Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Antologia ośmiu krótkich, współczesnych i obrazowych opowiadań z wartką fabułą, w których groteska, reportażowość i realizm magiczny splatają się w opowieść o niewinności. Od czasów PRL... przez komis samochodowy w RP..., „papierową epidemię” po fascynujący mit fauna, będący wspomnieniem tragicznie zamordowanej pary w Górach Stołowych.
Historie demaskujące mechanizmy samozakłamania i utraty niewinności, niepozbawione humoru i autoironii, tworzą niezwykłą mapę emocjonalną najnowszej historii Polski. Bardzo interesująca i solidna propozycja na rynku współczesnej prozy polskiej krótkich form narracyjnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Autor: Adam Binduga
Copyright © Adam Binduga
ISBN: 978-83-976879-4-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, publikowanie
i rozpowszechnianie utworu bądź jego fragmentów
bez zgody autora zabronione.
© Binduga Adam, 2025
Antologia ośmiu krótkich, współczesnych i obrazowych opowiadań z wartką fabułą, w których groteska, reportażowość i realizm magiczny splatają się w opowieść o niewinności. Od czasów PRL przez komis samochodowy w RP, „papierową epidemię” po fascynujący mit fauna będący wspomnieniem tragicznie zamordowanej pary w Górach Stołowych.
Historie demaskujące mechanizmy samozakłamania i utraty niewinności, niepozbawione humoru i autoironii, tworzą niezwykłą mapę emocjonalną najnowszej historii Polski.
ISBN 978-83-8431-676-4
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Dla Fabiana
...czasom niewinności…
Nie pamiętam jej imienia. Jest bez znaczenia jak wszystkie dzisiejsze imiona, które musimy wybierać z rejestrów. Imiona — pieczątki, imiona — cyfry, imiona bez znaczeń. I nie wiadomo czy to brak wyobraźni sprawił czy coraz większa liczebność grup, w których na co dzień przyszło nam żyć, że imiona już nic nie znaczą.
Dlatego jej imię jest nieważne, wprowadziłoby tylko zamieszanie i przez chwilę ktoś z was mógłby nawet pomyśleć, że ją zna.
— Będę nauczycielką, nauczycielką rosyjskiego. Lubię ten język. Jestem najlepsza w szkole. Kiedy byliśmy na wycieczce z TePePeR w Odessie, w zeszłym roku, podali nam ryż do kurczaka, a nie ziemniaki, chichichi…, a bileterka w muzeum antropologii i ateizmu, takim kościele bez ławek, pomyliła mnie z grupą komsomolców z Charkowa. W ostatniej chwili, bo nie miałam czerwonej chusty, się zorientowała… czy zorientowała się. Jak się w zasadzie powinno powiedzieć? Ale skąd ty masz to wiedzieć, brudasku? Chichichi… Po kim nosisz żałobę za paznokciami? Masz chusteczkę, wytrzyj chociaż nos. Nie oddawaj mi jej, chichichi… bo jest jednorazowa.
Mówiła dużo i ciekawie. Szybko i wyraźnie. Miała bialutki puszek jak kocyk na przedramieniu i policzkach. Zawsze go oglądałem. Pachniała mydłem. Skończyła ósmą klasę.
— Nie wiem dlaczego zadajesz się z tymi brudasami. Cały dzień ganiacie po piwnicach, koksowniach i ruderach. Oni tak muszą, bo ich matka nie gotuje obiadu i kradną co popadnie, z dzikich gołębi zupę gotują, lizaki ze sklepu kradną, tyłki łopianem podcierają, chichichi…, a ten najmniejszy to nawet przebił sobie rękę zardzewiałym gwoździem i nikt mu nie przemył rany wodą utlenioną. Wiesz co z tego może być? Gangrena. Zresztą na co mu ręka, moja mama mówi, że i tak taki kołek nigdy nie nauczy się pisać. Pamiętaj, żebyśmy wracając z powrotem kupili chleb i masło, bo mają dopiero przywieźć. Wszystkie półki w sklepie są puste.
Rzadko milczała. Dlatego bardzo lubiłem przychodzić do niej, kiedy nie miałem gdzie się podziać. Chodziłem tak za nią wszędzie: na zakupy, do kościoła, do krawcowej, do babci, gdy swemu dziadkowi niosła obiad w kance… i czekałem na nią przed wejściem jak wierny pies. Opowiadała szczegółowo o wszystkich spotkaniach, kto jak był ubrany, co mówił, a co powinien był powiedzieć. Co wypada, a co nie. Nie miałem siostry, dlatego mnie to nie nudziło. To był świat, którego nie znałem. Nigdy mnie niczym nie poczęstowała, nawet wtedy gdy siedziałem przy stole, a ona jadła obiad.
Wczoraj zrobiliśmy z kolegami kilka małych okrętów z kory lipowej, żeby je zwodować na kanale. Całą noc śniły mi się okręty pełne marynarzy-mrówek. I mój okręt — Odyseusz. Robiliśmy wiele okrętów. Ze styropianu, z kory, z kartonu nasączonego ciekłym woskiem. Do wszystkich wkładaliśmy mrówki, czarne, czerwone, białe, leśne. Niektóre przepływały cały kanał i wpływały do rzeki, a stamtąd na pewno do morza, Bałtyku, a stamtąd… to już nie przelewki. Każdy okręt miał nazwę i swoją historię, wszystko spisywaliśmy w specjalnym kajecie, gdzie na tytułowej stronie Paweł starannie wykaligrafował: Hiszpańska armada. Wczoraj miał się odbyć nasz największy desant. Tylko mój rower ma bagażnik, dlatego wiozłem wszystkie, a największy, trójmasztowiec z polakierowanego kartonu, trzymałem w prawej dłoni. Wjechałem jednak na kamień i nie utrzymałem kierownicy. Zdarłem sobie łokcie i policzek. Wszystkie stateczki rozsypały się w drobny mak, a mrówki uciekły z rozbitych słoików.
Dzisiaj mieliśmy budować ziemiankę w lesie, ale już beze mnie. To była moja kara. Trwała zwykle trzy dni, zanim mogłem do nich wrócić. Odkąd pamiętam zawsze w takich chwilach chodziłem do niej.
Była dziewiąta rano i ostatni tydzień wakacji. Tym razem szliśmy do dentysty. Bolał ją ząb od dwóch dni. Nie mogłem wyjść z podziwu, że mimo bólu tyle gada.
— Brzydzę się tej dentystki, ma żółte palce i pali papierosy, ale na prywatnego dentystę szkoda pieniędzy. Co innego prywatna plomba, chociaż moje zęby i tak się nie psują. Nie lubię jak ktoś nie dba o zęby. Od razu śmierdzi mu z ust, że czuć na oddech. Wyrywanie prywatne i państwowe jest takie samo, ale plomba już nie jest taka sama. Zadam ci zagadkę i jak tu przyjdę z wyrwanym zębem masz mi odpowiedzieć. Co jest na północ od bieguna północnego? To nie jest trudne.
Weszła do gabinetu. Na północ od bieguna północnego? Przecież tam już nic nie ma. Może południowy? Siedziałem na krześle w poczekalni i machałem nogami.
Ząb ją boli, a gada jak gdyby nigdy nic i zagadki dziwne zadaje. Wyciągnąłem ulubionego kapsla i pstrykałem po posadzce. Gorące powietrze leniwie przewalało się przez okna do środka.
Na pewno już wybudowali bunkier, ziemiankę, mieliśmy rozpalać ognisko. Myślałem o moim wspaniałym, cisowym łuku. O tym, że jak napnie się jego cięciwę z miedzianego drutu to wystrzeli wyżej ponad najwyższe sosny w lesie.
Pogrążony w rozmyślaniach, ledwie zauważyłem jak wyszła z gabinetu. Trzymała się za policzek i kiwnęła na mnie głową. Wyszliśmy.
— Bolało? — spytałem z przerażeniem.
— Bolało, bolało, a co miało robić? Dziewczyny są odporne na ból, nie beczą jak wy.
Przeszliśmy parę ulic i zatrzymaliśmy się przed sklepem. Weszła i szybko wyszła z gorącym bochenkiem chleba i kostką masła.
— I co z tym biegunem, brudasku?
— Może biegun zachodni? Nie, nie wiem, może nic nie ma.
— O Boże jaki filozof. Jak może być nic?
— A ty wiesz?
— Ja tylko się ciebie pytam. Jak wiesz to powiedz. Mój kuzyn wie, ale on studiuje fizykę i mówił, że w czasie urojonym jest wszystko, czyli możliwy jest każdy kierunek. Czy coś takiego. Jaką mam ochotę na tę chrupiącą piętkę chleba z masłem. Nie martw się, zostawię zakupy i pójdziemy zobaczyć czy wybudowali tę ziemiankę, zakradniemy się… Paweł też tam będzie?
— Chyba tak, a co podoba ci się?
— No co ty — zaprzeczyła bez przekonania. Kilka razy byłem posłańcem pomiędzy nimi, a w zasadzie to pomiędzy nim a nią. Jako najmłodszy niosłem dla niej od niego wyszarpane przez dziurę w płocie kwiatki czy ukradzione owoce w papierowym worku po mące, albo bursztyny przywiezione znad morza.
— Mogę mu powiedzieć, że go lubisz. Wszystkie dziewczyny go lubią i proszą, żeby mu to powiedzieć. Jest najstarszy, największy i najmądrzejszy. Idzie do średniej szkoły i wymyśla najfajniejsze zabawy, a prawie w ogóle nie przeklina.
— Nic mu nie mów! Jakie wszystkie dziewczyny — skoro ja nie? A zresztą i tak mnie nie interesuje.. chichichi… brudasku. W tej mieścince nikt mnie nie interesuje.
Weszła do swego domu, a ja usiadłem jak zwykle posłusznie na ławce przed domem. Zatrzymywałem magnesem sekundnik w Poljiocie. Wiedziałem o tym, że jej ojciec już z nimi nie mieszka, to on mi to kiedyś pokazał. Odszedł od nich jakiś czas temu do innej kobiety, parę ulic dalej. Elegancki pan, który zawsze odpowiadał: dzień dobry kawalerze lub witam kawalerkę. Równo przystrzyżony wąsik. Chodził w wyprasowanej koszuli i spodniach na kant, nawet w lecie nie nosił sandałów, zawsze tylko lakierki z dziurkami. Swoje córki obsypywał łakociami. Przychodził co jakiś czas przed swój niedawny dom, stawał po drugiej stronie ulicy i prosił któregoś z nas, żebyśmy zawołali jego trzy córki:
— Witam kawalerkę! A zawołajże któryś z kawalerów moje córuchny. Dropsa miętowego dostaniesz.
W kuchennym oknie, gdy wybiegały, pojawiała się tylko na chwilę jakaś postać i zasłaniała szybko zasłony. Ojciec siadał z córkami na ławce po drugiej stronie ulicy, brał najmłodszą na kolana i rozmawiał z nimi. Długo rozmawiał, śmiał się, a one jak małe kocięta łasiły się i droczyły na przekór. Nigdy nie widziałem go pijanego i nikt z nas nie wiedział, dlaczego odszedł do tej samotnej, smutnej kobiety, której mąż nie wrócił z zagranicy.
Wreszcie wyszła i nie bacząc na mnie udała się dróżką, prowadzącą na naszą leśną górkę w środku miasteczka, a ja pobiegłem za nią. Zrywała kwiatki i śpiewała jakąś rosyjską piosenkę, jakby nie była dzisiaj u dentysty.
— Dlaczego wasz tato z wami nie mieszka?
Zrywała dalej.
— Przecież nie jest pijakiem, nie robi awantur i nie bije was — nie ustępowałem.
Zrywała i śpiewała. I tak cały czas pod górkę.
— Źle się żyje bez ojca? Dlaczego was zostawił? Powiedz…
— Pewnie, że źle — odpowiedziała wreszcie — ale on nas nie zostawił. Nadal nas wszystkie kocha tylko inna nam go porwała. To nie jest jego wina. To wina naszej matki.
— Smutna Stefa? Jak ona mogła go porwać? Chodzi smutna i nawet się nie uśmiechnie, dzień dobry nie odpowie. A twój ojciec jak pan, a twoja mama bardzo dobra, ładna, miła pani czasem lizaka daje.
— Głupi jeszcze jesteś brudasku, tylko kapsle, łuki i okręty ci w głowie. Jakby to było najważniejsze w życiu.
— Bo jest najważniejsze. A co ma być ważniejsze? I jeszcze to, że zostanę marynarzem.
— Marynarzem? Po co?
— Żeby odkrywać nowe wyspy?
— Już nie ma co odkrywać, wszystkie wyspy zostały odkryte na wszystkich morzach, brudasku, chyba że polecisz w kosmos. O tak, tam jest wiele do odkrycia.
Uśmiechnęła się serdecznie, mimo że jeszcze ją trochę bolała rana po wyrwanym zębie. Wyciągnęła z bukieciku czerwony kwiatek, wcisnęła do mojej kieszonki na koszulce i zapytała:
— Wiesz, co oznacza czerwień?
— Nie wiem.
— Miłość.
— Miłość?
— Tak, ale nie taka o jakiej myślisz, jak do mamy, czy Matki Boskiej… chichichi… Inna. O wiele silniejsza. Ona porwała naszego tatę. Każda kobieta ma ją w sobie, chociaż nie każda o tym wie, że może porwać mężczyznę jakiego tylko zechce. A on leci jak ćma do ognia. Babcia mówi, że tylko chory i stary jest na to odporny.
— Dlaczego nie każda o tym wie?
— Bo tak już jest. Jedna wie, a druga nie wie. Moja matka na przykład nie wie. Ja, gdybym tylko chciała, mogłabym na przykład porwać pana od matematyki. Ten przygłup oczu nie może ode mnie oderwać, gdy zrobię tak… i wykrzywiła dziwnie twarz.
Nagle serce mi podskoczyło. Ledwie weszliśmy na polanę porosłą ostrą trawą do kolan, a tuż z brzegu ujrzałem wielką dorodną kanię z kapeluszem większym niż patelnia. Zanim spuściłem z niej wzrok kątem oka widziałem następną i następną. Cała polana była piegowata od płowych, wielkich i mięsistych kani.
Zrywaliśmy jędrne kapelusze i kładliśmy jeden na drugim. Na myśl o smażonej kani w panierce zacząłem przełykać ślinę. Zerwaliśmy z pięćdziesiąt, ręce pachniały cierpką, ziemistą wonią podziemnej wilgoci.
Wszystkie ukryliśmy w bzowym krzaku i nakryliśmy świeżymi liśćmi i trawą.
— Ale wysyp. Jeszcze takiego nie spotkałem. Idziemy do ziemianki. Nikogo już tam nie ma — zawyrokowałem.
Dobrze, że wiedziałem, gdzie ją zaplanowaliśmy wykopać, bo inaczej nigdy byśmy tam nie trafili. Kryjówka była pomiędzy kilkoma stertami chrustu. Takie miejsca omija się szerokim łukiem, bo przypominają pułapki na dziki. Nadepniesz nogą na kruche gałęzie i lecisz w ciemny dół, gdzie na dnie sterczą ostre kije i potłuczone butelki. Wąską dróżką doszliśmy do ziemianki. Dzikie jeżyny i maliny podrapały nam nogi. Był to dół głęboki na dwa metry, przykryty z góry długimi dechami i gałęziami, pokryty starymi workami foliowymi po nawozach, zasypany igliwiem i lekkimi gałęziami. Podniosłem niewielki właz i szybko wśliznęliśmy się do środka po ścianie z gęstych, iglastych gałęzi.
— Zimno jak w kościele. Mam gęsią skórkę. — powiedziała.
Na środku stał stół, zbity z paru starych desek, a na nim stała świeczka z pudełkiem zapałek. Zapaliłem ją.
— Popatrz, popatrz na ściany. Wyżłobili swoje imiona. Zetrę je.
— Nie ścieraj, domyślą się, że tu byliśmy. Tylko ja znam drogę.
— Jak powiesz, że byłeś ze mną to ci nic nie zrobią, zobaczysz. Zaczną ciebie bardziej szanować.
Ścierała w zapamiętaniu, a biały piasek sypał się na usłane z mchu i liści siedziska. Kiedy skończyła usiadła i oparła się o piaskową ścianę.
— Jak w grobie, na tej samej głębokości grzebią trumny na cmentarzu. W zeszłym tygodniu byłam na pogrzebie ciotki Halinki. Każdy będzie miał taką ziemiankę. Chichichi… Słyszałeś o Pompejach?
— Słyszałem, słyszałem tę muzykę, Paweł mi zawsze puszcza na całe głośniki, że aż psy wyją.
Zaśmiała się.
— Naprawdę wyją i to z głośników, a nie z podwórka. Nie znasz Pink Floydów?
Ale ona machnęła ze zniecierpliwienia ręką.
— Głupotki. A teraz mała lekcja z czytania. Dobrze czytasz?
— No czytam.
— Jeszcze się nie przechwalasz jak inni. Dopiero piąta klasa. Przeczytaj co napiszę tutaj na ścianie.
I napisała powoli, krągłymi i równymi literkami.
— Dom pu-bli-czny — wysylabizowałem.
— Wiesz co to jest? — wpatrywała się swoimi zielonymi oczami, a blask świec zniekształcał jej rysy. Zacząłem się jej bać.
— Nie wiem. Może jakiś urząd?
Uderzyła mnie lekko w policzek.
— Blisko, blisko, nie jesteś taki głupi jak udajesz. Nie bój się. Powiedz. Najpierw tacy niewinni…
Nagle przez właz wpadła prosto pod jej nogi ciemna wijąca się wstążka.
— Żmija, żmija, ratunku! — krzyczała — Zrób coś!
Kłębiła się pod naszymi nogami i syczała ciemna, smukła kibić. Szukałem jakiegoś kija, ale niczego nie było pod ręką. Zastygłem w osłupieniu i strachu. Ona panicznie krzyczała i wierzgała nogami. Wreszcie kopnęła ją tak zamaszyście i celnie, że gadzina z głuchym łoskotem poleciała prosto na ścianę z iglastych gałęzi, po których instynktownie wspięła się w kierunku słońca i zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Odetchnąłem, ale tylko na chwilę.
— Boże. Ukąsiła mnie. Ukąsiła… tylko spokojnie… — upadła na ziemię zapłakana i zdyszana.
— Gdzie? Gdzie ciebie ukąsiła?
— Tutaj, tutaj. Trzeba wyssać jad, póki czas, póki jad nie dostał się do serca. Ja nie mogę bo mam ranę po wyrwanym zębie i nie dosięgnę tam nawet. Ty musisz ją wyssać. Szybko!
Wiedziałem, że wszystko zależy ode mnie. Oglądałem wiele westernów, gdzie jad żmii działał w kilka minut. Nie ma żartów. Wytarłem rękawem usta, przełknąłem do sucha ślinę.
— Gdzie jest to ukąszenie?
— Tutaj. — wskazała.
Ssałem i wypluwałem, ssałem i wypluwałem, od czasu do czasu tylko mówiła:
— Mocniej, no już wystarczy… przestań.
Wyszliśmy na zewnątrz. Znowu było ciepło. Podzieliliśmy równo nasze kanie, jedna dla ciebie, druga dla mnie, jedna dla ciebie, druga dla mnie.
— Wiesz, że chyba uratowałeś mi życie, brudasku? Jak stąd wreszcie wyjadę i będę daleko, w innych krajach, to przyślę ci kartkę. I pamiętaj, żebyś się dużo uczył i nie zadawał w ogóle z tą zgrają, a może uda ci się w parę lat jeszcze nie zmienić. Chociaż to nie zależy od ciebie. Tak już jest z każdym czy tego chce czy nie. I z nami i z wami.
Poszła parę kroków swoją ulicą, lecz nagle obróciła się i krzyknęła:
— Ty jesteś! Pamiętaj o tym, ty jesteś zawsze na północ od bieguna północnego! — pomachała mi ręką.
Nie mogłem doczekać się smaku smażonych kani i to gwałtowne, niezaspokojone pragnienie nie dawało mi spokoju, aby choć przez chwilę zastanowić się nad tym co powiedziała. Zdążyłem tylko pomyśleć, że rzeczywiście, gdy staniesz na biegunie północnym…, gdy nagle tuż przede mną wyrósł Paweł. Podniosłem wysoko głowę i ucieszyłem się.
— Patrz jaki wysyp kani. Mogę ci dać kilka. Jakie duże i grube.
— Skąd je masz?
— Znaleźliśmy… — szybko się poprawiłem — …znalazłem.
— Dlaczego kłamiesz? Przecież byłeś z nią.
— Paweł, wszystko ci opowiem. To nie ja zmazałem wasze imiona na ścianie, to ona, a później ukąsiła ją żmija, jak Boga kocham, prawdziwa żmija.
— Żmija? — nie dał mi nawet skończyć — taka z żółtymi plamkami za skronią?
— Skąd wiesz?
— Sam ją tam wrzuciłem głąbie.
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Za-skro-niec. Wygląda tak jak się nazywa. Przeczytaj w encyklopedii jaka jest strasznie jadowita, jeśli jeszcze nie zapomniałeś literek. Niewiniątko się znalazło. Ścichapęk. A zresztą, było-minęło, jutro rano na kanale puszczamy ostatnią armadę. Nałap mrówek ze swego ogródka i przynieś kajet. Później palimy ognisko i pieczemy kurę Majdana. W poniedziałek wyjeżdżam do szkoły. I koniec wakacji. Liczę na ciebie.
Uścisnął mi mocno rękę i poszedł.
Nazajutrz była to rzeczywiście nasza ostatnia armada w życiu i ostatni wpis do osławionego kajetu. Paweł przeczytał jeszcze raz wszystkie od pierwszego do ostatniego wpisy i zabrał go na zawsze.
Tamtej nocy po raz ostatni śniły mi się nasze okręty, pełne mrówczych majtków i bosmanów. Płynęły, płynęły, niektóre zadziobane przez dzikie kaczki inne skubane przez ryby, daleko, daleko, na biegun północny i już nigdy stamtąd nie powróciły. Od kolejnej nocy śniło mi się już co innego.
A, przypomniałem sobie jej imię, ale cóż z tego, dawno temu Słowianie, Celtowie potrafili nadawać imiona niepowtarzalne swoim dzieciom, dzisiaj imiona nic nie znaczą, a i dzieci jest coraz mniej.