Osadzona. Historie prawdziwe - Anna Matusiak - ebook + audiobook

Osadzona. Historie prawdziwe ebook i audiobook

Matusiak Anna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Osadzona Historie prawdziwe

Anna Matusiak

Jak wiele można zapłacić za miłość?

Wstrząsająca opowieść o młodej Polce odsiadującej wyrok w jednym z najsurowszych więzień na świecie.

To miało być takie łatwe. Przecież już raz się udało... Omari zapewniał, że nic jej nie grozi. Za przemyt złota zapłaci najwyżej grzywnę. Magda kochała, więc wierzyła w każde słowo. Poleciała do Japonii, choć intuicja ją ostrzegała, by się wycofać. Serce podpowiadało jednak co innego. Zrobiła to dla niego, dla ich miłości. Uda się, a wtedy wreszcie zaczną żyć jak ludzie. Dlaczego więc tak się denerwuje, przecież to tylko złoty piasek z Ghany... Kiedy celnicy otwierają jej torbę, oczom Magdy ukazuje się biały proszek. Narkotyki?! To niemożliwe, ktoś ich wrobił!!! Czy Omari jest bezpieczny? Strach o ukochanego niemal pozbawia ją tchu...

Dla miłości poświęciła tak wiele. Czy było warto?

Anna Matusiak

Absolwentka filologii polskiej i teatrologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka, prezenterka radiowa i telewizyjna, specjalistka do spraw PR. Wykładowczyni dziennikarstwa, felietonistka, autorka książek, trenerka wystąpień publicznych. Pracuje z kobietami nad odwagą w dążeniu do nowego „ja”, nad tym, by zacząć od nowa, bo czasami warto, bez względu na PESEL. Współzałożycielka miejsca dla kobiet silnych, niezależnych, ale też pogubionych i tych na rozdrożu – Salonu Kobiet. A prywatnie mama wspaniałego Maksymiliana, który ponad cztery lata temu przewrócił jej życie do góry nogami.

Fragment

Kontrola bagażu. Czerwonej torby szytej białymi nićmi, grubo, ręcznie, niezdarnie... Zwracającej na siebie uwagę. Kto wymyśla kolor czerwony dla torby, w której przewozi się coś nielegalnego? A jeszcze szyta ręcznie białymi nićmi. Gdyby to były chociaż czerwone nici. Przynajmniej nie byłoby widać tego z daleka. Uświadamiam sobie, że kiedy brałam ją od Caroline, wydawało mi się, że to żart. W głowie miałam różne alarmy. Nie podobało mi się to. Ale zagłuszałam je, wypierałam to z siebie. To nie mogą być narkotyki! To po prostu nie mogą być narkotyki! To nawet nie tak, że byłam zbyt głupia, by domyślić się, że to narkotyki. Ja po prostu wpadłam w stan zaprzeczenia. Ludzie w tym stanie nie przyjmują do wiadomości informacji o śmierci bliskiej osoby. To nie może być prawda, to się nie zdarzyło – myślą. Ja wtedy właśnie chyba byłam w takim stanie.

Otwierają torbę. Serce mi wali. Widzę ich ruchy, jakby w zwolnionym tempie. Cała procedura trwa wieczność. Boję się. Czekam na drobinki złota, które za chwilę ukażą się moim oczom. Ciekawe, jaka będzie ich reakcja na to złoto – zastanawiam się. Nie widzę drobinek złota. Widzę biały proszek z farfoclami. Nie da się zrozumieć ogromu mojego szoku. Wrobili GO! – moja pierwsza myśl. WROBILI OMARIEGO! Nie miałam wątpliwości, że to jego wrobiono. On w życiu nie wrobiłby mnie. Tego akurat byłam pewna. Choćby nie wiem jak to wyglądało z boku. Tylko my dwoje wiedzieliśmy, co jest między nami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 53 min

Oceny
4,6 (98 ocen)
67
24
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
1969RobertP

Dobrze spędzony czas

fajnie strasznie napisało opowieść
10
Patrizia2019

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍👍👍
00
wCzepkuUrodzona

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła warta poznania. Każdy znajdzie w niej coś innego. Warto przeczytać.
00
syperek

Nie polecam

Strasznie infantylna i irytująca.
00
Wiosna333

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła tej książki, jak pisze sama autorka, inspirowana jest prawdziwą historią, która już sama w sobie jest niezwykle ciekawa. Dodając do tego fantastyczną i bardzo emocjonalną formę przekazu stworzoną przez pisarkę, to trzeba stwierdzić, że powstała mocno wciągającą i wzruszająca powieść.Polecam gorąco.
00

Popularność




Warszawa

WAR­SZAWA

– Jakie ma pani doświad­cze­nie w branży kosme­tycz­nej? – zapy­tała liderka grupy zna­nej marki Beauty-Bella pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej.

Na sta­no­wi­sko sprze­dawcy – młod­szego spe­cja­li­sty – apli­ko­wała tego dnia Mag­da­lena. Liderka dostrze­gła w dziew­czy­nie jakąś nie­spo­ty­kaną doj­rza­łość. Nie­wiele jesz­cze powie­działa, a jed­nak patrząc w jej orze­chowe oczy, można było odnieść wra­że­nie, że te oczy wiele już w życiu widziały. Trudno było okre­ślić, w jakim jest wieku. Z jed­nej strony zadbana i cał­kiem ładna. Z dru­giej – z pew­nymi bra­kami w uzę­bie­niu, które mogłyby świad­czyć o zanie­dby­wa­niu samej sie­bie, a to się nijak miało do skrom­nej, ale czy­stej, odpra­so­wa­nej i – zda­wać by się mogło – wykroch­ma­lo­nej wręcz odzieży, wyczysz­czo­nych na błysk butów, wypie­lę­gno­wa­nych paznokci. W tej kobie­cie były młoda dziew­czyna i sta­ruszka jed­no­cze­śnie. Z całą pew­no­ścią intry­go­wała…

– Nie mam żad­nego, ale czuję, że chcę i będę potra­fiła to robić – odrze­kła bez zawa­ha­nia Magda.

– Podoba mi się pani deter­mi­na­cja. Czym się pani zaj­mo­wała przez ostat­nie lata? – dopy­ty­wała Renata.

– Róż­nymi spra­wami. Tro­chę pra­co­wa­łam w kuchni, tro­chę w szwalni. Jestem pra­co­wita i zaan­ga­żo­wana. Nie boję się żad­nego wyzwa­nia – Magda nie­mal wyre­cy­to­wała jed­nym tchem for­mułkę mającą na celu zachę­cić pra­co­dawcę do wybra­nia wła­śnie jej do zespołu.

– O, gastro­no­mia! – zain­te­re­so­wała się rekru­terka. – W jakiej restau­ra­cji, może znam?

– Raczej nie. To było za gra­nicą. A kon­kret­nie w Japo­nii – zasko­czyła ją kan­dy­datka.

– Wow! Miesz­kała pani w Japo­nii?

– Można tak powie­dzieć…

Mimo dosyć nie­ty­po­wej odpo­wie­dzi – bo co to zna­czy „można tak powie­dzieć, że miesz­ka­łam w Japo­nii”? – rekru­terka nie zwró­ciła na to uwagi, tylko zaafe­ro­wana fak­tem, że oto ma przed sobą kogoś, kto zna od kuchni (dosłow­nie i w prze­no­śni) Kraj Kwit­ną­cej Wiśni, pytała dalej:

– W któ­rej czę­ści Japo­nii pani miesz­kała? Jak to się stało, że zawę­dro­wała pani aż tak daleko?

– Życie. Cza­sami ostro nas zaska­kuje… – odpo­wie­działa tro­chę do Renaty, tro­chę do samej sie­bie, patrząc w punkt poło­żony gdzieś w bli­żej nie­okre­ślo­nej per­spek­ty­wie.

– Przy­naj­mniej sobie pani pozwie­dzała Japo­nię i dziś pew­nie ten piękny kraj nie ma przed panią żad­nych tajem­nic – bar­dziej stwier­dziła, niż zapy­tała liderka.

– No cóż… W nie­któ­rych obsza­rach fak­tycz­nie pozna­łam Japo­nię dogłęb­nie. Ale są też takie obszary, o któ­rych nie mam poję­cia – pró­bo­wała wybrnąć dyplo­ma­tycz­nie kan­dy­datka, ale w tym samym momen­cie poja­wiła się w jej gło­wie myśl, że to nie ma sensu. Prze­cież i tak prę­dzej czy póź­niej każdy, kto będzie z nią obco­wał, się dowie. Skoro zaczęła od nowa, to nie po to, żeby teraz budo­wać swój świat i życie na kłam­stwie.

– Chyba jestem pani winna kilka szcze­gó­łów. Zro­zu­miem, jeśli po usły­sze­niu mojej histo­rii nie odbie­rze pani wię­cej ode mnie tele­fonu. Ale chcę żyć w praw­dzie i mam nadzieję, że zarówno pani, jak i cały świat to doce­nią…

Niewielka miejscowość w województwie mazowieckim

NIE­WIELKA MIEJ­SCO­WOŚĆ W WOJE­WÓDZ­TWIE MAZO­WIEC­KIM

Wiele lat wcze­śniej

– Mamo! Ja kocham sztukę… – płacz­li­wie prze­ko­ny­wała rodzi­cielkę pięt­na­sto­let­nia wów­czas miło­śniczka sztuki, jaką nie­wąt­pli­wie byłam.

– Wiem, córeczko. Ale zda­jesz sobie z tego sprawę, że z tego chleba nie będzie, prawda?

– Skąd wiesz? Ja chyba mam talent. A jeśli zostanę wielką malarką?

– Oj dziecko, dziecko – zaśmiała się mama, jak­bym powie­działa jakiś absur­dalny i kom­plet­nie nie­re­ali­styczny żart – wielka malarka w naszej rodzi­nie?

– A dla­czego nie?

– A dla­tego, że takie rze­czy to się dzieją tylko w fil­mach. Jeste­śmy, cór­cia, uczciwą, ale pro­stą i nie­zbyt zamożną rodziną. A żeby zostać wielką malarką, trzeba mieć poważne finan­sowe wspar­cie. Skąd chcesz je niby wziąć? – zapy­tała mama, widząc, że ja tak na poważ­nie.

– Może dostanę się na ASP, będę zna­ko­mitą stu­dentką i otrzy­mam sty­pen­dium. A potem jakiś mece­nas sztuki doceni moje dzieła i zain­we­stuje we mnie… – roz­ma­rzy­łam się tak, że aż mama musiała pstryk­nąć mi pal­cami nad uchem.

– Hej, Madziu! Ponio­sło cię chyba, co? – zaśmiała się. Mimo jej scep­ty­cy­zmu czu­łam, że gdzieś w środku, w głębi serca też po cichu liczy, że mi się uda. Może cho­ciaż mnie…

Mama była bar­dzo młoda, kiedy mnie uro­dziła. Miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat. Tata szybko musiał wydo­ro­śleć i stać się męż­czy­zną, głową rodziny. Pamię­tam awan­tury w domu o to, że jest zmę­czony. Cią­gle kazano mi sprzą­tać mój pokój. Rodzice mieli zwy­czaj wywa­la­nia mi wszyst­kiego z biurka albo szafy na śro­dek pokoju, by zmu­sić mnie do porząd­nego posprzą­ta­nia. Ale nie oce­niam ich zbyt surowo. Myślę, że dali mnie i moim sio­strom bar­dzo dużo – tyle, ile mogli. Nie­mniej jed­nak przez całe dzie­ciń­stwo czu­łam się nie­ro­zu­miana. Kiedy dora­sta­łam, czę­sto odpły­wa­łam w myślach. Czu­łam się jak zło­dziej zła­pany na gorą­cym uczynku, gdy two­rzy­łam sobie obrazy w wyobraźni i nagle do pokoju wcho­dziło któ­reś z rodzi­ców, bru­tal­nie wyry­wa­jąc mnie z kra­iny marzeń.

– Magda, o czym ty tak znowu myślisz? Pomo­gła­byś przy obie­dzie. Może ziem­niaki matce obie­rzesz? – krzy­czał tata.

– Dobrze, już idę… – wsta­wa­łam nie­chęt­nie, ale nie dla­tego, że byłam leniwa, ale dla­tego, że musia­łam opu­ścić mój wewnętrzny świat i nagle, bez uprze­dze­nia wejść w szarą codzien­ność, w któ­rej tak bar­dzo nie umia­łam się odna­leźć.

– Dziecko, tak nie można… Całymi dniami malu­jesz albo roz­my­ślasz. Jesteś już dużą dziew­czyną. Nie będziemy tole­ro­wać takiego zacho­wa­nia. Jak będziesz wielką artystką i twoje obrazy będą kupo­wać na aukcjach – pro­szę bar­dzo, będziesz mogła marzyć o nie­bie­skich mig­da­łach godzi­nami, ale póki miesz­kasz pod tym dachem, dosto­suj się, pro­szę, do zasad tu panu­ją­cych – ochrza­niał mnie ojciec przy obie­dzie. Mama zdą­żyła tylko dopo­wie­dzieć:

– Oj Jaśku, nie bądź dla niej taki surowy…

– Surowy? Jolka, czy ty sły­szysz, co mówisz? To pan­nica już jest! Ma mieć jakieś obo­wiązki, do cho­lery! – wku­rzył się jesz­cze bar­dziej.

– No prze­cież pomaga. Oj, daj­cie już spo­kój. Jedzmy. Nie kłóćmy się przy stole – kochana mama zawsze pró­bo­wała łago­dzić, cho­ciaż też nie do końca rozu­miała, co sie­dzi w mojej gło­wie. A może nawet ja sama tego nie rozu­miałam?

Byłam inna. Nie mia­łam zbyt wielu przy­ja­ciół. Pro­sze­nie kogoś o przy­jaźń wyda­wało mi się strasz­nie głu­pie i poni­ża­jące. Kie­dyś jedna z kole­ża­nek zapro­po­no­wała mi przy­jaźń. Było mi dziw­nie, zwłasz­cza że chcia­łam się przy­jaź­nić z kimś zupeł­nie innym. Czu­łam się zawsty­dzona. Pomy­śla­łam, że to byłoby straszne, gdy­bym popro­siła o przy­jaźń osobę, z którą chcia­łam się przy­jaź­nić, a ona by poczuła to samo, co ja poczu­łam, kiedy mnie o przy­jaźń zapy­tała tamta dziew­czyna.

– Hej, Magda! Idziesz z nami? – zaga­iła kie­dyś Gośka, kole­żanka z klasy. Chyba z grupą dziew­czyn od nas wybie­rały się na wagary.

– Ja? – zapy­ta­łam zdzi­wiona, bo się nie kum­plo­wa­ły­śmy. Ni­gdy nie zwra­cały na mnie uwagi. Nawet przez uła­mek sekundy zro­biło mi się miło…

– Żart! – zare­cho­tały. – A co ty byś niby miała z nami robić, dzi­waku?!!

Zakpiły ze mnie i w rado­snych pod­sko­kach odda­liły się, a ja zosta­łam z poczu­ciem, że jestem śmie­ciem. Z poczu­ciem, które towa­rzy­szyło mi przez całe dzie­ciń­stwo i mło­dość.

Żyłam w swoim świe­cie. Byle z pędz­lem i szta­lugą w zasięgu wzroku. Nic innego się nie liczyło. Rodzice niby się śmiali i pod­kre­ślali, że kobie­cie potrzebny jest praw­dziwy zawód, ale jed­nak w któ­rymś momen­cie dosta­łam osobny pokój, a sio­stry musiały się pomie­ścić razem w dru­gim. Mia­łam swój kawa­łek pod­łogi, który trak­to­wa­łam jak praw­dziwą świą­ty­nię sztuki. Mój pokój nie był duży, ale urzą­dzi­łam go przy­tul­nie, cho­ciaż ktoś by pew­nie powie­dział, że w ogóle nie był urzą­dzony, tylko zagra­cony. Wszę­dzie pano­wał arty­styczny chaos, któ­rego mama nie kazała mi sprzą­tać. Jakby doce­niała i sza­no­wała. Jakby rozu­miała. I naprawdę rozu­miała… Znacz­nie wię­cej niż mi się wtedy wyda­wało. Dla­czego więc tak bar­dzo nie­ro­zu­miana się czu­łam? Czę­sto wra­cam do tej myśli… Czę­sto wra­cam też pamię­cią do takiej sceny…

Mam trzy lata. Bie­gam po łące. Z mamą. Mam śliczną koron­kową białą sukie­neczkę z koł­nie­rzy­kiem obszy­tym pereł­kami. Ple­ciemy sobie wza­jem­nie wianki na gło­wie. Jest piękne lato. Mama się śmieje. Goni mnie. Też ma białą sukienkę. Ale taką bar­dziej halkę. Ja pisz­czę z rado­ści. Ucie­kam. W końcu daję się zła­pać. Przy­tu­lamy się i tur­lamy po tra­wie. To naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nie, jakie mam z dzie­ciń­stwa…

Potem uro­dziła się moja pierw­sza sio­stra, a następ­nie druga. Prze­sta­łam być oczkiem w gło­wie i uko­chaną córeczką mamusi. Musia­łam wydo­ro­śleć. Musia­łam być odpo­wie­dzialna. Nie zapo­mnę zawodu, jaki spra­wi­łam mamie. Bawi­ły­śmy się z sio­strą Melą na placu zabaw. Zaję­łam się zabawą na tyle długo, że nagle Mela znik­nęła mi z oczu. Ile to mogło trwać? Pięć, dzie­sięć minut?

– Boże drogi, Mela, ode­zwij się! Mela, gdzie jesteś? – bie­ga­łam gorącz­kowo po osie­dlu i woła­łam sio­strę coraz gło­śniej i w coraz więk­szej roz­pa­czy.

Uzna­łam, że czas gra na naszą nie­ko­rzyść. Jestem jesz­cze dziec­kiem. Muszę oddać sprawę doro­słym, żeby nie było za późno. To była pie­kiel­nie trudna decy­zja. Bałam się cho­ler­nie, że spiorą mnie na kwa­śne jabłko. Ale poło­ży­łam na szali ewen­tu­alne lanie kon­tra odzy­ska­nie sio­stry.

– Mamo, mamo! Mela znik­nęła! – wpa­dłam do domu jak po ogień.

– Co ty mówisz?

– No znik­nęła! Bawi­ły­śmy się na placu zabaw i nagle stra­ci­łam ją z oczu. Szu­ka­łam. Krzy­cza­łam. Ni­gdzie jej nie ma!

Mama rzu­ciła to, co miała w rękach, i wybie­gła z domu w far­tu­chu kuchen­nym, bo wła­śnie przy­go­to­wy­wała nam obiad. Prze­bie­gła wszyst­kie osie­dla w całym naszym mia­steczku, klatka po klatce. Wycho­dząc z jed­nej z kla­tek – na wpół przy­tomna z prze­ra­że­nia – dostrze­gła w drzwiach pro­wa­dzą­cych do piw­nicy szparę nad zie­mią, a w niej coś jakby czubki dzie­cię­cych butów. Wyda­wało jej się, że ze stresu ma już zwidy, ale zła­pała za drzwi, otwo­rzyła je i zoba­czyła roze­śmianą Melę, nie­zwy­kle zado­wo­loną z tak uda­nej zabawy w cho­wa­nego. Dzieci są jed­nak głu­pie. Nie dosta­łam lania. Ale wola­ła­bym dostać zamiast tego wzroku peł­nego roz­cza­ro­wa­nia, któ­rym ura­czyła mnie mama. Wyryła ten obraz w mojej pamięci i sercu na zawsze. Czę­sto w póź­niej­szych samot­nych latach wyobra­ża­łam sobie to spoj­rze­nie. Zgu­bie­nie sio­stry to pikuś w porów­na­niu z roz­cza­ro­wa­niem, jakie zafun­do­wa­łam rodzi­com wiele lat póź­niej. Mela się zgu­biła, ale została odna­le­ziona. Ja też się zgu­biłam. Pogu­bi­łam się w życiu. Dla­czego nikt mnie nie zna­lazł i nie przy­pro­wa­dził do domu?

Bab­cie miesz­kały nie­opo­dal naszego osie­dla. Cho­dzi­ły­śmy od jed­nej do dru­giej. To było wygodne, bo zawsze ktoś doro­sły był w zasięgu. Jedna bab­cia – Józia – była kraw­cową, druga – Halinka – świet­nie robiła na dru­tach. Dzia­dek, ten od kraw­co­wej, czę­sto pił i się awan­tu­ro­wał. Bałam się go. Ucie­ka­łam, kiedy wpa­dał pijany i darł się na cały głos. Czu­łam, że to nie powinno się dziać w żad­nym domu. Było mi przy­kro, że ucie­kam jak tchórz i zosta­wiam z nim bab­cię. Więc pew­nego razu, kiedy – zata­cza­jąc się – wszedł do domu i od progu krzy­czał: „Rób mi jedze­nie, głu­pia babo!”, trzę­sąc się jak osika, zosta­łam przy babci. Bab­cia scho­wała mnie w sza­fie. I pobie­gła naszy­ko­wać mu zupę i dru­gie danie. Nie wcho­dziła mu w drogę. Nie dawała się spro­wo­ko­wać. W końcu dzia­dek zasnął, chra­piąc obrzy­dli­wie jak dzi­kie zwie­rzę. Bab­cia wró­ciła do szafy. Pomo­gła mi wyjść. Wciąż się trzę­słam:

– Nie bój się, Mag­du­siu… Chłopy tak nie­kiedy muszą odre­ago­wać. Dzia­dek pra­cuje, cza­sami trzeba coś zała­twić przy wódeczce. Trzeba zro­zu­mieć, Madzieńko…

– Bab­ciu, ale on na cie­bie krzy­czy. Wyzywa cię. Mówi, że jesteś głu­pia – pro­te­sto­wa­łam.

– On tak naprawdę nie myśli. To alko­hol… Dzia­dek jest dobry. A wóda nie­jed­nemu w gło­wie pomie­szała. Ale prze­śpi się, kefiru z rana napije. I będzie dobrze – tłu­ma­czyła go bab­cia. Do dziś nie wiem, czy naprawdę tak uwa­żała, czy pocie­szała małą, wystra­szoną dziew­czynkę, którą wtedy byłam.

Bab­cia Józia ode­szła kilka lat póź­niej. Usia­dła w fotelu i po pro­stu zasnęła. Z per­spek­tywy czasu cie­szę się, że miała łagodną śmierć – bez bólu i cier­pie­nia. Zasłu­żyła na to, by odejść we śnie.

Tak sobie myślę, że to praw­dziwe szczę­ście, że bab­cia nie dożyła tego wiel­kiego roz­cza­ro­wa­nia wnuczką. Może wtedy ode­szłaby na zawał. Mia­ła­bym na sumie­niu jesz­cze to.

Bli­żej zawsze byłam z bab­cią Halinką. Ale bab­cia Józia też była wspa­niała.

Jedna roz­mowa z nią szcze­gól­nie utkwiła mi w pamięci. Wła­ści­wie to była ostat­nia nasza roz­mowa, cho­ciaż wtedy żadna z nas oczy­wi­ście nie miała poję­cia, że ni­gdy wię­cej nie będzie nam już dane się spo­tkać. Byłam jesz­cze dziec­kiem, a może nale­ża­łoby powie­dzieć – pod­lot­kiem. Mia­łam może dwa­na­ście, może trzy­na­ście lat.

– Madziu­niu, życie nie jest łatwe, ale może być bar­dzo piękne, wiesz…

– A co cię, bab­ciu, tak na sen­ty­menty wzięło?

– A bo widzę i wiem, że jesteś inna niż więk­szość two­ich rówie­śni­ków. I zasta­na­wiam się, czy to ci życie uła­twi, czy utrudni.

– Jaka jestem, bab­ciu? – zapy­ta­łam szcze­rze zain­te­re­so­wana jej obser­wa­cjami, bo sama byłam na eta­pie pozna­wa­nia i próby rozu­mie­nia sie­bie.

– Wraż­liw­sza, emo­cjo­nalna… Emo­cje i zmy­sły zawsze będą dla cie­bie waż­niej­sze niż fakty i logika. Potra­fisz dzięki temu dostrzec w świe­cie piękno, które nie każdy potrafi dostrzec, i czer­pać ogromną przy­jem­ność z tego odkry­cia. A jed­no­cze­śnie – zachwy­cona uro­kiem kwia­tów na łące – zapo­mnisz o pociągu, nie zdą­żysz na czas, nie pomy­ślisz o kon­se­kwen­cjach, nie zasta­no­wisz się zawczasu, jak wró­cisz do domu, kiedy ostatni pociąg odje­dzie… To mnie tro­chę mar­twi…

– Bab­ciu, jest tyle moż­li­wo­ści… Dłuż­szy spa­cer, powrót sto­pem, noc­leg pod gołym nie­bem i powrót pierw­szym poran­nym pocią­giem… Nie martw się o mnie – zaśmia­łam się.

Babci spodo­bało się, że pod­ję­łam meta­forę. Dodała tylko:

– Jedno jest pewne. Tak wyjąt­kowi ludzie nie rodzą się czę­sto. Ale wyjąt­ko­wość to zawsze i szanse, i ryzyko…

Wtedy nie do końca jesz­cze rozu­mia­łam, co ma na myśli. Życie zro­biło wiele, by moją wyjąt­ko­wość stłam­sić, zabić, znisz­czyć… Czy mu się udało?

Bab­cia Halinka, która robiła na dru­tach, miała słaby wzrok, więc uży­wała głów­nie neo­no­wych włó­czek, bo tylko te dobrze widziała. Wsty­dzi­łam się w tym cho­dzić. Trzeba mieć sznyt, żeby umieć nosić takie sty­lówki. Moja mło­dość to marze­nie, by mieć modne i fajne ciu­chy, a nie te kolo­rowe swe­try babci. Mamę to chyba bar­dzo bolało.

– Mamo, czy ty możesz nie wybie­rać mi ubrań, bo to nie mój styl? – odwa­ży­łam się kie­dyś zwró­cić jej uwagę na to, że nie czuję się dobrze w tym, co mam na sobie.

– Jesteś dziec­kiem. Nie masz stylu – odpo­wie­działa z ner­wami i ucięła temat.

Cza­sami byłam sko­ło­wana. Nie wie­dzia­łam, jak to jest z tym sty­lem. To się ma czy nabywa? A gust? Pocho­dzi­łam z rodziny robot­ni­czej, nie arty­stycz­nej, więc w liceum pla­stycz­nym cza­sem kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, co tam robię. Kim ja wła­ści­wie jestem?

Nie wspo­mi­na­łam, że poszłam do liceum pla­stycz­nego? A ow­szem, poszłam…

– Mamo, tato… Ja tak bar­dzo chcę spró­bo­wać. Nie wyobra­żam sobie życia bez malo­wa­nia – któ­re­goś popo­łu­dnia pod­ję­łam pate­tyczną próbę prze­ko­na­nia zapra­co­wa­nych rodzi­ców, żeby puścili mnie do liceum pla­stycz­nego. Tata spoj­rzał na swoje ste­rane życiem dło­nie, cho­ciaż to prze­cież wciąż jesz­cze był młody męż­czy­zna. Ile mógł mieć lat? Pro­sta mate­ma­tyka… Ja mia­łam wów­czas pięt­na­ście lat. Tata miał dzie­więt­na­ście, jak się uro­dzi­łam. Ten trzy­dzie­stocz­te­ro­letni chło­pak wyglą­dał i zacho­wy­wał się jak co naj­mniej pięć­dzie­się­cio­la­tek. Był już ojcem trójki dzieci. I ciężko pra­co­wał na utrzy­ma­nie swo­jego babińca. Kochał nas. Nie potra­fił tego jakoś wylew­nie oka­zy­wać, ale kochał.

– Lepiej byś za pędzel zła­pała, córuś, ale taki do malo­wa­nia ścian. Pomo­gła­byś w remon­cie, bo cha­łupę trzeba odma­lo­wać na wio­snę – pró­bo­wał zba­ga­te­li­zo­wać moją prośbę. Ale summa sum­ma­rum rodzice się zgo­dzili. Boże, jaka byłam szczę­śliwa! Pamię­tam, że z rado­ści rzu­ci­łam się ojcu na szyję. Ale to kochana mama zawal­czyła o mnie.

– A ja cię, Mag­du­siu, tam widzę… I tata też… Tylko udaje, że nie. W życiu warto zawal­czyć o marze­nia… – mówiąc to, mama posmut­niała. Jakby dotarło do niej, że ona żad­nego marze­nia nie speł­niła. Zako­pała się w pie­lu­chach tak szybko, że wła­ści­wie o jakich marze­niach mowa? Czy w ogóle miała w życiu cho­ciaż chwilę na to, żeby o czymś poma­rzyć?

Czu­łam się okrop­nie zobo­wią­zana. Rodzice wydali dużo pie­nię­dzy na farby, kredki, pastele. To wszystko było strasz­nie dro­gie. Nikt w kla­sie – nawet ci z zamoż­nych rodzin – nie miał tego na zapas. Powie­dze­nie: „Pożycz gumkę” było nie­mal obraź­liwe, bo gumka chle­bowa nale­żała do bar­dzo dro­gich rary­ta­sów. Moje liceum pla­styczne wiele kosz­to­wało rodzi­ców. Pew­nie dla­tego nie mia­łam już na super­u­bra­nia. Wtedy tego nie rozumia­łam. Jak każda nasto­latka chcia­łam mieć wszystko naraz. Chcia­łam two­rzyć. Chcia­łam być ważna. Chcia­łam mieć zna­cze­nie. A w tym wieku ubiór bar­dzo mocno wyzna­cza war­tość mło­dej dziew­czyny. Bar­dzo o sie­bie dba­łam i chcia­łam być piękna, a ni­gdy mi to nie wycho­dziło… Czu­łam się brzydka i nie­ko­chana.

Pamię­tam, jak bar­dzo spodo­bał mi się jeden z kole­gów z klasy. Im bar­dziej mi się podo­bał, tym bar­dziej uda­wa­łam, że nie zwra­cam na niego uwagi. Musia­łam jed­nak jakoś się zdra­dzić, bo kole­dzy Pawła się zorien­to­wali.

Tego dnia stał z kum­plami, tyłem do drzwi pro­wa­dzą­cych na kory­tarz. Nad­cho­dzi­łam z głębi kory­tarza. I usły­sza­łam, jak mój wyide­ali­zo­wany uko­chany mówi:

– Daj­cie spo­kój… Wolał­bym ni­gdy dziew­czyny nie mieć, niż się uma­wiać z taką jak Magda. Ona jest jakaś dziwna…

W cza­sie dru­giej czę­ści jego wypo­wie­dzi kum­ple sto­jący przo­dem do kory­ta­rza już mnie dostrze­gli i spu­ścili głowy, chrzą­ka­jąc poro­zu­mie­waw­czo do wciąż niczego nie­świa­do­mego Pawła… Ich zacho­wa­nie tylko utwier­dziło mnie w prze­ko­na­niu, że nie mogło być mowy o jakiejś innej Mag­dzie. Cho­dziło o mnie i tylko o mnie. Wspię­łam się na wyżyny sztuki aktor­skiej i uda­łam, że niczego nie usły­sza­łam. Prze­szłam obok grupki mło­dych męż­czyzn. Zupeł­nie bez­tro­sko bąk­nę­łam: „Do jutra!” i wyszłam ze szkoły, jakby ni­gdy nic. Szłam przed sie­bie i coraz moc­niej zaci­ska­łam pię­ści. Byłam cała obo­lała. W uszach dud­niło: Ona jest jakaś dziwna… jakaś dziwna… jakaś dziwna… Po przyj­ściu do domu ścię­łam włosy na krótko, bar­dzo krótko. Nie­mal na łyso. Pobie­głam do babci.

– Bab­ciu, zro­bisz mi na dru­tach czapkę? Taką mega­ko­lo­rową. We wszyst­kich kolo­rach tęczy, OK?

– No pew­nie, Madziu… – bab­cia się ucie­szyła, że może coś dla mnie zro­bić.

Od tej pory nosi­łam tę czapkę na gło­wie – wła­ści­wie przez całe liceum. Skoro jestem dziwna, to mogę sobie nosić dziwne nakry­cie głowy i zacho­wy­wać się dziw­nie – posta­no­wi­łam, coraz solid­niej budu­jąc swój wewnętrzny, zamknięty dla innych świat.

Poczu­cie nie­zro­zu­mie­nia i bycia nie­ko­chaną się pogłę­biało. Niby wszystko było OK, ale co moi rodzice o mnie wie­dzieli? Czy znali moich zna­jo­mych? Wie­dzieli, że jestem bar­dzo samotna? Nie­wiele mówi­łam, a im wszyst­kim to było na rękę. Brak słów – brak kło­po­tów. Sio­stry też nie nawią­zały ze mną jakiejś bli­skiej rela­cji. Uzna­wały, że jestem nawie­dzoną artystką, któ­rej i tak nie zro­zu­mieją, więc po co pró­bo­wać. Przy­po­mi­nam sobie, że Kaśka kie­dyś pod­jęła próbę… Moja sio­stra była zaprze­cze­niem mnie. Dłu­go­włosa bru­netka. Loczki uro­czo krę­ciły się wokół jej ala­ba­stro­wej twa­rzy. Dużo mówiła i śmiała się per­li­ście, a chłopcy patrzyli na nią jak na por­ce­la­nową laleczkę.

– Magda, co przed­sta­wia ten obraz? – zapy­tała kie­dyś, długo przy­glą­da­jąc się jakiejś total­nej abs­trak­cji, która – zdaje się – miała wyra­żać ówcze­sny stan mojego ducha.

– Nie uda­waj, że cię to inte­re­suje – zby­łam ją nie­zbyt grzecz­nie. Kaśka wstała. Wyszła. I ni­gdy wię­cej o nic zwią­za­nego z moją pasją mnie nie zapy­tała. Chcia­łam krzyk­nąć: „Prze­pra­szam. Wróć. Chęt­nie ci opo­wiem…”. Chcia­łam, ale tego nie zro­bi­łam.

Innym razem Mela nie­śmiało zapy­tała, czy mogłaby ze mną chwilę poroz­ma­wiać. Zde­ner­wo­wa­łam się. To zabrzmiało groź­nie. Nie wie­dzia­łam, czego się spo­dzie­wać. Zwy­kłe sio­strzane pyta­nie, które prze­cież total­nie nie powinno wzbu­dzać nie­po­koju. W naszym przy­padku nie było natu­ralne, bo my ze sobą nie roz­ma­wia­ły­śmy.

– No słu­cham – odpo­wie­dzia­łam twardo i oschle, pod­świa­do­mie znie­chę­ca­jąc Melę do jakiej­kol­wiek roz­mowy. Chyba się po pro­stu, zwy­czaj­nie bałam.

– Bo ja cię chcia­łam spy­tać, skąd czło­wiek wie, co jest jego pasją. Ty wie­dzia­łaś od zawsze, że kochasz malo­wać?

– No po pro­stu. To się wie i już. Musisz zapy­tać samą sie­bie, co kochasz robić, i zasta­no­wić się, jak to roz­wi­jać – pró­bo­wa­łam coś dora­dzić młod­szej sio­strze, ale zde­ner­wo­wało mnie to jej pyta­nie, bo poka­zy­wało, że Mela kom­plet­nie nie ma zain­te­re­so­wań. A nie była prze­cież aż tak dużo młod­sza ode mnie.

– A czy można być czło­wie­kiem bez pasji? Bo może ja taka wła­śnie jestem – zapy­tała z ude­rza­jącą naiw­no­ścią.

– Melka, kurde… Nie wsty­dzisz się zada­wać takiego pyta­nia? Naprawdę chcesz być czło­wie­kiem bez pasji? To chyba naj­gor­sze w życiu – nie mieć pasji. Brak pasji to brak ambi­cji. Chcesz być ładną, ale głu­piutką panną, która inte­re­suje się tylko ciu­chami i maki­ja­żem? Zresztą… daj mi spo­kój, jestem zajęta – spła­wi­łam sio­strę. Byłam okrutna. Nie wiem, dla­czego tak zro­bi­łam. Mela wyszła ze łzami w oczach. Byłam roz­cza­ro­wana sama sobą. A jaka roz­cza­ro­wana star­szą sio­strą musiała być wtedy Mela!

Nie stać mnie było na reflek­sję, na prze­pro­siny. Wola­łam zamknąć się w swoim świe­cie ciszy. A potem… w Kościele.

Mło­dość to zawsze okres buntu, róż­nie wyra­ża­nego. U mnie swego czasu wyra­żał się w postaci fana­ty­zmu reli­gij­nego. Nie był to szcze­gól­nie długi okres, ale inten­sywny. Bar­dzo chcia­łam być bli­sko Boga, by wypeł­nić pustkę – brak miło­ści, brak zro­zu­mie­nia arty­stycz­nego. Odna­la­złam część zro­zu­mie­nia w Kościele. W domu nie.

– Dziecko, czy coś cię trapi? – zapy­tał kie­dyś po wie­czor­nej mszy świę­tej ksiądz. Widział mnie w kościele codzien­nie. Moja gor­liwa modli­twa i kon­se­kwentne mil­cze­nie zwró­ciły jego uwagę.

– Nie, pro­szę księ­dza. Po pro­stu pró­buję zro­zu­mieć, kim jestem. Cze­kam na jakąś pod­po­wiedź od Tego na górze… – odpo­wie­dzia­łam szcze­rze i na tyle kon­kret­nie, żeby wyraź­nie dać do zro­zu­mie­nia, że nie chcę wię­cej roz­ma­wiać. Ksiądz to usza­no­wał.

Pew­nego dnia wybra­łam się na spo­tka­nie połą­czone ze świa­dec­twami ludzi, w któ­rych życiu doszło do cudu. Wszy­scy byli tro­chę dziwni. Więc pomy­śla­łam, że w końcu jestem wśród swo­ich. Na środku ciem­nej salki przy­ko­ściel­nej stała mów­nica. Pod­szedł do niej męż­czy­zna oko­łocz­ter­dzie­sto­letni:

– Witaj­cie! Szczęść Boże! Chwal­cie Pana! On może wszystko!

Ludzie chó­rem odpo­wie­dzieli:

– Chwalmy Pana!

Męż­czy­zna kon­ty­nu­ował:

– Mój cud wyda­rzył się dwa lata temu. Po wypadku samo­cho­do­wym nie cho­dzi­łem. Leka­rze nie dawali szans, że kie­dy­kol­wiek będę cho­dził… Modli­łem się do Pana i mówi­łem mu: „Udo­wod­nij im, Boże, że się mylą. Że nic nie wie­dzą o Two­jej mocy i sile…”. Dziś cho­dzę. Nawet bie­gam. Chwalmy Pana!

I znowu wszy­scy chó­rem: „Chwalmy Pana!”.

Na mów­nicę wyszła młoda dziew­czyna:

– Zda­wa­łam na prawo jazdy. Piąty raz. Czu­łam, że już ni­gdy mi się nie uda. Zamknę­łam oczy i powie­dzia­łam: „Boże, spraw cud!”. I zda­łam.

Chór: „Chwalmy Pana!”.

Pamię­tam, że wku­rzyło mnie to. Mie­szać Boską moc do egza­minu na prawo jazdy to chyba lek­kie prze­gię­cie? – pomy­śla­łam.

Ale wśród prze­ma­wia­ją­cych byli i tacy, któ­rych histo­rie wstrzą­sały, dopro­wa­dzały zgro­ma­dzo­nych do łez i wielu wzru­szeń. Zaczę­łam cho­dzić na spo­tka­nia oazy. Chwa­li­li­śmy Pana śpie­wem i modli­twą. Cza­sami krzy­kiem. Bywało, że ktoś zacho­wy­wał się jak opę­tany. Szar­pał się z nie­wi­dzial­nym prze­ciw­ni­kiem, omdle­wał, wyda­wał z sie­bie dziwne odgłosy. Jakby nagle przej­mo­wały nad nim kon­trolę jakieś ciemne moce. Ale wspól­nota była przy nim. Modliła się jesz­cze gło­śniej. Ja w tej wspól­no­cie. Aż w końcu ta osoba odzy­ski­wała spo­kój. To nie były egzor­cy­zmy. Takie odpra­wić mógł tylko ksiądz egzor­cy­sta. Zawsze chcia­łam to zoba­czyć na wła­sne oczy. Nie było mi dane. Z per­spek­tywy czasu myślę, że w reli­gij­nej rze­czy­wi­sto­ści bar­dziej krę­ciła mnie teatra­li­za­cja tego świata niż sama wiara.

Posłu­gi­wa­łam się raczej języ­kiem baśni, nie wiary. Posta­no­wi­łam żyć w czy­sto­ści – to narzu­cała mi oaza. A jed­no­cze­śnie hor­mony zaczęły we mnie buzo­wać. To był czas natu­ral­nych pierw­szych zauro­czeń i miło­ści. Rze­czy­wi­stość zde­rzyła się z moim posta­no­wie­niem. Znowu czu­łam się zagu­biona. Bab­cia cie­szyła się, że jestem wie­rząca. Zasta­na­wiam się, jaki wpływ na moją przy­szłość miała reli­gia. Uchro­niła mnie przed nie­po­trzeb­nymi miło­ściami? A może wręcz prze­ciw­nie – zablo­ko­wała mnie i wła­śnie dla­tego w póź­niej­szych latach tak łatwo przy­szło mi się ślepo zako­chać i zapła­cić za tę miłość bar­dzo wysoką cenę? Nie, nie pró­buję się wybie­lać. Gło­śno myślę. Sama nie wiem, jak sie­bie oce­nić. Minęło tyle lat. A ja cią­gle tak wiele o sobie nie wiem.

* * *

– Jak tam, córuś? Bar­dzo zde­ner­wo­wana? – zapy­tała mnie mama, kiedy blada ze stra­chu szy­ko­wa­łam się na egza­min do ASP.

– Bar­dzo! – odpar­łam szcze­rze.

– Spo­koj­nie. Jesteś dobra. Wszy­scy nauczy­ciele w liceum tak twier­dzili. Co ma być, to będzie. Pew­nie i tak już wszystko zapi­sane jest gdzieś tam w górze – pocie­szała mama, jak umiała naj­le­piej.

Cie­kawe, czy fak­tycz­nie wszystko jest zapi­sane i jaki mamy wpływ na ewen­tu­alne wyma­za­nie tego i napi­sa­nie nowego lep­szego roz­działu.

Nie udało się. Nie dosta­łam się. Oczy­wi­ście nie pod­da­wa­łam się. Przez rok pil­nie się uczy­łam. Ryso­wa­łam, malo­wa­łam, szki­co­wa­łam. Ale rok póź­niej też nie zosta­łam przy­jęta na stu­dia. A po trzech nie­uda­nych pró­bach zro­zu­mia­łam, że ni­gdy się tam nie dostanę. To było poważne roz­cza­ro­wa­nie w moim życiu. W sercu, głę­boko, tliła się jesz­cze nadzieja, ale czas leciał. Nie mogłam w nie­skoń­czo­ność żyć marze­niami.

– Madziu… – zaga­iła kie­dyś mama przy obie­dzie. – Nie zro­zum mnie źle, ale zaczyna być nam naprawdę ciężko. Wiesz, że wspie­ra­li­śmy cię z całych sił, ale może trzeba się pogo­dzić z tym, że malar­stwo to nie jest twoja droga, i pójść na inne stu­dia albo do pracy, żeby nas tro­chę odcią­żyć finan­sowo? – ostat­nie słowa powie­działa pra­wie szep­tem. Ucie­kła wzro­kiem. Było jej przy­kro, że musi pro­sić o to odcią­że­nie, ale jed­no­cze­śnie miała do tego pełne prawo. I tak dosta­łam dużo.

– Jasne, mamo… Prze­pra­szam… Coś wymy­ślę… – spu­ści­łam głowę.

Serce mi pękło. Wie­dzia­łam, że mamie trudno o tym mówić. Wsty­dzi­łam się swo­ich nie­po­wo­dzeń. Tak bar­dzo prze­cież chcia­łam im udo­wod­nić, że mam praw­dziwy talent, że się nie pomy­lili, inwe­stu­jąc we mnie i moją pasję. Zawio­dłam ich. Obie­ca­łam sobie, że kie­dyś spłacę każdą zło­tówkę we mnie zain­we­sto­waną. Inne stu­dia? Nie umia­łam wybrać niczego innego w tam­tym momen­cie. Kocha­łam sztukę. Nie umia­łam jej poświę­cić. W liceum w nas wie­rzono. Byłam jedną ze zdol­niej­szych uczen­nic. Nagle miało się oka­zać, że to tylko mrzonka? Nic z tego wię­cej nie będzie? Ciężko mi było się z tym pogo­dzić. I wciąż czu­łam się nie­zro­zu­miana, nie­speł­niona, bez­na­dziejna. Czu­łam, że do niczego się nie nadaję. Dziś może ktoś uznałby, że to począ­tek depre­sji. Ale kto wtedy mówił o depre­sji? Kto złe samo­po­czu­cie mło­dego czło­wieka w ogóle głę­biej ana­li­zo­wał?

* * *

Zatrud­nię osobę z poczu­ciem este­tyki i piękna. Musi kochać kwiaty.

Ładne ogło­sze­nie – pomy­śla­łam i wyrwa­łam kartkę z nume­rem tele­fonu. Poszłam na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną.

– Dzień dobry. Mam na imię Mag­da­lena. Kie­dyś będę malarką. Ale na razie nie udało mi się dostać na ASP, więc moją malar­ską pasję chęt­nie wyko­rzy­stam w two­rze­niu kom­po­zy­cji – powie­dzia­łam. Na co wła­ści­cielka kwia­ciarni uśmiech­nęła się i bez chwili waha­nia stwier­dziła:

– No to zała­twione. Jesteś przy­jęta. Możesz zaczy­nać choćby od jutra. Mam tylko nadzieję, że chłod­nia i wszystko, co zwią­zane z tą pracą, a nie­ko­niecz­nie ze sztuką, cię nie znie­chęci – zaśmiała się.

– Na pewno nie! – krzyk­nę­łam szczę­śliwa, że zaczy­nam jakiś poży­teczny roz­dział w życiu.

Cie­szy­łam się. Uwa­ża­łam, że to fan­ta­styczna praca, bo zwią­zana z ręko­dzie­łem. To fak­tycz­nie była ciężka fizyczna robota, do tego regu­larne prze­by­wa­nie w chło­dzie i wil­goci. Ale kocha­łam to. Robie­nie bukie­tów rekom­pen­so­wało mi inne nie­wy­gody. Pen­sja jed­nak była gło­dowa. Tysiąc trzy­sta pięć­dzie­siąt zło­tych mie­sięcz­nie. Pamię­tam dokład­nie. Nie mogłam się za to utrzy­mać ani wyna­jąć porząd­nego miesz­ka­nia. Stać mnie było na mały pokój w nie­zbyt przy­jem­nej oko­licy. A na obiad cią­gle zupki chiń­skie i stary chleb maczany w jajku. Czer­stwe pie­czywo można było kupić za gro­sze w osie­dlo­wym spo­żyw­czaku. Wra­ca­jąc z pracy, zacho­dzi­łam do sklepu. Pani Bożenka już z daleka, widząc mnie, uśmie­chała się od ucha do ucha:

– Magda, pro­szę bar­dzo – tu torba z chle­bem. I jesz­cze dorzu­cam świeżą bułeczkę – gra­tis od firmy.

– Dzię­kuję, pani Bożenko… Niech panią Bóg bło­go­sławi! Jak już będę znaną malarką, nama­luję dla pani obraz, sprzeda go pani i zarobi miliony! – śmia­ły­śmy się obie, trak­tu­jąc tę obiet­nicę jak dobry żart. Cho­ciaż ja chyba w głębi duszy tro­chę jesz­cze w to wie­rzy­łam.

Dosta­wa­łam też lekko pod­gniłe warzywa, które tego samego wie­czoru jesz­cze można było skroić do sałatki, wyci­na­jąc zepsute czę­ści. Ale już następ­nego dnia nie nada­wa­łyby się do niczego.

Nie narze­ka­łam. Nie mogłam pozwo­lić, by moi rodzice wydali na mnie jesz­cze choćby zło­tówkę. Pen­sja dla ozdoby… Pasu­jąca do warun­ków życio­wych jak ten przy­sło­wiowy kwiat (nomen omen) do kożu­cha…

W drodze do kwiaciarni

W DRO­DZE DO KWIA­CIARNI

To był piękny, spo­kojny pora­nek. Lubi­łam wyjeż­dżać wcze­śniej, żeby pośpiech mnie nie dekon­cen­tro­wał i nie zabie­rał rado­ści z doświad­cza­nia chwili. Kiedy mia­łam czas, podróż tram­wa­jem trak­to­wa­łam jak wycieczkę, a nie zwy­kły trans­port. To był mój codzienny rytuał, któ­rego nie chcia­łam zmie­niać w smutną podróż do pracy, tylko zawsze w przy­godę. O kur­czę, co tak wcze­śnie pod­je­chał? – pomy­śla­łam, widząc w oddali mój tram­waj, który powi­nien był doje­chać dopiero za kilka minut. Przy­spie­szy­łam, zaczę­łam truch­tać, wresz­cie w oba­wie, że nie zdążę, puści­łam się pędem i zoba­czy­łam, jak kie­rowca mi macha i bez­czel­nie zamyka drzwi przed samym nosem. Tego dnia – nie wie­dzieć czemu – mia­łam ochotę wyglą­dać pięk­nie. Zało­ży­łam więc roman­tyczną zwiewną sukienkę w paste­lo­wych odcie­niach wykoń­czoną wokół koł­nie­rzyka i rękaw­ków deli­katną koronką. Pozwo­li­łam sobie nawet na sub­telny maki­jaż. Musnę­łam usta neu­tral­nym błysz­czy­kiem z deli­kat­nym brzo­skwi­nio­wym zabar­wie­niem. A do tego dopa­so­wa­łam san­dałki na nie­zbyt wyso­kich, ale jed­nak śred­nio kom­for­to­wych do poran­nych bie­gów za tram­wajem obca­sach.

– Ty świ­nio! – krzyk­nę­łam, zapo­mi­na­jąc o całej sub­tel­no­ści swo­jego wyglądu. – Czy ludzie naprawdę muszą się dowar­to­ścio­wy­wać, robiąc innym na złość? – zapy­ta­łam reto­rycz­nie, rzu­ca­jąc to pyta­nie w prze­strzeń.

– Oj tak, ma pani rację… Wystar­czy dać czło­wie­kowi odro­binę wła­dzy, choćby takiej jak moż­li­wość zamknię­cia drzwi przed nosem, i już traci głowę – przy­znała mi rację kobieta cze­ka­jąca na swój trans­port.

Przy­po­mi­nam sobie ten tram­waj, bo gdy­bym dobie­gła, gdy­bym wsia­dła wła­śnie do tego, a nie do tram­waju numer trzy­dzie­ści sześć, który pod­je­chał dzie­sięć minut póź­niej, moje życie poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej…

Tram­waj numer trzy­dzie­ści sześć pod­je­chał punk­tu­al­nie. Wsia­dłam. Ludzi nie było dużo, ale wol­nego sie­dze­nia nie zauwa­ży­łam. Nawet dobrze. W sumie chęt­nie postoję – pomy­śla­łam. Moją uwagę ścią­gnął wzrok czar­no­skó­rego męż­czy­zny. Wysoki, przy­stojny, dobrze zbu­do­wany, zadbany… hmmm… fajny – pomy­śla­łam i skar­ci­łam się w duchu, natych­miast odwra­ca­jąc wzrok i sta­ra­jąc się za bar­dzo nie zer­kać w kie­runku męż­czy­zny. Ale nawet patrząc w okno, czu­łam na sobie to głę­bo­kie spoj­rze­nie jego prze­szy­wa­ją­cych oczu. Tro­chę mnie to spe­szyło, a tro­chę połech­tało moje kobiece ego. Ewi­dent­nie mu się spodo­ba­łam. No dobra, zer­knę… Tylko raz… – pomy­śla­łam. I tak uczy­ni­łam. Uśmiech­nął się. Odwza­jem­ni­łam uśmiech i jak pen­sjo­narka obla­łam się rumień­cem. Chwilę póź­niej pod­szedł do mnie. Zna­łam cał­kiem dobrze angiel­ski, więc od początku mogli­śmy się swo­bod­nie poro­zu­mie­wać.

– Jestem Omari. Czy mogę ci towa­rzy­szyć w tej podróży? – zagaił roz­mowę.

– Jestem Mag­da­lena. I zaraz wysia­dam, więc to nie będzie długa podróż – roze­śmia­łam się.

– Jedziesz do pracy, do szkoły? Jeśli mogę zapy­tać… – nie pod­da­wał się.

– Do pracy. Pra­cuję w kwia­ciarni. Za dwa przy­stanki zoba­czysz ją przez okno.

– Pra­cu­jesz z kwia­tami… – zamy­ślił się. – Pasuje do cie­bie praca z kwia­tami – powie­dział bar­dziej w prze­strzeń niż do mnie. Odczy­ta­łam to jako jeden z naj­pięk­niej­szych kom­ple­men­tów, jakie w życiu usły­sza­łam. Poczu­łam się piękna jak ni­gdy wcze­śniej. Poczu­łam, że ten męż­czy­zna jest mną szcze­rze zachwy­cony.

– Dzię­kuję. Kocham kwiaty. Kocham wszystko, z czego można two­rzyć kom­po­zy­cje, które ucie­szą oko.

– Pięk­nie to powie­dzia­łaś – zachwy­cił się Omari. – Mam do czy­nie­nia z arty­styczną duszą?

– Lubię tak o sobie myśleć – przy­zna­łam. – Marzę, by zostać malarką. Na razie Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych nie doce­nia mojego talentu – zaśmia­łam się – ale ja nie odpusz­czę…

– Tak myśla­łem, że jesteś kobietą, która nie odpusz­cza. Z jed­nej strony kru­cha i deli­katna jak kwiaty, a z dru­giej twarda i silna… Cie­szę się, że cię pozna­łem – powie­dział, a ja pró­bo­wa­łam zapa­mię­tać każde słowo, by je sobie potem zapi­sać w pamięt­niku i nie prze­krę­cić żad­nej frazy. By móc czy­tać sobie tę wypo­wiedź każ­dego dnia na dzień dobry i na dobra­noc. Bez wąt­pie­nia zauro­czył mnie ten czło­wiek. Ni­gdy wcze­śniej nikt tak pięk­nie do mnie nie mówił. Nie zauwa­ży­łam nawet, jak prze­je­cha­łam swój przy­sta­nek, więc musie­li­śmy wysiąść, pocze­kać na tram­waj powrotny i wró­cić. Na szczę­ście wciąż nie byłam spóź­niona dzięki tym moim poran­nym zapa­som cza­so­wym, które sobie ser­wo­wa­łam. Jego uwagę zwró­cił meda­lik na mojej szyi.

– To Matka Boża?

– Tak. Jestem wie­rząca. Wiara pomaga mi zro­zu­mieć wiele spraw. Nawet te, które tak trudno po ludzku ogar­nąć rozu­mem.

– Ja też jestem wie­rzący. Jestem chrze­ści­ja­ni­nem. Pocho­dzę z połu­dnia Nige­rii, tam domi­nuje chrze­ści­jań­stwo. Na pół­nocy – bar­dziej islam.

– A tu, w War­sza­wie cho­dzisz do kościoła? – zapy­ta­łam.

– No wła­śnie mam pro­blem z rozu­mie­niem mszy świę­tej. Wasz język jest bar­dzo skom­pli­ko­wany. Cho­dzę więc dla nastroju, rytu­ału i wewnętrz­nej modli­twy, ale bra­kuje mi Słowa Bożego, które mógł­bym zro­zu­mieć…

– Tu nie­opo­dal – dosłow­nie na kolej­nym skrzy­żo­wa­niu, tylko musiał­byś wejść w małą uliczkę po pra­wej stro­nie – znaj­duje się nie­wielki, nie­po­zorny kośció­łek. Odpra­wiają tam piękne msze w języku angiel­skim – ucie­szy­łam się, że mogę się z nim podzie­lić tą wie­dzą.

– Naprawdę? – zachwy­cił się szcze­rze. – Pójdę na pewno. Dzię­kuję, Mag­da­leno!

Tak zabaw­nie, miękko i cie­pło wymó­wił moje imię. Nawet to wydało mi się uro­cze. Poże­gna­li­śmy się w poczu­ciu, że wyda­rzyło się wła­śnie coś waż­nego i pięk­nego. W każ­dym razie ja na pewno mia­łam takie wra­że­nie…

Po cichu liczy­łam, że skoro zna miej­sce mojej pracy, zjawi się jesz­cze kie­dyś, by poroz­ma­wiać i spo­tkać się ze mną ponow­nie. Uzna­łam, że jeśli u niego też zaiskrzyło, to tak się musi zda­rzyć na bank. Mijały dni i nic. Pomy­śla­łam: Ot, miła przy­pad­kowa roz­mowa w tram­waju i to wszystko… Na co wię­cej liczy­łaś, idiotko? Jesteś śred­nio atrak­cyjna, nie­cie­kawa, nudna. I dziwna… Nie po raz pierw­szy byłam dla sie­bie tak surowa w myślach. Od cza­sów szkol­nych samą sie­bie obra­ża­łam takimi epi­te­tami. Nie umia­łam myśleć o sobie ina­czej. A zabie­gani doro­śli – nawet gdy­bym się poża­liła, że mam bar­dzo niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści – powie­dzie­liby zapewne coś w rodzaju: „Oj, nie gadaj głu­pot. Do nauki się weź”.

Prze­sta­łam cze­kać na tajem­ni­czego nie­zna­jo­mego. I wtedy przy­szedł. Z kwia­tami. Miał na sobie błę­kitne prze­tarte jeansy. Modne i dobrze dopa­so­wane do jego syl­wetki. Dłu­gie nogi wyda­wały się w nich jesz­cze dłuż­sze. Do tego zało­żył białą koszulę, by nadać odświętny cha­rak­ter spor­to­wej sty­li­za­cji. Biel koszuli i czerń jego skóry potę­go­wały wra­że­nie świe­żo­ści i odświęt­no­ści. Rękawy sek­sow­nie opi­nały umię­śnione ramiona. Do cało­ści dobrał spor­towe buty. Wyglą­dał ład­nie i schlud­nie. Poczu­łam mro­wie­nie na całym ciele.

– Wiem, że czego jak czego, ale kwia­tów ci tu aku­rat nie bra­kuje, ale chcia­łem, żebyś miała jesz­cze jeden bukiet, ode mnie – zaśmiał się od wej­ścia i zastygł w bez­ru­chu, cze­ka­jąc na moją reak­cję. Czu­łam, że nie chce mnie spło­szyć. Że zacho­wuje się wobec mnie bar­dzo deli­kat­nie. Urze­kło mnie to. Bukiet kwia­tów przy­nie­siony do kwia­ciarni też uzna­łam za coś nie­zwy­kle roman­tycz­nego. Po raz pierw­szy w życiu ktoś się o mnie wyraź­nie sta­rał…

– Dzię­kuję, jest piękny i wyjąt­kowy. Ten bukiet zacho­wam tylko dla sie­bie. Miło, że wpa­dłeś! – zaszcze­bio­ta­łam jak pod­lo­tek.

– Nie powiem, że aku­rat tędy prze­cho­dzi­łem, bo byłaby to nie­prawda. Chcia­łem przyjść już następ­nego dnia, ale uzna­łem, że może wydam ci się zbyt natrętny – wyznał.

Jasna cho­lera. Zbyt natrętny? Chyba zwa­rio­wał. Jesz­cze chwila, a uzna­ła­bym, że jestem naj­bar­dziej bez­na­dziejną laską na świe­cie – pomy­śla­łam, ale w odpo­wie­dzi tylko się uśmiech­nę­łam. Poroz­ma­wia­li­śmy chwilę. Poja­wili się klienci, więc Omari, nie chcąc prze­szka­dzać, poże­gnał się sło­wami:

– Mag­da­leno, z kolejną wizytą nie będę cze­kał tak długo.

Po czym mru­gnął do mnie tak, że aż ugięły mi się kolana.

Odpro­wa­dzi­łam go uśmie­chem do drzwi. A klien­tom zro­bi­łam chyba naj­pięk­niej­szy bukiet ze wszyst­kich moich dotych­cza­so­wych. Jesz­cze długo po jego wyj­ściu dostrze­ga­łam w swoim lustrza­nym odbi­ciu rumieńce na policz­kach. Chyba po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów sama sobie wyda­łam się uro­cza z tymi rumień­cami. Natu­ralny maki­jaż nadał mojej twa­rzy sub­tel­ność dziew­czyny, która roz­kwita pod wpły­wem spoj­rze­nia męż­czy­zny. Roz­kwita w spo­sób, jakiego nie zapew­niają żaden kosme­tyk, żaden zabieg pie­lę­gna­cyjny – nic, co nie pły­nie z głębi biją­cego w szyb­szym tem­pie serca.

Następ­nego dnia też przy­szedł.

– Mag­dziu, może ci w czymś pomogę? Może będę cho­dził do chłodni zamiast cie­bie? Powiesz mi tylko, co mam stam­tąd przy­nieść. Będziesz mogła zaj­mo­wać się two­rze­niem kom­po­zy­cji kwia­to­wych. Widzę, że to lubisz. Masz wtedy cha­rak­te­ry­styczny błysk w oku. Nie chcę, żebyś mar­zła… – zapro­po­no­wał, a ja chyba wtedy poczu­łam po raz pierw­szy, że się zako­chuję w tym chło­paku. I to jego „Mag­dziu”. Po raz pierw­szy pozwo­lił sobie na zdrob­nie­nie, które de facto nie ist­nieje, a stało się połą­cze­niem Magdy i Madzi. Tylko on tak do mnie mówił. I uwa­ża­łam tę wer­sję mojego imie­nia za naj­pięk­niej­szą i dozwo­loną tylko dla niego.

Zwró­cił uwagę na takie sub­tel­no­ści jak błysk w oku, kiedy ukła­dam kwiaty. Myśla­łam: Widział mnie kilka razy w życiu, a już dostrzega wię­cej i lepiej rozu­mie moją duszę od moich sióstr i rodzi­ców.

Roz­ma­wia­li­śmy dużo i chęt­nie. Wpadł jesz­cze kilka razy do mojej pracy. W końcu odwa­żył się zapro­po­no­wać:

– Czy to będzie bar­dzo zuchwałe, jeśli zapro­szę cię na kola­cję?

Oczy­wi­ście, że się zgo­dzi­łam. Zaczę­li­śmy cho­dzić na randki poza kwia­ciar­nią. Opo­wia­dał mi o domu, rodzi­nie. Zdaw­kowo, ale jed­nak co nieco się dowie­dzia­łam o jego mamie, sio­strach i bra­ciach. O tym, że w jego domu się nie prze­le­wało i nie prze­lewa, dla­tego przy­le­ciał do Europy, a kon­kret­nie do Pol­ski, by zaro­bić więk­sze pie­nią­dze. Pra­co­wał na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia. Sprze­da­wał buty. Impo­no­wało mi, że jest taki hardy, twardy i nie­ustę­pliwy. Im dłu­żej z nim prze­by­wa­łam, tym bar­dziej ide­alny i zupeł­nie pozba­wiony wad mi się wyda­wał. Zanim się obej­rza­łam, byłam już zako­chana po uszy. Chciał się wpro­wa­dzić, ale ja – jak na porządną Polkę przy­stało – opie­ra­łam mu się aż przez trzy mie­siące. Mimo że zosta­wał u mnie na noc, do niczego nie docho­dziło. A on się nie dener­wo­wał, tylko cier­pli­wie cze­kał. Mówił: „Swe­ethe­art4, będę cze­kał na cie­bie choćby nawet całe życie”. Te jego czarne, głę­bo­kie, piękne oczy nie mogły prze­cież kła­mać, prawda? Pamię­tam, jak kie­dyś roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. Bar­dzo bolała mnie głowa. Skoń­czy­łam więc roz­mowę, bo ból nie pozwa­lał mi się sku­pić. Kil­ka­na­ście minut potem stał już pod moimi drzwiami, bo tak się o mnie mar­twił i tak bar­dzo chciał mnie po pro­stu utu­lić do snu. W końcu ktoś żył dla mnie i z mojego powodu.

Nasz pierw­szy raz był magiczny. Taki, jaki powi­nien być. W małym miesz­kanku, w któ­rym zmie­ściły się tylko łóżko, mały sto­lik przy anek­sie kuchen­nym i prysz­nic. Do dziś nie wiem, czyje to było miesz­ka­nie. Przy­pro­wa­dził mnie tam. Zje­dli­śmy kola­cję, którą sam przy­go­to­wał.

– Jakie to pyszne, nie­sa­mo­wita mie­szanka sma­ków – pró­bo­wa­łam roz­po­znać poje­dyn­cze skład­niki.

– To jol­lof. Pro­sta potrawa jed­no­garn­kowa. Tra­dy­cyjne nige­ryj­skie danie. Nasza mama czę­sto je robiła, bo jest na bazie ryżu. A wia­domo – ryż jest sto­sun­kowo tani i można się nim porząd­nie najeść. Chyba wiem, co ci tak sma­kuje poza połą­cze­niem naszych przy­praw, które nadają nie­po­wta­rzal­nego cha­rak­teru tej potra­wie. Doda­łem do ryżu mleko koko­sowe. Ono tak ide­al­nie łago­dzi to danie… – opo­wia­dał jak praw­dziwy mistrz kuchni, a ja wpa­try­wa­łam się w niego z czu­ło­ścią i zachwy­tem.

– Omari, chciał­byś kie­dyś wró­cić do domu? – zapy­ta­łam.

Zamy­ślił się, mil­czał chwilę, a potem z peł­nym prze­ko­na­niem odpo­wie­dział zarówno mnie, jak samemu sobie:

– Nie, nie chciał­bym żyć w Nige­rii. Ni­gdy nie czu­łem się tam u sie­bie. Chciał­bym tylko ścią­gnąć tu mamę i sio­stry. One tam nie żyją god­nie. Wiem, że tu szybko odna­la­złyby dom. Ja tak wła­śnie zaczy­nam myśleć o Pol­sce. Jak o domu. Zwłasz­cza od kiedy w moim życiu jesteś ty…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

(jap.) Zamknij się!, Cisza! [wróć]

(jap.) Możesz iść do toa­lety! [wróć]

(ang.) Możesz iść do toa­lety! [wróć]

(ang.) Kocha­nie. [wróć]