Niezniszczalny. Rozmowa z Łukaszem Krasoniem - Anna Matusiak - ebook + audiobook

Niezniszczalny. Rozmowa z Łukaszem Krasoniem ebook

Matusiak Anna

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niezniszczalny – Rozmowa z Łukaszem Krasoniem

 

Łukasz Krasoń, mówca motywacyjny, polityk, mąż i ojciec, udowadnia, że zawsze warto wycisnąć z życia, ile się da. Nawet jeżeli toczy się ono w cieniu postępującej nieuleczalnej choroby. Bez patosu, z ciętym dowcipem opowiada Annie Matusiak, jak został znanym na świecie mówcą, o co walczy jako urzędnik państwowy, dlaczego ma powodzenie u kobiet i ile razy zdołał oszukać śmierć. Chociaż postępuje tak, jakby był niezniszczalny, wie, że ma mniej czasu niż większość ludzi. Dzięki tej świadomości już jako dziecko wypracował w sobie silną wolę i odporność psychiczną, które pozwalają mu doświadczać życia w pełni. Łukasz Krasoń dokonuje tego, czego wielu z nas nawet nie rozważa, bo brak nam odwagi i wiary w siebie.

Jeżeli czujesz, że nie masz wpływu na to, jak wygląda Twoje życie, musisz posłuchać Łukasza. Jego opowieść da Ci mocnego kopa do działania.

 

Patrzę na Adasia, mojego syna, który ogląda filmiki, sam coś nakręci, ułoży lego, stworzy historyjkę. Potem nagrywa telefonem swój film, odgrywa Titanica – „Uwaga, uwaga, góra lodowa!” – przesuwa klocki, jest narratorem. Na końcu mówi: „Dziękuję. To mówił Adam Krasoń. Do zobaczenia w następnym odcinku”. Patrzę na to i jestem zachwycony. A potem przychodzi mi do głowy pytanie: ile jeszcze tych odcinków obejrzę, zanim się wyłączę z tego świata? Smuci mnie to, ale nie pozwalam, żeby smutek trwał długo. Nie pozwalam, żeby wpłynął na te odcinki, które teraz Adaś tworzy, a ja mogę oglądać. Bo to by było najgorsze – mając ograniczoną liczbę odcinków, spierdolić te, które mam do współtworzenia z nim. – fragment książki

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 306

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Moja przewaga polega na tym, że wiem, że jutro mogę odejść, że coś może się posypać i koniec historii. I to mnie napędza.

ZAMIAST WSTĘPU

Było to zaraz po Wielkanocy w 2014 roku. Urwał mi się film. Saturacja, czyli poziom nasycenia krwi tlenem, u zdrowego człowieka wynosi dziewięćdziesiąt siedem–dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Gdy spada poniżej dziewięćdziesięciu, wielu ludzi zaczyna się dusić. U mnie saturacja wynosiła sześćdziesiąt osiem procent. Był to stan poważnego zagrożenia życia. Zostałem zaintubowany, oczywiście już na bloku operacyjnym. Pamiętam tylko przebłyski z tamtych chwil: jak ktoś próbuje mi otworzyć usta, jak lekarze krzątają się wokół mnie. Trudno było mnie zaintubować, bo miałem zaciśniętą szczękę, a oni nie mieli odpowiednich, pediatrycznych rurek.

W końcu się przebudziłem. Patrzę na sufit, w gardle czuję rurkę. Wchodzi lekarz, widzi, że jestem już świadomy, i zaczyna spokojnie tłumaczyć, że mam ciężką niewydolność oddechową, że to zapalenie płuc, prawdopodobnie ukryte, które znacząco osłabiło moje serce, w zasadzie cały organizm. A potem z tym samym spokojem mówi: „Ma pan zanik mięśni, ma pan dwadzieścia sześć lat, w tym wieku takie rzeczy się zdarzają. Zrobimy panu tracheotomię, to taki zabieg polegający na wprowadzeniu rurki do szyi, będzie pan jadł przez sondę. Ale wróci pan do domu i może pożyje jeszcze ze dwa lata”.

Patrzę na niego, słucham i nie wierzę. Czuję, że coś we mnie pęka. Kątem oka widzę telefon – pewnie mama go spakowała, gdy zabierała mnie karetka. Dałem lekarzowi znak, żeby mi go podał. Nie mogłem przecież mówić, bo miałem rurkę w gardle. Wziąłem więc telefon i napisałem jedno słowo:

„Spierdalaj”.

Lekarz przeczytał i wyszedł. Chyba był zaskoczony, może wręcz się obraził.

Potem przyszli moi rodzice. Zobaczyłem, że są zapłakani, więc i mnie puściły emocje. Obok takich wydarzeń nie da się przejść obojętnie. Leżysz podpięty pod cztery pompy z lekami, respirator pika, wokół kable, spoglądasz na twarze rodziców i widzisz, że oni patrzą na ciebie jak na kogoś, kto właśnie odchodzi. I zaczynasz płakać razem z nimi.

Dwa dni płakałem. Między innymi dlatego, że to był ten moment, kwiecień 2014 roku, gdy wszystko zaczęło się układać. Byłem już po konwoju rowerowym, na lipiec miałem kupione bilety do Stanów. Miałem zaplanowane całe tournée motywacyjne w USA. I nagle przychodzi ktoś w białym fartuchu i mówi: „To już koniec”. Bez żadnego kontekstu, bez znajomości mojego życia, po prostu: „To już koniec. Przed tobą maks dwa lata życia”. Najgorsze jest to, że ja mu wtedy uwierzyłem. Byłem kompletnie zdruzgotany. Dodatkowo byłem bardzo osłabiony – nie wiem, czy wynikało to z trudności w dobraniu odpowiednich leków, czy z czegoś innego. Żadna terapia nie przynosiła efektów, mój stan się nie poprawiał. Próbowano mnie odłączyć od respiratora, ale się nie udało.

Po dwóch dniach płaczu pomyślałem sobie: „Nie, to nie może się tak skończyć. Nie chcę, żeby mnie teraz pokroili, zamontowali mi rurkę albo sondę do karmienia”. Stwierdziłem, że się nie poddam.

Poprosiłem wtedy rodziców o zdjęcia miejsc, które symbolizowały moje marzenia. To, czego pragnę od życia. Nauczyłem się tego na jednym ze szkoleń. Po lewej stronie miałem ogromny respirator szpitalny, głośno pracujący, z milionem ustawień. Na nim kazałem przykleić zdjęcie Wielkiego Kanionu – bardzo chciałem go zobaczyć. Po prawej stronie był monitor, który rejestrował moje tętno, ciśnienie i inne parametry życiowe. Na nim przykleiłem zdjęcie mikrofonu i publiczności – symbole mojego celu zawodowego, tego, co chciałem robić w życiu. Patrzyłem na te dwa zdjęcia codziennie aż do ostatniego dnia pobytu na OIOM-ie i powtarzałem sobie w myślach: „Nie może być tak, że ktoś przyjdzie i powie mi, że to koniec. Nie poddam się bez walki”.

Ponieważ nie mogłem mówić, prosiłem pielęgniarki lub pielęgniarzy, by podawali mi telefon, i pisałem notatki, zadawałem pytania, a oni odpowiadali. Wpisałem model respiratora, który podtrzymywał mnie przy życiu, do wyszukiwarki i znalazłem informację, że ma on dwa podstawowe tryby pracy. Lekarz ustawia dziesięć–piętnaście wdechów na minutę, określone porcje tlenu, wszystkie parametry: długość wdechu, wydechu, ciśnienie. Sam nie możesz praktycznie nic, wszystko robi za ciebie maszyna. Po prostu jesteś pasażerem. Ale ten respirator miał też drugi tryb, spontaniczny. Czyli taki, w którym ustawione są minimalne wartości, na przykład dwanaście wdechów na minutę, tak że jeśli pacjent spróbuje wziąć wdech, uruchomi przeponę, poruszy klatką piersiową, to respirator go wspomoże. W mojej głowie był to idealny tryb do ćwiczeń. Coś, co pomoże mi wyjść ze szpitala. Poprosiłem lekarza, żeby włączał mi tryb spontaniczny na dzień. (W nocy miałem bezdechy, potrafiłem nie oddychać ponad półtorej minuty). Lekarz nie chciał się zgodzić. „To nie ma sensu. To nie jest dobry pomysł” – powtarzał. Ale ja wiedziałem, że mam do tego prawo. Każdy pacjent ma prawo podjąć samodzielnie tego typu decyzję. W końcu się udało. Przełączał mi ten tryb w ciągu dnia.

Czas jednak płynął, a ja wciąż leżałem w szpitalu z rurką w gardle po intubacji. Groziło to uszkodzeniem krtani, przełyku, zaczęły powstawać odleżyny wewnętrzne. Sytuacja była naprawdę nieciekawa. Lekarz mocno naciskał na operację. Byłem już pod ścianą i w końcu się zgodziłem. Jedna z pielęgniarek pracujących na oddziale zajmowała się też wentylacją domową. I uwierzyła we mnie. Widziała, jak się staram, jak walczę, jak płaczę i nie mogę podjąć decyzji. Zrozumiała, że mój podpis pod zgodą na operację to nie była decyzja płynąca z serca. Przecież tracheotomia oznaczałaby dla mnie koniec normalnego mówienia. A ja miałem życiowe i zawodowe plany związane właśnie z mówieniem.

Na dziewiątą rano zaplanowano operację. Wspomniana pielęgniarka zadzwoniła do pewnego lekarza w Łodzi i opowiedziała mu o moim przypadku. Rano, w dniu mojej operacji, dał on znać, że do nas jedzie. Sala operacyjna była już przygotowana, mieli mnie zaraz wieźć na blok. A ja byłem w pewnym sensie pogodzony z losem, i to też jest jakaś wartość – czasem trzeba się poddać, żeby coś ruszyło. Ja się pogodziłem, a tu nagle... operacja wstrzymana, bo jedzie lekarz z respiratorem, z maską i będą podejmować próbę odintubowania mnie i przejścia na maskę nosową.

Tamten lekarz z Łodzi powiedział mi jedno: „Panie Łukaszu, to jest mobilny mały respirator, działa tak i tak. Tu się go włącza. Tu jest maska, najprostsza. Za chwilkę pana odintubujemy, wyjmiemy sondę z nosa, przez którą był pan żywiony przez ostatnie cztery tygodnie. Ma pan minutę, żeby zacząć oddychać. Jeśli pan nie zacznie, będziemy musieli znowu pana zwiotczyć, zaintubować i zrobić tracheotomię. I to bardzo szybko. Nie wiadomo, czy zdążymy pana uratować”.

Kiwnąłem głową, bo wiedziałem, że naprawdę może to być koniec. Okropne doświadczenie – moment, w którym wyciągali rurkę. Potem wyjęli mi sondę. Założyli maskę. I ja, kurwa, wziąłem pierwszy wdech natychmiast! Nawet nie potrzebowałem sekundy. Po prostu zacząłem oddychać. Byłem tak zdeterminowany, żeby żyć, że od razu to zrobiłem. Ktoś powie, że to proste, że „ma pan minutę” brzmi zbyt dramatycznie, ale ten lekarz wiedział, że to cholernie trudne, a często wręcz niewykonalne przestawić się z trybu maszynowego na samodzielny oddech. Wymaga to wysiłku. Szczególnie po tak długim czasie intubacji, kiedy wszystko masz zapchane – nos, gardło, przełyk.

Nie mogłem się odezwać przez kilka dni. Miałem podrażnione struny głosowe, uszkodzone gardło i przełyk. Najpierw mówiłem cicho. Potem coraz wyraźniej. Na początku korzystałem z maski na stałe, z czasem sukcesywnie zacząłem ją zdejmować. Dzień po dniu czułem się silniejszy. W końcu wróciłem do domu. Żyłem!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Projekt okładkiKarolina Żelazińska-Sobiech

Zdjęcia na okładceKasia Stańczyk

Redakcja i prowadzenieDominik Leszczyński

KorektaTeresa Zielińska Anna Strożek

Copyright © by Łukasz Krasoń, Anna Matusiak, 2025Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2025

Żaden fragment tej książki nie może być wykorzystywany do szkolenia systemów sztucznej inteligencji.

ISBN 978-83-8360-265-3

Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Wiertnicza 36 02-952 Warszawa

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.