odmówił. Miał wywieszkę, że nie bierze przygodnych pasażerów. - Gdzieś w głębi mózgu zadźwięczał mu ostrzegawczy dzwoneczek. - A ja mam pilne spotkanie.

- Ale dlaczego...

- Dlaczego ciężarówka? - Reynolds uśmiechnął się ponuro. - Wasze drogi są zdradzieckie. Tu poślizg na lodzie, tam dziura w nawierzchni i mój borgward złamał przednią oś.

- Przyjechał pan samochodem? Przemysłowiec w takim pośpiechu...

- Wiem, wiem! - Reynolds pozwolił sobie na nutę zniecierpliwienia i irytacji. - Dlaczego nie samolotem? Miałem ćwierć tony części zamiennych w bagażniku i na tylnych siedzeniach; nie ładuje się takiego ciężaru na samolot. - Ze złością wyciągnął następnego papierosa. - To całe przesłuchanie jest niepoważne. Dowiodłem moich uczciwych zamiarów i bardzo się spieszę. Co z tym transportem?

- Jeszcze tylko dwa małe pytanka i pojedzie pan - przyrzekł oficer.

Opierał się teraz wygodnie w krześle, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i Reynolds poczuł, że jego niepokój rośnie.

- Przyjechał pan prosto z Wiednia? Główną szosą?

- Oczywiście! - zawołał Reynolds. - Jakby inaczej?

- Dziś rano?

- Niech pan nie będzie śmieszny. - Wiedeń był oddalony o niespełna dwieście kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali. - Dziś po południu.

- O czwartej? Piątej?

- Później. Dokładnie dziesięć po szóstej. Pamiętam, że spojrzałem na zegarek podczas odprawy celnej.

- Mógłby pan na to przysiąc?

- Jeśli to konieczne.

Szybkie kiwnięcie głową i znak dany oczami przez oficera zaskoczyły Reynoldsa, lecz zanim zdążył uczynić najmniejszy ruch, trzy pary ramion pochwyciły go z tyłu, postawiły na nogi i na wykręconych do przodu rękach szczęknęły błyszczące, stalowe kajdanki.

- Co to do diabła ma znaczyć? - Mimo szoku, zimna furia w głosie Reynoldsa nie mogła być prawdziwsza.

- To znaczy, że umiejętny kłamca nie powinien operować nie sprawdzonymi faktami. - Milicjant starał się mówić normalnym tonem, ale tryumf w jego głosie i oczach był dla wszystkich widoczny. - Mam dla pana wiadomość, Buhl, jeśli pan się tak nazywa, w co ani przez moment nie wierzyłem. Dziś o trzeciej po południu granica austriacka została zamknięta na dwadzieścia cztery godziny, jak sądzę w celu rutynowej kontroli przejścia. Dziesięć po szóstej, akurat! - Nie kryjąc już szerokiego uśmiechu; sięgnął ręką po słuchawkę telefonu. - Dostaniesz od nas środek transportu do Budapesztu, ty bezczelny oszuście, dostaniesz, a jakże, milicyjną więźniarkę. Już od dawna nie mieliśmy w rękach zachodniego szpiega, jestem pewien, że z przyjemnością wyślą specjalnie z tej okazji samochód z samego Budapesztu.

Przerwał nagle, zmarszczył brwi, nacisnął widełki telefonu raz i drugi, posłuchał jeszcze przez chwilę, w końcu mruknął coś pod nosem i gniewnym ruchem odłożył słuchawkę.

- Znowu zepsuty! Ten cholerny grat jest wiecznie zepsuty! - Nie był w stanie ukryć rozczarowania, osobiste złożenie tak ważnego meldunku stanowiłoby jedną z najpiękniejszych chwil jego życia. Skinął na jednego ze swoich ludzi. - Gdzie jest najbliższy telefon?

- W wiosce. Trzy kilometry stąd.

- Biegnij tam jak najszybciej. - Nagryzmolił coś z furią na kartce papieru. - Tu masz numer i wiadomość. Nie zapomnij powiedzieć, że pochodzi ode mnie. Idź już, nie żałuj nóg.

Milicjant złożył kartkę, wsadził do kieszeni, zapiął płaszcz po szyję i wyszedł. Przez otwarte na moment drzwi Reynolds zobaczył, że w tym krótkim okresie, który minął od jego ujęcia, niebo zdążyło się zachmurzyć i na ciemnym tle pokazały się wirujące płatki śniegu. Mimo woli wstrząsnął się, potem zwrócił wzrok na oficera.

- Obawiam się, że przyjdzie panu gorzko za to zapłacić - powiedział spokojnie. - Robi pan wielki błąd.

- Upieranie się przy swoim jest samo w sobie rzeczą chwalebną, ale trzeba wiedzieć, kiedy dać spokój. - Człowieczek za biurkiem wyraźnie delektował się sytuacją. - Jedyny błąd, jaki zrobiłem, to danie choć przez chwilę wiary pańskim słowom. - Spojrzał na zegarek. - Za półtorej godziny, może za dwie przy tej pogodzie, nadjedzie pański, jak pan to ujął, środek transportu. Możemy spędzić ten czas bardzo pożytecznie. Garść informacji, poproszę. Zacznijmy od pańskiego nazwiska, tym razem prawdziwego, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

-Zna pan moje nazwisko. Sprawdzał pan dokumenty.

Nieproszony, Reynolds usiadł z powrotem, dyskretnie badając swoje kajdanki: były mocne, ciasno zaciśnięte wokół nadgarstków i nie dawały żadnej nadziei. Mimo wszystko, nawet mając skrępowane ręce, mógł pozbyć się oficera: nóż sprężynowy nadal spoczywał pod kapeluszem, ale nie było co o tym marzyć w obecności trzech uzbrojonych milicjantów za plecami.

-Wszystkie te informacje i papiery są prawdziwe - dodał. - Nie mogę kłamać tylko dla pańskiej przyjemności.

-Nikt nie każę panu kłamać, jedynie, powiedzmy, odświeżyć sobie pamięć. Niestety, wymaga to pewnie lekkiej zachęty. - Milicjant odsunął krzesło, podniósł się ciężko na nogi i obszedł biurko; na stojąco był jeszcze niższy i grubszy. - Nazwisko, proszę.

-Powiedziałem już...

Reynolds urwał z sykiem bólu, gdy hojnie upierścieniona ręka uderzyła go dwukrotnie w twarz: wierzchem i spodem dłoni. Potrząsnął głową, podniósł skrępowane ręce i wytarł krew z kącika ust. Jego twarz była bez wyrazu.

-Po przemyśleniu pewnych spraw nabiera się zwykle rozumu. - Oficer promieniał. - Sądzę, że zaczynam dostrzegać u pana pierwsze oznaki rozsądku. Skończmy więc z tym głupim przekomarzaniem.

Reynolds rzucił mu w twarz niecenzuralne wyzwisko. Nalane oblicze nabiegło krwią jak po smagnięciu szpicrutą, upierścieniona ręka podniosła się - i nagle mężczyzna padł plecami na biurko, wijąc się i skowycząc z bólu po kopniaku, jaki Reynolds wymierzył mu błyskawicznym ruchem wyrzucając w górę nogę. Na parę sekund oficer znieruchomiał, jęcząc i dysząc, na wpół leżąc, na wpół klęcząc na własnym biurku, podczas gdy jego ludzie stali jak skamieniali, do głębi wstrząśnięci tą nieoczekiwana, nieprawdopodobną sytuacją. Właśnie w tym momencie drzwi z trzaskiem otworzyły się i do baraku wpłynął podmuch zimnego powietrza.

Reynolds obrócił się w krześle. Mężczyzna stojący w drzwiach zmierzył zimnym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu - bardzo przenikliwych jasnoniebieskich oczu - scenę, jaka rozgrywała się wewnątrz. Był szczupły, barczysty i tak wysoki, że jego gęste kasztanowe włosy dotykały niemal górnej framugi; miał na sobie zielonkawy, przyprószony śniegiem, wojskowy płaszcz z wysokim kołnierzem i epoletami, ściągnięty paskiem i tak długi, że zakrywał górę jego wysokich, lśniących oficerek. Reszta fizjonomii pasowała do oczu: gęste brwi, delikatne nozdrza nad przystrzyżonym wąsem, wąskie arystokratyczne usta, wszystko to nadawało zdecydowanej, przystojnej twarzy ten nieokreślony władczy wyraz kogoś nawykłego do natychmiastowego i bezwzględnego posłuszeństwa.

Dwie sekundy wystarczyły mu na zorientowanie się w sytuacji - temu mężczyźnie zawsze wystarczą dwie sekundy, pomyślał Reynolds: żadnego zdziwienia, żadnych pytań ”Co się tu dzieje?” czy ”Co to do diabła ma znaczyć?” Przybysz wszedł prosto do pokoju, wyjął jeden z kciuków zza skórzanego paska, na którym wisiał rewolwer, pochylił się nad biurkiem i podniósł oficera na nogi, nie zwracając uwagi na jego pobielałą twarz i urywane bolesne jęki.

- Idiota! - Głos był dopasowany do postaci, zimny, beznamiętny, matowy. - Kiedy następnym razem będziecie, hm... przesłuchiwać kogoś, pamiętajcie trzymać się z daleka od jego nóg. - Wskazał ruchem głowy na Reynoldsa. - Kim jest ten człowiek, o co go pytaliście i dlaczego?

Oficer rzucił wściekłe spojrzenie na więźnia, wciągnął głęboko powietrze do udręczonych płuc i powiedział chra-pliwie przez zaciśnięte gardło:

- Nazywa się rzekomo Johann Buhl i podaje za przemysłowca z Wiednia, ale ja w to nie wierzę. To szpieg, śmierdzący faszystowski szpieg! - wyrzucił z furią.

- Naturalnie. - Wysoki mężczyzna uśmiechnął się chłodno. - Wszyscy szpiedzy są śmierdzącymi faszystami. Ale nie pytałem o wasze zdanie, pytałem o fakty. Po pierwsze, skąd wiecie, jak się nazywa?

- Tak powiedział i ma paszport na to nazwisko. Fałszywy, oczywiście.

- Dajcie mi go.

Oficer wskazał na stół, starając się wyprostować.

- Jest tutaj - mruknął.

- Dajcie mi go. - Polecenie zostało powtórzone dokładnie tym samym tonem, z tą samą intonacją.

Milicjant wyciągnął szybko rękę, krzywiąc się z bólu przy nagłym ruchu, i podał paszport.

- Doskonale podrobiony. Rzeczywiście doskonale. - Przybysz wprawnie przerzucał strony. - Mógłby nawet być prawdziwy, ale nie jest. Tak, to nasz ptaszek.

Reynolds musiał zrobić spory wysiłek, żeby przestać zaciskać pięści. Ten człowiek był nieskończenie groźny, stokroć groźniejszy od batalionu głupich cymbałów w rodzaju tutejszego oficerka. Jakakolwiek próba oszukania go była stratą czasu.

- Wasz ptaszek? Wasz ptaszek? - Milicjant ciężko dyszał, z trudem łapiąc oddech. - Co to znaczy?

- Ja tu zadaję pytania, człowieku. Mówicie, że jest szpiegiem. Dlaczego?

- Twierdzi, że przekroczył granicę dziś wieczór. - Oficer zorientował się, że należy mówić zwięźle. - Granica była zamknięta.

- To prawda.

Przybysz oparł się o ścianę, wyjął rosyjskiego papierosa z płaskiej złotej papierośnicy - miedziane czy chromowe nie są dość dobre dla tych na górze, pomyślał Reynolds ponuro - zapalił i popatrzył w zadumie na więźnia. W końcu ciszę przerwał oficer milicji. Dwadzieścia czy trzydzieści sekund dało mu czas, żeby zebrać myśli i zdobyć się na odwagę.

- Dlaczego mam słuchać waszych rozkazów? - wybuchł. - Nigdy was dotąd nie widziałem. Ja tu jestem dowódcą. A kim wy jesteście, do diabła?

Upłynęło cale dziesięć sekund, podczas których przybysz badał dokładnie wzrokiem twarz i ubranie Reynoldsa, zanim odwrócił się bez pośpiechu i spojrzał na milicjanta. Jego oczy były lodowate, nieruchome, choć wyraz twarzy się nie zmienił: oficer zdawał się dziwnie kurczyć w swoim mundurze i cofnął się szybko, wpadając na kant biurka.

- Zdarzają mi się. choć rzadko, momenty wspaniałomyślności. Zapomnimy na razie, co powiedzieliście i jakim tonem. - Przybysz wskazał głową na Reynoldsa i jego głos niemal nieznacznie stwardniał. - Temu człowiekowi leci krew z ust. Stawiał może opór przy aresztowaniu?

- Nie odpowiadał na moje pytania i...

- Kto dał wam prawo przesłuchiwać czy bić więźniów? - Zabrzmiało to jak smagnięcie bata. - Ty cholerny, skończony idioto, mogłeś wyrządzić nieodwracalną szkodę! Jeszcze raz przekroczysz kompetencje, a osobiście dopilnuję, żebyś odpoczął od swoich męczących obowiązków. Może nad morzem, na przykład w Konstancy?

Milicjant próbował oblizać wyschnięte wargi, jego oczy były oszalałe ze strachu. Konstanca, rejon niewolniczych obozów pracy przy budowie kanału Dunaj-Morze Czarne, była postrachem całej Europy Środkowej: wielu tam zesłano, ale nikt nigdy nie wrócił.

- Ja tylko... ja tylko myślałem...

- Zostaw myślenie tym, którzy potrafią sprostać temu trudnemu zadaniu. - Wskazał kciukiem na Reynoldsa. - Kaźcie zaprowadzić tego człowieka do mojego samochodu. Naturalnie, został przeszukany?

- Ależ oczywiście! - Oficer aż trząsł się z gorliwości. - Bardzo dokładnie, zapewniam.

- Zapewnienie z waszych ust to najlepszy powód do powtórzenia tej czynności - skwitował wysoki mężczyzna sucho. Spojrzał na Reynoldsa, unosząc lekko jedną brew. - Czy musimy zniżać się do upokarzających nas obu czynności, to znaczy do tego, abym osobiście pana przeszukał?

- Mam nóż pod kapeluszem.

- Dziękuję.

Mężczyzna podniósł kapelusz, wziął nóż, uprzejmie wsadził Reynoldsowi kapelusz z powrotem na głowę, nacisnął sprężynę, obejrzał uważnie ostrze, zamknął nóż, wsunął go do kieszeni płaszcza i spojrzał na bladego jak płótno oficera.

- Nie widzę dlaczego nie mielibyście się wznieść na szczyty swojej profesji - rzeki zerkając na zegarek, najwyraźniej równie złoty jak papierośnica. - No, muszę już jechać. Widzę, że macie tu telefon. Połączcie mnie z Andrassy, tylko szybko!

Z ulicą Andrassy! Chociaż Reynolds z każdą chwilą upewniał się co do tożsamości mężczyzny, potwierdzenie tego podejrzenia wywołało w nim wstrząs i czul, jak mimo woli twarz mu tężeje pod bacznym wzrokiem przybysza. Przy ulicy Andrassy mieściła się kwatera główna AVO, Węgierskiego Urzędu Bezpieczeństwa, którego metody powszechnie uchodziły za najbardziej brutalne, bezlitosne i skuteczne za całą żelazną kurtyną. Było to jedyne miejsce na ziemi, którego za wszelką cenę pragnął uniknąć.

- O! Widzę, że ta nazwa coś panu mówi. - Nieznajomy się uśmiechnął. - To nie świadczy dobrze o panu, panie Buhl, ani o pańskich zamiarach. Zachodni przemysłowcy rzadko interesują się tą ulicą. - Odwrócił się do milicjanta. - O co chodzi, tym razem?

- O.. o telefon.-Oficer znów mówił wysokim, piskliwym tonem, mocno się zacinając. Był przerażony do najwyższych granic. - Nie działa.

- Naturalnie. Niezrównana sprawność pod każdym względem. Niech bogowie mają w opiece nasz nieszczęsny kraj. - Przybysz wyjął z kieszeni portfel z legitymacją i machnął nim przed oczami milicjanta. - Jak widzicie, mam wystarczającą szarżę, żeby przejąć więźnia.

- Oczywiście, towarzyszu pułkowniku, oczywiście. - Krztusił się z nadgorliwości. - Cokolwiek każecie, towarzyszu pułkowniku.

- Dobrze. - Portfel zniknął w kieszeni, nieznajomy zwrócił się do Reynoldsa i ukłonił z ironiczną kurtuazją. - Pułkownik Szendrò z Węgierskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Jestem do usług, panie Buhl, a mój samochód jest do pańskiej dyspozycji. Niezwłocznie wyruszamy do Budapesztu. Moi koledzy i ja oczekiwaliśmy pana już od kilku tygodni i mamy wielką ochotę przedyskutować z panem parę spraw. 

 Rozdział drugi

Na dworze panowała teraz kompletna ciemność, ale blask z otwartych drzwi i niezasłoniętego okna baraku dawał trochę światła. Wóz pułkownika Szendrò stał po drugiej stronie drogi: czarny mercedes, który zdołała już pokryć gruba warstwa śniegu oprócz maski, gdzie topniał pod wpływem rozgrzanego silnika. Nastąpiła jeszcze chwila opóźnienia, gdy pułkownik kazał im zwolnić kierowcę ciężarówki i sprawdzić, czy Buhl nie zostawił w niej jakiegoś bagażu. Niemal od razu znaleźli tam jego torbę, wsadzili do niej zabrany mu pistolet, po czym Szendrò otworzył przednie drzwi limuzyny, zapraszając gestem więźnia do środka.

Reynolds mógłby przysiąc, że nikt nie jest w stanie wieźć go na siłę samochodem dłużej niż pięćdziesiąt kilometrów, ale jeszcze zanim ruszyli przekonał się, jak bardzo się mylił. Podczas gdy milicjant z karabinem pilnował go z lewej strony, Szendrò nachylił się z drugiej, otworzył schowek na rękawiczki przed Reynoldsem i wyciągnął dwa długie cienkie łańcuchy, zostawiając schowek otwarty.

-Nieco nietypowe auto, drogi panie Buhl - powiedział przepraszająco. - Ale pan rozumie. Od czasu do czasu uważam, że powinienem zapewnić niektórym moim pasażerom poczucie, hm... bezpieczeństwa.

Rozpiął nagle jeden z kajdanków, przeciągnął przez niego koniec łańcucha, zamknął, przeciągnął łańcuch przez kółko na tylnej ściance schowka i przypiął do drugiego kajdanka. Później owinął drugi łańcuch wokół nóg Reynoldsa, tuż nad kolanami, zamknął drzwi i nachylając się przez otwarte okno zamknął go na kłódkę do podłokietnika. Cofnął się i obejrzał swoje dzieło.

-Chyba wszystko w porządku. Będzie pan miał pewną wygodę i swobodę ruchu, ale nie dostateczną, żeby mnie dosięgnąć, zapewniam, a jednocześnie nie uda się panu wyskoczyć przez drzwi, których tak czy owak nie można otworzyć: niech pan zauważy, że nie ma przy nich klamki. - Ton pułkownika był lekki, nawet żartobliwy, ale Reynolds nie dał się tym zwieść. - Niech pan także nie robi sobie krzywdy badając ukradkiem wytrzymałość łańcuchów i ich zakotwiczenia: łańcuchy wytrzymują ciężar ponad tony, podłokietnik jest specjalnie umocniony, a kółko w schowku przymocowane do ramy... Co tam znowu, do diaska?

- Zapomniałem powiedzieć, towarzyszu pułkowniku. - Oficer mówił szybko, nerwowo. - Przekazałem wiadomość do naszej komendy w Budapeszcie, żeby przysłali samochód po tego człowieka.

- Ach, tak? - Ton Szendrò brzmią! ostro. - Kiedy?

- Jakieś dziesięć, piętnaście minut temu.

- Kretyn! Trzeba było powiedzieć mi od razu. W każdym razie teraz już za późno. To nic, może nawet dobrze się stało. Jeśli wasi koledzy są równie ciężko myślący jak wy, co doprawdy trudno sobie wyobrazić, długa jazda w zimnym nocnym powietrzu powinna zbawczo rozjaśnić im umysły.

Pułkownik Szendrò zatrzasnął drzwiczki, zapalił światło nad przednią szybą, żeby widzieć więźnia, i ruszył do Budapesztu. Mercedes miał szerokie śniegowe opony na wszystkich czterech kołach i mimo zlodowaciałej nawierzchni Szendrò jechał z dużą szybkością. Prowadził ze swobodną biegłością mistrza, raz po raz zwracając zimne niebieskie oczy na prawo.

Reynolds siedział spokojnie, patrząc przed siebie. Sprawdził już łańcuchy mimo przestróg pułkownika - który rzeczywiście nie przesadził. Teraz zmuszał się, aby myśleć zimno, precyzyjnie i konstruktywnie. Jego sytuacja była niemal beznadziejna, a wiedział, że kiedy dotrą do Budapesztu, będzie zupełnie beznadziejna. Cuda się zdarzają, ale tylko w określonych granicach - nikt nigdy nie uciekł z kwatery głównej AVO, z sal tortur na ulicy Stalina. W chwili, gdy się tam znajdzie, będzie zgubiony. Jeśli ma uciec, to tylko podczas jazdy, w ciągu najbliższej godziny.

Na jego drzwiczkach nie było korbki do otwierania okna - pułkownik przemyślnie usunął wszelkie takie pokusy - ale nawet przy otwartym oknie nie dosięgnąłby klamki na zewnątrz. Jego ręce nie dosięgały także do kierownicy; sprawdził długość łańcucha i wiedział, że zabrakłoby dobrych kilku centymetrów. Mógł wyciągnąć nogi na pewną odległość, ale nie mógł podnieść ich na tyle wysoko, żeby kopnąć w przednią szybę, roztrzaskać w bryzgi hartowane szkło i być może spowodować wypadek przy dużej prędkości. Mógł oprzeć nogi o tablicę rozdzielczą i znał samochody, w których zrzuciłby w ten sposób przednie siedzenie z szyn. Ale w tym aucie wszystko wyglądało solidnie, a gdyby jego próby spaliły na panewce, co było niemal nieuniknione, zostałby stuknięty w głowę i dowieziony nieprzytomny na ulicę Andrassy. Świadomie nie dopuszczał do siebie myśli, co się z nim stanie, kiedy już się tam znajdzie: to prowadziło jedynie do upadku ducha i zguby.

Kieszenie - czy ma coś w kieszeniach, co mogłoby się przydać? Coś na tyle ciężkiego, żeby walnąć Szendrò w głowę i wprawić w szok na czas wystarczająco długi, aby stracił kontrolę nad kierownicą i rozbił samochód. Reynolds zdawał sobie sprawę, że sam może zostać ranny równie ciężko jak pułkownik, chociaż miał tę przewagę, że byłby przygotowany, ale pięćdziesiąt procent szansy było lepsze niż jedna na milion. Wiedział dokładnie, gdzie Szendrò schował kluczyk od kajdanków.

Szybki przegląd w myślach zawartości kieszeni pozbawił go tej nadziei: miał tam tylko garść forintów. Wobec tego buty - może uda mu się zdjąć buta i rąbnąć Szendrò w twarz, zanim ten się zorientuje, co się święci? Zaraz jednak zdał sobie sprawę z daremności tego pomysłu: mając ręce w kajdankach mógłby próbować niepostrzeżenie sięgnąć do butów jedynie między kolanami, a te były ciasno skrępowane... Właśnie przyszedł mu do głowy jeszcze jeden pomysł, desperacki, lecz nie bez szans, kiedy pułkownik się odezwał, po raz pierwszy od piętnastu minut, odkąd wyruszyli w drogę.

- Jest pan niebezpiecznym człowiekiem, panie Buhl - zauważył lekkim tonem. - Za dużo pan myśli... jak Kasjusz... Zna pan waszego wielkiego Szekspira, oczywiście.

Reynolds nie odpowiedział. Każde słowo tego człowieka było pułapką.

- Zapewne najniebezpieczniejszym, jakiego miałem tu w samochodzie, a paru gotowych na wszystko ludzi siedziało już na tym samym miejscu co pan - ciągnął Szendrò z zadumą. - Wie pan, dokąd pan jedzie, i zdaje się pan nie denerwować. Ale oczywiście pan się denerwuje.

Reynolds dalej milczał. Ten plan mógł się udać... najmniejsza możliwość sukcesu wystarczała, aby usprawiedliwić ryzyko.

- Jest pan niezbyt towarzyski, mówiąc najoględniej - zauważył pułkownik.

Zapalił papierosa i wyrzucił zapałkę przez okno. Reynolds lekko zesztywniał: czekał właśnie na coś takiego.

- Mam nadzieję, że jest panu wygodnie? - spytał Szendrò.

- Owszem. - Reynolds przybrał ten sam ton niedbałej rozmowy, co pułkownik. - Ale z chęcią zapaliłbym papierosa, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

- Ależ proszę bardzo. - Szendrò był samą uprzejmością. - Należy dbać o swoich gości. Znajdzie pan kilka leżących luzem w schowku. Tani i pospolity gatunek, niestety, ale wiem z doświadczenia, że ludzie w pańskim... położeniu nie są zbyt wybredni w tych sprawach. Każdy papieros, wszystko jedno jakiego gatunku, pomaga podczas stresu.

- Dziękuję. - Reynolds wskazał głową gałkę na tablicy rozdzielczej po swojej stronie. - Zapalniczka, tak?

- Owszem. Proszę jej użyć.

Reynolds wyciągnął spętane ręce, nacisnął zapalniczkę i wyjął ją po kilku sekundach; rozżarzona spirala zabłysła na czerwono w nikłym świetle znad szyby. Wtem ręce mu zadrżały i wypuścił ją na podłogę. Sięgnął w dół, ale jego ręka podskoczyła w górę na łańcuchu kilkanaście centymetrów nad podłogą. Zaklął cicho pod nosem.

Szendrò roześmiał się i Reynolds prostując się, spojrzał na niego. W twarzy pułkownika nie było złości, tylko mieszanina rozbawienia i podziwu, z przewagą tego ostatniego.

- Bardzo, bardzo sprytnie, panie Buhl. Powiedziałem, że jest pan niebezpiecznym człowiekiem i coraz bardziej się w tym upewniam. - Zaciągnął się głęboko papierosem. - Otwierają się teraz przed nami trzy różne możliwości, prawda? Żadna z nich, muszę przyznać, nie jest dla mnie szczególnie pociągająca.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Wspaniale! - Szendrò uśmiechał się szeroko. - Zdumienie w pana głosie nie mogłoby brzmieć prawdziwiej. Jak powiedziałem, mamy przed sobą trzy warianty. Pierwszy: schylam się usłużnie, żeby ją podnieść, a pan z całej siły wali mnie w tył głowy kajdankami. Z pewnością straciłbym przytomność, zaś pan bardzo uważnie, choć dyskretnie, obserwował, gdzie chowani kluczyki.

Reynolds spojrzał na niego pozornie nierozumiejącym wzrokiem, ale w ustach już czuł gorycz porażki.

- Drugi wariant: rzucam panu pudełko zapałek, pan zapala jedną, podpala główki w całym pudełku i ciska mi je w twarz, samochód rozbija się i kto wie, co dalej? Mogę też podać panu ogień, zapalniczką lub papierosem, wtedy chwyt judo za kciuk, parę złamanych palców, przejście na nadgarstek i kluczyki są do pańskiej dyspozycji. Panie Buhl, musi się pan obejść smakiem.

- Mówi pan bzdury - powiedział Reynolds grubiańsko.

- Może, może... Mam podejrzliwą naturę i dlatego jeszcze chodzę po tym świecie. - Rzucił coś Reynoldsowi na kolana. - Oto jedna zapałka. Może ją pan zapalić o metalowy zawias schowka.

Reynolds siedział i palił w milczeniu. Nie mógł i nie chciał się poddać, chociaż wiedział w głębi serca, że mężczyzna za kierownicą zna się na wszystkich sztuczkach, nawet takich, o których on sam nie ma pojęcia. Przyszło mu do głowy jeszcze pół tuzina pomysłów, każdy bardziej fantastyczny i niedorzeczny od poprzedniego, i właśnie kończył palić drugiego papierosa - odpalił go od pierwszego - kiedy pułkownik zredukował bieg, rozejrzał się po poboczu, zahamował nagle i skręcił w wiejską drogę. Pół minuty później, kiedy jechali nią równolegle do szosy, nie dalej niż dwadzieścia metrów od niej, ale skryci za gęstymi, ośnieżonymi krzakami, Szendrò zatrzymał samochód i zgasił silnik, a także światła mijania i pozycyjne; mimo mrozu otworzył do końca okno i wbił wzrok w Reynoldsa. Światło nad szybą nadal paliło się w ciemności.

Teraz się zacznie, pomyślał Reynolds ponuro. Niecałe pięćdziesiąt kilometrów do Budapesztu, ale on już nie może się doczekać. Reynolds nie miał żadnych złudzeń, żadnej nadziei. Miał w swoim czasie dostęp do tajnych akt na temat działalności Węgierskiego Urzędu Bezpieczeństwa w rok po krwawym powstaniu październikowym tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku. Była to przerażająca lektura, trudno wprost uwierzyć, że funkcjonariusze AVO - czy AVH jak się ostatnio nazywali - należą do istot rasy ludzkiej. Gdziekolwiek się pojawili, nieśli ze sobą terror i zagładę, śmierć za życia i śmierć w sensie dosłownym, powolną śmierć ludzi starych w obozach zesłańców i młodych w obozach niewolniczej pracy, szybką śmierć zbiorowych egzekucji i potworną śmierć w męczarniach tych, którzy przechodzili najokrutniejsze tortury, jakie mogli w swych szatańskich umysłach wymyśleć wyrafinowani sadyści, zawsze trafiający do policji politycznej państw dyktatorskich na całym świecie. A żadna z nich w tych czasach nie przewyższyła ani nawet nie dorównała węgierskiemu AVO w nieopisanych okropnościach, nieludzkich okrucieństwach i wszechobecnym terrorze, pod jarzmem którego trzymali bezbronnych, zastraszonych do granic ludzi. Nauczyli się wiele od hitlerowskiego Gestapo podczas drugiej wojny światowej i pogłębili tę wiedzę pod kierunkiem NKWD, swoich obecnych radzieckich zwierzchników. Ale teraz uczniowie przerośli mistrzów i wprowadzili jeżące włosy na głowie udoskonalenia i jeszcze skuteczniejsze metody zastraszania, o jakich innym się nawet nie śniło.

Ale pułkownik Szendrò był nadal w rozmownym nastroju. Odwrócił się, wziął torbę Reynoldsa z tylnego siedzenia. położył na kolanach i spróbował otworzyć. Była zamknięta.

- Klucz - powiedział Szendrò. - I proszę mi nie mówić, że pan go nie ma, albo że się zgubił. Obaj, jak sądzę, panie Buhl, wyrośliśmy już z przedszkola.

To prawda, pomyślał Reynolds ponuro.

- Jest w kieszeni mojej marynarki - rzekł.

-Proszę go wyjąć. I pana dokumenty także.

-Nie mogę do nich dosięgnąć.

-Ja to zrobię.

Reynolds skrzywił się, kiedy poczuł mocny ucisk lufy rewolweru na ustach i rękę pułkownika wyjmującą mu dokumenty z kieszeni na piersiach z wprawą, jakiej nie powstydziłby się zawodowy kieszonkowiec. Po chwili Szendrò już siedział na swoim miejscu z otwartą torbą na kolanach; bez namysłu przeciął płócienną podszewkę i wyciągnął zgłębi cienki plik papierów, które zaczął porównywać z dokumentami z kieszeni Reynoldsa.

- No, no, no, panie Buhl. Interesujące, bardzo interesujące. Zmienia pan tożsamość niczym kameleon barwę. Nazwisko, miejsce urodzenia, zawód, nawet narodowość, wszystko nowe w mgnieniu oka. Nadzwyczajna przemiana. - Oglądał dwa zestawy dokumentów, trzymając każdy w innej ręce. - Któremu z nich, jeśli już, mamy wierzyć?

- Austriackie papiery są fałszywe - burknął Reynolds. Po raz pierwszy przestał mówić po niemiecku i przeszedł na płynny, kolokwialny węgierski. - Dostałem wiadomość, że moja matka, która od wielu lat mieszkała w Wiedniu, jest umierająca. Musiałem je zdobyć.

- Oczywiście. A co z pańską matką?

- Nie żyje. - Reynolds przeżegnał się. - Znajdzie pan jej nekrolog we wtorkowej gazecie. Maria Rakosi.

- Doszedłem już do tego, że byłbym zdziwiony, gdybym nie znalazł.

Szendrò też mówił po węgiersku, ale jego akcent nie był budapeszteński, Reynolds był tego pewien: spędził wiele katorżniczych miesięcy ucząc się wszystkich budapeszteńskich naleciałości i idiomów od byłego profesora języków środkowoeuropejskich z Uniwersytetu Budapeszteńskiego.

- Co za nieszczęście - ciągnął pułkownik. - Skłaniam głowę w cichym współczuciu, metaforycznie, rozumie pan. A więc twierdzi pan, że nazywa się Lajos Rakosi? Bardzo powszechne nazwisko.

- Pospolite. I prawdziwe. Znajdzie je pan w ewidencji wraz z datą urodzenia, miejscem zamieszkania i datą ślubu. A także...

- Proszę mi oszczędzić. - Szendrò zaprotestował podniesieniem ręki. - Nie wątpię. Nie wątpię, że może mi pan pokazać ławkę szkolną z wydrapanymi swoimi inicjałami i zaprezentować dawną małą przyjaciółkę, której odniósł pan kiedyś książki do domu. Nie zrobi to na mnie najmniejszego wrażenia. Co natomiast robi na mnie wrażenie, to nadzwyczajna skrupulatność i precyzja działania nie tylko pana, ale i pańskich zwierzchników, którzy tak starannie przygotowali pana do jakichś wyznaczonych przez siebie zadań. Chyba nigdy dotąd nie zetknąłem się z taką perfekcją.

- Mówi pan zagadkami, pułkowniku. Jestem zwykłym, szarym obywatelem. Mogę tego dowieść. To prawda, mam sfałszowane austriackie papiery. Ale moja matka była umierająca i zdecydowałem się iść na całość. Nie popełniłem jednak żadnego przestępstwa przeciwko naszemu państwu, chyba sam pan to przyzna. Gdybym chciał, mógłbym zostać na Zachodzie, ale nie chciałem. Mój kraj jest moim krajem, Budapeszt jest moim rodzinnym miastem. Toteż wróciłem.

- Drobna poprawka - mruknął Szendrò. - Nie wrócił pan do Budapesztu, ale pan przyjechał i to zapewne po raz pierwszy. - Patrzył wprost na Reynoldsa i nagle wyraz jego twarzy się zmienił. - Tam, za panem!

Reynolds odruchowo obejrzał się, zanim sobie uświadomił, że Szendrò krzyknął po angielsku, choć w jego oczach ani tonie nie było nic, co by zdradzało jego intencje. Odwrócił się z powrotem z miną niemal znudzoną.

- Dziecinny trik. Znam angielski - mówił teraz po angielsku - co w tym dziwnego? Drogi pułkowniku, gdyby pan pochodził z Budapesztu, skąd pan nie pochodzi, wiedziałby pan, że zna go co najmniej pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców stolicy. Dlaczego tak powszechna umiejętność miałaby budzić podejrzenie?

- Do licha! - Szendrò klepnął się ręką w udo. - Wspaniale, naprawdę wspaniale. Zaczynam odczuwać zawodową zazdrość. Żeby Anglik czy Amerykanin - Anglik, jak sądzę, amerykańska intonacja jest trudna do ukrycia - nauczył się tak dobrze mówić po węgiersku, w dodatku z budapeszteńskim akcentem, to już niemało. Ale żeby Anglik mówił z tym akcentem po angielsku, to doprawdy nadzwyczajne!

- Na miłość boską, nie ma w tym nic nadzwyczajnego! - zirytował się Reynolds. - Przecież jestem Węgrem.

- Obawiam się, że nie. - Szendrò potrząsnął głową. - Pańscy zwierzchnicy przygotowali pana bardzo dobrze; na marginesie: jest pan wart fortunę dla każdego kontrwywiadu na świecie, ale jednej rzeczy nie mogli pana nauczyć, ponieważ jej nie znają. Mówię o mentalności ludzkiej. Sądzę, że możemy rozmawiać otwarcie, jak dwaj inteligentni mężczyźni i zostawić na boku dęte patriotyczne banały wygłaszane na użytek tak zwanego proletariatu. Jest to, krótko mówiąc, mentalność ludzi pokonanych, zastraszonych, niepewnych dnia ani godziny.

Reynolds patrzył na niego ze zdumieniem: ten człowiek musiał być niesłychanie pewny siebie.

- Widziałem wielu naszych rodaków, panie Buhl - ciągnął Szendrò nie zwracając uwagi na zdziwienie Reynoldsa - idących na straszliwe tortury i śmierć. Większość jest sparaliżowana z przerażenia, niektórzy dygoczą i płaczą, nieliczni trzęsą się z wściekłości. Pan nie pasuje do żadnej z tych kategorii, choć pan powinien. Ale, jak już mówiłem, są rzeczy, o których pańscy mocodawcy nie mogą wiedzieć. Siedzi pan koło mnie i na chłodno, bez emocji cały czas planuje pan i kalkuluje, ani na chwilę nie przestając wypatrywać możliwości ucieczki, ufny w swoje siły i zdolności do skorzystania z pierwszej okazji, jaka się nadarzy. Gdyby pan był człowiekiem niniejszego kalibru, panie Buhl, zachowanie nie zdradziłoby pana tak łatwo...

Przerwał nagle i zgasił górne światło, gdy ich uszu dobiegi warkot zbliżającego się samochodu; zamknął okno.

szybko wyjął papierosa z ręki Reynoldsa i rozdeptał go butem. Nic już nie powiedział ani się nie poruszył, dopóki przejeżdżające auto, ledwo widoczne zza oślepiających reflektorów, sunące cicho po ośnieżonej nawierzchni, nie zniknęło w ciemności. Kiedy nie było go już widać ani słychać, Szendrò zawrócił na szosę i ruszył pełnym gazem, niemal na granicy bezpieczeństwa, po zdradzieckiej drodze pośród cicho padającego śniegu.

Jazda do Budapesztu zajęła im półtorej godziny - była to długa i żmudna podróż, która w normalnych warunkach trwałaby o połowę krócej. Ale zasłona z dużych puszystych płatków wirujących w świetle reflektorów stawała się coraz gęstsza i musieli zwolnić, czasem posuwając się w niemal żółwim tempie. Pracujące ciężko wycieraczki mozolnie odgarniały śnieg, przesuwając się po coraz węższym luku, aż wreszcie ustawały zupełnie. Przynajmniej dziesięć razy Szendrò musiał zatrzymywać samochód, żeby wyczyścić przednie okno.

A później, kilkanaście kilometrów od granic stolicy, Szendrò znów zjechał z głównej drogi zapuszczając się w sieć wąskich, krętych uliczek. Na wielu z nich, pokrytych równą gładką bielą, zdradziecko maskującą dziury w nawierzchni, ich auto było z pewnością pierwszym pojazdem przejeżdżającym tędy od początku śnieżycy. Jednak mimo skupionej i uważnej jazdy Szendrò nie przestawał co kilka sekund zerkać na Reynoldsa; jego niesłabnąca czujność wydawała się niemal nieludzka.

Reynolds nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego pułkownik zjechał z głównej drogi, podobnie jak dlaczego przedtem zatrzymał się w polu. To, że pragnął wtedy uniknąć spotkania z autem milicyjnym jadącym na zachód do Komaromu, a teraz ominąć blokadę na obrzeżach miasta, o której sam słyszał w Wiedniu, było oczywiste, ale przyczyny takiego zachowania były niezrozumiałe. Reynolds nie zastanawiał się dłużej nad tym problemem, miał dość własnych. Zostało mu najwyżej dziesięć minut.

Jechali teraz po dzielnicy willowej, wzdłuż krętych, spadzistych, brukowanych uliczek Budy, zachodniej części miasta, opadającej do Dunaju. Śnieg znów trochę się przerzedził i Reynolds, obróciwszy się w fotelu mógł dostrzec kamienisty stok Góry Gellerta, jej szare granitowe skały sterczące ponad nawianym śniegiem; potężną sylwetkę Hotelu Gellerta i, gdy zbliżyli się do mostu Franciszka Józefa, wierzchołek góry, gdzie w dawnych czasach biskup Gellert, który naraził się swoim ziomkom, został wepchnięty do beczki nabitej gwoździami i strącony do Dunaju. Co za amatorska robota, pomyślał Reynolds ponuro. Pozbawiono go w ten sposób życia w ciągu paru minut. Dzisiaj w piwnicach Andrassy zabrano by się do tego znacznie precyzyjniej.

Przejechali już przez Dunaj i skręcili w lewo na Corso, niegdyś modny bulwar pełen kafejek na świeżym powietrzu, leżący w Peszcie, po drugiej stronie rzeki. Teraz był ciemny i wyludniony, jak niemal wszystkie ulice, i wydawał się staroświecki, anachroniczny- nostalgiczna i żałosna pozostałość z dawnych, szczęśliwszych czasów. Trudno było, niemal nie sposób, przywołać duchy tych, którzy spacerowali tu zaledwie dwie dekady temu, beztroscy, radośni, pewni, że nie będzie innego jutra, że wszystkie jutra będą takie same jak dzień dzisiejszy. Nie sposób było wyobrazić sobie, choćby mgliście, wczorajszy Budapeszt, najpiękniejsze i najpogodniejsze z miast; miasto, jakim Wiedeń nigdy nie był; miasto, do którego przyjeżdżało na krótko, na dzień lub dwa, tylu obcokrajowców ze wszystkich stron, po to, aby nigdy już stąd nie wyjechać. Ale to wszystko minęło, nawet pamięć o tym się zatarła.

Reynolds nigdy przedtem tu nie był, ale znał to miasto jak mało który z jego rdzennych mieszkańców. Na zachodnim brzegu Dunaju Zamek Królewski, gotycko-mauretańska Baszta Rybacka i kościół św. Macieja wznosiły się niemal niewidoczne w śnieżnej ciemności, on jednak wiedział, gdzie są i jak wyglądają, jakby mieszkał tu całe życie. Po prawej stronie mijali wspaniały gmach Parlamentu z jego tragicznym, naznaczonym krwią dziedzińcem, gdzie podczas powstania październikowego miała miejsce masakra ponad tysiąca Węgrów rozjechanych przez czołgi i skoszonych morderczym ogniem ciężkich karabinów maszynowych ustawionych przez AVO na dachu tegoż Parlamentu.

Wszystko było prawdziwe, każdy budynek, każda ulica były na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie miały być, ale Reynolds nie mógł się pozbyć rosnącego poczucia nierzeczywistości, iluzji, jakby był widzem na spektaklu i ogląda! przygody kogoś innego. Jako człowiek o przeciętnej wyobraźni, którą twarde szkolenie starało się całkiem wyeliminować, żeby podporządkować wszystkie emocje i uczucia rygorom intelektu i rozsądku, był świadom dziwnego stanu swojego umysłu i nie wiedział, czemu to przypisać. Może powodowały to przeczucie porażki i tego, że stary Jennings nigdy nie wróci do kraju? Albo może zimno, zmęczenie, bezradność i widmowy welon wirującego śniegu spowijający wszystko dokoła? W głębi ducha czuł jednak, że chodzi o jeszcze coś innego.

Zjechali z bulwaru i skręcili w długą, szeroką, wysadzaną drzewami Andrassy - ta ulica pięknych wspomnień, wiodąca obok Opery Królewskiej do zoo, wesołego miasteczka i parku, była niegdyś nieodłączną częścią szalonych dni i nocy, uosobieniem swobody i radości i najbliższym sercom Węgrów miejscem na ziemi. Teraz wszystko to minęło i nigdy już nie wróci, cokolwiek by się zdarzyło, nawet gdyby znów miały nastać wolność i pokój. Teraz ulica Andrassy oznaczała tylko prześladowania i terror, walenie w drzwi w środku nocy i brunatne budy, które wywoziły ludzi, obozy koncentracyjne i deportacje, tortury i błogosławieństwo śmierci: ulica Andrassy oznaczała tylko siedzibę AVO.

Nadal nie opuszczało go uczucie dystansu, oderwania od rzeczywistości. Wiedział, gdzie jest i wiedział, że jego czas nadszedł; zaczynał rozumieć, co Szendrò miał na myśli mówiąc o mentalności ludzi, którzy tak długo żyli pod terrorem z wiecznie obecnym widmem śmierci i wiedział też, że ktoś, kto przebył podobną podróż jak on, już nigdy nie będzie taki, jak przedtem. Obojętnie, niemal z zimnym akademickim zainteresowaniem, zastanawiał się. jak długo to potrwa, zanim go zamęczą, jakie najnowsze diabelskie metody wykańczania człowieka czekają tu na niego w podziemiach.