Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niejasny jest nasz początek, niepewny jest nasz koniec, najlepiej potrafi wyrazić to metafora. Cykl jedenastu ballad, składających hołd klasyce w formie, a współczesności w treści, urozmaicony zaskakującymi ilustracjami co ukazuje przestrzeń przekazu pomiedzy slowem a obrazem. Tematyka ballad jest różnorodna, począwszy od klasycznej przez Stworzenie świata, życie praczłowieka, wydarzenia z historii Polski, a skończywszy m.in. na jednym dniu z życia maklera. Cykl rozpoczyna Prelegomena i kończy Postlegomena, nasycone poezją, plastycznymi metaforami i szczodrą polszczyzną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 38
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Adam Binduga, 2025
Niejasny jest nasz początek, niepewny jest nasz koniec, najlepiej potrafi wyrazić to metafora. Cykl jedenastu ballad, składających hołd klasyce w formie, a współczesności w treści, urozmaicony zaskakującymi ilustracjami. Cykl rozpoczyna Prelegomena i kończy Postlegomena, nasycone poezją, plastycznymi metaforami i szczodrą polszczyzną.
ISBN 978-83-8431-347-3
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
dla kochanej Doroty
Bieluniem mgły zakwitały drzew kryjąc cielsko,
Włosami swymi sycąc pragnienia tych piersi i warg.
Martwej kochanki co skrzyła swą trupiość niebiesko,
W rzemieniach wody, gdzie gra na harfie z jeziornych zielsk ślepy bard.
Niebo niedawnym światła oddechem ogłuszone,
Wprzódy palcami szafirów pylich się zalewa.
By wskrzeszać wiecznie doznanie wciąż nowe,
Jelita za więcierze mając, słońce wnętrzności swe wylewa.
Jednako chmury naglone błękitem jątrzenia,
Brzemienne wówczas teraz rodzą ptasząt miriady.
Pękając w bólu czereśnią co w dzień bielnego wrzenia,
Przeżarta swą krwią lipcową plwa miąższem na żarłoczne owady.
Ku żółci jęły piąć trawsk skrzypy charczące,
Z woni nocy pożądliwością władne dźwigary.
A zinąd chrzęst ich głuchy pławił się u stóp Gorąca,
Gdy na wierzch liścia zbudzony ślimak kładł śluz rozdygotany.
Dygoty śluzu jak cne dygoty zmieniały się w dygoty liścia,
A dygot liścia w drzewa dygot co nieba dygot wzrusza.
Wszelako będąc tylko w śluzie co znów dygotem tryska!
Tak śluz omiótłszy swe otchłanie niebo do tożsamości z sobą zmusza…
Purnarios skrwawion w wojennych bojach,
Po siedmiu latach do domu wraca.
Drżąc delikatnie na grzbiecie rumaka,
Iskrzy się postać dni kilka w parnych znojach.
Już zza cyprysów dach złoty olśniewa,
Już za chwil parę kobietę i dziatki swe ujrzy.
Spod kopyt konia żmija się sunęła,
Za nim dwu rycerzy wiernych pieśń powrotną śpiewa:
Hej! Z podziemi wracam miła!
Hej! Nie skryła mnie mogiła!
Hej! Twa miłość we mnie była!
Hej! Me życie ocaliła!
Dom biały między piaskiem żółtym a niebem błękitnym stoi,
Wtem rozwarł się drzwiami białemi.
Erioza z dziećmi wybiegła ku niemu,
Zwarli się w splotach swoich.
Wieczerza długa była, łez kroć się polało,
Syn o włosach złotych w pierś ojca się tuli.
Dłoń żony w dłoń męża się kuli,
Północ wybije — wiedz! — niedługo wstaną,
I wstali.
Erioza posłanie wykwintnie już ściele,
Purnarios chłodzi swe zbolałe ciało.
Noc ciemna, gwiazd na niebie mało,
Gdzieś w dali przedśmiertny pisk — gepard pochwyca gazelę.
Opadli w łoże. Mąż ustami ciepło piersi żony sobie przypomina,
Kopuły bioder wyzywa palcami z pamięci.
Na powrót woń, czerń, cieśń Purnariosa nęci…
Oczy te same, włosy te same, te same palce tak samo wpija.
Zmrużyła oczy, krtań snadnie wypięła,
Mąż w usta schwycił jej perliste ucho.
Płuca Eriozy dąły jak trąby głucho,
Lecz smak nie ten sam już, Purnariosie, ucha…
I nie te same są miękkością piersi,
I nie te same słowa szczerobrzmiące z ranka.
On śmierć tylko w objęciach swych nosił… Ona…
— Miałaś nieszczęsna kochanka!
Okna oszklone rozpękły się w chwili,
Gdy wielka jasność zrosła się w…
Postać śnieżnego rumaka przed nimi.
Wiatr mu rozwiewał grzywę srebrno-gwiezdną,
Z chrap czerwień gorąca topiła metale.
A kształt jego był wielki, jakby w jedno,
Z wód wszystkich stopiono oceaniczne fale.
Godził kopytem złotym w łoże cudzołożne,
Rozwarła oczy w rozkoszy Erioza.
Spojrzenie końskie — spojrzenie kobiece w pień fosforyczny jak brzoza,
Zmieniło się przemożnie.
Runął wielki i ciężki jak nenufar z kobaltu, syn Ahura,
Ściany, przedmioty, wszystko w pobliżu zadrżało…
W użyźnione nasieniem innego, zhańbione Eriozy ciało,
Zapadła się z nimi w podziemne regiony wichura.
Cicho się stało. Kaszmir ledwie się chybocze,
Purnarios w pustkę obok siebie zerka,
I nic już nie ma… tylko ta rozterka.
Zza węgła świecą przestraszone dziatek oczy.
Wstaje bezgłośnie. Na nagość narzuca manele,
W stajni zimno, konia nie ma, rozrzucone siano.
Noc ciemna, gwiazd na niebie mało.
Gdzieś w dali przedśmiertny pisk — gepard pochwycił gazelę.
Szedł już nie ledwie, lecz wcale. Piach zimny się stawał,
Noc coraz głębsza już wszędzie.
I szedł tak w mozole cały dzień,
Gdy nagle, ujrzał w ciemnościach cyprysy trzy ranny Sertazar.
Rana głęboka po ostrzu handżara,
Ból z głodem szarpią mu ciało.
Zimniej wciąż było, spać z bólu się chciało,
Runął bezwładnie na swe zbolałe kolana.
Długo tak leżał, acz sen mu wciąż coś przerywa,
Powieki wolno w boleści rozchyla.
Znów cyprys swą smukłość wychyla,
I jakieś kształty, kolor przestrzeń rozrywa.
Nie wierz cyprysom (cyprysy cicho gwarzą)
Śmierć coraz bliżej już ciebie
Bo jak kobieta w chwili ostatniej cię zdradzą
A śmierć blisko, coraz bliżej jest ciebie
Dreszcz i gorączka ciałem trzęsą młodziana,
Ból w oczach ostrość rozmywa.
Zbladła twarz Sertazara… twarz dziwnie wykrzywia,
Przed okiem czy w oczach? Postać niespodziewana.
Karzeł nagi wchodzi przez igły do cyprysa,
Kroków tych tyle niezgrabnych stawia.
I się chybocze, rzekłabyś, brzydka postać naga,
Tłustych strąk włosów z pleców się zwisa.
I już wychodzi, ale jak inaczej,
W burnusie białym, przepasanym złotem.
Na psie dużym jadąc wielkookim,
Włos mu się świeży mieni w majestacie.
Irbis gdzieś blisko zaświecił oczyma,
Kieł swój odbija w księżycu.
Żmija tuż sunie. Jad na języku,
Coraz jest bliżej gadzina.
Sertazar ciężko serce swe słyszy,
A serce jak dzwon wielki bije.
I tylko bicie w ciszy nie ginie,
Sertazar ciężej już dyszy.
Sam jesteś, sam na pustyni
I sam umierasz, tylko z cyprysami
Życie jest krótkie, nierówne z igłami naszymi
A tyś zdradzony, nierównyś jest z nami
Karzeł z cyprysa wciąż tak samo wyczynia,
Z nagości raz w sukna się zmienia.
Wtem, patrz!, karlica go onieśmiela,
Kobiecość swą karlą w podstępie wypina.
Serce i karzeł, ponad tym Sertazar,
Słyszy to wszystko i widzi.
Pies wielkooki spojrzeniem ohydzi,
— Śmierć żyjącego przeraża!
Umilknij serce! Serce nie bije…
Sertazar już tylko widzi.
— Czy to jest śmierć? Wszak spojrzę i widzę? a serce mówi: Nie żyjesz!
O Sertazarze, karzeł twą dłoń bladą chwyta,
Pies cię okrakiem na sobie sadza.
Karlica muśnięciem ust karlich cię wita,
I jak on wtedy tak ty teraz w cyprysie znikasz.
Miłość i życie cyprys ci zastąpi
Bo życia, miłości już nie ma!
A kto w cyprysy śmie choćby na moment zwątpić
Ten życia, miłości już nie ma!
Nachil tego ranka krótko brali…
Choć słońce w górze długo stało,
Miast jasności od dymów ciemniało.
Ciała mężów nachilskich krwią zlane leżały.
Oni na zwinnych arabach kłusem,
Łup z miasta całego zwozili.
Dzieci nachilskie — już inni,
W kolumnach mocnili sznurem.
Misy złote, kobierce, klejnoty, puchary,