Olimp - Dan Simmons - ebook + książka

Olimp ebook

Dan Simmons

4,4

Opis

Już od miesięcy toczy się wojna między bogami i ludźmi wspieranymi przez morawce. Ofiarą pada Parys, zabity przez Apolla w pojedynku. Hera podstępem usypia Zeusa, aby nie mógł wpływać na bieg wydarzeń - wojna trojańska musi wrócić na dawne tory. Ale na horyzoncie pojawia się nowy konflikt - bogowie wszczynają wojnę między sobą, a na Ziemi w przyszłości postludzie toczą walkę ze zbuntowanymi voynixami. Sytuacja staje się krytyczna, gdy ludzie tracą sprzymierzeńca - morawce...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (71 ocen)
41
22
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część 1

część 1

Rozdział 1

1

Helena Tro­jań­ska budzi się tuż przed świ­tem, wyrwana ze snu wyciem syren alarmu prze­ciw­lot­ni­czego. Prze­suwa po omacku dłoń na drugą stronę łoża, ale Hoc­ken­berry, jej obecny kocha­nek, znik­nął. Zapewne wymknął się jesz­cze w głu­chym środku nocy, zanim zdą­żyli wstać słu­dzy. Podob­nie koń­czyła się każda noc ich miło­snych igra­szek. Męż­czy­zna zacho­wy­wał się tak, jakby czuł, że dopusz­czają się wspól­nie cze­goś bar­dzo nie­god­nego. Bez wąt­pie­nia prze­krada się wła­śnie cia­snymi alej­kami i zauł­kami, ulicz­kami, na któ­rych pło­nie naj­mniej pochodni. Helena stwier­dza w duchu, że Hoc­ken­berry jest czło­wie­kiem jed­no­cze­śnie dziw­nym i smut­nym. I nagle przy­po­mina się jej coś innego.

Mój mąż nie żyje.

Parys zgi­nął dzie­więć dni temu. Poległ w poje­dynku z bez­li­to­snym Apol­lem. Odświętny pogrzeb, w któ­rym wezmą udział zarówno Tro­ja­nie, jak i Acha­jo­wie, roz­pocz­nie się już za trzy godziny. Oczy­wi­ście pod warun­kiem, że sunący wła­śnie nad Ilio­nem boski rydwan nie znisz­czy lada moment całego mia­sta. Minęło już dzie­więć dni, a Helena na­dal nie potrafi uwie­rzyć, że Parys odszedł na zawsze. Syn Priama poko­nany w boju? Parys mar­twy? Książę Troi strą­cony w mroczne groty Hadesu, pozba­wiony swej wdzięcz­nej cie­le­snej powłoki? Nie do pomy­śle­nia. Prze­cież to Parys, jej piękny chło­piec, który wykradł ją z domu Mene­la­osa. To on, uni­ka­jąc pościgu, prze­my­cił ją przez zie­lone łąki Lace­de­monu. To Parys, jej naj­czul­szy kocha­nek, któ­rego zapału miło­snego nie uga­siła nawet ta długa, dzie­się­cio­let­nia, wyczer­pu­jąca wojna. Męż­czy­zna, któ­rego czę­sto w skry­to­ści ducha nazy­wała „wypa­słym koniem, długo trzy­ma­nym przy żło­bie”1.

Helena zsuwa się z łóżka i wycho­dzi na taras. Roz­su­wa­jąc zwiewne firany, zanu­rza się w zale­wa­ją­cej Ilion łunie przed­świtu. Zima jest w pełni i mar­mur ziębi bose stopy kobiety. Na wciąż ciem­nym nie­bie widać kil­ka­dzie­siąt pro­mieni szpe­ra­czy. Reflek­tory dźgają chmury, prze­szu­kują nie­biosa, wypa­tru­jąc bóstwa w lata­ją­cym dywa­nie. Stłu­mione eks­plo­zje pla­zmo­wych poci­sków wywo­łują zmarszczki na chro­nią­cej mia­sto kopule mora­wiec­kiego pola siło­wego. Nagle z roz­sta­wio­nych wokół Troi bate­rii strze­lają ku górze liczne snopy spój­nego świa­tła – zwarte kolumny błę­kitu, szma­rag­do­wej zie­leni i krwi­stej czer­wieni. Na oczach Heleny potężna eks­plo­zja wstrząsa pół­noc­nymi dziel­ni­cami mia­sta. Fala ude­rze­niowa roz­cho­dzi się echem ponad nie­bo­tycz­nymi wie­żami i zdmu­chuje z ramion kobiety pukle dłu­gich czar­nych wło­sów. W ciągu kilku ostat­nich tygo­dni Olim­pij­czycy zaczęli bom­bar­do­wać Ilion mate­rial­nymi bom­bami, za pomocą któ­rych mają nadzieję prze­bić roz­cią­gniętą przez morawce tar­czę. Poci­ski ukryte w skon­stru­owa­nych z poje­dyn­czych czą­stek osło­nach tele­por­tują się kwan­towo na drugą stronę ochron­nego pola. Tak przy­naj­mniej pró­bo­wali jej to tłu­ma­czyć Hoc­ken­berry i ta zabawna meta­lowa istota, Mahn­mut.

Maszyny jed­nak Helena Tro­jań­ska ma w głę­bo­kim powa­ża­niu.

Parys nie żyje. Cóż za nie­wia­ry­godna myśl. Helena była gotowa umrzeć wraz z nim w dniu, gdy Acha­jo­wie pod wodzą jej byłego męża Mene­la­osa i jego brata Aga­mem­nona przedrą się wresz­cie przez mury Ilionu. Wyda­wało się to prze­cież nie­uchronne. Tak prze­po­wie­działa jej przy­ja­ciółka, wieszczka Kasan­dra. Grecy mieli wymor­do­wać w mie­ście wszyst­kich męż­czyzn i chłop­ców, a kobiety zgwał­cić i uwieźć w nie­wolę na swoje wyspy. Tak, na taki dzień Helena była w pełni przy­go­to­wana – wie­działa, że śmierć zada sobie sama bądź ponie­sie ją prze­bita mie­czem Mene­la­osa. Z jakie­goś powodu jed­nak nie potra­fiła uwie­rzyć, że jej uko­chany, ten próżny i bogom podobny Parys, jej opa­sły koń, piękny wojow­nik i mał­żo­nek, może umrzeć jako pierw­szy.

Przez ponad dzie­więć lat oblę­że­nia i wspa­nia­łych bitew Helena ufała bogom, że zacho­wają jej dro­giego Parysa przy życiu, że pozo­sta­wią go w zdro­wiu i w jej sypialni. I tak też dotąd czy­nili. A teraz go zabili.

Przy­wo­łuje wspo­mnie­nie ostat­niego spo­tka­nia ze swym tro­jań­skim mężem. Dzie­sięć dni wcze­śniej widziała go, gdy opusz­czał mia­sto, by zetrzeć się na ubi­tej ziemi z Apol­lem. Ni­gdy wcze­śniej nie wyda­wał się tak pewny sie­bie niż wów­czas – w wytwor­nej zbroi z poły­skli­wego brązu, z zadartą głową i dłu­gimi wło­sami roz­wia­nymi przez wiatr niczym grzywa rumaka; z błysz­czą­cymi bielą zębami. Helena wraz z tysią­cami wiwa­tu­ją­cych gapiów obser­wo­wała tę scenę z muru ponad Bramą Skaj­ską. Parys kro­czył nie­siony chy­żymi sto­pami „pyszny swoją pięk­no­ścią” jak czę­sto śpie­wał ulu­biony aojda króla Priama. Tam­tego dnia jed­nak chyże nogi zanio­sły księ­cia ku zada­nej dło­nią wście­kłego Apolla śmierci.

I teraz już nie żyje – myśli Helena. Jeśli szep­tane pogło­ski, które zdo­łała pod­słu­chać, nie kła­mały, jego ciało zmie­niło się w wypa­lone tru­chło. Kości ma potrza­skane, a złote ide­alne obli­cze zwę­glone do maka­brycz­nie wyszcze­rzo­nej czaszki; błę­kitne oczy sto­pione na łój. Strzępy poczer­nia­łego w ogniu ciała odcho­dzą od nad­gry­zio­nych pło­mie­niami policz­ków niczym… pierw­sze spie­czone kawałki ofiar­nego mięsa, odrzu­cane ze świę­tego ognia jako nie­godne bogów.

Helena dygoce na zim­nym, nio­są­cym świt wie­trze i spo­gląda na pod­no­szące się nad dachami Troi słupy dymu.

Trzy poci­ski prze­ciw­lot­ni­cze, wystrze­lone z achaj­skich umoc­nień na połu­dniu, z rykiem wzbi­jają się pod niebo. Gonią za wyco­fu­ją­cym się już rydwa­nem. Helena prze­lot­nie zauważa olim­pij­ski pojazd – drobna, przy­po­mi­na­jąca gwiazdę poranną iskierka, ści­gana przez grec­kie rakiety, za któ­rymi cią­gną się siwe smugi. Po chwili, bez uprze­dze­nia, maleńki świe­tlik tele­por­tuje się i poranne niebo jest już puste. Tak, tchó­rze, umy­kaj­cie na swój oblę­żony Olimp! – myśli Helena Tro­jań­ska.

Znów roz­lega się wycie syren, ogła­sza koniec nalotu. Ulica pod oknami Heleny – pod rezy­den­cją Parysa, poło­żoną tak bli­sko znisz­czo­nego pałacu Priama – nagle się wypeł­nia bie­gną­cymi ludźmi. Grupki męż­czyzn z wia­drami w rękach pędzą na pół­nocny zachód, tam gdzie w zimo­wym powie­trzu wciąż roz­wie­wają się dymy. Ponad dachami pobrzę­kują lata­jące maszyny moraw­ców. Do złu­dze­nia przy­po­mi­nają szer­sze­nie pokryte czar­nymi chi­ty­no­wymi pan­ce­rzami. Wra­że­nie dodat­kowo wzma­gają dziwne kol­cza­ste pod­wo­zia i obra­ca­jące się na wszyst­kie strony lufy mio­ta­czy.

Część z nich, Helena wie o tym z doświad­cze­nia i noc­nych wykła­dów Hoc­ken­berry’ego, zapewni Troi spóź­nioną osłonę z powie­trza. Inne pomogą gasić pożary. Następ­nie miesz­kańcy mia­sta wraz z moraw­cami stra­wią dłu­gie godziny na wyłu­ski­wa­niu spod gru­zów zde­for­mo­wa­nych zwłok. Helena zna w Ilio­nie nie­mal każ­dego i zasta­na­wia się, kto w tej wcze­snej godzi­nie poranka tra­fił w bez­sło­neczną otchłań Hadesu.

Zgi­nęli w dniu pogrzebu Parysa. Mego uko­cha­nego. Mojego głu­piego, zdra­dzo­nego kochanka.

Helena sły­szy pierw­sze odgłosy krzą­ta­niny słu­żą­cych. W drzwiach kom­naty staje jej naj­star­sza służka – kobieta imie­niem Aitra, była kró­lowa Aten i matka Teze­usza, upro­wa­dzona przez braci Heleny w akcie zemsty za porwa­nie sio­stry.

– Moja pani, czy mam pole­cić dziew­czy­nom, by przy­go­to­wały już kąpiel? – pyta sta­ruszka.

Helena pota­kuje ski­nie­niem. Jesz­cze przez moment wpa­truje się w coraz jaśniej­sze nie­biosa – dym na pół­noc­nym zacho­dzie począt­kowo gęst­nieje, a potem zaczyna rzed­nąć, opa­no­wany przez Tro­jan i mora­wiec­kie maszyny. Jesz­cze przez moment ogląda bojowe szer­sze­nie ska­łow­ców, które mkną na wschód w bez­na­dziej­nej pogoni za nie­obec­nym już rydwa­nem. Dopiero wtedy odwraca się i wcho­dzi z powro­tem do środka, cicho stą­pa­jąc bosymi sto­pami po chłod­nej, mar­mu­ro­wej posadzce. Musi się przy­go­to­wać do uro­czy­sto­ści pogrze­bo­wych Parysa, a także na spo­tka­nie ze swym zdra­dzo­nym mężem Mene­la­osem. Pierw­sze takie spo­tka­nie od dzie­się­ciu lat. Będzie to rów­nież pierw­sza publiczna oka­zja, przy któ­rej zetkną się ze sobą oso­bi­ście Hek­tor, Achil­les, Mene­laos, Helena i wielu innych Tro­jan i Gre­ków. Wszystko może się zda­rzyć.

Bogo­wie jedni wie­dzą, jak się ten kosz­marny dzień zakoń­czy – myśli Helena. W dodatku musi się uśmie­chać, igno­ru­jąc przy­gnę­bie­nie. Ostat­nio bogo­wie pozo­stają głusi na modli­twy. Ostat­nio bogo­wie nie mają ze śmier­tel­ni­kami już nic wspól­nego – może tylko śmierć, zagładę i ogromne znisz­cze­nia, jakie spro­wa­dzają na zie­mię swymi boskimi rękoma.

Helena Tro­jań­ska wcho­dzi do sypialni. Musi się wyką­pać i ubrać sto­sow­nie na pogrzeb.

Rozdział 2

2

Rudo­włosy Mene­laos stał bez słowa w swej naj­lep­szej zbroi. Wypro­sto­wany, nie­ru­chomy, wład­czy i dumny. Zajął miej­sce mię­dzy Ody­se­uszem i Dio­me­de­sem, na czele dele­ga­cji achaj­skich hero­sów, któ­rzy przy­byli do Troi z oka­zji cere­mo­nii pogrze­bo­wej wypra­wio­nej na cześć czło­wieka, który skradł mu żonę; na cześć pria­mo­wego syna, tej świni, gów­no­jada Parysa. Nie ma minuty, by Mene­laos nie myślał o tym, kiedy i jak zabić Helenę.

Nie prze­wi­dy­wał więk­szych kło­po­tów. Widział ją po dru­giej stro­nie sze­ro­kiej alei, nie­całe pięć­dzie­siąt stóp dalej, na środku prze­stron­nego, głów­nego placu Troi. Stała na nie­wy­so­kim podium obok sta­rego Priama. Przy odro­bi­nie szczę­ścia Mene­laos zdo­łałby tam dobiec, nim kto­kol­wiek miałby choć szansę go powstrzy­mać. Zresztą nawet gdyby los się do niego nie uśmiech­nął i Tro­ja­nie zastą­pili mu drogę do żony, Mene­laos ściąłby ich jak łan chwa­stów.

Mene­laos nie był mężem wyso­kim – nie był takim szla­chet­nym olbrzy­mem jak jego nie­obecny brat Aga­mem­non, nie był rów­nież nik­czem­nym gigan­tem jak Achil­les, ten szczyl o małym fiu­cie – dla­tego rozu­miał, że nie uda mu się wsko­czyć na podium z ulicy. Musiałby wbiec po scho­dach i prze­bić się przez tłum zebra­nych tam Tro­jan, sie­kąc, rąbiąc i mor­du­jąc. I bar­dzo dobrze.

Wie­dział, że Helena nie zdoła przed nim uciec. Z podium – tarasu przy­le­ga­ją­cego do ściany świą­tyni Zeusa – na plac pro­wa­dziły tylko jedne schody. Kobieta mogła co prawda wyco­fać się w głąb budynku, lecz i tam by ją dopadł i zapę­dził w kozi róg. Mene­laos był pewien, że zdąży ją zgła­dzić, nim sam pad­nie pod cio­sami dzie­siąt­ków roz­ju­szo­nych Tro­jan. Mię­dzy innymi Hek­tora, idą­cego na czele kon­duktu pogrze­bo­wego, który wła­śnie uka­zał się oczom ocze­ku­ją­cych. A potem? Potem miesz­kańcy Ilionu i Acha­jo­wie zapo­mną o swoim obłą­kań­czym kon­flik­cie z bogami i znów zaczną wojo­wać prze­ciwko sobie. Oczy­wi­ście żywot samego Mene­laosa dobie­gnie wtedy końca. Podob­nie przepad­nie Ody­se­usz, Dio­me­des i być może nawet sam nie­po­ko­nany Achil­les. W końcu na pogrzeb tej świni Parysa przy­było led­wie trzy­dzie­stu Gre­ków, a na dzie­dzińcu, murach i uli­cach dzie­lą­cych Acha­jów od Bramy Skaj­skiej tło­czyły się tysiące Tro­jan.

Gra warta świeczki.

Ta myśl prze­szyła czaszkę Mene­la­osa niczym grot włóczni. Gra warta świeczki – śmierć tej nie­wier­nej dziwki warta jest dowol­nej ceny. Mimo nie­po­gody – zimowy dzień był chłodny i szary – spod hełmu ście­kały mu strużki potu, pły­nęły po krót­kiej ryżej bro­dzie i ska­py­wały z pod­bródka, mocząc brą­zowy napier­śnik. Natu­ral­nie już po wie­lo­kroć sły­szał podobne kapa­nie, dźwięk ude­rza­ją­cych o metal kro­pel, lecz zawsze dotąd był to odgłos bry­zga­ją­cej mu na zbroję krwi prze­ciw­ni­ków. Dłoń Mene­la­osa, wcze­śniej lekko oparta na wysa­dza­nym srebr­nymi zdo­bie­niami mie­czu, zaci­snęła się na ręko­je­ści tak mocno, że stra­cił czu­cie w pal­cach.

Teraz?

Nie, jesz­cze nie teraz.

Dla­czego nie teraz? Jeśli nie teraz, to kiedy?

Nie teraz.

Skon­flik­to­wane głosy w obo­la­łej gło­wie Mene­la­osa – oba musiały nale­żeć do niego, w końcu bogo­wie prze­stali już z nim roz­ma­wiać – dopro­wa­dzały go do szału.

Zacze­kaj do chwili, gdy Hek­tor pod­pali stos. Wtedy ruszysz.

Zamru­gał, by strzą­snąć per­lący się na rzę­sach pot. Nie miał poję­cia, który głos ode­zwał się jako ostatni – ten zachę­ca­jący do gwał­tow­nego dzia­ła­nia, czy ten tchórz­liwy, nama­wia­jący do powścią­gli­wo­ści – lecz Mene­laos zgo­dził się z pod­po­wie­dzią. Kon­dukt pogrze­bowy dopiero co wkro­czył do mia­sta. Żałob­nicy prze­szli pod olbrzy­mią Bramą Skaj­ską. Nie­śli ze sobą okryte jedwab­nym cału­nem spa­lone zwłoki Parysa. Pro­ce­sja zmie­rzała główną arte­rią Ilionu na plac wypeł­niony sze­re­gami dostoj­ni­ków i hero­sów. Kobiety – w tym Helena – śle­dziły wyda­rze­nia z tarasu. Już za kilka krót­kich minut Hek­tor, star­szy brat zabi­tego, pod­łoży ogień pod stos i uwaga wszyst­kich obec­nych skupi się na pło­mie­niach poże­ra­ją­cych i tak zwę­glone już ciało. To będzie zna­ko­mity moment. Nikt mnie nie zauważy, a potem moje ostrze znaj­dzie się już o dzie­sięć cali od zdra­dziec­kiego serca Heleny.

Zgod­nie z tra­dy­cją uro­czy­sto­ści pogrze­bowe człon­ków rodziny kró­lew­skiej, takich jak Parys, syn Priama, jeden z ksią­żąt Troi, cią­gnęły się przez dzie­więć dni wypeł­nio­nych w więk­szo­ści roz­ma­itymi oko­licz­no­ścio­wymi igrzy­skami. Orga­ni­zo­wano mię­dzy innymi wyścigi rydwa­nów i tur­nieje zapa­śni­cze, a całość obcho­dów wień­czyła zwy­kle rywa­li­za­cja włócz­ni­ków. W tym wypadku jed­nak rytu­alne dzie­więć dni, które minęły, odkąd Apollo zmie­nił Parysa w kupę zwę­glo­nego mięsa, zostały wyko­rzy­stane na długi prze­jazd wozów z drwa­lami do lasów na­dal pora­sta­ją­cych stoki góry Ida, wiele mil na połu­dniowy wschód od Ilionu. Morawce, te małe mecha­niczne istoty, wspo­mo­gły Tro­jan swymi szer­sze­niami i innymi magicz­nymi przy­rzą­dami, w tym polami siło­wymi chro­nią­cymi przed ewen­tu­al­nym ata­kiem Olim­pij­czy­ków. Ata­kiem, który – rzecz jasna – nastą­pił. Drwale jed­nak spra­wili się bez zarzutu.

Odpo­wied­nią ilość drewna zwie­ziono do Troi dopiero teraz, dzie­sią­tego dnia, i stos mógł wresz­cie powstać, mimo że Mene­laos wraz z liczną grupą achaj­skich przy­ja­ciół, w tym sto­ją­cym obok Dio­me­de­sem, byli zda­nia, że poświę­ca­nie pło­mie­niom odpy­cha­ją­cych szcząt­ków Parysa to jawne mar­no­traw­stwo pierw­szo­rzęd­nego opału. Już od wielu mie­sięcy zarówno Ilion, jak i cią­gnące się całymi milami grec­kie obo­zo­wi­ska cier­piały na nie­do­sta­tek paliwa do ognisk. Po dzie­się­ciu latach wojny zaro­śla i lasy ota­cza­jące mia­sto zostały prze­trze­bione nie­mal bez reszty. Pobo­jo­wi­sko jeżyło się suchymi krót­kimi pnia­kami. Nawet chrust skrzęt­nie wyzbie­rano już dawno temu. Achaj­scy nie­wol­nicy goto­wali teraz strawę dla swych panów, roz­pa­la­jąc ognie z wysu­szo­nego łajna, co nie popra­wiało ani smaku mię­siwa, ani paskud­nego nastroju grec­kich wojow­ni­ków.

Na czele żałob­nej pro­ce­sji sunęła kolumna tro­jań­skich rydwa­nów. Kopyta koni zostały oble­czone czar­nym fil­cem i zwie­rzęta stą­pały po sze­ro­kich pły­tach miej­skiego bruku nie­mal bez­sze­lest­nie. Obok woź­ni­ców stali w zaprzę­gach naj­więksi boha­te­ro­wie Ilionu, herosi, któ­rzy prze­trwali ponad dzie­więć lat pierw­szej wojny i osiem dotych­cza­so­wych mie­sięcy strasz­li­wego kon­fliktu z bogami. Jako pierw­szy jechał Poli­do­rus, jeden z Pria­mo­wych synów. Tuż za nim poja­wił się inny przy­rodni brat Parysa, Mestor. Kolejny rydwan wiózł sojusz­nika Tro­jan, Ifeusa. W następ­nej kolej­no­ści nad­je­chał Laodu­kus, syn Ante­nora. Po nich ocze­ku­jący ujrzeli podró­żu­ją­cych wysa­dza­nymi klej­no­tami rydwa­nami sta­rego Ante­nora – który jak zwy­kle przed­ło­żył towa­rzy­stwo żoł­nie­rzy nad zebraną na tara­sie star­szy­znę – kapi­tana Poli­fe­tesa oraz sła­wet­nego Tra­sme­lusa, który zastą­pił współ­do­wo­dzą­cego Likami Sar­pe­dona, zgła­dzo­nego przez Patro­klosa wiele mie­sięcy wcze­śniej, gdy Tro­janie toczyli jesz­cze wojnę z Gre­kami. Za tymi mężami do mia­sta wto­czył się rydwan Pilar­tesa – natu­ral­nie nie tego Tro­janina, któ­rego zamor­do­wał Ajaks Wielki tuż przed wybu­chem kon­fliktu z Olim­pij­czy­kami, lecz tego dru­giego Pilar­tesa, który tak czę­sto wal­czył ramię w ramię z Ela­zo­sem i Muliu­sem. Do kon­duktu dołą­czyli rów­nież Peri­mus, syn Megasa, oraz Epi­stor i Mela­nip­pus.

Mene­laos znał ich wszyst­kich. Tych wojow­ni­ków i hero­sów, tych wro­gów. Tysiące razy widział ich wykrzy­wione, skrwa­wione twa­rze pod wyku­tymi z brązu heł­mami, odda­lone od niego led­wie na dystans pchnię­cia włóczni bądź ude­rze­nia mie­czem, dystans oddzie­la­jący go od obu głów­nych, naj­waż­niej­szych celów – Ilionu i Heleny.

A teraz Helena stoi pięć­dzie­siąt stóp ode mnie. I nikt nie spo­dziewa się mojego ataku.

Za zaprzę­żo­nymi w stą­pa­jące cicho rumaki rydwa­nami nade­szli słu­dzy pro­wa­dzący zwie­rzęta prze­zna­czone na ofiarę. Dzie­sięć naj­lep­szych wierz­chow­ców Parysa, sforę jego myśliw­skich oga­rów i stado tłu­stych owiec. Ostat­nia ofiara była szcze­gól­nie hojna i kosz­towna, ponie­waż od chwili roz­po­czę­cia boskiego oblę­że­nia zapasy zarówno wełny, jak i bara­niny kur­czyły się coraz bar­dziej. Mene­laos zoba­czył też kilka sta­rych wynędz­nia­łych krów o krzy­wych rogach. Bydła nie przy­pro­wa­dzono po to, by zło­żyć wspa­nial­szą ofiarę – w końcu odkąd bogo­wie stali się wro­gami, nie było komu jej poświę­cać – ich tłuszcz miał spra­wić, by stos zajął się goręt­szym i jaśniej­szym pło­mie­niem.

Po tym zwie­rzę­cym pocho­dzie wkro­czyły do mia­sta tysiące tro­jań­skich pie­chu­rów, zaku­tych w zbroje wypo­le­ro­wane tak sta­ran­nie, że błysz­czały nawet w ten szary zimowy dzień. Sze­regi wojow­ni­ków cią­gnęły się za Bramę Skaj­ską aż po rów­ninę Ilionu. Pośrodku tej ciżby sunęły mary Parysa, nie­sione przez tuzin jego naj­bar­dziej umi­ło­wa­nych towa­rzy­szy broni; ludzi, któ­rzy za Pria­mo­wego syna chęt­nie odda­liby wła­sne życie, lecz teraz musieli ze łzami w oczach nieść jego wielką pośmiertną lek­tykę.

Ciało Parysa spo­wi­jał błę­kitny całun, już w tej chwili prze­sło­nięty tysią­cami ucię­tych kosmy­ków wło­sów – wyraz żałoby pod­ko­mend­nych i dal­szych krew­nych księ­cia. Hek­tor i człon­ko­wie naj­bliż­szej rodziny pole­głego mieli swoje loki dorzu­cić tuż przed pod­ło­że­niem ognia pod stos. Tro­ja­nie nie popro­sili Acha­jów, by rów­nież poświę­cili Pary­sowi swoje włosy, ale gdyby to uczy­nili – gdyby taką prośbę prze­ka­zał swym ludziom Achil­les, główny obec­nie sprzy­mie­rze­niec Hek­tora, gdyby co gor­sza nadał jej moc roz­kazu i pole­cił Myr­mi­do­nom, by dopil­no­wali jego wyko­na­nia – Mene­laos oso­bi­ście sta­nąłby na czele buntu.

Bra­ko­wało mu towa­rzy­stwa Aga­mem­nona. Brat zawsze wie­dział, co robić. To Aga­mem­non był pra­wo­wi­tym przy­wódcą Argi­wów – nie ten uzur­pa­tor Achil­les, a już na pewno nie tro­jań­ski bękart Hek­tor, który uznał ostat­nio, że może wyda­wać pole­ce­nia wszyst­kim: Argi­wom, Acha­jom, Myr­mi­do­nom i Tro­ja­nom. Nie, praw­dzi­wym dowódcą Gre­ków był Aga­mem­non i gdyby się tu dzi­siaj poja­wił, to albo odwiódłby Mene­la­osa od prze­pro­wa­dze­nia zuchwa­łego zama­chu na życie Heleny, albo sam zgi­nąłby u jego boku. Nie­stety Aga­mem­non wraz z pię­cioma set­kami lojal­nych wojow­ni­ków już sie­dem tygo­dni wcze­śniej wsiadł na pokład czar­nego okrętu i odpły­nął w kie­runku grec­kich wysp, do Sparty. Powró­cić mieli najwcze­śniej za mie­siąc, a wyru­szyli ofi­cjal­nie po to, by zwer­bo­wać nowych ochot­ni­ków do wojny prze­ciwko bogom, nato­miast w rze­czy­wi­sto­ści z zamy­słem zyska­nia sprzy­mie­rzeń­ców goto­wych poprzeć rebe­lię wobec wła­dzy Achil­lesa.

Achil­les. Ten zdra­dziecki potwór wła­śnie się poja­wił. Szedł tuż za szlo­cha­ją­cym Hek­to­rem, który kro­czył wytrwale przy marach, tuląc w mocar­nych dło­niach głowę mar­twego brata.

Na widok zwłok księ­cia z piersi zebra­nych na murach i placu rzesz Tro­jan wydarł się ogłu­sza­jący jęk. Sto­jące na dachach i blan­kach kobiety – niskiego pocho­dze­nia, nie­zwią­zane z kró­lew­skim rodem ani Heleną – pod­nio­sły śpiewny lament. Mene­laos poczuł, że przed­ra­miona mimo­wol­nie pokrywa mu gęsia skórka. Kobiece zawo­dze­nie zawsze dzia­łało na niego w ten spo­sób.

Prze­cież on zła­mał mi rękę – przy­po­mniał sobie Mene­laos, roz­nie­ca­jąc swój słab­nący gniew niczym przy­ga­sa­jące ogni­sko.

Achil­les – pół­bóg prze­cho­dzący teraz przed oczyma achaj­skich wodzów w ślad za posęp­nym orsza­kiem nio­są­cym mary Parysa – zła­mał Mene­la­osowi rękę osiem mie­sięcy temu. Chy­żo­nogi mężo­bójca uczy­nił to tego samego dnia, gdy oznaj­mił Gre­kom, że Pal­las Atena zgła­dziła jego przy­ja­ciela Patro­klosa, i by dopeł­nić znie­wagi, porwała jego ciało na Olimp. Wtedy też Achil­les oświad­czył, że Acha­jo­wie i Tro­ja­nie nie będą dłu­żej wal­czyć prze­ciwko sobie, lecz zamkną w oblę­że­niu świętą górę Olimp.

Aga­mem­non gorąco zapro­te­sto­wał – sprze­ci­wił się wszyst­kiemu: aro­gan­cji Achil­lesa i jego pró­bie zagar­nię­cia wła­dzy króla kró­lów, wodza przy­by­łych pod Ilion grec­kich oddzia­łów. Sprze­ci­wił się jaw­nemu bluź­nier­stwu, jakim było wystą­pie­nie prze­ciwko bóstwom, bez względu na to, kogo aku­rat zabiła Atena (a prze­cież nikt nie miał pew­no­ści, że Achil­les powie­dział prawdę). Naj­bar­dziej zacie­kle wystą­pił jed­nak prze­ciwko obję­ciu przez Achil­lesa dowódz­twa nad dzie­siąt­kami tysięcy achaj­skich żoł­nie­rzy.

Achil­les udzie­lił tam­tego pamięt­nego dnia odpo­wie­dzi krót­kiej i pro­stej – posta­no­wił zmie­rzyć się z każ­dym Gre­kiem, któ­remu nie przy­pa­dła do gustu myśl o zmia­nie dowódz­twa i wypo­wie­dze­niu wojny Olim­pij­czy­kom. Dodał, że może wal­czyć w osob­nych poje­dyn­kach bądź ze wszyst­kimi prze­ciw­ni­kami jed­no­cze­śnie, a ten, kto osta­nie się na placu boju, będzie odtąd kie­ro­wać poczy­na­niami Acha­jów.

Aga­mem­non i Mene­laos, dumni syno­wie Atrydy, zaata­ko­wali Achil­lesa włócz­niami i mie­czami, pod osłoną tarcz. Setki grec­kich ofi­ce­rów i tysiące sze­re­go­wych włócz­ni­ków obser­wo­wały star­cie w osłu­pia­łym mil­cze­niu.

Mene­laos był co prawda zapra­wio­nym w krwa­wych bojach wete­ra­nem, lecz nie zali­czał się do grona naj­więk­szych hero­sów wojny tro­jań­skiej. Jego brata z kolei uwa­żano – przy­naj­mniej pod­czas dłu­gich tygo­dni, które Achil­les spę­dził nadą­sany w namio­cie – za naj­bar­dziej zapal­czy­wego i zaja­dłego z achaj­skich wojow­ni­ków. Jego włócz­nie nie­mal ni­gdy nie chy­biały celu, miecz roz­ci­nał naj­grub­sze wraże tar­cze niczym jedwabne zasłony i nie oka­zy­wał lito­ści, bez­względ­nie dobi­ja­jąc wszyst­kich, nawet naj­le­piej uro­dzo­nych prze­ciw­ni­ków. Aga­mem­non był rów­nie wysoki i potęż­nie zbu­do­wany jak Achil­les, i jak on był pół­bo­giem, lecz jego ciało zbie­rało wojenne bli­zny przez dzie­sięć lat dłu­żej, a wzrok tego dnia mąciła mu wście­kłość godna demona. Achil­les tym­cza­sem cze­kał spo­koj­nie, na jego mło­dzień­czym obli­czu malo­wało się wręcz coś bli­skiego roz­tar­gnie­niu.

Roz­broił braci, jakby byli małymi dziećmi. Potęż­nie ciśnięta przez Aga­mem­nona włócz­nia odbiła się od ciała syna Peleusa i bogini Tetydy, jakby morawce oto­czyły go jedną ze swo­ich ener­ge­tycz­nych tarcz. Miecz Aga­mem­nona – który wedle Mene­la­osa ude­rzył z siłą, jaka wystar­czy­łaby do prze­po­ło­wie­nia kamien­nego bloku – roz­trza­skał się na pięk­nej tar­czy Achil­lesa.

Wła­śnie wtedy ich roz­broił – dodat­kowe włócz­nie i miecz Mene­la­osa cisnął do morza. Następ­nie pchnął obu poko­na­nych na ubity piach i zdarł z nich zbroje tak łatwo, jak wielki orzeł obdziera ze skóry bez­radne ofiary. Chy­żo­nogi mężo­bójca zła­mał Mene­la­osowi lewą rękę – na dźwięk kości pęka­ją­cej jak wiotka gałązka z kręgu ota­cza­ją­cych ich ofi­ce­rów i wojow­ni­ków pod­niósł się stłu­miony jęk – po czym, na pozór deli­kat­nie, ude­rzył otwartą dło­nią i strza­skał Aga­mem­no­nowi prze­grodę nosową. Na koniec zdzie­lił króla kró­lów kop­nia­kiem w żebra i przy­ci­snął go san­da­łem do ziemi, spo­glą­da­jąc na jęczą­cego obok Mene­la­osa.

Dopiero wów­czas Achil­les dobył mie­cza.

– Pod­daj­cie się i przy­się­gnij­cie mi wier­ność, a obu was potrak­tuję z należ­nym Atry­dom hono­rem i uczy­nię was swymi ofi­ce­rami i sojusz­ni­kami w nad­cho­dzą­cej woj­nie – rzekł. – Zawa­haj­cie się choć na mgnie­nie, a poślę wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przy­ja­ciele zdążą mru­gnąć. Waszymi tru­pami skar­mię wygłod­niałe sępy, byście ni­gdy nie otrzy­mali god­nego pogrzebu.

Aga­mem­non, do wtóru poję­ki­wań i jęków, nie­mal wymio­tu­jąc gorzką żół­cią, ska­pi­tu­lo­wał i przy­siągł mężo­bójcy wier­ność. Mene­laos, czu­jąc ból stłu­czo­nej nogi, popę­ka­nych żeber i zła­ma­nej ręki, już po sekun­dzie poszedł za przy­kła­dem brata.

Osta­tecz­nie tam­tego dnia wystą­piło prze­ciwko Achil­le­sowi trzy­dzie­stu pię­ciu achaj­skich wodzów. Przed upły­wem godziny ule­gli wszy­scy bez wyjątku. Naj­męż­niej­szych Achil­les skró­cił o głowę, gdy odmó­wili mu posłu­szeń­stwa, po czym zgod­nie z przy­rze­cze­niem rzu­cił ich zwłoki pta­kom, rybom i psom. Dwu­dzie­stu ośmiu jed­nak zło­żyło wyma­ganą przy­sięgę. Potem już żaden z wiel­kich achaj­skich hero­sów, wojow­ni­ków dorów­nu­ją­cych bitewną sławą Aga­mem­no­nowi, nie rzu­cił Achil­le­sowi wyzwa­nia. Nie uczy­nił tego Ody­se­usz ani Dio­me­des, ani Nestor, Ajak­so­wie ani Teu­kros. Wszy­scy wysłu­chali szcze­gó­łów opo­wie­ści o śmierci, jaką z rąk Ateny ponie­śli Patro­klos i mały synek Hek­tora, Ska­man­drios, po czym dono­śnymi gło­sami zaprzy­się­gli jesz­cze przed zapad­nię­ciem zmroku wypo­wie­dzieć wojnę Olim­pij­czy­kom.

Mene­laos poczuł w ramie­niu tępy ból – mimo dro­bia­zgo­wych zabie­gów osła­wio­nego medyka Poda­li­riosa, syna Askle­piosa, kości nie zro­sły się nale­ży­cie i w takie jak ten chłodne dni ręka na­dal doku­czała – lecz oparł się poku­sie i nie roz­ma­so­wał rwą­cego miej­sca. Mary z cia­łem Parysa i kro­czący obok nich Achil­les z wolna mijali dele­ga­cję Acha­jów.

***

Oble­czone cału­nem, przy­sy­pane ścię­tymi wło­sami mary stają przed sto­sem, pod tara­sem przy­le­ga­ją­cym do świą­tyni Zeusa. Kolumny wojow­ni­ków zatrzy­mują się w miej­scu. Milkną zawo­dze­nia i lamenty sto­ją­cych na murach kobiet. Nagle robi się tak cicho, że Mene­laos wyraź­nie sły­szy chra­pliwe odde­chy koni. W pew­nym momen­cie coś plu­snęło na kamień. Jeden z ruma­ków zaczął sikać.

Hele­nos, sto­jący obok Priama sta­rzec, naczelny wieszcz­biarz i doradca króla Ilionu, wykrzy­kuje jakąś krótką mowę pogrze­bową, któ­rej treść ginie w podmu­chach wia­tru, jaki nie­spo­dzie­wa­nie zerwał się znad morza. Zimne powiewy sko­ja­rzyły się Mene­la­osowi z lodo­wa­tym odde­chem poiry­to­wa­nych bogów. Hele­nos wrę­cza Pria­mowi cere­mo­nialny szty­let. Król, mimo że nie­mal zupeł­nie łysy, ma na poty­licy jesz­cze kilka siwych pase­mek, zacho­wa­nych być może spe­cjal­nie na tak ponure oka­zje. Władca Troi ucina jedno z nich ostrym jak brzy­twa nożem. Nie­wol­nik – oso­bi­sty, wie­lo­letni sługa Priama – chwyta opa­da­jący kosmyk do zło­tej misy i pod­cho­dzi do Heleny, która przej­muje od króla szty­let. Kobieta przez dłuż­szy moment przy­gląda się klin­dze, jakby miała zamiar ją wra­zić we wła­sną pierś. Na ten widok Mene­la­osa prze­szywa lęk. Gdyby zabiła się sama, obra­bo­wa­łaby go ze słod­kiej zemsty, od któ­rej dzieli go prze­cież tylko kilka chwil. Wresz­cie jed­nak Helena pod­nosi szty­let, chwyta w palce koły­szący się z boku głowy pukiel i ucina pęk. Ciemne splą­tane włosy sypią się do misy, a nie­wol­nik zwraca się ku sza­lo­nej Kasan­drze, jed­nej z licz­nych córek Priama.

Stos rekom­pen­suje wszel­kie wysiłki i ryzyko, z jakimi wią­zało się zwie­zie­nie drewna aż z odle­głej Idy. Zapiera dech w pier­siach. Ponie­waż na placu nie było miej­sca na wyma­gany tra­dy­cją stos o boku stu stóp – wtedy nie zmie­ści­łyby się tak gęste tłumy – zbu­do­wano trzy razy mniej­szy, lecz wyż­szy niż zwy­kle. Naj­wy­żej uło­żone polana się­gają poziomu świą­tyn­nego tarasu. Na szczyt pro­wa­dzą sze­ro­kie drew­niane stop­nie, same w sobie przy­po­mi­na­jące nie­wiel­kie bal­kony. Boki strze­li­stej ukła­danki pod­trzy­mują bele z niezwy­kle wytrzy­ma­łego drewna, które wcze­śniej spa­jały ściany pałacu Parysa.

Potęż­nie zbu­do­wani tra­ga­rze wno­szą mary na umiesz­czoną na samej górze plat­formę. Hek­tor czeka już u stóp sze­ro­kich stopni.

Teraz umie­rają zwie­rzęta. Męż­czyźni wpra­wieni w sztuce rzeź­ni­czej i zazna­jo­mieni z reli­gij­nymi wymo­gami skła­da­nia ofiar – Czy jest tu wła­ści­wie jakaś róż­nica? – pyta sam sie­bie Mene­laos – szybko i spraw­nie pod­rzy­nają gar­dła owcom i bydłu. Krew spływa do odświęt­nych naczyń, a ludzie tym­cza­sem ścią­gają skóry i oddzie­lają tłuszcz, w któ­rego fałdy zostają następ­nie owi­nięte zwłoki Parysa. Otu­lone war­stwami łoju wyglą­dają jak pie­czone mięso mię­dzy paj­dami mięk­kiego chleba.

Ofiar­nicy wno­szą oskó­ro­wane zwie­rzęta po stop­niach i roz­kła­dają wokół ciała tro­jań­skiego księ­cia. Z gma­chu świą­tyni wycho­dzą kobiety – dzie­wice w cere­mo­nial­nych suk­niach, o prze­sło­nię­tych woal­kami twa­rzach. Niosą amfory z mio­dem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, więc wrę­czają naczy­nia gwar­dzi­stom Parysa, któ­rym przy­padł dziś obo­wią­zek nie­sie­nia mar. Żoł­nie­rze wno­szą je na górę i z wielką pie­czo­ło­wi­to­ścią roz­sta­wiają wokół zwłok.

Następ­nie zostają pod­pro­wa­dzone ulu­bione wierz­chowce pole­głego księ­cia. Z dzie­siątki Hek­tor wybiera czwórkę i pod­rzyna im gar­dła dłu­gim szty­le­tem swego brata. Poru­sza się przy tym tak szybko, że nawet owe inte­li­gentne, dumne i świet­nie wyszko­lone rumaki bojowe nie mają czasu na jaką­kol­wiek reak­cję.

Ciała czte­rech masyw­nych koni wrzuca na stos sam Achil­les. Wyka­zu­jąc się wielką gor­li­wo­ścią i nad­ludzką siłą, ciska je jedno po dru­gim, każdy kolejny zwie­rzęcy kor­pus ląduje na pira­mi­dzie z pni i belek wyżej niż poprzedni.

Następ­nie oso­bi­sty nie­wol­nik Parysa przy­wo­dzi szóstkę uko­cha­nych psów swo­jego pana. Hek­tor prze­cha­dza się wśród nich, głasz­cze je i dra­pie za uszami. Po chwili przy­staje i zapada w zadumę, jakby wła­śnie przy­po­mniał sobie wszyst­kie chwile, gdy obser­wo­wał brata kar­mią­cego ulu­bień­ców okraw­kami ze stołu lub gdy Parys zabie­rał te zwie­rzaki na łowiec­kie eska­pady w góry bądź poło­żone w głębi lądu mokra­dła.

Wybiera dwa ogary i daje ski­nie­niem znak, by odpro­wa­dzono pozo­stałe. Czule chwyta zwie­rzęta za skórę na karku, jakby chciał poczę­sto­wać je kością bądź innym łako­ciem, po czym pod­rzyna im gar­dła cię­ciami tak okrut­nymi, że nie­mal odrą­buje łby. Tru­chła obu psów wrzuca na stos oso­bi­ście – spa­dają znacz­nie wyżej niż zwłoki koni, lądują tuż pod marami.

Pora na nie­spo­dziankę.

Dzie­się­ciu zaku­tych w brą­zowe zbroje Tro­jan i taka sama liczba iden­tycz­nie odzia­nych achaj­skich włócz­ni­ków wta­cza na plac cią­gnięty na sznu­rach wóz. Na wozie stoi klatka. A w klatce stoi bóg.

Rozdział 3

3

Sto­jąca na tara­sie świą­tyni Zeusa Kasan­dra obser­wo­wała cere­mo­nię pogrze­bową Parysa z nara­sta­ją­cym prze­czu­ciem nie­uchron­nej zguby. Gdy na plac wpro­wa­dzono wóz – cią­gnięty przez ludzi, nie konie bądź woły – wóz wio­zący ska­zane na zagładę bóstwo, dziew­czyna nie­mal zemdlała.

Helena chwy­ciła sła­nia­jącą się przy­ja­ciółkę za łokieć. Pod­trzy­mała ją.

– Co się stało? – spy­tała szep­tem Gre­czynka, która pospołu z Pary­sem spro­wa­dziła na Troję cier­pie­nie i śmierć.

– To sza­leń­stwo – odpo­wie­działa rów­nie cicho Kasan­dra, opie­ra­jąc się o mar­mu­rową ścianę.

Nie wyja­śniła Hele­nie, czy ma na myśli sza­leń­stwo wła­sne, sza­leń­stwo zamiaru zło­że­nia w ofie­rze boskiej istoty, sza­leń­stwo tak dłu­giej wojny, czy może sza­leń­stwo sto­ją­cego na dzie­dzińcu Mene­la­osa, nara­sta­jące w ciągu ostat­niej godziny niczym zesłana przez Zeusa strasz­liwa burza. Zresztą sama tego nie wie­działa.

Znie­wo­lony Olim­pij­czyk, uwię­ziony nie tylko przez wpusz­czone w pod­łogę wozu żela­zne pręty, lecz rów­nież – i przede wszyst­kim – przez przej­rzy­ste wrze­ciono mora­wiec­kiego pola siło­wego, nosił imię Dio­ni­zos i był dziec­kiem Zeusa i Semele. Patro­no­wał winu, roz­ko­szom cie­le­snym i wszel­kim eks­ta­tycz­nym dozna­niom. Kasan­dra, mimo że od dziecka wier­nie słu­żyła Apol­li­nowi – zabójcy Parysa – w prze­szło­ści nie­raz jed­no­czyła się intym­nie z Dio­ni­zosem. Ten bóg był jak dotąd jedy­nym poj­ma­nym przez ludzi Olim­pij­czykiem. Powa­lił go boski Achil­les, czary moraw­ców unie­moż­li­wiły mu ucieczkę za pomocą tele­por­ta­cji, a do zaprze­sta­nia oporu nakło­nił go chy­try Ody­se­usz. Nie­wo­lące Dio­ni­zosa wypo­ży­czone przez morawce pole siłowe mie­niło się i falo­wało wokół syl­wetki więź­nia niczym roz­grzane sierp­nio­wym słoń­cem powie­trze.

Jak na Olim­pij­czyka, Dio­ni­zos pre­zen­to­wał się raczej mało oka­zale. Był niski – mie­rzył sobie led­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu – blady i pulchny nawet wedle ludz­kich stan­dar­dów, głowę pora­stała mu zmierz­wiona czu­pryna zło­to­brą­zo­wych loków, a jego rzadka broda przy­po­mi­nała pierw­szy chło­pięcy zarost.

Wóz znie­ru­cho­miał. Hek­tor otwo­rzył klatkę, się­gnął przez pół­prze­pusz­czalne pole siłowe i wywlókł Dio­ni­zosa na pierw­szy sto­pień z wio­dą­cych na szczyt stosu scho­dów. Pomógł mu Achil­les, chwy­ta­jąc nie­wy­so­kie bóstwo za kark.

– Bogo­bój­stwo. Obłęd i bogo­bój­stwo – wyszep­tała Kasan­dra.

Helena, Priam, Andro­ma­cha i wszy­scy pozo­stali zgro­ma­dzeni na tara­sie ludzie zigno­ro­wali jej słowa. Sku­pili spoj­rze­nia na kre­do­wo­bia­łym obli­czu Olim­pij­czyka i parze prze­ra­sta­ją­cych go, opa­lo­nych na brąz śmier­tel­ni­ków.

W kon­tra­ście do sła­bego głosu wieszcz­bia­rza Hele­nosa, porwa­nego przez zimne powiewy i zagłu­szo­nego pomru­kami tłumu, tubalny okrzyk Hek­tora prze­to­czył się ponad zatło­czo­nym pla­cem i wró­cił odbity echem od strze­li­stych wież i wyso­kich murów Ilionu. Zapewne dałoby się herosa wyraź­nie usły­szeć nawet na wierz­chołku góry Ida, odda­lo­nym prze­cież od Troi o wiele mil na wschód.

– Pary­sie, bra­cie mój umi­ło­wany! Przy­by­li­śmy tu, by cię poże­gnać. I poże­gnamy w taki spo­sób, że nasze słowa dotrą do cie­bie nawet tam, dokąd się uda­łeś, w prze­past­nej otchłani Domu Śmierci. Posy­łamy ci naj­słod­szy miód, przed­nią oliwę, a także twe ulu­bione wierz­chowce i naj­wier­niej­sze z psów – cią­gnął. – Ja oso­bi­ście skła­dam ci w ofie­rze tego oto Olim­pij­czyka, syna samego Zeusa, któ­rego tłuszcz nakarmi wygłod­niałe pło­mie­nie i wspo­może twą duszę w wędrówce do Hadesu.

Hek­tor dobył mie­cza. Pole siłowe zami­go­tało i znik­nęło. Teraz Dio­ni­zosa pętały już tylko kaj­dany na kost­kach i prze­gu­bach.

– Czy mogę coś powie­dzieć? – popro­sił niski bla­do­licy bóg. Jego słowa nie ponio­sły się tak daleko, jak głos księ­cia.

Hek­tor się zawa­hał.

– Pozwólmy bogu prze­mó­wić! – zawo­łał z tarasu wieszcz­biarz Hele­nos, sto­jący u boku Priama.

– Pozwólmy bogu prze­mó­wić! – zawtó­ro­wał mu Kal­chas, wieszcz­biarz Acha­jów ze swego miej­sca w pobliżu Mene­la­osa.

Hek­tor ścią­gnął brwi, lecz ski­nął głową.

– Czas na twe ostat­nie słowa, bękar­cie Zeusa. Wiedz jed­nak, iż nawet jeśli spró­bu­jesz wybła­gać u swego ojca ratu­nek, dziś nie przyj­dzie ci z pomocą. Nic cię już nie ocali. Sta­niesz się ochła­pem mięsa rzu­co­nym w ogień stosu mego brata.

Dio­ni­zos uśmiech­nął się, by­naj­mniej nie boskim uśmie­chem. Na jego twa­rzy odma­lo­wał się gry­mas str­wo­żo­nego śmier­tel­nika.

– Tro­ja­nie i Acha­jo­wie! – zawo­łał tłu­stawy, mikry Olim­pij­czyk o rzad­kiej, zmierz­wio­nej bro­dzie. – Nie może­cie, głupcy, zabić nie­śmier­tel­nego bóstwa. Zosta­łem zro­dzony z łona samej śmierci. Za młodu, ja, syn Zeusa, bawi­łem się zabaw­kami, które według prze­po­wiedni są atry­bu­tami przy­szłego władcy świata – kośćmi, piłką, bącz­kiem, zło­ci­stymi jabł­kami, czu­ryngą i wełną. Tytani jed­nak, któ­rych mój ojciec poko­nał i strą­cił w cze­luść Tar­taru, pie­kła pod pie­kłem, dzie­dziny kosz­maru poło­żo­nej pod kró­le­stwem umar­łych, w któ­rym twój brat Parys unosi się teraz niczym smród zapo­mnia­nego pierd­nię­cia, uma­zali swe obli­cza kredą, nad­cią­gnęli niczym widma zmar­łych i zaata­ko­wali mnie. Gołymi, bla­dymi rękoma roz­szar­pali me ciało na sie­dem kawał­ków, które wrzu­cili do kotła usta­wio­nego na trój­nogu ponad ogniem znacz­nie goręt­szym niż ten, jakim zapło­nie dziś ten wasz wątły sto­sik.

– Skoń­czy­łeś? – Hek­tor uniósł miecz.

– Pra­wie – rzu­cił Dio­ni­zos bar­dziej rado­snym i moc­niej­szym niż dotąd gło­sem, który odbił się od tych samych dale­kich murów, przed chwilą słu­cha­ją­cych słów Hek­tora. – Ugo­to­wali mnie, a następ­nie pie­kli na sied­miu roż­nach. Woń mego przy­rzą­dza­nego ciała była tak sma­ko­wita, że na ucztę Tyta­nów przy­był oso­bi­ście Zeus, mój ojciec, w nadziei, iż dopro­szą go do stołu. Gdy jed­nak ujrzał mą dzie­cięcą główkę na roż­nie i moje rączki w bulio­nie, wysma­gał ich pio­ru­nami i wtrą­cił na powrót do Tar­taru, gdzie po dziś dzień kulą się w stra­chu i bole­ści.

– Czy to już wszystko? – spy­tał Hek­tor.

– Pra­wie – powtó­rzył Dio­ni­zos. Zadarł głowę i spoj­rzał na sto­ją­cego w asy­ście dostoj­ni­ków króla Priama. W tej chwili jego głos przy­po­mi­nał ryk dzi­kiego wołu. – Nie­któ­rzy powia­dają jed­nak, że moje ugo­to­wane członki zło­żono w ziemi. Zebrać je i zasa­dzić miała Deme­ter. W ten wła­śnie spo­sób w ludz­kie ręce tra­fiła pierw­sza wino­rośl. Z ognia i ziemi oca­lał tylko jeden z moich dzie­cię­cych człon­ków. Pal­las Atena przy­nio­sła ten kawa­łek Zeu­sowi, a on powie­rzył ten kra­dia­ios Dio­ny­sos, Hip­cie. Tak w Azji nazy­wają wielką matkę Rhe­aso, która nosiła go na gło­wie. W ustach ojca słowa kra­dia­ios Dio­ny­sos były zabaw­nym żar­tem, ponie­waż w sta­rej mowie kra­dia ozna­cza „serce”, a krada „drzewo figowe”, więc…

– Dość! – zagrzmiał Hek­tor. – Nie­koń­czącą się gada­niną nie prze­dłu­żysz swego pie­skiego żywota. Skończ prze­ma­wiać w dzie­się­ciu lub mniej sło­wach, albo sam to zakoń­czę.

– Possij mi pałkę! – wark­nął Dio­ni­zos.

Hek­tor chwy­cił swój wielki miecz obu­rącz, zamach­nął się, i jed­nym cię­ciem pozba­wił boga głowy.

Tro­ja­nie i Grecy jak jeden mąż wstrzy­mali odde­chy. Stło­czony na placu tłum cof­nął się o krok. Bez­głowe ciało Dio­ni­zosa jesz­cze przez chwilę stało na naj­niż­szym stop­niu stosu, chwiejne, lecz wypro­sto­wane, po czym runęło na zie­mię niczym mario­netka z prze­cię­tymi sznur­kami. Hek­tor pod­niósł ucięty cze­rep – Dio­ni­zos nie zdą­żył zamknąć ust – chwy­cił go za kosmyk rzad­kiego zaro­stu i rzu­cił wysoko na stos. Głowa spa­dła pomię­dzy trupy koni i psów.

Heros zaczął ciąć. Rąbał mie­czem z góry, niczym sie­kierą. Odjął zwło­kom Dio­ni­zosa ramiona, nogi i geni­ta­lia. Każdy kawa­łek ciskał na inną część pogrze­bo­wego stosu. Uwa­żał przy tym, by nie spa­dały zbyt bli­sko mar Parysa – pamię­tał, że wraz z innymi będzie musiał potem prze­szu­kać popioły, by odse­pa­ro­wać czci­godne kości brata od nik­czem­nych resz­tek psów, koni i boga. Na koniec Hek­tor poszat­ko­wał tors Olim­pij­czyka na dzie­siątki mię­si­stych skraw­ków. Więk­szość rów­nież tra­fiła na stos, lecz część rzu­cił oca­la­łym psom ze sfory Parysa, które uwol­nione przez opie­ku­nów bie­gały po całym dzie­dzińcu.

Gdy cio­som mie­cza pod­dały się już ostat­nie okru­chy kości i chrzą­stek, nad tymi żało­snymi szcząt­kami pod­nio­sła się czarna chmura – wzbiła się niczym wiru­jący rój nie­wi­dzial­nych koma­rów lub nie­wielki wir dymu. Buch­nęła tak gwał­tow­nie, że nawet Hek­tor prze­rwał swe ponure dzieło i cof­nął się o krok. Cof­nęła się też zebrana na placu ciżba, w tym sze­regi tro­jań­skich pie­chu­rów i achaj­scy herosi. Sto­jące na murach kobiety wsz­częły rwe­tes i poza­sła­niały swe twa­rze dłońmi i woal­kami.

Po chwili obłok znik­nął. Hek­tor odrzu­cił ostat­nie różowo-białe frag­menty ciała na stos, po czym kop­nął nagie żebra z krę­go­słu­pem mię­dzy przy­go­to­wane zawczasu wiązki chru­stu. Następ­nie książę ścią­gnął z sie­bie zakrwa­wioną zbroję i przy­ka­zał słu­gom, by ją odnie­śli. Nie­wol­nik pod­su­nął mu miskę z wodą i heros obmył z krwi twarz, dło­nie i ramiona. Ktoś inny podał czy­sty ręcz­nik.

Czy­sty, ubrany jedy­nie w tunikę i san­dały Hek­tor wziął do rąk złote naczy­nie ze świeżo ścię­tymi kosmy­kami wło­sów i wspiął się po sze­ro­kich stop­niach na szczyt stosu. Zatrzy­mał się przed spo­czy­wa­ją­cymi na plat­for­mie z drewna i żywicy marami i wysy­pał loki bli­skich bratu osób na okry­wa­jący zwłoki całun. W bra­mie poja­wił się goniec – naj­szyb­szy bie­gacz Troi, zwy­cięzca wszyst­kich nie­daw­nych zawo­dów. Dzier­żąc w ręku długą pochod­nię, prze­truch­tał wśród roz­stę­pu­ją­cego się kar­nie tłumu wojow­ni­ków i gapiów i wbiegł na stos, do boku Hek­tora. Prze­ka­zał mu migo­cącą żagiew, ukło­nił się i zszedł tyłem po scho­dach, kła­nia­jąc się na każ­dym stop­niu.

***

Mene­laos pod­nosi spoj­rze­nie i widzi zmie­rza­jącą nad mia­sto ciemną chmurę.

– Febus Apollo okrywa mia­sto cału­nem – szepce Ody­se­usz.

Z zachodu zrywa się zimny wicher. W tej samej chwili Hek­tor upusz­cza pochod­nię na uło­żone pod marami, nasą­czone tłusz­czem i żywicą drwa. Polana dymią, lecz nie stają w ogniu.

Mene­laos – zawsze bar­dziej poryw­czy od swego brata Aga­mem­nona i wielu innych opa­no­wa­nych grec­kich zabój­ców i boha­te­rów – czuje że serce przy­śpie­sza mu biegu. Zbliża się chwila dzia­ła­nia. Nie przej­muje się fak­tem, że być może zostało mu led­wie parę minut życia. Naj­waż­niej­sze, by wrzesz­cząca dusza tej dziwki Heleny tra­fiła do Hadesu jesz­cze przed nim. Gdyby on, Mene­laos, syn Atreusa, miał w tej spra­wie prawo decy­zji, kobieta spa­dłaby do naj­głęb­szego zakątka Tar­taru, gdzie dołą­czy­łaby do Tyta­nów, o któ­rych opo­wia­dał przed chwilą ścięty Dio­ni­zos, od wie­ków wyją­cych z bólu i błą­dzą­cych w ciem­no­ści.

Hek­tor przy­wo­łuje gestem Achil­lesa, który przy­nosi daw­nemu wro­gowi dwa wypeł­nione po brzegi puchary, po czym wraca pod stos. Hek­tor unosi naczy­nia w dło­niach.

– Wia­try zachodu i pół­nocy! – woła książę. – Wście­kły Zefi­rze i zim­no­palcy Bore­aszu, zadmij­cie potęż­nie i roz­pal­cie stos Parysa, wokół któ­rego zgro­ma­dzili się wszy­scy Tro­ja­nie, a nawet odda­jący mu cześć Argi­wo­wie! Przy­by­waj Bore­aszu! Nad­leć Zefi­rze! Wspo­móż­cie nas swym tchnie­niem, a przy­rze­kam wam szczo­dre ofiary i hojne liba­cje!

Sto­jąca powy­żej na tara­sie Helena zwraca się szep­tem do Andro­ma­chy:

– To obłęd. Sza­leń­stwo. Nasz uko­chany Hek­tor przy­wo­łuje na pomoc bogów, prze­ciwko któ­rym toczymy wojnę. Chce, by spo­pie­lili ciało boga, któ­rego dopiero co sam zaszlach­to­wał.

Zanim żona Hek­tora ma szansę odpo­wie­dzieć, ukryta w cie­niu Kasan­dra wybu­cha śmie­chem. Priam i sto­jący przy władcy starcy obrzu­cają ją suro­wymi spoj­rze­niami.

Kasan­dra nie­zra­żona mil­czącą naganą syczy w stronę Heleny i Andro­ma­chy.

– Szz­za­leń­stwo, takk! Od początku mówi­łam wam wszyst­kim, że to zwy­kłe sza­leń­stwo. Podob­nie jak sza­lony jest plan Mene­la­osa. Heleno, on chce cię zamor­do­wać, już za chwilę. I zrobi to rów­nie krwawo, jak Hek­tor roz­pra­wił się z Dio­ni­zo­sem.

– O czym ty mówisz, Kasan­dro? – Helena odpo­wiada szorst­kim szep­tem, lecz jej piękne obli­cze pokrywa się bielą.

Kasan­dra odpo­wiada z uśmie­chem.

– Mówię o two­jej śmierci, kobieto. Zostały ci tylko minuty. Wciąż żyjesz wyłącz­nie dla­tego, że stos nie chce się zająć.

– Mene­laos?

– Twój czci­godny mał­żo­nek – śmieje się Kasan­dra. – Twój czci­godny były mąż. Ten z twych mężów, któ­rego zwę­glone ciało nie gnije teraz na ster­cie drew­nia­nych pali. Nie sły­szysz rwa­nego odde­chu, z jakim gotuje twoją śmierć? Nie czu­jesz woni jego potu? Nie sły­szysz bicia plu­ga­wego serca? Ja sły­szę.

Andro­ma­cha odwraca się tyłem do placu i pod­cho­dzi do Kasan­dry. Chce ją odpro­wa­dzić z bal­konu, zabrać do wnę­trza świą­tyni, poza zasięg ludz­kich oczu i uszu.

Kasan­dra znów zanosi się śmie­chem a w jej dłoni bły­ska krótki, lecz zabój­czo ostry szty­let.

– Dotknij mnie, suko, a potnę cię tak, jak ty pocię­łaś tego małego nie­wol­nika, któ­rego zwa­łaś swym dziec­kiem.

– Milcz! – war­czy Andro­ma­cha. W jej sze­roko otwar­tych oczach poja­wia się wście­kły błysk.

Priam i człon­ko­wie star­szy­zny ponow­nie odwra­cają się z kar­cą­cymi spoj­rze­niami. Naj­wy­raź­niej słowa kobiet nie dole­ciały do nich wyraź­nie. Wie­kowe uszy nie są już tak sprawne jak daw­niej, lecz gniewny ton szep­ta­nej roz­mowy nie mógł umknąć ich uwa­dze.

Hele­nie zaczy­nają drżeć ręce.

– Kasan­dro, sama mi powie­dzia­łaś, że wszyst­kie prze­po­wied­nie, które od tylu lat gło­si­łaś, były fał­szywe. Troja wciąż stoi, mimo że pro­ro­ko­wa­łaś, że upad­nie już kilka mie­sięcy temu. Priam żyje, nie został wcale zamor­do­wany we wła­snej świą­tyni Zeusa. Żyją także Achil­les i Hek­tor, a prze­cież od dawna z upo­rem twier­dzi­łaś, że padną jesz­cze przed klę­ską Ilionu. Nie ziściły się rów­nież twe zapo­wie­dzi, że kobiety zostaną upro­wa­dzone w nie­wolę. Ty sama nie tra­fi­łaś do domu Aga­mem­nona, gdzie wielki król wraz z tobą i twymi dziećmi miał zgi­nąć z ręki Kli­taj­me­stry. A Andro­ma­cha…

Kasan­dra odrzuca głowę do tyłu i dławi się nie­mym sko­wy­tem. Hek­tor tym­cza­sem wciąż wyli­cza kolejne ofiary i ilo­ści sło­dzo­nego mio­dem wina, które zamie­rza ofia­ro­wać bogom wia­tru w zamian za roz­nie­ce­nie stosu Parysa. Gdyby ludzie w owych cza­sach znali już teatr, sto­jący na dzie­dzińcu widzo­wie uzna­liby, że dra­mat obró­cił się w farsę.

– To wszystko już ode­szło – szepce Kasan­dra, tnąc ostrym jak brzy­twa szty­le­tem wła­sne przed­ra­mię. Krew spływa po jej bla­dej skó­rze i kapie na mar­mur tarasu. Dziew­czyna jed­nak na nią nie patrzy. Nie odrywa spoj­rze­nia od Andro­ma­chy i Heleny. – Dawna przy­szłość już nie ist­nieje, sio­stry. Mojry nas porzu­ciły. Nasz świat znik­nął wraz ze swą przy­szło­ścią, zastą­piony przez inny, dziwny kosmos. Klą­twa jed­nak, którą obło­żył mnie Apollo, brze­mię wieszczki, wciąż pozo­staje w mocy, sio­stry. Za kilka chwil Mene­laos wedrze się na taras i wrazi ostrze swego mie­cza pro­sto mię­dzy twoje piękne cycki, Heleno Tro­jań­ska. – Dwa ostat­nie słowa aż ocie­kają sar­ka­zmem.

Helena chwyta Kasan­drę za ramiona. Andro­ma­cha wyrywa jej nóż z dłoni. Obie kobiety wspól­nie zacią­gają dziew­czynę mię­dzy kolumny, w chłód zacie­nio­nej antre­soli wewnątrz przy­bytku Zeusa. Przy­pie­rają młodą wieszczkę do mar­mu­ro­wej balu­strady i zawi­sają nad nią niczym Furie.

Andro­ma­cha przy­tyka ostrze szty­letu do kre­do­wo­bia­łej szyi Kasan­dry.

– Przy­jaź­nimy się od lat, Kasan­dro – syczy żona Hek­tora – nie zapo­mi­nam o tym. Ale jeśli usły­szę od cie­bie choć jedno słowo wię­cej, ty obłą­kana cipo, pode­tnę ci gar­dło jak zarzy­na­nej świni.

Na usta Kasan­dry wypływa pro­mienny uśmiech.

Helena składa dłoń na prze­gu­bie Andro­ma­chy – trudno stwier­dzić, czy chce ją powstrzy­mać, czy pra­gnie wziąć oso­bi­sty udział w zabój­stwie. Druga dłoń pięk­nej kobiety spo­czywa nie­ru­chomo na ramie­niu Kasan­dry.

– Czy Mene­laos naprawdę przyj­dzie mnie zabić? – szepce do ucha udrę­czo­nej wieszczki.

– Dzi­siaj spró­buje tego dwu­krot­nie, i za każ­dym razem zosta­nie powstrzy­many – odpo­wiada bez­na­mięt­nie Kasan­dra. Nie patrzy przy­ja­ciół­kom w oczy, lecz gdzieś w pustkę. Jej uśmiech zastyga, tężeje.

– Kiedy spró­buje? – pyta Helena. – I kto go powstrzyma?

– Po raz pierw­szy zamie­rzy się na cie­bie, gdy zapło­nie stos Parysa – odpo­wiada Kasan­dra, tonem tak znu­dzo­nym i obo­jęt­nym, jakby recy­to­wała dzie­cięcy wier­szyk. – Po raz drugi zamach­nie się, gdy pło­mie­nie doga­sną.

– Kto go powstrzyma? – pona­wia pyta­nie Helena.

– Przy pierw­szej pró­bie dłoń Mene­la­osa zatrzyma mał­żonka Parysa – mówi Kasan­dra. Oczy ucie­kły jej w głąb czaszki i w tej chwili widać jedy­nie białka. – Za dru­gim razem uczyni to Aga­mem­non i nie­do­szła mor­der­czyni Achil­lesa, Pen­te­zy­lea.

– Ama­zonka Pen­te­zy­lea? – dziwi się Andro­ma­cha. Echo jej głosu roz­cho­dzi się echem po całej świą­tyni Zeusa. – Prze­cież ona jest w tej chwili tysiąc mil stąd, podob­nie jak Aga­mem­non. Jak to moż­liwe, że zdążą się tu poja­wić, zanim stos Parysa doga­śnie?

– Milcz! – syczy Helena i zwraca się do Kasan­dry, któ­rej powieki zaczy­nają gwał­tow­nie trze­po­tać. – Powia­dasz, że żona Parysa powstrzyma Mene­la­osa w momen­cie roz­pa­le­nia stosu. Jak mogła­bym tego doko­nać? W jaki spo­sób?

Młoda wieszczka mdleje i osuwa się na posadzkę. Andro­ma­cha ukrywa szty­let w fał­dach swej sukni i wymie­rza Kasan­drze kilka siar­czy­stych policz­ków. Bez skutku.

Helena kopie leżącą w żebra.

– Niech ją bogo­wie prze­klną! Jak mam zatrzy­mać ostrze Mene­la­osa? Myślę, że już tylko chwile zostały, nim…

Z piersi zgro­ma­dzo­nych na placu Tro­jan i Acha­jów wyrywa się potężny ryk. Do uszu kobiet dociera wyraźny szum i trzask pło­mieni.

Wia­try usłu­chały i przy­były pomię­dzy słu­pami Bramy Skaj­skiej na pogrzeb. Chrust i polana zajęły się pło­mie­niami. Stos pło­nie.

Rozdział 4

4

Na oczach Mene­la­osa zerwał się zachodni wiatr i roz­nie­cił ogień pod sto­sem Parysa. Naj­pierw poja­wiło się tylko kilka chwiej­nych pło­my­ków, lecz szybko prze­ro­dziły się w huczące ogni­sko. Hek­tor led­wie unik­nął pożogi. Cudem zdą­żył zbiec po kilku stop­niach i zesko­czyć na zie­mię.

Teraz, zde­cy­do­wał Mene­laos.

Karne dotąd sze­regi Acha­jów roz­pro­szyły się, gdy tłum cof­nął się przed żarem. Mene­laos sko­rzy­stał z zamie­sza­nia i nie­zau­wa­że­nie prze­kradł się naj­pierw mię­dzy swymi argiw­skimi towa­rzy­szami, a potem przez rzędy tro­jań­skich włócz­ni­ków wpa­trzo­nych w bucha­jące pło­mie­nie stosu. Skie­ro­wał się w lewo, ku świą­tyni Zeusa i jej scho­dom. Zauwa­żył, że strze­la­jące z ognia iskry – wiatr rów­nież bił w stronę uświę­co­nego gma­chu – zgo­niły z tarasu Priama, Helenę i dostoj­ni­ków, a – co bar­dziej istotne – prze­pę­dziły strze­gą­cych stopni żoł­nie­rzy. Miał wolną drogę.

Zupeł­nie jakby bogo­wie sta­nęli po mojej stro­nie! – prze­mknęło mu przez myśl.

Może naprawdę tak wła­śnie się stało? – pomy­ślał moment póź­niej. Codzien­nie krą­żyły wśród ludzi pogło­ski o kon­tak­tach mię­dzy Argi­wami i Tro­ja­nami a ich daw­nymi olim­pij­skimi opie­ku­nami. Sam fakt, że pomię­dzy śmier­tel­ni­kami i bóstwami wybu­chła wojna, nie ozna­czał, że zerwa­niu ule­gły sta­ro­żytne więzy krwi i oby­cza­jów. Dzie­siątki towa­rzy­szy Mene­la­osa pota­jem­nie, nocami, skła­dało bogom wyma­gane odwieczną tra­dy­cją ofiary, mimo że za dnia sta­wali z nimi w szranki. Czy sam Hek­tor nie wezwał na pomoc bogów pół­noc­nego i zachod­niego wia­tru – Zefira i Bore­asza? Czy bez ich wspar­cia zdo­łałby roz­nie­cić stos swego brata? A czy oni mu odmó­wili? Czy nie zigno­ro­wali widoku kości i krwa­wych człon­ków Dio­ni­zosa? Rodzo­nego syna Zeusa? Tych boskich szcząt­ków, ciśnię­tych w ogień niczym rzu­cane psom ochłapy?

Trudno się żyje w tak nie­pew­nych cza­sach.

Cóż, chło­pie… – w gło­wie Mene­la­osa ode­zwał się drugi głos, ten cyniczny, który odwo­dził go od zabi­cia Heleny. – Masz to szczę­ście, że nie poży­jesz już zbyt długo.

Mene­laos przy­sta­nął u pod­nóża scho­dów i wysu­nął miecz z pochwy. Nikt nie zwró­cił na ten gest uwagi. Wszy­scy obecni pochła­niali wzro­kiem gore­jący, trza­ska­jący trzy­dzie­ści stóp dalej stos pogrze­bowy. Setki żoł­nie­rzy zamiast trzy­mać w dło­niach broń osła­niały twa­rze przed roz­sza­la­łym żarem.

Mene­laos wszedł na pierw­szy sto­pień.

Nie­całe dzie­sięć stóp od niego, spod por­tyku przy­bytku Zeusa wyszła kobieta – jedna z zama­sko­wa­nych woal­kami dzie­wic, które przed­tem zno­siły na stos oliwę i miód – i ruszyła pro­sto w stronę ognia. Sku­piła na sobie spoj­rze­nia całego tłumu i Mene­laos musiał opu­ścić klingę. Stał tuż za nią, a nie chciał zwra­cać na sie­bie uwagi.

Zrzu­ciła z twa­rzy woalkę. Sto­jący po prze­ciw­nej stro­nie stosu Tro­ja­nie wstrzy­mali oddech.

– Ojnone! – zawo­łała jedna ze sto­ją­cych na tara­sie kobiet.

Mene­laos zadarł głowę. Zwa­bieni okrzy­kami gapiów Priam, Helena, Andro­ma­cha i kil­ka­na­ście innych osób wró­cili na zewnątrz. Nie­mniej to nie Helena się ode­zwała, lecz jedna ze słu­żą­cych jej nie­wol­nic.

Ojnone? Mene­laos sły­szał już kie­dyś to imię, w cza­sach poprze­dza­ją­cych wcze­śniej­szą dzie­się­cio­let­nią wojnę. Nie był jed­nak pewien, jaka kryje się za nim osoba. Tak czy ina­czej, musiał teraz uło­żyć plan na naj­bliż­sze pół minuty. Od sto­ją­cej na tara­sie Heleny dzie­liło go led­wie pięt­na­ście nie­strze­żo­nych przez nikogo stopni.

– Nazy­wam się Ojnone i jestem praw­dziwą żoną Parysa! – wykrzyk­nęła kobieta imie­niem Ojnone. Mimo że Mene­laos stał bar­dzo bli­sko, jej słowa nie­mal zupeł­nie nik­nęły w podmu­chach pory­wi­stego wia­tru i huku pło­ną­cego stosu.

Praw­dziwa żona Parysa? – Mene­laos osłu­piał.

Ze świą­tyni i sąsia­du­ją­cych z pla­cem uli­czek wyle­wały się kolejne grupki złak­nio­nych nie­co­dzien­nego wido­wi­ska Tro­jan. Grupka męż­czyzn zajęła miej­sca na scho­dach, obok i powy­żej Mene­la­osa. Rudo­włosy Argiw przy­po­mniał sobie, że po upro­wa­dze­niu Heleny część Spar­tan prze­bą­ki­wała, iż Parys miał żonę – kobietę prze­cięt­nej urody i w dniu ślubu dzie­sięć lat od niego star­szą. Wedle owych plo­tek odsu­nął ją od sie­bie, gdy tylko bogo­wie pomo­gli mu porwać Helenę. Ojnone.

– Nie Febus Apollo zgła­dził Parysa, Pria­mo­wego syna! – pod­jęła dono­śnie Ojnone. – Ja to uczy­ni­łam!

Wśród tłumu roz­le­gły się krzyki, padło nawet kilka obelg. Kilku sto­ją­cych w pobliżu tro­jań­skich włócz­ni­ków ruszyło ku niej – zapewne chcieli poj­mać tę w oczy­wi­sty spo­sób osza­lałą kobietę – lecz powstrzy­mali ich towa­rzy­sze. Więk­szość uczest­ni­ków cere­mo­nii miała ochotę wysłu­chać opo­wie­ści do końca.

Mene­laos spoj­rzał przez kur­tynę ognia na Hek­tora. Nawet ten naj­więk­szy heros Ilionu nie był w sta­nie zain­ter­we­nio­wać. Ojnone stała po dru­giej stro­nie gore­ją­cego stosu.

Ona sama tym­cza­sem zatrzy­mała się tak bli­sko ognia, że z jej sukni pod­nio­sły się kosmyki pary. Dopiero teraz Mene­laos zauwa­żył, że kobieta jest oblana wodą, jakby z góry swój wyczyn przy­go­to­wała. Jej pełne, ciężko zwi­sa­jące piersi wyraź­nie ryso­wały się pod prze­mo­czoną suk­nią.

– Parys nie zgi­nął w pło­mie­niach mio­ta­nych z dłoni Febusa Apollo! – Ojnone wrza­snęła niczym har­pia. – Gdy dzie­sięć dni temu mój mąż wkro­czył wraz z bogiem w nurt wol­no­czasu i znik­nął śmier­tel­ni­kom z oczu, doszło do uczci­wej łucz­ni­czej walki, takiej, jakiej życzył sobie Parys. Każdy miał po jed­nej strzale. Obaj jed­nak chy­bili. Pocisk zabój­czy, który poło­żył kres żywo­towi mego mał­żonka, wypu­ścił jed­nak kto inny. Oto on, ten tchórz Filok­tet! – wymie­rzyła pal­cem w grupkę Acha­jów, mię­dzy któ­rymi u boku Ajaksa Wiel­kiego stał wywo­łany z imie­nia sta­rzec.

– Kła­miesz! – wrza­snął sędziwy łucz­nik, któ­rego Ody­se­usz dopiero nie­dawno, już po wybu­chu kon­fliktu z Olim­pij­czy­kami, spro­wa­dził z wygna­nia na daleką wyspę.

Ojnone nie poświę­ciła mu nawet jed­nego spoj­rze­nia. Pode­szła o krok bli­żej do trza­ska­ją­cych wście­kle pło­mieni. Skóra jej twa­rzy i odsło­nię­tych ramion poczer­wie­niała z gorąca. Bijąca z wil­got­nej sukni para opa­tu­liła ją niczym mgła.

– Gdy roz­draż­niony nie­po­wo­dze­niem Apollo teko­wał się już z powro­tem na Olimp, ten argiw­ski tchórz, Filok­tet, wie­dziony z dawna żywioną urazą, wypu­ścił ze swego łuku strzałę pro­sto w pod­brzu­sze mego męża!

– Skąd możesz o tym wie­dzieć, kobieto? Prze­cież żaden z nas nie udał się w ślad za nimi w wol­no­czas. Nikt tego star­cia nie widział! – zagrzmiał Achil­les gło­sem o sto­kroć sil­niej­szym niż słowa wdowy.

– Kiedy Apollo zorien­to­wał się, że doszło do zdrady, prze­niósł mego męża na zbo­cza Idy, gdzie od dzie­się­ciu lat żyłam jak na wygna­niu… – mówiła dalej Ojnone.

Tym razem – mimo kilku odosob­nio­nych okrzy­ków – cały wielki plac, wypeł­niony tysią­cami tro­jań­skich wojow­ni­ków, podob­nie jak cia­sne mury i dachy, na któ­rych tło­czyli się gapie, pozo­stał niemy. Wszy­scy cze­kali na roz­wój wyda­rzeń.

– Parys bła­gał, bym przy­jęła go z powro­tem… – wołała zale­wa­jąca się łzami kobieta. Zbli­żyła się do stosu o kolejny krok i pasma pary pod­nio­sły się rów­nież z jej mokrych wło­sów. – Umie­rał zatruty grec­kim jadem… Wsku­tek dzia­ła­nia tej sub­stan­cji poczer­niały mu jądra i ten uko­chany penis. Tak żar­li­wie pro­sił, bym go ule­czyła…

– W jaki spo­sób pro­sta megiera mogła go uchro­nić przed zabój­czą tru­ci­zną? – rzu­cił gromko Hek­tor. Ode­zwał się po raz pierw­szy, jego boski głos bez trudu przedarł się przez szum pło­mieni.

– Zgod­nie z pro­roc­twem wyroczni, jedy­nie ja mogłam ule­czyć męża ze śmier­tel­nej rany – wychry­piała Ojnone. Albo tra­ciła już głos, albo to roz­grzane pło­mie­nie trza­skały coraz gło­śniej. Mene­laos wciąż sły­szał jej słowa wyraź­nie, lecz wąt­pił by dola­ty­wały do wszyst­kich obec­nych na placu.

– Bła­gał mnie uni­że­nie – cią­gnęła kobieta. – Pro­sił, bym pocią­gnęła zatrutą ranę bal­sa­mem. „Nie gardź mną”, mówił Parys. „Opu­ści­łem cię jedy­nie dla­tego, że Mojry roz­ka­zały mi zwró­cić się ku Hele­nie. Żałuję, że nie zde­chłem, nim przy­wio­dłem tę dziwkę do pałacu ojca. Bła­gam cię, Ojnone, zakli­nam w imię naszej wza­jem­nej miło­ści i wszyst­kich przy­siąg, jakie sobie zło­ży­li­śmy, prze­bacz i wróć mi zdro­wie”.

Mene­laos widział wszystko jak na dłoni. Kobieta postą­piła dwa kolejne kroki w stronę stosu. Języki pło­mieni obli­zały jej kostki, nad­pa­lone pode­szwy san­da­łów zaczęły się zwi­jać od żaru.

– Odmó­wi­łam! – krzyk­nęła. Coraz bar­dziej chry­piała, lecz wołała znacz­nie gło­śniej niż przed chwilą. – I Parys umarł! Umarł mój jedyny kocha­nek, ma jedyna miłość i jedyny mąż. Odszedł tar­gany strasz­li­wym bólem, kala­jąc swe usta nie­wy­obra­żal­nymi bluź­nier­stwami. Posta­no­wi­łam przy pomocy słu­żek spa­lić jego zwłoki. Tak bar­dzo pra­gnę­łam, by mój prze­klęty przez Mojry mał­żo­nek otrzy­mał pogrzeb, na jaki zasłu­gi­wał, odprawę godną boha­tera, lecz drzewa oka­zały się twarde i nie­ła­two było nam je rąbać. Jeste­śmy tylko sła­bymi nie­wia­stami. Nie pora­dzi­łam sobie nawet z tak pro­stym zada­niem. Gdy Febus Apollo ujrzał, w jak podły spo­sób uczci­ły­śmy szczątki Parysa, po raz drugi uli­to­wał się nad tru­chłem poko­na­nego wroga. Teko­wał jego zbez­czesz­czone, zwę­glone zwłoki z powro­tem na pole bitwy i pozwo­lił im wypaść z wol­no­czasu, by wszy­scy pomy­śleli, że spło­nęły w ogniu walki. Przy­kro mi, że go nie wyle­czy­łam – wołała Ojnone. – Dla­tego prze­pra­szam, prze­pra­szam za wszystko. – Zwró­ciła twarz ku tara­sowi, lecz zapewne nie ujrzała nikogo z zebra­nej tam star­szy­zny. Roz­grzane powie­trze falo­wało, a czarny dym i żar bole­śnie kąsały jej oczy. – Na szczę­ście jed­nak ta pizda Helena już ni­gdy nie zoba­czy go przy życiu.

W sze­re­gach Tro­jan pod­niósł się pomruk, który wkrótce prze­szedł w gło­śny ryk.

Tuzin tro­jań­skich gwar­dzi­stów rzu­ciło się ku Ojnone, chcieli ją odpro­wa­dzić w ustronne miej­sce i prze­słu­chać. Spóź­nili się.

Kobieta wstą­piła pro­sto w ogień.

Jako pierw­sze w pło­mie­niach sta­nęły jej włosy. Potem zajęła się suk­nia. Na cud zakra­wało, że kobieta, któ­rej pło­nące ciało zmie­niało się w węgiel i odpa­dało pła­tami poskrę­ca­nymi niczym rzu­cony na żar per­ga­min, wciąż wspi­nała się po drew­nia­nych stop­niach stosu. Dopiero w ostat­nich sekun­dach, tuż zanim się potknęła i upa­dła, drobna syl­wetka drgnęła gwał­tow­nie w ago­nii. Za to wrza­ski zdra­dzo­nej żony roz­brzmie­wały nad pla­cem przez ponad minutę, zmu­sza­jąc do mil­cze­nia oszo­ło­mio­nych widzów i żałob­ni­ków.

Gdy tłumy Tro­jan odzy­skały wresz­cie głos, ku tara­sowi popły­nął zgodny okrzyk. Miesz­kańcy mia­sta doma­gali się wyda­nia Filok­teta w ich ręce.

Roz­wście­czony i skon­ster­no­wany Mene­laos pod­niósł spoj­rze­nie. Sto­ją­cych na bal­ko­nie świą­tyni dostoj­ni­ków oto­czył kor­don żoł­nie­rzy straży przy­bocz­nej Priama. Drogę do Heleny odciął mur okrą­głych tarcz i las zje­żo­nych włóczni.

Mene­laos zawró­cił i pomknął wzdłuż stosu, czu­jąc na twa­rzy podmu­chy gorą­cego wia­tru, bijące z siłą ludz­kiej pię­ści. Spło­nęły mu brwi, ale nie zwró­cił na to więk­szej uwagi. Po chwili dołą­czył do swych argiw­skich towa­rzy­szy i uniósł miecz. Ajaks, Dio­me­des, Ody­se­usz, Teu­kros i pozo­stali zdą­żyli już oto­czyć Filok­teta zbroj­nym krę­giem. Wszy­scy trzy­mali broń w pogo­to­wiu.

Ota­cza­jący ich Tro­ja­nie pode­rwali ku górze tar­cze i włócz­nie. Niczym powo­dziowa fala ruszyli pro­sto na dwa tuziny ska­za­nych na nie­uchronną porażkę Gre­ków.

Nagle dole­ciał wszyst­kich okrzyk Hek­tora.

– Stój­cie! Zabra­niam wam! Ojnone bre­dziła. Zresztą nikt nawet nie wie, czy to naprawdę ona rzu­ciła się dziś w ogień. Ja sta­ru­chy nie pozna­łem. Jej słowa zna­czą tyle co nic. Obłą­kana wiedźma! Mojego brata powa­lił w poje­dynku Febus Apollo!

Wybuch herosa nie zdo­łał uga­sić gniew­nego zapału Tro­jan. Groty włóczni i ostrza mie­czy wciąż mie­rzyły w człon­ków achaj­skiej dele­ga­cji. Mene­laos powiódł wzro­kiem po okrą­żo­nych i zauwa­żył, że choć Ody­se­usz stoi ze zmarsz­czo­nym czo­łem, a Filok­tet kuli się ze stra­chu, to Wielki Ajaks roz­ciąga wargi w sze­ro­kim uśmie­chu, jakby w rado­snym ocze­ki­wa­niu na ostat­nią rzeź swego żywota.

Hek­tor prze­szedł wokół stosu i zatrzy­mał się mię­dzy gro­tami tro­jań­skich pik i krę­giem Gre­ków. Na­dal nie przy­wdział zbroi, nie się­gnął nawet po broń, lecz wyda­wał się wszyst­kim posta­cią zde­cy­do­wa­nie naj­groź­niej­szą.

– Ci ludzie są naszymi sojusz­ni­kami! Są także żałob­ni­kami, spro­szo­nymi na pogrzeb mego brata! – zawo­łał. – Nikt nie pod­nie­sie na nich ręki. Oso­bi­ście zabiję każ­dego, kto sprze­ciwi się memu roz­ka­zowi. Klnę się na kości Parysa.

Achil­les zszedł z pod­wyż­sze­nia i pod­niósł tar­czę. On ani na chwilę nie zdjął z sie­bie prze­pięk­nej zbroi i miał przy sobie broń. Sta­nął w bez­ru­chu i nie ode­zwał się sło­wem, lecz do Tro­jan dobit­nie prze­mó­wiła sama jego obec­ność.

Spoj­rze­nia setek żoł­nie­rzy Ilionu zwró­ciły się ku wła­snemu wodzowi, popa­trzyli też na chy­żo­no­giego mężo­bójcę Achil­lesa i wresz­cie na stos, na któ­rym dogo­ry­wało tru­chło Ojnone. Roz­stą­pili się. Mene­laos poczuł, że ota­cza­jącą go ciżbę opusz­cza bojowy duch, widział malu­jącą się na opa­lo­nych obli­czach nie­pew­ność.

Ody­se­usz popro­wa­dził Acha­jów w kie­runku Bramy Skaj­skiej. Mene­laos wraz ze swymi towa­rzy­szami opu­ścili klingi, lecz nie wsu­nęli ich do pochew. Tro­ja­nie pozwa­lali im przejść, ale przez cały czas ota­czali ich niczym żądne ofiary morze.

– Na bogów… – szep­nął idący w cen­trum szyku Filok­tet, gdy prze­szli już pod bramą i zosta­wili za sobą więk­szą część ilioń­skich oddzia­łów. – Przy­się­gam, że…

– Stul pysk, star­cze – skar­cił go potężny Dio­me­des. – Jeżeli przed powro­tem na czarne okręty ode­zwiesz się choć raz jesz­cze, pode­rżnę ci gar­dło wła­snymi rękoma.

***

Poza achaj­skimi umoc­nie­niami, poza fosą i mora­wiec­kim polem siło­wym zastali chaos. Mimo że obo­zu­jący na wybrzeżu Grecy nie mogli sły­szeć o wyda­rze­niach w Troi, roili się jak mrówki. Mene­laos wyprze­dził towa­rzy­szy i puścił się bie­giem na plażę.

– Król powró­cił! – zawo­łał mija­jący Atrydę włócz­nik i zadął w trzy­maną przy ustach muszlę. – Wódz jest z nami!

Wódz, ale prze­cież nie Aga­mem­non, pomy­ślał Mene­laos. Mój brat wróci naj­wcze­śniej za mie­siąc. Być może za dwa.

Jakże wiel­kie było jego zdu­mie­nie, gdy zoba­czył wła­śnie Aga­mem­nona. Król stał na dzio­bie naj­więk­szego z trzy­dzie­stu two­rzą­cych nie­wielką flo­tyllę okrę­tów. W zło­co­nej zbroi odbi­jały się jaskrawe pro­mie­nie słońca. Smu­kły sta­tek z wdzię­kiem roz­ci­nał fale i sunął ku plaży.

Mene­laos rzu­cił się przed sie­bie, i bro­dząc nie­zdar­nie, wszedł do wody. Zatrzy­mał się, gdy mor­ska piana obmyła mu nago­len­niki.

– Bra­cie! – zawo­łał, jak dziecko wyma­chu­jąc rękoma nad głową. – Co sły­chać w domu? Gdzie wojow­nicy, któ­rych obie­ca­łeś ze sobą przy­wieść?

Czarny okręt wciąż dzie­liło od brzegu sześć­dzie­siąt lub sie­dem­dzie­siąt stóp. Fale przy­boju obmy­wały dziób. Aga­mem­non zasło­nił oczy przed popo­łu­dnio­wym słoń­cem i odpo­wie­dział.

– Nie ma ich, mój bra­cie Atrydo! Nie ma już nikogo!

Rozdział 5

5

Stos pogrze­bowy nie zga­śnie aż do świtu.

Tuż przed zmierz­chem Tho­mas Hoc­ken­berry zosta­wia za sobą pło­nący na głów­nym placu mia­sta ogień i rusza ku dru­giej co do wyso­ko­ści wieży Troi. Mimo że została jakiś czas temu poważ­nie uszko­dzona i grozi zawa­le­niem, chce na jej szczy­cie zjeść kola­cję. Chleb, ser i wino. Dzień był długi i dziwny.

W odle­głej prze­szło­ści Tho­mas Hoc­ken­berry – sto­pień licen­cjata z filo­lo­gii angiel­skiej uzy­skany w Wabash Col­lege, magi­ste­rium i dok­to­rat z filo­lo­gii kla­sycz­nej na uni­wer­sy­te­cie Yale – był pra­cow­ni­kiem Uni­wer­sy­tetu Sta­no­wego w India­nie. Co wię­cej, był sze­fem tam­tej­szej kate­dry filo­lo­gii kla­sycz­nej i trwało to do roku dwa tysiące szó­stego, kiedy zmarł na raka. W prze­szło­ści mniej odle­głej – przez dzie­więć lat z dzie­wię­ciu lat i ośmiu mie­sięcy, jakie minęły, został wskrze­szony w cha­rak­te­rze home­ryc­kiego scho­lia­sty na usłu­gach olim­pij­skich bogów – skła­dał codzien­nie ustne raporty muzie imie­niem Melete, którą infor­mo­wał o postę­pach wojny tro­jań­skiej i zgod­no­ści jej prze­biegu z tek­stem „Iliady”. Oka­zało się bowiem, że bogo­wie są rów­nie nie­pi­śmienni jak trzy­let­nie dzieci.

Wieża, na któ­rej czę­sto szuka samot­no­ści, znaj­duje się bli­żej Bramy Skaj­skiej niż sto­ją­cego w cen­trum mia­sta pałacu Priama. Nie wznie­siono jej przy żad­nej z głów­nych arte­rii, a ostat­nimi czasy ota­cza­jące ją maga­zyny są naj­czę­ściej puste. Wieża – jedna z naj­wyż­szych budowli w przed­wo­jen­nym Ilio­nie; wedle dwu­dzie­sto­wiecz­nej miary liczy­łaby sobie bez mała trzy­na­ście pię­ter, kształ­tem przy­po­mi­na­jąca łodygę z makówką bądź mina­ret z pęka­tym zwień­cze­niem – została ofi­cjal­nie zamknięta i nikomu nie wolno na nią wcho­dzić. W pierw­szych tygo­dniach nowej wojny trzy naj­wyż­sze kon­dy­gna­cje oraz połowa makówki zostały znisz­czone w wybu­chu zrzu­co­nej przez Olim­pij­czy­ków bomby. Pomiesz­cze­nia na ostat­nich oca­la­łych pię­trach stra­ciły sufity i teraz hulały w nich wiatr i desz­cze. Na ścia­nach budowli rysują się mocno nie­po­ko­jące pęk­nię­cia, a wąskie kręte schody są usłane okru­chami cegieł, kamieni i tynku. Pod­czas swej pierw­szej wizyty w tym miej­scu, dwa mie­siące temu, Hoc­ken­berry stra­wił kilka dłu­gich godzin, oczysz­cza­jąc z gruzu drogę do pęka­tej czę­ści na dzie­sią­tym pię­trze wieży. Morawce – na oso­bi­sty roz­kaz Hek­tora – prze­gro­dziły wej­ścia taśmami z poma­rań­czo­wego pla­stiku. Wyma­lo­wane na nich suge­stywne rysunki prze­strze­gały miesz­kań­ców mia­sta, że zła­ma­nie zakazu wstępu na wieżę grozi poważ­nym nie­bez­pie­czeń­stwem. Według nich mogło dojść nawet do zawa­le­nia się kon­struk­cji. Karą za nie­usłu­cha­nie prze­stróg miał być rów­nież gniew samego króla Priama.

W ciągu sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin od wyda­nia zakazu sza­brow­nicy doku­ment­nie prze­trze­bili wnę­trza i potem oko­liczni miesz­kańcy rze­czy­wi­ście prze­stali zaglą­dać do środka. Nie było już po co.

Hoc­ken­berry schyla się pod taśmami, włą­cza latarkę i roz­po­czyna długą wspi­naczkę. Nie mar­twi go ryzyko aresz­to­wa­nia lub napa­ści. Nie mar­twi się, że ktoś może mu prze­szko­dzić. Ma przy sobie szty­let i krótki miecz. Poza tym znają go nie­mal wszy­scy. Tho­mas Hoc­ken­berry – syn Duane’a, od pew­nego czasu przy­ja­ciel… no, może nie przy­ja­ciel, lecz z pew­no­ścią roz­mówca Achil­lesa i Hek­tora, dobry zna­jomy zarówno moraw­ców, jak i ska­łow­ców – jest osobą publiczną. Nie­wielu Gre­ków i Tro­jan zde­cy­do­wa­łoby się pod­nieść na niego rękę bez chwili zasta­no­wie­nia.

Bogo­wie nato­miast… Cóż, to już zupeł­nie inna histo­ria.

Zadyszki dostał przed dru­gim pię­trem, świsz­czeć zaczął, zanim dotarł na dzie­wiąte. Co kilka chwil przy­staje dla nabra­nia tchu. Kiedy wdra­puje się wresz­cie na znisz­czone dzie­siąte pię­tro, sapie już jak pac­kard, rocz­nik 1947, któ­rym jeź­dził nie­gdyś jego ojciec. Od ponad dzie­się­ciu lat obser­wo­wał wszyst­kich tych ludz­kich pół­bo­gów Tro­jan i Gre­ków. Widział, jak wojują, ucztują, kochają się i hulają niczym żywe reklamy naj­lep­szej siłowni świata. Poznał rów­nież Olim­pij­czy­ków – bóstwa męskie i żeń­skie – spra­wia­ją­cych z kolei wra­że­nie reklam naj­lep­szej siłowni w całym wszech­świe­cie. Mimo to dok­tor Tho­mas Hoc­ken­berry nie zdo­łał zna­leźć nawet odro­biny czasu, by popra­co­wać nad wła­sną syl­wetką i kon­dy­cją. Typowe, prze­myka mu przez myśl.

Wąskie schody wiją się ku górze środ­kiem okrą­głego budynku. Nie ma tu kory­ta­rzy i z okien w maleń­kich poko­jach o kształ­cie kawał­ków tortu wpada do wnę­trza nieco wie­czor­nego świa­tła. Nie­mniej wieża tonie w ciem­no­ści. Poma­ga­jąc sobie latarką, Hoc­ken­berry spraw­dza, czy schody stoją, jak stały, i czy nie zasy­pały ich świeże odłamki gruzu. Na ścia­nach nie ma ani jed­nego graf­fiti. Cóż, to jedna z pozy­tyw­nych stron życia w spo­łe­czeń­stwie anal­fa­be­tów, myśli sobie dok­tor Hoc­ken­berry.

Gdy wresz­cie staje zdy­szany w nie­wiel­kiej niszy na ostat­nim obec­nie pię­trze wieży – miej­scu, które wła­sno­ręcz­nie oczy­ścił z pyłu i gruzu, nie­stety bar­dzo nara­żo­nym na dzia­ła­nie żywio­łów – jak zwy­kle stwier­dza, że wysi­łek się opła­cił.

Hoc­ken­berry przy­siada na swoim ulu­bio­nym kamien­nym bloku, zsuwa z ramion ple­cak i chowa latarkę – kilka mie­sięcy wcze­śniej poży­czył ją od jed­nego z moraw­ców – po czym wyj­muje zawi­niątko ze świe­żym chle­bem i wyschnię­tym kawał­kiem sera. Wyciąga też bukłak z winem. Czu­jąc, jak wie­jąca znad morza wie­czorna bryza mierzwi jego nie­dawno zapusz­czony zarost i dłu­gie włosy, leni­wie kroi woj­sko­wym nożem ser na pla­stry, dzieli pie­czywo na kromki i podzi­wia­jąc pej­zaż, pozwala odpły­nąć zebra­nemu przez cały dzień napię­ciu.

Widok jest nie­sa­mo­wity. Pano­ramę prze­sła­nia tylko oca­lały frag­ment ściany po lewej stro­nie, zabie­ra­jący naj­wy­żej sześć­dzie­siąt stopni pola widze­nia. Z tym jed­nym wyjąt­kiem Hoc­ken­berry widzi całe mia­sto. Obser­wo­wany z tej wyso­ko­ści pło­nący kilka prze­cznic dalej stos Parys wygląda, jakby stał tuż pod wieżą. Na ota­cza­ją­cych Troję murach oży­wają kolejne ogniki pochodni i ognisk. W obo­zie Acha­jów, cią­gną­cym się wiele mil wzdłuż wybrzeża, także poja­wiają się pło­myki pale­nisk. Grecy szy­kują się do wie­czor­nego posiłku. Ten obraz przy­wo­łuje u Hoc­ken­berry’ego wspo­mnie­nie widoku z samo­lotu scho­dzą­cego po zmroku do lądo­wa­nia nad Lake Shore Drive w Chi­cago. Brzegi jeziora obwie­dzione przy­po­mi­na­ją­cym dia­men­tową kolię rucho­mym sznu­rem samo­cho­do­wych reflek­to­rów i mro­wie jasno oświe­tlo­nych budyn­ków miesz­kal­nych. Za grec­kim obo­zem stoi na wodzie trzy­dzie­ści okrę­tów, led­wie w tej chwili widocz­nych na tle morza ciem­nego jak wino. Na ich pokła­dach powró­cił Aga­mem­non ze swo­imi ludźmi. Zako­twi­czyli przy plaży, nie wycią­gnięto ich stat­ków na pia­sek. Obóz Aga­mem­nona – przez ostat­nie pół­tora mie­siąca nie­mal zupeł­nie wylud­niony – ożył dzi­siej­szego wie­czoru bla­skiem ognisk i krzą­ta­niną nie­wy­raź­nych ludz­kich syl­we­tek.

Niebo nie jest wcale puste. Na pół­noc­nym wscho­dzie zieje w nim ostat­nia z pół­okrą­głych dziur cza­so­prze­strzen­nych, Dziur Bra­no­wych, jak zwał, tak zwał – i tak od pół roku tę ostat­nią wszy­scy nazy­wają po pro­stu Dziurą. Łączy rów­ninę Ilionu z mar­sjań­skim oce­anem. Brą­zowa zie­mia Azji Mniej­szej prze­cho­dzi gwał­tow­nie w czer­wony pył, nie dzieli ich nawet naj­cień­sza rysa. Na Mar­sie jest nieco wcze­śniej – wciąż widać rudawy blask zmierz­chu, przez co Dziura mocno kon­tra­stuje z ota­cza­ją­cym ją ciem­nym ziem­skim nie­bo­skło­nem.

Powy­żej migocą czer­wone i zie­lone świa­tełka pozy­cyjne dwu­dziestki mora­wiec­kich szer­szeni patro­lu­ją­cych nocne niebo nad Dziurą i nad mia­stem. Krążą nad wodami zatoki, zapusz­czają się aż po nie­mal nik­nący już w mroku na wscho­dzie kon­tur lesi­stych sto­ków Góry Ida.

Mimo że słońce już zaszło i nastała wcze­sna zimowa noc, ruch na uli­cach mia­sta nie zamarł. Ostatni kupcy han­dlu­jący na baza­rze w pobliżu pałacu Priama poza­my­kali już swoje kramy i odwożą wóz­kami towar – Hoc­ken­berry wyraź­nie, mimo odle­gło­ści i podmu­chów wia­tru, sły­szy skrzy­pie­nie drew­nia­nych kół. O tej porze oży­wają boczne uliczki, na któ­rych aż gęsto od bur­deli, knaj­pek, łaźni i kolej­nych domów roz­pu­sty. Alejki wypeł­niają się migo­cą­cymi pochod­niami i gęst­nie­ją­cym tłu­mem. Zgod­nie z panu­ją­cym w Troi oby­cza­jem, na każ­dym więk­szym skrzy­żo­wa­niu oraz we wszyst­kich zało­mach sze­ro­kich miej­skich murów codzien­nie roz­pala się wiel­kie, wykute z brązu kok­sow­niki. Ich pło­mie­nie przez całą noc są pod­sy­cane oliwą i drew­nem. Wła­śnie w tej chwili straż­nicy pod­kła­dają ogień pod ostat­nim z nich. Hoc­ken­berry widzi gro­ma­dzące się dokoła pło­mieni zmar­z­nięte syl­wetki.

Złak­nieni cie­pła zbie­rają się wokół wszyst­kich ogni z wyjąt­kiem jed­nego. Tego, który pło­nie na głów­nym placu Ilionu i przy­ćmiewa jasno­ścią wszyst­kie pozo­stałe. Przy sto­sie pogrze­bo­wym Parysa grzeje się tylko jedna samotna postać. To Hek­tor. Gło­śno zawo­dzi, pła­cze, co chwila poga­nia wojow­ni­ków, słu­żą­cych i nie­wol­ni­ków, by dokar­mili wyjące pło­mie­nie świeżą por­cją opału. Raz po raz sięga po wielki puchar z dwoma uchami, nabiera wino ze zło­tej misy i roz­lewa tru­nek wokół stosu, przez co można odnieść wra­że­nie, że dzi­siej­szego wie­czoru krwią bro­czy nawet sama zie­mia.

Gdy Hoc­ken­berry koń­czy już kola­cję, w cia­snej klatce scho­do­wej roz­le­gają się czy­jeś kroki.

Serce zaczyna mu walić jak mło­tem. W ustach poja­wia się posmak stra­chu. Ktoś go śle­dził – nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści. Odgłosy stą­pa­nia są zbyt ciche, jakby intruz pró­bo­wał zakraść się na szczyt wieży w tajem­nicy.

Może to jakaś kobieta szuka resz­tek dobytku? – pró­buje się pocie­szyć Hoc­ken­berry, lecz led­wie nadzieja zdą­żyła zaświ­tać, natych­miast zostaje roz­wiana. Ze scho­dów dobiega go nikły brzęk metalu, jakby grze­chot brą­zo­wej zbroi. Zresztą zdą­żył się już prze­ko­nać, że Tro­janki są znacz­nie groź­niej­sze od więk­szo­ści męż­czyzn, jakich poznał w swym poprzed­nim życiu na prze­ło­mie XX i XXI wieku.

Naj­ci­szej jak potrafi pod­nosi się z kamie­nia, odkłada na bok bukłak, nie­do­je­dzony chleb i ser, wsuwa szty­let do pochwy i ostroż­nie dobywa mie­cza. Cofa się pod oca­lały frag­ment muru. Zrywa się sil­niej­szy wiatr, szar­pie za poły jego czer­wo­nego płasz­cza, któ­rym Hoc­ken­berry pró­buje zasło­nić ostrze.

Meda­lion tele­por­ta­cyjny! Lewą ręką dotyka nie­wiel­kiego, umoż­li­wia­ją­cego kwan­tową tele­por­ta­cję urzą­dze­nia, wiszą­cego na jego piersi pod tuniką. Skąd mi przy­szło do głowy, że nie mam przy sobie nic cen­nego? Co prawda gdy­bym się nim choć raz posłu­żył, bogo­wie natych­miast by mnie wykryli i ruszyli w pościg, ale ten gadżet jest prze­cież wyjąt­kowy. Bez­cenny.

Hoc­ken­berry sięga po latarkę i wyciąga ją przed sie­bie tak, jak zasła­niał się para­li­za­to­rem, kiedy jesz­cze go miał. W tej chwili mocno za tą bro­nią zatę­sk­nił.

Przy­cho­dzi mu do głowy, że osobą poko­nu­jącą wła­śnie ostat­nie stop­nie może być któ­ryś z bogów. Od pew­nego czasu mówi się w mie­ście, że władcy Olimpu prze­ni­kają do Ilionu pod posta­cią śmier­tel­ni­ków. A oni mają wię­cej niż jeden dobry powód, by go zgła­dzić i odzy­skać skra­dziony meda­lion.

Wresz­cie nie­zna­jomy wycho­dzi ze scho­dów na otwartą prze­strzeń. Hoc­ken­berry włą­cza latarkę i rzuca snop świa­tła pro­sto na przy­by­sza.

Postać jest niska i tylko z grub­sza przy­po­mina czło­wieka – jej kolana zgi­nają się do tyłu, ramiona są wypo­sa­żone w nie­na­tu­ralną liczbę sta­wów i wymienne dło­nie, a twa­rzy prak­tycz­nie nie ma. Wie­czorny gość ma led­wie metr wzro­stu i pokrywa go powłoka z pla­stiku i szaro-czarno-czer­wo­nego metalu.

– Mahn­mut – wita się Hoc­ken­berry z ulgą. Opusz­cza latarkę, by nie razić ukła­dów optycz­nych małego morawca z Europy.

– Cho­wasz pod płasz­czem miecz? – pyta Mahn­mut po angiel­sku. – Czy może tak bar­dzo cie­szy cię mój widok?

Hoc­ken­berry zwy­kle przy­nosi w ple­caku nieco opału, dzięki któ­remu może roz­pa­lić na wieży ogni­sko. Ostat­nio korzy­stał głów­nie z wysu­szo­nych kro­wich plac­ków, lecz aku­rat dzi­siaj zabrał ze sobą narę­cze słodko pach­ną­cych gałą­zek sprze­da­wa­nych na czar­nym rynku przez drwali, któ­rzy zwo­zili drewno na stos Parysa. Hoc­ken­berry roz­nieca ogień, po czym sia­dają z Mahn­mu­tem naprze­ciwko sie­bie na kamien­nych blo­kach. Dmie prze­ni­kliwy lodo­waty wiatr i przy­naj­mniej Hoc­ken­berry roz­ko­szuje się cie­płem pło­mieni.

– Nie widzia­łem cię już od kilku dni – zagaja, spo­glą­da­jąc na morawca. Blask ogni­ska odbija się w obiek­ty­wach na gło­wie Mahn­muta.

– Byłem na Fobo­sie.

Hoc­ken­berry dopiero po chwili przy­po­mina sobie, że Fobos jest jed­nym z mar­sjań­skich księ­ży­ców. Tym bliż­szym. A może tym mniej­szym? W każ­dym razie to księ­życ. Obraca wzrok ku wiel­kiej otwie­ra­ją­cej się na pół­nocno-wschod­nim nie­bie Dziu­rze. Na Mar­sie także zapa­dła już noc i ogromne pół­kole jest led­wie widoczne. Można je poznać wyłącz­nie po tym, że tam­tej­sze gwiazdy wyglą­dają ina­czej, są jaśniej­sze lub jest ich po pro­stu wię­cej. Nie­wy­klu­czone, że jedno i dru­gie. Księ­ży­ców jed­nak nie widać.

– Omi­nęło mnie coś cie­ka­wego? – pyta Mahn­mut.

Hoc­ken­berry nie może powstrzy­mać chi­chotu. Opo­wiada moraw­cowi o poran­nej cere­mo­nii pogrze­bo­wej i samo­spa­le­niu Ojnone.

– Kurza stopa… – odpo­wiada Mahn­mut. Były scho­lia­sta może się tylko domy­ślać, że mora­wiec roz­myśl­nie posłu­guje się tego rodzaju wyra­że­niami, ponie­waż sądzi, iż były popu­larne w cza­sach ziem­skiego życia Hoc­ken­berry’ego. Nie­kiedy tra­fia, innymi razy, jak dziś, jego powie­dzonka są śmie­chu warte.

– Nie pamię­tam, żeby w „Ilia­dzie” poja­wiała się jaka­kol­wiek wzmianka o pierw­szej żonie Parysa – podej­muje Mahn­mut.

– Nie, Homer nie wspo­mniał o niej sło­wem. – Hoc­ken­berry pró­buje sobie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek opo­wia­dał o tym swoim stu­den­tom. Raczej nie.

– Scena musiała być pełna dra­ma­ty­zmu, prawda?

– Ow­szem – przy­znaje Hoc­ken­berry – cho­ciaż nie tak jak chwila, kiedy Ojnone oskar­żyła Filok­teta o zabój­stwo Parysa.

– Filok­teta? – Mahn­mut pochyla głowę w spo­sób koja­rzący się scho­lia­ście z psem. Ostat­nio coś mu pod­po­wiada, że mora­wiec wyko­nuje ten gest za każ­dym razem, gdy kon­sul­tuje się ze swoim ban­kiem pamięci. – Tego z dra­matu Sofo­klesa?

– Tak. Tego, który był pierw­szym dowódcą Tesal­czy­ków z Metoni.

– Na jego temat „Iliada” chyba też mil­czy – zauważa mora­wiec. – Zresztą tutaj także go nie widzia­łem.

Hoc­ken­berry kręci głową.

– Aga­mem­non z Ody­se­uszem wysa­dzili go po dro­dze, gdy pły­nęli pod Troję. Zosta­wili go na wyspie Lem­nos.

– Dla­czego? – W do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cym ludzki gło­sie Mahn­muta poja­wiła się nuta szcze­rego zain­te­re­so­wa­nia.

– Przede wszyst­kim dla­tego, że cuch­nął.

– Cuch­nął? Prze­cież oni wszy­scy cuchną.

Ta uwaga mocno scho­lia­stę zaska­kuje. Hoc­ken­berry pamięta, że dzie­sięć lat temu, na początku pracy dla bogów, któ­rzy wskrze­sili go na Olim­pie, rów­nież był tego zda­nia. Ale po mniej wię­cej sze­ściu mie­sią­cach prze­stał ów natrętny smród odczu­wać. Zasta­na­wia się teraz, czy sam rów­nież śmier­dzi.

– Filok­tet cuch­nął jesz­cze gorzej od reszty. Rana mu ropiała.

– Rana? Jaka rana?

– Uką­sił go jado­wity wąż. Wyda­rzyło się to, gdy… Cóż, długo by mówić. W każ­dym razie to typowa opo­wieść o czło­wieku okra­da­ją­cym bogów. Istotne jest, że stopa i noga Filok­teta były w kosz­mar­nym sta­nie. Z rany bez prze­rwy lała się śmier­dząca ropa, a on sam co jakiś czas, w miarę regu­lar­nie, dosta­wał ata­ków szału bądź mdlał. Pamię­taj, że działo się to na morzu, dzie­sięć lat temu, kiedy Acha­jo­wie pły­nęli okrę­tami pod Troję. Osta­tecz­nie Aga­mem­non posłu­chał rady Ody­se­usza i wysa­dził sta­rego łucz­nika na Lem­nos. Jak to się mówi, żeby zgnił. W tym wypadku nie była to prze­no­śnia.

– Ale prze­żył? – dopy­tuje Mahn­mut.

– Natu­ral­nie, że prze­żył. Podej­rze­wam, że z sobie tylko zna­nych powo­dów oca­lili go bogo­wie. Nie­mniej przez cały czas strasz­li­wie cier­piał. Stopa i noga nie chciały się zagoić.

Mahn­mut ponow­nie prze­krzy­wia głowę jak pies.

– No tak… Przy­po­mi­nam sobie już tę sztukę Sofo­klesa. Ody­se­usz popły­nął po niego, gdy wieszcz­biarz Hele­nos prze­po­wie­dział Gre­kom, że bez łuku Filok­teta nie zdo­będą Troi. A ten łuk dostał od… zaraz… jak mu było? Her­ku­les? Hera­kles?

– Tak, otrzy­mał go w spadku – potwier­dza Hoc­ken­berry.

– Tyle że nie pamię­tam, by Ody­se­usz wra­cał po Filok­teta. To zna­czy nie ten tutej­szy. Nie w ciągu ubie­głych ośmiu mie­sięcy.

Hoc­ken­berry ponow­nie kręci głową.