Ilion - Dan Simmons - ebook + książka

Ilion ebook

Dan Simmons

4,5

Opis

Na Marsie, u stóp wulkanu Olympus Mons rozgorzała pod kontrolą bogów wojna trojańska. Wydarzenia obserwuje sam Zeus ze swą olimpijską rodziną oraz Thomas Hockenberry, pochodzący z dwudziestego pierwszego wieku profesor literatury klasycznej, któremu przypadnie również rola pionka w wewnętrznych spiskach podstępnych bogów i zawistnych bogiń. Tymczasem na Ziemi niewielka grupa ludzi poszukuje utraconej przeszłości i straszliwej prawdy o świecie. Z okolic Jowisza z kolei wyrusza ekspedycja czterech rozumnych maszyn, których zadaniem jest zbadać i ewentualnie zlikwidować źródło dziwnych kwantowych zakłóceń stanowiących potencjalne źródło katastrofy na kosmiczną skalę. Zakłócenia koncentrują się wokół wulkanicznego stożka, wznoszącego się na wiele kilometrów ponad terraformowaną powierzchnię Czerwonej Planety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 988

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (125 ocen)
79
32
9
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LittleStar83

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa uczta wyobraźni!
00
Valril

Nie oderwiesz się od lektury

Rozkręca się bardzo wolno, ale warto. Piękny hołd dla Iliady i doskonała historia. Piękna książka.
00
MarKubiesa
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie to jest dobre. Najlepsza książka Simmonsa. Trylogia Hyperiona potrafiła usypiać i przytłaczać wodolejstwem, ale ta jest zupełnie inna. 800 stron akcji i uczta dla miłośnika Iliady :).
00
PaniBialy

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka! Przeczytałam z ogromną przyjemnością i z chęcią sięgnę po inne pozycje tego autora :)
00

Popularność




1. Równina Ilionu

1

Rów­nina Ilionu

Gniew.

Opie­waj, o Muzo, gniew Achil­lesa, gniew syna Peleusa, zbrod­ni­czego mężo­bójcy, któ­remu śmierć jest prze­zna­cze­niem. Zanoś pieśń o gnie­wie, który kosz­to­wał Acha­jów tak wielu dobrych ludzi, który tak liczne, pełne życia i ser­deczne dusze posłał poza wrota posęp­nego Domu Śmierci. Zaśpie­waj też, o Muzo, o gnie­wie bogów, kapry­śnie wła­da­ją­cych z wyżyn nowego Olimpu; opo­wiedz nam, śpie­waczko, o gnie­wie post­lu­dzi, choć ci dawno już znik­nęli; oraz o gnie­wie nie­licz­nych oca­la­łych ludzi praw­dzi­wych, tych bez­u­ży­tecz­nych, któ­rych zaprząta tylko wła­sny los. Wspo­mnij też, o Muzo, w swej pie­śni gniew istot świa­do­mych i czu­ją­cych, lecz nie do końca ludz­kich, które śnią pod lodami Europy, umie­rają w siar­ko­wych popio­łach Io i przy­cho­dzą na świat w sku­tych siar­czy­stym mro­zem doli­nach Gani­me­desa.

Nie zapo­mnij rów­nież, o Muzo, o mnie samym. O nie­szczę­snym, ponow­nie i wbrew woli naro­dzo­nym Hoc­ken­ber­rym – o bied­nym mar­twym dok­to­rze Tho­ma­sie Hoc­ken­ber­rym, przez przy­ja­ciół nazy­wa­nym Hoc­ken­bu­shem, tych przy­ja­ciół, któ­rzy dawno temu obró­cili się w pył w zapo­mnia­nym przed wie­kami świe­cie. Głoś pieśń o moim gnie­wie. Tak, rów­nież o moim gnie­wie, o Muzo, choć jakże drob­nym i nie­zna­czą­cym w porów­na­niu z wście­kło­ścią nie­śmier­tel­nych Olim­pij­czy­ków lub furią Achil­lesa, zabójcy bogów.

Cho­ciaż jed­nak nie, o Muzo. O mnie nie śpie­waj wcale. Znam cię dobrze. Byłem twym sługą i nie­wol­ni­kiem, o Muzo, ty dziwko nie­zrów­nana. I nie ufam ci, o Muzo. Nie dowie­rzam ci ani tro­chę.

***

Skoro przy­pa­dła mi – nie­chęt­nie, przy­znam, peł­niona – rola chóru tej opo­wie­ści, mogę ją roz­po­cząć w dowol­nie wybra­nym przez sie­bie momen­cie. Roz­pocznę ją więc wła­śnie od tej chwili…

Nastaje dzień podobny wszyst­kim innym z ponad dzie­wię­ciu lat, jakie minęły od moich ponow­nych naro­dzin. Budzę się w kosza­rach scho­lii. Jak okiem się­gnąć, pod błę­kit­nym nie­bem cią­gną się poła­cie czer­wo­nego pia­sku. Ota­czają mnie wiel­kie, kamienne głowy. Ze snu wyrywa mnie wezwa­nie Muzy. Zabój­cze cer­be­rydy obwą­chują mnie i prze­pusz­czają. Szybką krysz­ta­łową windą wjeż­dżam na tra­wia­sty wierz­cho­łek Olimpu – sie­dem­na­ście mil w górę, po wschod­nim zbo­czu góry. Tam, gdy już zaanon­so­wano me przy­by­cie do pustej willi Muzy, odbie­ram pole­ce­nia od scho­dzą­cego ze służby scho­lia­sty, zakła­dam mor­fu­jącą bran­so­letę i bojowy pan­cerz, wsu­wam za pas para­li­za­tor, po czym tele­por­tuję się kwan­towo – tekuję – na zalaną wie­czor­nym świa­tłem rów­ninę Ilionu.

Jeżeli kie­dy­kol­wiek pró­bo­wa­li­ście sobie wyobra­zić oblę­że­nie tego mia­sta – czym ja zaj­mo­wa­łem się zawo­dowo przez ponad dwa­dzie­ścia lat – pogódź­cie się teraz z fak­tem, iż wasza wyobraź­nia z pew­no­ścią zada­niu nie spro­stała. Prze­ko­na­łem się o tym na sobie. Rze­czy­wi­stość jest dalece bar­dziej cudowna i strasz­liwa niż obrazy odma­lo­wane w wier­szach śle­pego poety.

Przede wszyst­kim mia­sto. Ilion. Troja. Jedno z naj­wspa­nial­szych, ufor­ty­fi­ko­wa­nych poleis sta­ro­żyt­no­ści – wyra­sta z rów­niny nieco ponad dwie mile od plaży, na któ­rej teraz stoję, lecz mimo odle­gło­ści wciąż jest wyraź­nie widoczne i piękne. Wydaje się, że ze swo­jego wznie­sie­nia włada całą oko­licą. Wyso­kie mury migocą pło­mie­niami tysięcy ognisk i pochodni. Wieże nie są wcale tak nie­bo­tyczne, jak sta­rał się nas prze­ko­nać Mar­lowe, lecz mimo to osza­ła­mia­jące – strze­li­ste, okrą­głe, obce i olśnie­wa­jące.

Następ­nie mamy Acha­jów, Dana­jów i rze­sze pozo­sta­łych najeźdź­ców – ści­śle rzecz ujmu­jąc, nie są jesz­cze Gre­kami, gdyż od powsta­nia tego narodu dzielą nas z górą dwa tysiące lat. Ja jed­nak pozwolę sobie ich w ten spo­sób okre­ślać. Grec­kie obozy cią­gną się wzdłuż tutej­szego wybrzeża dłu­gimi milami. Pro­wa­dząc zaję­cia z „Iliady”, wykła­da­łem stu­den­tom, że wojna tro­jań­ska, wbrew całej swej home­ryc­kiej glo­rii, w rze­czy­wi­sto­ści była praw­do­po­dob­nie kon­flik­tem pomniej­szym – ot, marne kilka tysięcy wojow­ni­ków z Gre­cji wystą­piło prze­ciwko porów­ny­wal­nej licz­bie Tro­jan. Nawet naj­bar­dziej uczeni człon­ko­wie scho­lii – grupy uczo­nych bada­ją­cych „Iliadę” od nie­mal dwóch mile­niów – sza­co­wali na pod­sta­wie eposu, że czar­nymi okrę­tami, które dzie­więć lat temu spo­częły na pobli­skiej plaży, nie mogło przy­być wię­cej niż pięć­dzie­siąt tysięcy wojow­ni­ków z Achai i pozo­sta­łych grec­kich krain.

Jakże się mylili! Obec­nie oce­nia się, że Ilion naje­chało ponad dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy Gre­ków, a Tro­jan wraz z woj­skami sojusz­ni­czymi zebrała się mniej wię­cej połowa tej liczby. Wygląda na to, że aby wziąć udział w tej bitwie ocho­czo sta­wili się wielcy wojow­nicy i boha­te­ro­wie z każ­dej, nawet naj­mniej­szej, grec­kiej wyspy – wszak wojna ozna­cza łupy – i przy­wie­dli ze sobą żoł­nie­rzy, sprzy­mie­rzeń­ców, słu­żą­cych, nie­wol­ni­ków i kon­ku­biny.

Widok jest powa­la­jący: mila za milą jasno oświe­tlo­nych namio­tów, obo­zo­wych ogni, zasie­ków z naostrzo­nych pali, mile rowów obron­nych wyko­pa­nych w twar­dej gle­bie powy­żej plaży – nie w celu zapew­nie­nia sobie ochrony i kry­jówki, lecz by znie­chę­cić tro­jań­ską kawa­le­rię do szarż. A całe to mro­wie namio­tów i ludzi – wypo­le­ro­wane groty i gład­kie tar­cze – wszystko roz­bły­skuje w bla­sku pło­mieni tysięcy ognisk dają­cych wojow­ni­kom cie­pło i strawę. Migocą też stosy pogrze­bowe.

Bo tutaj zwłoki się pali.

Zaraza nęka sze­regi Gre­ków już od kilku tygo­dni. Naj­pierw zaczęły zdy­chać osły i psy, potem padli pierwsi poje­dyn­czy żoł­nie­rze i nie­wol­nicy, aż wresz­cie, nagle, dzie­sięć dni temu, roz­pę­tała się praw­dziwa epi­de­mia, powa­la­jąc wię­cej achaj­skich i danaj­skich hero­sów, niż zdo­łali to uczy­nić Tro­ja­nie w ciągu dłu­gich mie­sięcy oblę­że­nia. Oso­bi­ście podej­rze­wam tyfus. Grecy są jed­nak świę­cie prze­ko­nani, że źró­dłem cho­roby jest gniew Apolla.

Widy­wa­łem go z oddali – zarówno na Olim­pie, jak i tutaj – i rze­czy­wi­ście typ jest dość paskudny. Apollo to patron łucz­ni­ków, pan srebr­nego łuku, bóstwo „nio­sące śmierć z oddali” i cho­ciaż nosi tytuł boga zdro­wia, włada rów­nież cho­ro­bami. Co wię­cej, jest w tym star­ciu naj­waż­niej­szym spo­śród Olim­pij­czy­ków sojusz­ni­kiem Tro­jan i gdyby mógł speł­nić swą wolę, Acha­jo­wie wymar­liby do ostat­niego. Bez względu na to, czy tyfus naro­dził się w zbru­ka­nych gni­ją­cymi tru­pami rze­kach i stud­niach, czy przy­nio­sły go srebrne strzały Apolla, są Grecy zupeł­nie słusz­nie prze­świad­czeni, że bóg życzy im klę­ski.

W tej chwili Achaj­scy kró­lo­wie – a we wła­snym kraju i wła­snych oczach kró­lem jest każdy z tych grec­kich wodzów – zbie­rają się w cie­niu namiotu Aga­mem­nona, by nara­dzić się co do spo­sobu odpar­cia zarazy. Zmie­rzam w ich stronę powoli, a nawet nieco nie­chęt­nie, mimo że po ponad dzie­wię­ciu latach dłu­żą­cego się ocze­ki­wa­nia i obser­wa­cji oblę­że­nia dzi­siej­szy wie­czór powi­nien się oka­zać naj­bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cym ze wszyst­kich dotych­cza­so­wych. Dzi­siaj bowiem home­rycka „Iliada” zaczyna się naprawdę.

Oczy­wi­ście oglą­da­łem już część opi­sa­nych w epo­sie wyda­rzeń, te, które poeta prze­niósł w momenty bar­dziej sprzy­ja­jące arty­stycz­nej wizji. Widzia­łem na przy­kład tak zwany „kata­log okrę­tów”, kiedy to spi­sano i wymie­niono grec­kie siły. Homer umie­ścił tę chwilę w dru­giej księ­dze „Iliady”, lecz ja byłem jej świad­kiem już ponad dzie­więć lat temu, pod­czas kon­cen­tra­cji sił przed wyprawą. Doszło do tego w Auli­dzie, cie­śni­nie dzie­lą­cej Eubeę i kon­ty­nen­talną część Gre­cji. Przy­pa­try­wa­łem się też epi­po­le­sis, doko­na­nemu przez Aga­mem­nona prze­glą­dowi wojsk, który w dziele Homera poja­wia się w księ­dze czwar­tej, lecz w rze­czy­wi­sto­ści odbył się nie­ba­wem po wylą­do­wa­niu armii pod Ilio­nem. Jakiś czas po owym wyda­rze­niu nastą­piło to, co, naucza­jąc, okre­śla­łem mia­nem teicho­sko­pii, czyli „widoku z muru”, kiedy Helena poka­zy­wała Pria­mowi i pozo­sta­łym przy­wód­com Tro­jan achaj­skich boha­te­rów i wymie­niała ich imiona. Teicho­sko­pia zna­la­zła się w księ­dze trze­ciej „Iliady”, lecz – podob­nie jak epi­po­le­sis – fak­tycz­nie wyda­rzyła się nie­długo po przy­by­ciu grec­kich stat­ków.

O ile poję­cia rze­czy­wi­sto­ści i fak­tów mają tu w ogóle jakieś zasto­so­wa­nie.

Tym się nie kło­poczmy, dzi­siaj bowiem zwo­łano zgro­ma­dze­nie przed namio­tem Aga­mem­nona i dzi­siaj doj­dzie do sporu pomię­dzy kró­lem i Achil­le­sem. Od tego wła­śnie zaczyna się akcja „Iliady” i wiem, że powi­nie­nem na tym nie­zwy­kłym wie­czo­rze skon­cen­tro­wać całą ener­gię i przy­wo­łać na pomoc cały zasób swej nauko­wej wie­dzy. Jed­nakże, prawdę powie­dziaw­szy, mam to wszystko w dupie. Niech się pysz­nią. Niech się cheł­pią. Niech­że Achil­les dobę­dzie mie­cza – no dobrze, przy­znaję, że tę aku­rat scenę chęt­nie bym zoba­czył. Cie­kawe, czy żeby go powstrzy­mać, Atena naprawdę stawi się tu oso­bi­ście, czy, też jej inter­wen­cja była po pro­stu home­rycką meta­forą zdro­wego roz­sądku, który osta­tecz­nie posta­no­wił się ode­zwać w sercu Achil­lesa? Całe życie cze­ka­łem, by zna­leźć na to pyta­nie odpo­wiedź, a teraz gdy od jej uzy­ska­nia dzielą mnie led­wie minuty, z jakie­goś nie­zro­zu­mia­łego powodu… No, mam to w dupie.

Dzie­więć lat uciąż­li­wego, mozol­nego odzy­ski­wa­nia wspo­mnień sprzed bole­snego zmar­twych­wsta­nia. Dzie­więć lat bez­u­stan­nej wojny i pozo­wa­nia na herosa, nie mówiąc nawet o dzie­wię­ciu latach życia w nie­woli u bogów i Muzy. Tak, te dzie­więć lat wywarło na mnie silne piętno. Jeśli o mnie cho­dzi, rów­nie dobrze mógłby się na nie­bie poja­wić nagle B-52 i zrzu­cić na zwa­śnio­nych Gre­ków i Tro­jan bombę ato­mową. Pie­przyć tych wszyst­kich boha­te­rów i ich drew­niane rydwany.

Mimo szcze­rej nie­chęci zmie­rzam cięż­kim kro­kiem ku namio­towi Aga­mem­nona. W końcu to prze­cież moja praca, moje zada­nie. Gdy­bym tego spo­tka­nia nie prze­śle­dził i nie zło­żył raportu Muzie, stra­cił­bym posadę. Bogo­wie prze­mie­li­liby mnie z powro­tem w strzępki nitek DNA, z któ­rych mnie wskrze­sili, i to – jak się cza­sem ład­nie powiada – byłoby tyle.

2. Wzgórza Ardis, Dwór Ardis

2

Wzgó­rza Ardis, Dwór Ardis

Daeman zma­te­ria­li­zo­wał się w pobliżu domu Ady. Kilka razy zamru­gał z głup­ko­wa­tym wyra­zem twa­rzy, rażony pro­mie­niami czer­wo­nego słońca. Na nie­bie nie było ani jed­nej chmury. Blask zachodu pło­nął pomię­dzy wyso­kimi drze­wami na grani, roz­świe­tla­jąc oba wiru­jące z wolna na kobal­to­wym nie­bie pier­ście­nie B i R. Daeman poczuł się nieco zdez­o­rien­to­wany. Tutaj zapa­dał wie­czór, a drobną sekundę wcze­śniej, gdy fak­so­wał się z przy­ję­cia w Ułan­ba­cie – Tobi obcho­dził aku­rat swoją Drugą Dwu­dziestkę – było jesz­cze rano. Odkąd zło­żył Adzie ostat­nią wizytę minęło już wiele lat, a wyjąw­szy domy tych zna­jo­mych i przy­ja­ciół, któ­rych odwie­dzał naj­czę­ściej – Sed­mana w Paryżu, Ono w Bel­lin­ba­dzie, Risir na kli­fach Chomu, kilku innych osób – ni­gdy nie miał poję­cia na jakim kon­ty­nen­cie, tudzież o któ­rej godzi­nie wylą­duje. W grun­cie rze­czy to nie miało szcze­gól­nego zna­cze­nia – chło­pak i tak nie znał nazw ani roz­kładu kon­ty­nen­tów, a jesz­cze mniej­sze poję­cie miał o geo­gra­fii i spra­wach takich jak kon­cep­cja stref cza­so­wych.

Dez­orien­ta­cja była jed­nak rze­czy­wi­sta. Uciekł mu cały dzień. A może wła­śnie jeden dzień zyskał? W każ­dym razie, powie­trze pach­niało tutaj ina­czej – było bar­dziej duszne, wil­gotne, dzi­kie.

Daeman rozej­rzał się. Stał pośrodku stan­dar­do­wej plat­formy fak­so­wej. Kon­struk­cja była typowa: z per­ma­be­to­no­wego okręgu ster­czały fiku­śne żela­zne słupki pod­trzy­mu­jące jak w ogro­do­wej altance kopułę z żół­tego krysz­tału. W samym cen­trum kręgu tkwił słup ozna­czony tra­dy­cyj­nym, lecz nie­zro­zu­mia­łym dla niego sym­bo­lem. Poza plat­formą, w całej doli­nie nie było widać żad­nej innej budowli. Tylko trawa, drzewa, szem­rzący w oddali stru­mień i krzy­żu­jące się na nie­bie pier­ście­nie, obra­ca­jące się powoli niczym obrę­cze gigan­tycz­nego żyro­skopu.

Wie­czór był cie­pły i bar­dziej wil­gotny niż w Ułan­ba­cie. Plat­formę zbu­do­wano w niecce łąki oto­czo­nej niskimi wznie­sie­niami. Dwa­dzie­ścia stóp dalej cze­kał mocno już sfa­ty­go­wany, dwu­oso­bowy, jed­no­ko­łowy kabrio­let. Tuż nad kozłem uno­sił się rów­nie wie­kowy ser­wi­tor, a pomię­dzy drew­nia­nymi dysz­lami stał samotny woj­niks. Daeman odwie­dził ostatni raz Ardis już ponad dzie­sięć lat temu, lecz w jed­nej chwili przy­po­mniał sobie wręcz bar­ba­rzyń­skie nie­wy­gody tutej­szego życia. Prze­cież to absurd – co trzeba mieć w gło­wie, żeby nie zbu­do­wać domu tuż przy fak­so­węźle?

– Daeman Uhr? – upew­nił się ser­wi­tor, mimo że prze­cież musiał znać toż­sa­mość gościa.

Daeman burk­nął coś w odpo­wie­dzi i wycią­gnął rękę, w któ­rej trzy­mał swój pod­nisz­czony nese­ser. Maleńki ser­wi­tor pod­le­ciał bli­żej, prze­jął bagaż wyście­ła­nymi mięk­kim mate­ria­łem chwy­ta­kami i zapa­ko­wał go do kry­tego płót­nem bagaż­nika. Chło­pak zajął miej­sce w kabrio­le­cie.

– Cze­kamy jesz­cze na kogoś?

– Przy­był pan jako ostatni z gości – odparł ser­wi­tor.

Z nikłym brzę­cze­niem wle­ciał z powro­tem na kozioł i roz­ka­zu­jąco cmok­nął. Woj­niks pode­rwał dyszle i ruszył bie­giem w kie­runku zacho­dzą­cego słońca. Jego rdze­wie­jące koń­czyny i koło kabrio­letu pra­wie nie wzbi­jały kurzu ze żwi­ro­wej drogi. Daeman roz­siadł się wygod­nie na obi­tym zie­loną skórą sie­dze­niu, wsparł dło­nie na główce laski i zaczął się roz­ko­szo­wać prze­jażdżką.

Nie przy­był do Ady po pro­stu w odwie­dziny. Poja­wił się tutaj, by ją uwieść. Tym wła­śnie zaj­mo­wał się naj­czę­ściej – uwo­dził młode kobiety. Aha, kolek­cjo­no­wał jesz­cze motyle. Fakt, że Ada miała około dwu­dzie­stu pię­ciu lat, a on dobi­jał powoli swo­jej Dru­giej Dwu­dziestki, zupeł­nie mu nie prze­szka­dzał. Podob­nie jak ten drugi fakt – Ada była jego kuzynką. Zaka­zu­jące kazi­rod­czych związ­ków tabu wyga­sło już dawno temu. Zresztą Daeman ni­gdy nawet nie sły­szał o dry­fie gene­tycz­nym. A gdyby sły­szał, pozo­sta­wiłby napra­wie­nie ewen­tu­al­nych szkód kon­ser­wa­torni. Kon­ser­wa­tor­nia potra­fiła wyle­czyć wszystko.

Dekadę temu chło­pak odwie­dził Dwór Ardis w ramach rodzin­nej wizyty – oraz po to, by uwieść kuzynkę Ady, Vir­gi­nię. Oczy­wi­ście wyłącz­nie dla zabi­cia nudy, gdyż Vir­gi­nia miała mniej wię­cej tyle uroku, co prze­ciętny woj­niks. Wtedy jed­nak, po raz pierw­szy w życiu, zoba­czył Adę nago. Prze­mie­rzał wła­śnie nie­koń­czące się kory­ta­rze dworu w poszu­ki­wa­niu oran­że­rii, gdzie miano podać śnia­da­nie. W pew­nej chwili zna­lazł się przy wej­ściu do pokoju dziew­czyny. Drzwi były uchy­lone, a za nimi widać było wyso­kie, lekko wypa­czone lustro. Szklana tafla uka­zy­wała odbi­cie Ady, obmy­wa­ją­cej się ze znu­dzoną miną gąbką w mied­nicy. O kuzynce Daemana dało się powie­dzieć wiele, lecz nie to, by prze­sad­nie dbała o higienę – potwier­dził to odkry­cie póź­niej. Nie­mniej ten obraz – uroda mło­dej kobiety wyklu­wa­ją­cej się wła­śnie z poczwarki wieku dziew­czę­cego – pochło­nął go bez reszty. Jego, męż­czy­znę nie­wiele wów­czas star­szego niż Ada była obec­nie.

Zresztą nawet wów­czas, gdy jej bio­dra i uda wciąż zdra­dzały dzie­cięce krą­gło­ści, a piersi były zale­d­wie goto­wymi do roz­kwit­nię­cia pącz­kami, Ada sta­no­wiła widok, dla któ­rego warto było przy­sta­nąć. Była blada – jej skóra nie tra­ciła jasnego per­ga­mi­no­wego odcie­nia, bez względu na to, jak długo dziew­czyna prze­by­wała na słońcu – a szare oczy, mali­nowe usta i kru­czo­czarne włosy skła­dały się na całość żyw­cem wyjętą z marzeń domo­ro­słego miło­śnika ero­tyki. W myśl zale­ceń ówcze­snej mody kobiety powinny golić pachy, lecz ani młoda Ada, ani – Daeman miał na to nie­kła­maną nadzieję – jej bar­dziej doro­słe wcie­le­nie nie przy­kła­dały do tego nakazu wagi więk­szej, niż do pozo­sta­łych kul­tu­ro­wych naka­zów. W tym wspo­mnie­niu wize­runku z lustra – które niczym motyl zostało sta­ran­nie prze­bite szpilką, zamknięte za szkłem i zawie­szone w gale­rii pamięci Daemana – zasty­gło wciąż dziew­częce, lecz już zmy­słowe ciało, cięż­kie i jasne piersi, śmie­tan­kowa cera, uważne spoj­rze­nie oraz ogólne wra­że­nie bla­do­ści, pod­kre­ślo­nej czte­rema plam­kami czar­nych wło­sów – wijący się znak zapy­ta­nia na gło­wie (zwy­kle nosiła niesta­ran­nie upiętą fry­zurę, chyba że wła­śnie się bawiła, co zaj­mo­wało jej więk­szość czasu), prze­cinki pod pachami i dwa ide­al­nie ukształ­to­wane wykrzyk­niki – wciąż nie­prze­mie­nione przez czas i doj­rze­wa­nie w trój­kąt – pro­wa­dzące pro­sto w cień mię­dzy udami.

Na usta sie­dzą­cego w kabrio­le­cie Daemana wypły­nął uśmiech. Nie miał poję­cia, z jakiego powodu Ada zapro­siła go po tylu latach na swoje uro­dziny – lub uro­dziny osoby, któ­rej dwu­dziestkę mieli obcho­dzić – był jed­nak pewien, że zanim powróci do swej zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści ban­kie­tów, dłu­gich wizyt u przy­ja­ciół i prze­lot­nych roman­sów ze świa­to­wymi kobie­tami, uwie­dzie i tę dziew­czynę.

Woj­niks cią­gnął pojazd bez wysiłku. Mimo że truch­tał żwawo, nie było sły­chać niczego poza chrzę­stem żwiru pod jego odnó­żami i nikłym szme­rem sta­rze­ją­cych się żyro­sko­pów kabrio­letu. W doli­nie kła­dły się już pierw­sze cie­nie, lecz wąska, wio­dąca na prze­łęcz droga wciąż była oświe­tlona ostat­nimi prze­bły­skami dnia. Na grzbie­cie mignęło im słońce, a zaraz potem zje­chali w szer­szą dolinę, gdzie po obu stro­nach cią­gnęły się łany jakie­goś nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego, niskiego zboża. Nad polami szy­bo­wały rol­ni­cze ser­wi­tory. Sko­ja­rzyły się Daema­nowi z lewi­tu­ją­cymi pił­kami do kry­kieta.

Dotych­czas pro­wa­dząca na zachód droga odbiła na połu­dnie – z per­spek­tywy chło­paka w lewo. Kry­tym, drew­nia­nym mostem prze­cięli rzekę, po czym wspięli się na bar­dziej strome wzgó­rze i wje­chali do sta­rego lasu. Mgli­ście przy­po­mi­nał sobie, że dzie­sięć lat temu – tego samego dnia, gdy ujrzał w lustrze nagą Adę – łowił tutaj motyle. Zła­pał wtedy rzadką odmianę rusałki żałob­nika i roz­kosz tej chwili zlała się w jego pamięci z emo­cjami, jakich doświad­czył, patrząc na blade ciało i czarne włosy dziew­czyny. Przy­po­mniał sobie spoj­rze­nie, jakim obrzu­ciła go oglą­dana w zwier­cia­dle Ada, kiedy na moment prze­rwała mycie. Żad­nego zain­te­re­so­wa­nia. Nie była zła ani zado­wo­lona. Nie­skromna, lecz nie­na­chalna. W zasa­dzie bez­na­miętna. Posłała dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niemu Daema­nowi, który zamarł z pożą­da­nia na kory­ta­rzu, takie samo spoj­rze­nie, jakim on obda­rzał chwy­tane przez sie­bie motyle.

Kabrio­let zbli­żał się do Dworu Ardis. Pod wie­ko­wymi dębami, wią­zami i jesio­nami pano­wał mrok, lecz wzdłuż drogi roz­sta­wiono żółte latar­nie. Głę­biej w pier­wot­nym lesie maja­czyły podobne róż­no­ko­lo­rowe szlaki, wyzna­cza­jące zapewne trasy do innych miejsc.

Woj­niks wypro­wa­dził ich wresz­cie spo­mię­dzy drzew i oczom Daemana uka­zał się wie­czorny pej­zaż: jaśnie­jący na szczy­cie wznie­sie­nia Dwór Ardis; wysy­pane bia­łym żwi­rem ścieżki i drogi łączące dom Ady z innymi ośrod­kami; sze­roka, zie­lona murawa, cią­gnąca się spod samej rezy­den­cji przez ponad ćwierć mili, aż do gra­nicy kolej­nego lasu. Jesz­cze dalej pobły­sku­jąca rzeka, w wodzie odbi­jały się pro­myki umie­ra­ją­cego na nie­bie słońca. Za prze­łę­czą na połu­dnio­wym zacho­dzie widać było odle­głe, rów­nie gęsto zale­sione wzgó­rza – czarne teraz, stę­sk­nione za świa­tłem – a za nimi jesz­cze następne wznie­sie­nia, sta­pia­jące się z mrocz­nymi chmu­rami na hory­zon­cie.

Daeman zady­go­tał na całym ciele. Na śmierć zapo­mniał, że dom Ady znaj­duje się w pobliżu zamiesz­ka­nych przez dino­zaury lasów. Przy­po­mniał sobie strach, jaki ogar­nął go przy poprzed­niej wizy­cie, mimo że Vir­gi­nia i Vanessa oraz wszy­scy pozo­stali zapew­niali, że tereny łowiec­kie naprawdę groź­nych gadów znaj­dują się ponad pięć­set mil dalej. Wszy­scy z wyjąt­kiem pięt­na­sto­let­niej Ady, która obda­rzyła go wyra­cho­wa­nym, lekko roz­ba­wio­nym spoj­rze­niem, które – jak się nie­ba­wem prze­ko­nał – było jej sztan­da­ro­wym wyra­zem twa­rzy. Potem, by w ogóle zechciał się prze­spa­ce­ro­wać po lesie, musieli go kusić, suge­ru­jąc spo­tka­nia z moty­lami. Teraz – co nagle stało się jasne – będą potrze­bo­wać sil­niej­szych argu­men­tów. Ow­szem, zda­wał sobie sprawę, że w towa­rzy­stwie ser­wi­to­rów i woj­nik­sów jest cał­ko­wi­cie bez­pieczny, ale nie miał naj­mniej­szej ochoty dać się pożreć wymar­łym gadom i ock­nąć w kon­ser­wa­torni ze wspo­mnie­niem tak kom­pro­mi­tu­ją­cego końca.

Roz­ło­ży­sty wiąz, rosnący na nachy­lo­nym ku posia­dło­ści stoku został upstrzony dzie­siąt­kami latarni; wzdłuż okrą­głego pod­jazdu i bia­łych, żwi­ro­wych ście­żek w ogro­dzie stały pochod­nie. Woj­niksy trzy­mały wartę przy wyty­cza­ją­cych gra­nice rezy­den­cji żywo­pło­tach i na skraju mrocz­nego lasu. Nie­opo­dal wiązu Daeman zauwa­żył długi stół – migo­tliwa poświata falu­ją­cych w wie­czor­nym wie­trze pło­my­ków odbi­jała się w zasta­wie – kil­koro gości szy­ko­wało się już do ban­kietu. Chło­pak spo­strzegł rów­nież z zado­wo­le­niem – w głębi ducha był sno­bem – iż więk­szość zebra­nych męż­czyzn jest odziana w zie­mi­stej barwy bur­nusy, peł­niące tu rolę wie­czo­ro­wych płasz­czy. W krę­gach wpły­wo­wej socjety, w jakich zwy­kle się obra­cał, moda na ten ubiór prze­mi­nęła już kilka mie­sięcy temu.

Kabrio­let prze­to­czył się po okrą­głym pod­jeź­dzie pro­sto pod główne wrota dworu i zatrzy­mał w sno­pie żół­tego świa­tła pada­ją­cego z otwar­tych drzwi. Woj­niks opu­ścił drew­niane dyszle na zie­mię tak deli­kat­nie, że Daeman nawet nie wyczuł, kiedy zetknęły się z zie­mią. Ser­wi­tor oble­ciał pojazd, by wziąć bagaż, a gość wysiadł i z przy­jem­no­ścią poczuł pod sto­pami stały grunt. Wciąż lekko krę­ciło mu się w gło­wie – przy­pa­dłość nie­uchronna po każ­dym fak­so­wa­niu.

Z dworu wypa­dła mu na powi­ta­nie Ada. Daeman zatrzy­mał się w pół kroku i dość głu­pio uśmiech­nął. Dziew­czyna oka­zała się nie tylko pięk­niej­sza niż zapa­mię­tał; takiej urody nie ocze­ki­wał w naj­śmiel­szych snach.

3. Równina Ilionu

3

Rów­nina Ilionu

Przy­wódcy Gre­ków gro­ma­dzą się kar­nie przed namio­tem Aga­mem­nona, zbiera się też tłum zacie­ka­wio­nych gapiów. Spór pomię­dzy kró­lem i Achil­le­sem już w tej chwili nabiera tem­pe­ra­tury.

Powi­nie­nem był wcze­śniej wspo­mnieć, że przed przy­by­ciem na miej­sce mor­fo­wa­łem w Biasa – ale nie tego pylij­skiego dowódcę, który służy w armii Nestora, lecz w kapi­tana pod­da­nego roz­ka­zom Mene­steusa. Ów nie­szczę­sny Ateń­czyk zapadł na tyfus i – acz­kol­wiek prze­żyje i weź­mie udział w walce, poja­wia­jąc się w księ­dze trzy­na­stej – rzadko opusz­cza swój namiot, roz­bity kawa­łek dalej na plaży. Jako ofi­cera ota­cza go aura posłu­chu, wystar­cza­jąca, by przy­pad­kowi świad­ko­wie roz­stą­pili się przede mną i umoż­li­wili dostęp do głów­nego kręgu. Nikt jed­nak nie spo­dziewa się, że w trak­cie nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się kłótni Bias zabie­rze głos.

Spóź­ni­łem się hanieb­nie na więk­szą część dra­ma­tycz­nej sceny, kiedy to Kal­chas, syn Testora, „pierw­szy w swym urzę­dzie”, wyja­wił Acha­jom rze­czy­wi­ste przy­czyny gniewu Apolla. Jeden ze sto­ją­cych obok dowód­ców szepce do mnie, że Kal­chas, zanim prze­mó­wił, zażą­dał nie­ty­kal­no­ści – popro­sił Achil­lesa o ochronę, na wypa­dek gdyby tłu­mowi bądź któ­re­muś z wodzów nie przy­pa­dły do gustu jego słowa. Achil­les wyra­ził zgodę. Kal­chas wtedy powie­dział to, co połowa z nich podej­rze­wała skry­cie już wcze­śniej: Chry­zes, kapłan Apolla, bła­gał o zwrot porwa­nej córki, a zde­cy­do­wana odmowa Aga­mem­nona dotknęła boga do żywego.

Przed­sta­wiona przez Kal­chasa wer­sja wypad­ków mocno Aga­mem­nona roz­gnie­wała.

– Dosłow­nie łajno mu z ust popły­nęło – szepce kapi­tan, zano­sząc się śmie­chem, w któ­rym czuć woń wina. Ten ofi­cer, o ile się nie mylę, ma na imię Orus i zosta­nie za kilka tygo­dni zgła­dzony przez Hek­tora, gdy tro­jań­ski heros już na dobre zacznie masa­kro­wać Acha­jów.

Orus opo­wiada mi, że led­wie kilka minut wcze­śniej Aga­mem­non zgo­dził się oddać tę wła­śnie nie­wol­nicę, dziew­czynę imie­niem Chry­ze­ida.

– Posia­da­nie tej branki bar­dzo jest mi miłe i byłaby w mym domu pocie­chą jedyną, więk­szą niż Kli­taj­me­stra! – wykrzyk­nął Atryda i zaraz potem zażą­dał rekom­pen­saty w postaci innej, rów­nie cie­szą­cej oko nie­wol­nicy.

Wedle rela­cji z tru­dem trzy­ma­ją­cego pion Orusa, Achil­les odpo­wie­dział, woła­jąc, iż Aga­mem­non jest „łakomcą” i „człe­kiem bez­wstyd­nego czoła”, po czym dodał, że Argi­wo­wie – to kolejne po Acha­jach, Dana­jach i tym podob­nych prze­zwi­sko prze­klę­tych grec­kich najeźdź­ców – w obec­nej sytu­acji nie są w sta­nie prze­ka­zać sza­cow­nemu wodzowi dodat­ko­wych zdo­by­czy. Być może pew­nego dnia, o ile losy wojny obrócą się na ich korzyść – obie­cał mężo­bójca Achil­les – król otrzyma swoją wyma­rzoną dziew­czynę. Tym­cza­sem przy­ka­zał Aga­mem­nonowi zwró­cić Chry­ze­idę jej ojcu i zamknąć gębę.

– W tym momen­cie król Aga­mem­non Atryda wylał z ust nie tylko łajno, ale i stado sra­ją­cych nim kóz – mówi, śmie­jąc się, Orus. Rechoce na tyle gło­śno, że sto­jący dokoła dowódcy zaczęli obra­cać ku nam spoj­rze­nia.

Przy­ta­kuję ski­nie­niem i odwra­cam się ku głów­nym akto­rom sceny. Aga­mem­non, jak zwy­kle, znaj­duje się w cen­trum uwagi. Atryda wygląda dokład­nie tak, jak powi­nien wyglą­dać naczelny wódz tego rodzaju armii – wysoki, z brodą poskrę­caną w kla­syczne loki, godne pół­boga czoło i prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie. Musku­larny, natarty oliwą, odziany w naj­lep­szy strój i zbroję. Naprze­ciwko niego, w samym środku kręgu stoi Achil­les. Sil­niej­szy, młod­szy i jesz­cze pięk­niej­szy niż Aga­mem­non. Achil­les bez mała wymyka się moż­li­wo­ściom kro­ni­kar­skiego pióra. Gdy ujrza­łem go po raz pierw­szy – ponad dzie­więć lat temu, przy oka­zji wspo­mnia­nego kata­logu okrę­tów – stwier­dzi­łem, że jest to naj­bar­dziej boski z boskich ludzi, jacy kie­dy­kol­wiek kro­czyli po tej ziemi, tak bar­dzo wydał mi się wład­czy i impo­nu­jący. Od tam­tej pory zmą­drza­łem i dosze­dłem do wnio­sku, że Achil­les – mimo swej urody i siły – jest czło­wie­kiem względ­nie głu­pim – ot, taki bar­dziej przy­stojny Arnold Schwa­rze­neg­ger.

Wokół obu adwer­sa­rzy zwarł się krąg boha­te­rów, o któ­rych opo­wia­da­łem stu­den­tom przez całe swoje poprzed­nie życie. Oglą­da­jąc ich na wła­sne oczy, ani razu nie poczu­łem zawodu. Bli­sko Aga­mem­nona, lecz w oczy­wi­sty spo­sób nie w jego stron­nic­twie, trzyma się Ody­se­usz – o całą głowę niż­szy od króla, lecz obda­rzony szer­szą pier­sią, poru­sza­jący się wśród wład­ców Gre­cji niczym byk mię­dzy kro­wami. Raz po raz rzuca spoj­rze­nia zdra­dza­jące nie­by­wałą inte­li­gen­cję i spryt, które uwi­dacz­niają się rów­nież w pokry­wa­ją­cych doj­rzałe obli­cze zmarszcz­kach. Ni­gdy z Ody­sem nie roz­ma­wia­łem, lecz tęsk­nię za tym spo­tka­niem i mam nadzieję, że nastąpi jesz­cze przed koń­cem wojny, zanim podej­mie swą słynną wędrówkę.

Po pra­wicy Aga­mem­nona mamy Mene­la­osa, jego młod­szego brata i męża Heleny. Myślę, że doro­bił­bym się obrzy­dli­wych bogactw, gdy­bym dosta­wał choć dolara za każ­dym razem, kiedy sły­sza­łem, jak Acha­jo­wie szep­tali mię­dzy sobą, że gdyby tylko Mene­laos był spraw­niej­szym kochan­kiem – lub „miał więk­szego kutasa” jak trzy lata wstecz deli­kat­nie ujął to w roz­mo­wie z przy­ja­cie­lem Dio­me­des – Helena nie zbie­głaby z Pary­sem do Ilionu, a herosi naj­dal­szych grec­kich archi­pe­la­gów nie musie­liby tra­wić dzie­wię­ciu lat na tym prze­klę­tym oblę­że­niu. Miej­sce po lewej stro­nie władcy zaj­muje Ore­stes – nie ten roz­piesz­czony kró­lew­ski syna­lek, który pew­nego dnia pomści zabi­tego ojca i dochra­pie się wła­snego dra­matu, lecz lojalny włócz­nik, któ­rego czeka śmierć z ręki rzeź­nika Hek­tora już pod­czas naj­bliż­szego odważ­niej­szego wypadu Tro­jan.

Tuż za ple­cami Aga­mem­nona stoi Eury­ba­tes, herold monar­chy – tej postaci rów­nież nie należy mylić z Eury­ba­tesem, herol­dem Ody­se­usza. Ramię w ramię z nim widzę pto­le­me­uszo­wego syna, Eury­me­dona. Przy­stoj­niak, woź­nica rydwanu Aga­mem­nona – nie ten o wiele mniej pięk­no­licy Eury­me­don, który pro­wa­dzi wóz Nestora. (Tak, mnie rów­nież zda­rza się żało­wać, że zamiast wszyst­kich tych patro­ni­mi­ków i przy­dom­ków greccy herosi nie noszą nor­mal­nych nazwisk).

Ponadto w ota­cza­ją­cym Atrydę pół­kręgu sta­nęli dzi­siej­szego wie­czoru Ajak­so­wie – Wielki i Mały. Przy­wódcy armii przy­by­łych z Sala­miny i Lokrydy. Aku­rat ich nikt i ni­gdy ze sobą nie pomyli – chyba że z powodu imie­nia – ponie­waż Ajaks Wielki posturą przy­po­mina bram­ka­rza hoke­jo­wej dru­żyny, pod­czas gdy Ajaks Mały koja­rzy się raczej z kie­szon­kow­cem. Eury­alus, trzeci co do waż­no­ści wojow­nik z Argo­lidy stoi przy boku swego pana, Ste­ne­losa, męż­czy­zny z wargą znie­kształ­coną do tego stop­nia, że nie jest w sta­nie wymó­wić wła­snego imie­nia. Towa­rzy­szy nam rów­nież szczery i uczciwy Dio­me­des, naj­wyż­szy dowódca argo­lidz­kiego kon­tyn­gentu. Dzi­siaj nie wygląda na zado­wo­lo­nego. Stoi ze sple­cio­nymi na piersi rękoma, wzrok wle­pia w zie­mię. Stary Nestor – mówiący „wyra­zami słod­szymi od miodu” – zna­lazł się w pobliżu połowy ludz­kiego kręgu i wydaje się jesz­cze mniej szczę­śliwy niż Dio­me­des, zwłasz­cza gdy widzi, że Aga­mem­non i Achil­les spie­rają się coraz bar­dziej zaja­dle.

Jeżeli sprawy poto­czą się zgod­nie z opo­wie­ścią Homera, Nestor już za kilka minut wygłosi swoją sła­wetną mowę, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc zawsty­dzić naraz Aga­mem­nona i roz­wście­czo­nego Achil­lesa i nakło­nić ich, by podali sobie ręce, zanim na wewnętrz­nych swa­rach sko­rzy­stają wro­dzy Tro­ja­nie. Przy­znaję, że mam ochotę tego prze­mó­wie­nia wysłu­chać, choćby ze względu na zawarte w nim odnie­sie­nie do sto­czo­nej wieki temu wojny z cen­tau­rami. Cen­taury inte­re­sują mnie od zawsze, a Homer każe Nesto­rowi opo­wia­dać o nich bar­dzo rze­czowo i kon­kret­nie. Na kar­tach „Iliady” poja­wiają się wzmianki o dwóch tylko gatun­kach mitycz­nych stwo­rzeń. Jed­nym z nich są chi­mery, dru­gim wła­śnie cen­taury. Cze­kam więc na ten frag­ment w napię­ciu, trzy­ma­jąc się cały czas na ubo­czu, poza zasię­giem wzroku Nestora. Uni­kam go, ponie­waż Bias – czło­wiek, w któ­rego mor­fo­wa­łem – jest jed­nym z pod­wład­nych starca i wolał­bym unik­nąć roz­mowy. W tej chwili jed­nak nic podob­nego mi nie grozi – uwaga Nestora i wszyst­kich pozo­sta­łych sku­piona jest na wymia­nie ostrych słów i kro­pe­lek śliny, jaka wciąż trwa mię­dzy Aga­mem­no­nem i Achil­le­sem.

W pobliżu Nestora zebrała się grupa ludzi, któ­rzy nie opo­wie­dzieli się wyraź­nie po stro­nie jed­nego z adwer­sa­rzy. Są to: Mene­steus (który za kilka tygo­dni, o ile wyda­rze­nia poto­czą się zgod­nie z tek­stem, zosta­nie zgła­dzony przez Parysa), Eume­lus (dowo­dzący Tes­sal­czy­kami z Feraju), Polik­sy­nus (jeden z wodzów Epej­czy­ków), jego przy­ja­ciel Tal­pius, prze­wo­dzący Etol­czy­kom Toas, Leon­teus i Poli­po­etes w cha­rak­te­ry­stycz­nych stro­jach z Argiwy, a także Machaon ze swoim bra­tem Poda­li­rio­sem oraz kil­koma tesal­skimi ofi­ce­rami, któ­rzy trzy­mają się nieco z tyłu. Jest rów­nież umi­ło­wany przy­ja­ciel Ody­se­usza Leu­kus (prze­zna­cze­nie ska­zało go na śmierć z ręki Anti­pusa, która nastąpi już za kilka dni) i wielu innych, któ­rych przez lata zdą­ży­łem bar­dzo dobrze poznać. Zresztą nie tylko z wyglądu. Pamię­tam rów­nież brzmie­nie ich gło­sów, roz­po­znaję oso­bi­ste style walki, spo­soby tocze­nia spo­rów i zwy­czaje towa­rzy­szące skła­da­niu ofiar bogom. Jeśli jesz­cze o tym nie wspo­mnia­łem, trzeba wam wie­dzieć, iż sta­ro­żytni Grecy nie robią niczego na pół gwizdka – kiedy już się za coś zabie­rają, wyko­nują zada­nie, przy­kła­da­jąc do niego wszyst­kie swe siły i talenty i pono­sząc przy tym, jak napi­sał pewien dwu­dzie­sto­wieczny uczony, „pełne ryzyko porażki”.

Naprze­ciw Aga­mem­nona, po pra­wicy Achil­lesa, stoi Patro­klos – naj­bliż­szy przy­ja­ciel mężo­bójcy, któ­rego śmierć – zamor­duje go Hek­tor – spro­wo­kuje praw­dziwy gniew Achil­lesa i naj­krwaw­szą rzeź w histo­rii wojen. Obok niego widzę Tle­po­le­mosa, pięk­nego syna mitycz­nego herosa Hera­klesa, który zbiegł z domu po zamor­do­wa­niu wuja ojca i nie­długo pole­gnie powa­lony przez Sar­pe­dona. Mię­dzy Tle­po­le­mo­sem, a Patro­klosem usta­wił się stary Foj­niks (druh i dawny nauczy­ciel Achil­lesa), szep­czący coś do Orsy­cho­lusa, syna Dio­klesa, który swoją drogą zosta­nie nie­ba­wem uśmier­cony przez Ene­asza. Po lewicy wście­kłego Achil­lesa zauwa­żam Ido­me­neusa – ten, według poematu, wcale nie był w aż tak zaży­łych sto­sun­kach z mężo­bójcą, jak poka­zała rze­czy­wi­stość.

Oczy­wi­ście w kręgu naj­waż­niej­szych boha­te­rów jest znacz­nie wię­cej osób. Nie­zli­czone rze­sze hero­sów stoją też za moimi ple­cami, ale naj­waż­niej­sze, byście wie­dzieli, że tutaj nikt nie pozo­staje ano­ni­mowy, ani w epo­sie Homera, ani w rze­czy­wi­sto­ści roz­gry­wa­ją­cej się tutaj, na rów­ni­nie pod Ilio­nem. Każ­dego z wojow­ni­ków okre­śla imię ojca, prze­szłość, posia­dane zie­mie, żony, dzieci i stan zamoż­no­ści. Nikomu nie zapo­mina się tego wszyst­kiego ani na moment, nawet w trak­cie starć, zarówno zbroj­nych, jak i czy­sto reto­rycz­nych. Taka mno­gość infor­ma­cji do zapa­mię­ta­nia wykoń­czy­łaby nie­jed­nego naukowca.

– Wiem, bogom podobny Achil­le­sie, że jesteś wiecz­nym oszu­stem! Oszu­ku­jesz, gra­jąc w kości, posłu­gu­jesz się kłam­stwem na polu walki i w miło­ści, a teraz pró­bu­jesz zwieść i mnie! – wydziera się Aga­mem­non. – Ale nie, ze mną ci się to nie powie­dzie. Mnie w ten spo­sób nie oma­misz! Masz piękną nie­wol­nicę Bry­ze­idę, rów­nie uro­dziwą jak moja Chry­ze­ida. Chcesz zacho­wać swój łup, a mnie puścić z gołymi rękami?! Nie­do­cze­ka­nie twoje. Wolał­bym prze­ka­zać dowo­dze­nie naszą armią sto­ją­cemu tu Ajak­sowi… lub Ido­me­neu­sowi… albo chy­tremu Ody­sowi… bądź nawet tobie, Achil­le­sie… ow­szem, nawet tobie!… niż zostać w tak per­fidny spo­sób wystrych­nię­tym na dudka.

– Zatem uczyń to bez zwłoki – rzuca wzgar­dli­wie syn Peleusa. – Naj­wyż­szy już czas, by popro­wa­dził nas praw­dziwy przy­wódca.

Obli­cze Aga­mem­nona oblewa się pur­purą.

– Dobrze. Idź, zepchnij czarny okręt na fale. Obsadź go wio­śla­rzami i wypeł­nij darami dla bogów… Odbierz mi Chry­ze­idę, jeśliś tak śmiały… lecz ty sam będziesz musiał zło­żyć ofiarę, Achil­le­sie, zabójco mężów. I wiedz, że ja w zamian odbiorę ci inny łup, zabiorę śliczną Bry­ze­idę.

Przy­stojną twarz Achil­lesa wykrzy­wia gniew.

– Bez­wstyd­niku! Brak wstydu jest twą zbroją, a chci­wość ci płasz­czem, ty tchó­rzu o psim pysku!

Aga­mem­non pod­cho­dzi do prze­ciw­nika o krok bli­żej, wypusz­cza z dłoni berło i chwyta za ręko­jeść mie­cza.

Achil­les odpo­wiada iden­tycz­nym kro­kiem naprzód i podob­nie jak król kła­dzie rękę na broni.

– Tro­ja­nie ni­gdy nie wyrzą­dzili nam szkody, Aga­mem­no­nie, za to ty ow­szem. To nie włócz­nicy z Ilionu spro­wa­dzili nas na te brzegi, lecz twa zachłan­ność. Wal­czymy w two­jej spra­wie, ty gigan­tyczna beko wstydu. Przy­pły­nę­li­śmy tutaj za tobą, byś mógł odzy­skać honor, ty i brat twój, Mene­laos, mąż, który nawet wła­snej żony nie potra­fił utrzy­mać w sypialni…

Po tych sło­wach do przodu wyrywa się Mene­laos. On rów­nież łapie za miecz. Wodzo­wie i ich ludzie prze­cho­dzą na stronę to jed­nego, to dru­giego boha­tera i krąg się roz­pada, dzieli na trzy obozy – zwo­len­ni­ków Aga­mem­nona, tych, któ­rzy chcą wal­czyć u boku Achil­lesa, i osób neu­tral­nych, zebra­nych w pobliżu Odysa i Nestora. Ci ostatni spra­wiają wra­że­nie na tyle znie­sma­czo­nych, że chęt­nie zasie­kliby obu pie­nia­czy.

– Odpły­wamy! Zabie­ram swo­ich ludzi! – woła Achil­les. – Wra­camy do Ftyi. Lepiej zato­nąć w pustym statku pły­ną­cym do domu po porażce, niż zostać tutaj i tra­cić god­ność, napeł­nia­jąc kie­lich Atry­dzie i mno­żąc prze­zna­czone mu łupy.

– Wybor­nie, ucie­kaj­cie! – wrzesz­czy Aga­mem­non. – Dezer­te­ruj­cie! Nie będę wam prze­szka­dzać. Ni­gdy nie usły­szysz, bym cię pro­sił, żebyś został i dla mnie wal­czył. Jesteś wiel­kim wojow­ni­kiem, Achil­le­sie, lecz cóż z tego? Tę zdol­ność otrzy­ma­łeś od bogów, nie jest twoją zasługą. Tak kochasz bitwy, krew i szlach­to­wa­nie wro­gów? Zbierz swych czo­ło­bit­nych Myr­mi­do­nów i odejdź! – wypluwa z sie­bie władca.

Achil­les dosłow­nie dygoce ze zło­ści. Wyraź­nie widać, że czuje się roz­darty pomię­dzy ochotą, by odwró­cić się na pię­cie, zwo­łać swe oddziały i na zawsze odpły­nąć spod Ilionu, oraz prze­możną pokusą, by dobyć mie­cza i roz­pła­tać Aga­mem­no­nowi brzuch niczym ofiar­nej owcy.

– Wiedz jed­nak, Achil­le­sie – cią­gnie król, któ­rego wrza­ski prze­cho­dzą w strasz­liwy szept, dosko­nale sły­szalny przez każ­dego z setek zebra­nych męż­czyzn – że bez względu na to, czy zosta­niesz, czy odej­dziesz, zre­zy­gnuję ze swo­jej Chry­ze­idy, jako że wymaga tego ode mnie sam bóg, sam Apollo. W zamian jed­nak zatrzy­mam twoją Bry­ze­idę i wtedy wszy­scy się dowie­dzą o ile zna­mie­nit­szym męż­czyzną jest Aga­mem­non od tego gbu­ro­wa­tego chłystka, Achil­lesa!

W tym momen­cie Achil­les traci nad sobą resztki pano­wa­nia i dobywa mie­cza. W tym punk­cie „Iliada” musia­łaby się zakoń­czyć – śmier­cią Aga­mem­nona, Achil­lesa lub ich obu – a Acha­jo­wie musie­liby roz­pły­nąć się do domów, Hek­tor dożyłby w spo­koju sędzi­wej sta­ro­ści, a wspa­niały Ilion trwałby przez tysiąc lat i być może rzu­cił wyzwa­nie Rzy­mowi, lecz w tym samym mgnie­niu za ple­cami Achil­lesa poja­wia się Atena.

Widzę ją. Achil­les zata­cza się i odwraca wykrzy­wioną obu­rze­niem twarz. Natu­ral­nie rów­nież ją dostrzega. Nikt inny jed­nak bogini nie zauważa. Nie rozu­miem zasad, na jakich opiera się tech­no­lo­gia masku­jąca, ale działa rów­nie sku­tecz­nie, kiedy posłu­guję się nią ja i gdy do jej pomocy ucie­kają się Olim­pij­czycy.

W tej chwili dzi­wić może nie tylko nie­wi­dzial­ność Ateny – uświa­da­miam to sobie natych­miast. Bogo­wie ponow­nie zatrzy­mali czas. To ich ulu­biona sztuczka, dzięki któ­rej mogą bez­piecz­nie i pota­jem­nie roz­ma­wiać ze swymi ludz­kimi pupil­kami. Lubią ten efekt, choć nie widuję go czę­sto. Zasty­gły otwarte usta Aga­mem­nona – dro­binki śliny wiszą nie­ru­chomo w powie­trzu – nie dobywa się z nich żaden dźwięk, nie drga szczęka, nie poru­sza się nawet jeden mię­sień, nie mru­gają powieki ciem­nych oczu. To samo spo­tkało wszyst­kich zebra­nych. Zamarli, stoją jak urze­czeni lub zacza­ro­wani, zamro­żeni w cza­sie. Szy­bu­jąca mewa zatrzy­mała się nad nami w locie. Fale zawi­sają wygięte ku plaży, nie opa­dają na brzeg. Powie­trze stało się gęste jak syrop i więź­niemy w nim wszy­scy, niczym owady w sty­gną­cym bursz­ty­nie. W tym wszech­świe­cie bez­ru­chu poru­szają się wyłącz­nie Pal­las Atena, Achil­les i – choć tylko po to, by się lekko nachy­lić i lepiej ich sły­szeć – ja sam.

Dłoń wojow­nika wciąż spo­czywa na ręko­je­ści mie­cza – wysu­nię­tego już do połowy z fine­zyj­nie zdo­bio­nej pochwy – lecz Atena chwyta go za pukle dłu­gich wło­sów, obraca gwał­tow­nie przo­dem do sie­bie i Achil­les nie waży się w tej chwili wycią­gnąć broni na dobre. Ozna­cza­łoby to sprze­ci­wie­nie się boskiej woli.

Oczy herosa na­dal jed­nak płoną – raczej sza­leń­stwem niż zdro­wym ogniem – i Achil­les wykrzy­kuje w tę gęstą jak melasa ciszę, która zawsze zapada, gdy czas ustaje w biegu.

– Dla­czego, córo Zeusa?! Do dia­ska, dla­czego wła­śnie w tej chwili? Dla­czego przy­by­wasz do mnie teraz, o bogini? Czy chcesz napa­wać się wido­kiem poni­że­nia, jakiego doznaję od Aga­mem­nona?

– Ustąp! – rzuca Atena.

Jeżeli ni­gdy nie widzie­li­ście olim­pij­skiego boga na wła­sne oczy, mogę wam jedy­nie powie­dzieć, że są nad­na­tu­ral­nie wysocy – dosłow­nie. Atena, na przy­kład, ma przy­naj­mniej dwa metry dzie­sięć wzro­stu. Są przy tym ude­rza­jąco piękni. Domy­ślam się, że to zasługa nano­tech­no­lo­gii i labo­ra­to­riów gene­tycz­nych. W postaci Ateny zbie­gają się kobieca uroda, boski auto­ry­tet i czy­sta, niczym nie­ska­żona aura wła­dzy, o inten­syw­no­ści, jakiej nawet nie prze­czu­wa­łem, zanim przy­wró­cono mnie do ist­nie­nia w cie­niu Olimpu.

Dłoń bogini nie odrywa się od pukli Achil­lesa. Atena odciąga mu głowę, zmu­sza do odwró­ce­nia wzroku od znie­ru­cho­mia­łego Aga­mem­nona i jego sług.

– Ni­gdy mu nie ustą­pię! – krzy­czy wojow­nik. Nawet w tym zasty­głym powie­trzu, które tłumi i spo­wal­nia wszyst­kie dźwięki, w tonie mężo­bójcy sły­chać siłę. – Ten wieprz, król od sied­miu bole­ści, zapłaci za swą aro­gan­cję życiem!

– Ustąp – powta­rza Atena. – Hera, bogini o mar­mu­ro­wych ramio­nach, przy­słała mnie tu z nieba, bym uśmie­rzyła twój gniew. Ustąp.

W obłędne spoj­rze­nie Achil­lesa wkrada się cień zwąt­pie­nia. Hera, żona Zeusa, jest naj­po­tęż­niej­szą spo­śród olim­pij­skich sojusz­ni­ków Acha­jów, a także oso­bi­stą patronką Achil­lesa.

– W tej chwili połóż kres waśni – roz­ka­zuje bogini. – Wypuść miecz z dłoni, Achil­le­sie. Prze­klnij Aga­mem­nona, jeśli musisz, lecz nie zabi­jaj go. Wypeł­nij nasz roz­kaz, a złożę ci obiet­nicę… Wysłu­chaj nas teraz, a pew­nego dnia twa znie­waga zosta­nie wyna­gro­dzona świe­tli­stymi darami po trzy­kroć wię­cej war­tymi niż ta chwila. Jeżeli postą­pisz nam wbrew, umrzesz. Okaż Herze i mnie posłu­szeń­stwo, Achil­le­sie, a otrzy­masz sowitą nagrodę. Wiem, że tak się sta­nie, gdyż znam prze­zna­cze­nie bogów i ludzi.

Achil­les paskud­nie się krzywi, uwal­nia szarp­nię­ciem włosy i posęp­nieje, lecz miecz wędruje z powro­tem do pochwy. Czuję się tak, jak­bym obser­wo­wał jedyne dwie żywe istoty w parku peł­nym posą­gów.

– Nie mogę sprze­ci­wić się wam obu, moja bogini – odzywa się heros. – Czło­wiek winien ugiąć kark przed boską wolą, nawet jeśli gniew kale­czy mu serce. Lecz słuszne i uczciwe jest rów­nież, gdy bogo­wie wysłu­chują modlitw chy­lą­cego przed nimi głowę męża.

Kąciki oczu Ateny drgają i deli­katny uśmie­szek prze­myka przez jej obli­cze, po czym bogini znika – tekuje się z powro­tem na Olimp, a czas zaczyna pły­nąć nor­mal­nym tem­pem.

Aga­mem­non koń­czy swoją wście­kłą połajnkę.

Achil­les, z mie­czem u boku, wkra­cza na śro­dek kręgu.

– Ty wiecz­nie pijana beko na wino! – woła mężo­bójca. – Czło­wieku o psich oczach i sercu łani. Przy­wódco, któ­ryś ni­gdy nie popro­wa­dził nas do walki, ani nie szy­ko­wa­łeś zasa­dzek z naj­lep­szymi pośród Acha­jów. Ty, któ­remu zbra­kło odwagi, by złu­pić Ilion, więc rabu­jesz namioty wła­snych żoł­nie­rzy. Królu, który włada jedy­nie naj­po­dlej­szymi dur­niami, wysłu­chaj mej obiet­nicy, mej uświę­co­nej przy­sięgi… – Setki ota­cza­ją­cych mnie ludzi jak jeden mąż wstrzy­mują oddech. Są bar­dziej wstrzą­śnięci zapo­wie­dzią nie­zwy­kłego przy­rze­cze­nia, niż gdyby Achil­les po pro­stu zakłuł Aga­mem­nona jak kun­dla. – Przy­się­gam ci, że pew­nego dnia syno­wie Achai gorzko zatę­sk­nią za Achil­lesem! – woła mężo­bójca, tak gło­śno, że wojow­nicy gra­jący w kości w namio­tach odda­lo­nych nawet o sto metrów zamie­rają, by wysłu­chać do końca. – Wszy­scy, cała twoja armia! Lecz wów­czas, Atrydo, zapła­czesz w głębi ducha, gdyż nic już was nie ocali, nikt nie ura­tuje przed pała­ją­cym żądzą mordu Hek­to­rem, który zetnie was jak żni­wiarz kosi łany psze­nicy. I tego samego dnia z roz­pa­czy wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je, wyrzu­ca­jąc sobie, że tak bar­dzo upo­ko­rzy­łeś naj­lep­szego pośród Acha­jów.

To powie­dziaw­szy, Achil­les odwraca się na swej sła­wet­nej pię­cie i wycho­dzi z kręgu. Roz­lega się chrzęst kro­ków na przy­brzeż­nym żwi­rze w mroku mię­dzy namio­tami. I trzeba mu oddać jedno…

Ten męż­czy­zna potrafi koń­czyć z roz­ma­chem.

Król splata ręce na piersi i kręci głową. Roz­le­gają się roz­mowy, pod­no­szą się poru­szone głosy. Nestor wystę­puje naprzód, by wygło­sić swoją mowę o „spól­nej spra­wie”, woj­nie pod­czas któ­rej zjed­no­czeni Grecy „cen­tau­rom dumne starli karki”. Wyła­puję pewną roz­bież­ność. U Homera, pod­czas prze­mó­wie­nia Nestora, Achil­les wciąż się jesz­cze wścieka. Mój aka­de­micki umysł scho­lia­sty skrzęt­nie ten fakt odno­to­wuje, lecz myśli sku­piam już na czymś bar­dzo, ale to bar­dzo odmien­nym.

To wła­śnie w tej chwili, gdy przy­po­mi­nam sobie zabój­cze spoj­rze­nie, jakie Achil­les rzu­cił Ate­nie, zanim bogini szarp­nęła go za włosy i zmu­siła do posłu­chu, kieł­kuje we mnie plan tak śmiały, tak jaw­nie ska­zany na porażkę, samo­bój­czy i cudowny zara­zem, że na moment tracę dech w piersi.

– Aby dobrze się czu­jesz, Bia­sie? – pyta sto­jący obok Orus.

Zasko­czył mnie. Skon­ster­no­wany, przez mgnie­nie oka nie potra­fię sobie przy­po­mnieć kim jest on, oraz kim wła­ści­wie jest ów Bias. Zapo­mnia­łem o postaci, pod którą się pod­szy­łem. Kręcę głową i opusz­czam krąg, prze­ci­ska­jąc się przez tłum sła­wet­nych mor­der­ców.

Żwir chrzę­ści pod moimi sto­pami, lecz nie sły­chać tego hero­icz­nego echa, jakie towa­rzy­szyło odcho­dzą­cemu Achil­le­sowi. Kie­ruję się nad wodę i gdy tylko wycho­dzę poza zasięg spoj­rzeń, porzu­cam kształt Biasa. Gdyby kto­kol­wiek mnie w tej chwili zoba­czył, ujrzałby Tho­masa Hoc­ken­berry’ego, męż­czy­znę w śred­nim wieku, w oku­la­rach, zgar­bio­nego pod nie­do­rzecz­nie cięż­kim rynsz­tun­kiem achaj­skiego włócz­nika. Mor­fu­jąca bran­so­leta i bojowy pan­cerz scho­lia­sty nikną pod war­stwami wełny i futra.

Ocean jest ciemny. Ciemny jak czer­wone wino – ubar­wiam w myślach, lecz w ogóle mnie to nie bawi.

Czuję – wcale nie po raz pierw­szy – prze­możną ochotę, by sko­rzy­stać z masko­wa­nia i lewi­ta­cyj­nej uprzęży i odle­cieć stąd – po raz ostatni poszy­bo­wać nad Ilio­nem. W świe­tle pochodni przyj­rzeć się jesz­cze ska­za­nym przez los miesz­kań­com mia­sta, po czym odfru­nąć na połu­dniowy zachód. Prze­mie­rzyć ciemne jak czer­wone wino morze – Egej­skie – i dole­cieć do wciąż nie­grec­kich wysp i kon­ty­nentu. Mógł­bym spraw­dzić co sły­chać u Kli­taj­me­stry i Pene­lopy, u Tele­ma­cha i Ore­stesa. Dok­tor Tho­mas Hoc­ken­berry, zarówno za młodu, jak i doro­sły, zawsze znacz­nie lepiej doga­dy­wał się z kobie­tami i dziećmi niż z doj­rza­łymi męż­czy­znami.

Kło­pot w tym, że proto-grec­kie damy i ich pocie­chy są znacz­nie bar­dziej krwio­żer­cze i poryw­cze niż wszy­scy doj­rzali męż­czyźni, któ­rych dok­tor Hoc­ken­berry poznał w swym poprzed­nim, zupeł­nie bez­kr­wa­wym życiu.

Zatem dale­kie loty mogę spo­koj­nie odło­żyć na póź­niej. W zasa­dzie lepiej zupeł­nie o nich zapo­mnieć.

Fale przy­bi­jają do brzegu. Jedna za drugą. Swoj­ski, nie­zmienny rytm uspo­kaja.

Zro­bię to. Pod­ję­ciu decy­zji towa­rzy­szą emo­cje podobne lata­niu – nie, nie lata­niu, lecz eks­cy­ta­cji w tej krót­kiej chwili nie­waż­ko­ści, jakiej doznaje czło­wiek rzu­ca­jący się w prze­paść. Już wiem, że o powro­cie na stały grunt nie ma mowy. Runę lub poszy­buję.

Zro­bię to.

4. W pobliżu Conamara Chaos

4

W pobliżu Cona­mara Chaos

Baty­skaf euro­pań­skiego morawca Mahn­muta odsa­dził już od kra­kena na trzy kilo­me­try i wciąż zwięk­szał dzie­lący ich dystans, co teo­re­tycz­nie powinno natchnąć jego maleńki, robo-orga­niczny orga­nizm nie­jaką pew­no­ścią, lecz tak się wcale nie działo. A to dla­tego, że macki kra­ke­nów dość czę­sto roz­ra­stały się do pię­cio­ki­lo­me­tro­wej dłu­go­ści.

Dokucz­liwa przy­krość. Co gor­sza, kra­ken po pro­stu prze­szka­dzał. Mahn­mut już nie­mal skoń­czył nową ana­lizę sonetu sto szes­na­stego i pilno mu było prze­słać ją na Io, do Orphu. Gdyby więc coś połknęło baty­skaf w tej chwili, uznałby to za zda­rze­nie co naj­mniej nie­for­tunne.

Ponow­nie wyszpe­rał kra­kena sona­rem, spraw­dził, że ta wielka i wygłod­niała gala­re­to­wata breja rze­czy­wi­ście na­dal go ściga, po czym połą­czył się z reak­to­rem na czas wystar­cza­jący, by baty­skaf przy­śpie­szył o trzy dodat­kowe węzły.

Kra­ken, który ze swych odmę­tów zapę­dził się za nim aż do otwar­tych kana­łów w oko­li­cach Cona­mara Chaos, nie wytrzy­mał tempa. Mahn­mut zda­wał sobie sprawę, że dopóki obaj płyną z taką pręd­ko­ścią, ści­ga­jący go potwór nie zdoła roz­po­strzeć macek i pochwy­cić baty­skafu. Gdyby jed­nak mały okrę­cik natknął się po dro­dze na jakąś prze­szkodę – dajmy na to roz­le­głą kolo­nię flu­ore­scen­cyj­nych kra­sno­ro­stów – i musiał zwol­nić, bądź, co gor­sza, zaplą­tał się w ich poły­sku­jące, obrzy­dliwe pasma, kra­ken runąłby na niego jak…

– Noż, cho­lera – rzu­cił Mahn­mut, rezy­gnu­jąc z dal­szych prób zna­le­zie­nia god­nego porów­na­nia.

Sie­dział w cia­snej kabi­nie, oto­czony mono­ton­nym szu­mem mecha­ni­zmów. Czuj­niki morawca były pod­łą­czone do ukła­dów baty­skafu, a wir­tu­alne obra­zo­wa­nie uka­zało mu wła­śnie wiel­kie sku­pi­ska świe­cą­cych kra­sno­ro­stów. Pły­nął pro­sto w ich stronę. Jaśnie­jąca ple­cha roz­ra­stała się w prą­dach izo­ter­micz­nych, kar­miąc się siar­cza­nem magnezu, któ­rego krwi­sto­czer­wone for­ma­cje uno­siły się pod lodo­wym szel­fem niczym korze­nie roślin.

Zanu­rze­nie, pomy­ślał Mahn­mut i sta­te­czek zanur­ko­wał dwa­dzie­ścia kilo­me­trów głę­biej, uni­ka­jąc naj­ni­żej zawie­szo­nych kolo­nii kra­sno­ro­stów led­wie o kil­ka­dzie­siąt metrów. Kra­ken skie­ro­wał się za nim. Gdyby stwór potra­fił się zło­wiesz­czo uśmie­chać, zro­biłby to wła­śnie w tej chwili – na tej głę­bo­ko­ści kra­keny polo­wały z zabój­czą sku­tecz­no­ścią.

Mahn­mut nie­chęt­nie usu­nął sonet sto szes­na­sty z wir­tu­al­nego pola widze­nia i prze­ana­li­zo­wał dostępne moż­li­wo­ści dzia­ła­nia. Nie miał ochoty dać się pożreć nie­całe sto kilo­me­trów od Cen­trum Cona­mara Chaos. Oczy­wi­ście to wszystko wina cho­ler­nych biu­ro­kra­tów. Nim kazali moraw­cowi wra­cać do bazy, powinni byli wyku­rzyć z oko­licy mor­skie potwory. Kra­kena mógł natu­ral­nie zabić, lecz w pobliżu nie było żad­nej żni­wiarki, a zanim firma zdą­ży­łaby jakąś zor­ga­ni­zo­wać i dostar­czyć, trup mon­strum stałby się karmą dla żyją­cych wśród kra­sno­ro­stów paso­ży­tów, sol­nych reki­nów, pogo­no­fo­rów i swych wła­snych pobra­tym­ców. Nie, do takiego mar­no­traw­stwa nie wolno mu było dopu­ścić.

Mahn­mut wyłą­czył wir­tu­alny wzrok i rozej­rzał się po kabi­nie, jakby w nadziei, że widok nie­wiel­kiego wnę­trza natchnie go lep­szym pomy­słem. Fak­tycz­nie, natchnął.

Na kon­so­le­cie, w towa­rzy­stwie opra­wio­nych w skórę tomów Szek­spira i wydruku pracy Helen Ven­dler, stała lampa lawowa – iro­niczny pre­zent od jego daw­nego part­nera, morawca Urt­zwe­ila. Dostał ją bez mała dwa­dzie­ścia jowi­szo­wych lat temu.

Mahn­mut uśmiech­nął się i ponow­nie włą­czył wir­tu­alny wzrok na wszyst­kich czę­sto­tli­wo­ściach pasma. W tak nie­wiel­kiej odle­gło­ści od cen­trali musiał prze­cież zna­leźć jakieś dia­piry. A kra­keny nie cier­piały dia­pi­rów.

Tak. Pięt­na­ście kilo­me­trów na połu­dniowy wschód wypa­trzył całe ich pole, uno­siły się z wolna ku pokry­wa­ją­cej powierzch­nię war­stwie lodu, rów­nie leni­wie jak kawałki wosku w jego lam­pie. Mahn­mut usta­wił kurs na naj­bliż­szy dia­pir i przy­śpie­szył o pięć węzłów. Tak dla bez­pie­czeń­stwa, o ile kto­kol­wiek w ogóle mógł czuć się bez­piecz­nym w zasięgu macek doro­słego kra­kena.

Dia­piry były kawa­łami mięk­kiego lodu, ogrza­nego w głę­bi­nach przez kominy hydro­ter­malne i gorące strefy gra­wi­ta­cyjne. Uno­siły się w sło­nych od epso­mitu wodach ku lądo­lo­dowi, jaki daw­niej pokry­wał sto pro­cent powierzchni Europy, a teraz, dwa tysiące ziem­skich lat po roz­po­czę­ciu prac przez krio­boty, na­dal zaj­mo­wał ponad dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent obszaru księ­życa. Wyty­po­wany przez morawca dia­pir miał około pięt­na­stu kilo­me­trów śred­nicy i prędko zbli­żał się do szelfu.

Kra­keny nie lubiły dia­pi­rów ze względu na ich wła­ści­wo­ści elek­tro­li­tyczne. W ich sąsiedz­twie nie korzy­stały z zabój­czych ramion i szczęk, ani nawet ze swo­ich deli­kat­nych czu­łek.

Baty­skaf Mahn­muta dości­gnął dia­pir z dzie­się­cio­ki­lo­me­trową prze­wagą nad kra­ke­nem. Mora­wiec zwol­nił, przy­go­to­wał kadłub do zde­rze­nia, wsu­nął czuj­niki i sondy, po czym wwier­cił się w głąb mięk­kiej lodo­wej bryły. Posłu­gu­jąc się sona­rem i sys­te­mem nawi­ga­cji sate­li­tar­nej, spraw­dził roz­kład szcze­lin w krze oraz kana­łów nawi­ga­cyj­nych, od któ­rych na­dal dzie­lił go mniej wię­cej ośmio­ki­lo­me­trowy słup wody. Za kilka minut dia­pir zde­rzy się z grubą lodową pokrywą, prze­bije się przez spę­ka­liny i wytry­śnie wysoką na sto metrów fon­tanną mokrej brei. W krót­kim cza­sie ta oko­lica Cona­mary Chaos upodobni się do ame­ry­kań­skiego Parku Yel­low­stone z cza­sów Zapo­mnia­nej Ery, sły­ną­cego z wrzą­cych źró­deł i czer­wo­nych siar­ko­wych gej­ze­rów. Następ­nie piana i dro­biny lodu roz­pro­szą się w powie­trzu i powoli, jakby w zwol­nio­nym tem­pie, opadną na powierzch­nię ścią­gane panu­ją­cym na Euro­pie cią­że­niem, wyno­szą­cym jedną siódmą ziem­skiego. Syp­nie gęsty deszcz ze śnie­giem, który szybko zasty­gnie w cien­kiej, sztucz­nej atmos­fe­rze księ­życa – ciśnie­nie wyno­siło tu led­wie sto mili­ba­rów – two­rząc na i tak fan­ta­zyj­nych lodo­wych poła­ciach nowe abs­trak­cyjne for­ma­cje.

Mahn­mut nie mógł umrzeć w ści­słym tego słowa zna­cze­niu – był co prawda czę­ściowo orga­niczny, jed­nak nie dało się o nim sen­sow­nie powie­dzieć, że „żyje”. Nie­mniej, mimo że zapro­jek­to­wano go do zno­sze­nia dużych obcią­żeń, zde­cy­do­wa­nie nie miał zamiaru stać się czę­ścią fon­tanny, tudzież dodat­kiem do lodo­wej rzeźby, która uwię­zi­łaby go na następny tysiąc euro­pań­skich lat. Przez chwilę, pro­wa­dząc kal­ku­la­cje, zapo­mniał o kra­ke­nie, a nawet o sone­cie sto szes­na­stym. Wyli­czył tempo wzno­sze­nia się dia­piru, szyb­kość, z jaką baty­skaf prze­dzie­rał się przez mięk­nący lód, oraz pręd­kość zbli­ża­nia się do sku­tej lodem powierzchni oce­anu. Otrzy­mane wyniki prze­słał do maszy­nowni i zbior­ni­ków z bala­stem. Zgod­nie z pla­nem miał wyrwać się z połu­dnio­wej ściany dia­piru pół kilo­me­tra przed koli­zją z lądo­lo­dem i mak­sy­mal­nie przy­śpie­szyć, by wybić się awa­ryj­nie ponad powierzch­nię dokład­nie w chwili, gdy potężna fala pozo­sta­ło­ści dia­piru wystrzeli z kanału. Następ­nie zamie­rzał sko­rzy­stać z dodat­ko­wego przy­śpie­sze­nia – sza­cun­kowe dane wska­zy­wały że pręd­kość baty­skafu wzro­śnie o sto kilo­me­trów na godzinę – by umknąć przed lodową nawał­nicą, korzy­sta­jąc z pojazdu jak z deski sur­fin­go­wej przez połowę bra­ku­ją­cego do Cen­trum Cona­mara Chaos dystansu. Ostat­nie dwa­dzie­ścia kilo­me­trów będzie musiał poko­nać już na powierzchni, po osłab­nię­ciu fali. Co do tego nie miał jed­nak wyboru. Tak czy ina­czej, zano­siło się na wynu­rze­nie w wiel­kim stylu.

O ile kanał nawi­ga­cyjny nie okaże się zablo­ko­wany. I o ile z Cona­mary nie wypły­nie nim aku­rat inny baty­skaf w prze­ciw­nym kie­runku. W takim przy­padku, przez kilka nędz­nych minut pozo­sta­ją­cych do znisz­cze­nia jego i „Mrocz­nej damy”, Mahn­mut najadłby się wstydu za całe życie.

Oczy­wi­ście nie musiałby się już przej­mo­wać kra­ke­nem. Te stwo­rze­nia nie zbli­żały się do lodo­wej powierzchni bli­żej niż na pięć kilo­me­trów.

Po wpro­wa­dze­niu do sys­te­mów wszyst­kich koniecz­nych pole­ceń, wie­dząc, że zro­bił wszystko co w jego mocy, by zapew­nić sobie prze­trwa­nie i przy­być do bazy na czas, Mahn­mut wró­cił do ana­lizy sonetu.

Baty­skaf – dawno temu ochrzczony mia­nem „Mrocz­nej damy” – ostat­nie bra­ku­jące dwa­dzie­ścia kilo­me­trów do Cen­trum Cona­mara Chaos poko­nał sze­ro­kim na tysiąc metrów kana­łem, pły­nąc po falu­ją­cym pod czar­nym nie­bem morzu. Nad powierzch­nią Europy wscho­dził Jowisz w trze­ciej kwar­cie, roz­pa­la­jąc kłęby chmur przy­tłu­mio­nymi bar­wami. Maleńka Io sunęła na tle giganta tuż nad zmro­żo­nym hory­zon­tem. Po obu stro­nach kanału maja­czyły wyso­kie na kil­ka­set metrów, pokryte głę­bo­kimi roz­pa­dli­nami klify, któ­rych mdłe ściany migo­tały pod ciem­nie­ją­cym nie­bo­skło­nem sza­ro­ścią i przy­ga­szo­nymi odcie­niami czer­wieni.

Czu­jąc rosnącą eks­cy­ta­cję, Manh­mut wyświe­tlił szek­spi­row­ski sonet.

Sonet 116

Nie­chaj do pra­wych umy­słów złą­cze­nia

Żadne warunki nie będą przy­dane.

Miło­ścią nie jest miłość, co się zmie­nia

Lub jako rze­czy jest powy­gi­nane.

Nie. Miłość znak to we wiecz­no­ści stały,

Co nie wstrzą­śnięty jest nawet przez burze,

Gwiazda dla barki, którą wichry gnały,

War­tość nie­znana, świa­tło lśniące w górze.

Nie bła­znem czasu miłość jest, choć zgod­nie

Z pra­wami jego więdną nasze wdzięki.

Nie zmie­nia się w godziny i tygo­dnie,

Lecz do zagłady trwa, do skraju męki.

Gdy spraw­dzą na mnie – kłam­stwo to rzecz pło­cha,

Nig­dym nie pisał, ni­gdy nikt nie kochał.1

W ciągu lat zdą­żył ten sonet znie­na­wi­dzić. Wła­śnie tego typu bzdury ludzie z Zapo­mnia­nej Ery recy­to­wali na ślu­bach. Kicz i tan­deta. Szek­spira zde­cy­do­wa­nie było stać na wię­cej.

Jed­nakże, kiedy Mahn­mut zna­lazł mikro­za­pisy kry­tycz­nych prac kobiety nazwi­skiem Helen Ven­dler – uczo­nej żyją­cej i piszą­cej w jed­nym z dawno minio­nych stu­leci, dzie­więt­na­stym, dwu­dzie­stym lub dwu­dzie­stym pierw­szym (dokład­nej daty aktyw­no­ści autorki nie udało się jed­no­znacz­nie usta­lić) – natknął się na klucz do odczy­ta­nia utworu. Otóż ist­niała kon­cep­cja, w myśl któ­rej sonet sto szes­na­sty nie był wcale, jak zakła­dano przez wieki, prze­sło­dzoną pochwałą, lecz wyra­zem gwał­tow­nego odtrą­ce­nia.

Przej­rzał wyno­to­wane słowa klu­czowe. Znaj­do­wał je w każ­dym wer­sie – naj­pierw „żadne”, „nie” i „ni­gdy”, a potem w wer­sie czter­na­stym „ni­gdym”, „nie”, „ni­gdy”, „nikt” i znowu „nie”. Brzmiały jak echo wypo­wie­dzia­nego przez króla Leara nihi­li­stycz­nego „ni­gdy, ni­gdy, ni­gdy, ni­gdy, ni­gdy”.

Tak, zde­cy­do­wa­nie było to odtrą­ce­nie. Do odkry­cia pozo­sta­wało tylko co, lub kogo, autor tak naprawdę odtrą­cał?

Manh­mut wie­dział, że sonet sto szes­na­sty sta­nowi część cyklu skie­ro­wa­nego do „Mło­dzieńca”, nie­mniej zda­wał sobie sprawę, że wyraz „Mło­dzie­niec” jest jedy­nie list­kiem figo­wym, doda­nym w póź­niej­szych, bar­dziej skrom­nych latach poety. Miło­sne wier­sze nie były wcale adre­so­wane do żad­nego mło­dzieńca, lecz po pro­stu do chłopca, naj­wy­żej trzy­na­sto­latka. Mora­wiec zapo­znał się z kry­tycz­nymi tek­stami z dru­giej połowy dwu­dzie­stego stu­le­cia i wie­dział, iż ówcze­śni uczeni uzna­wali sonet za wypo­wiedź wprost – za homo­sek­su­alne, skie­ro­wane do kochanka wyzna­nie Szek­spira. Mahn­mut rozu­miał jed­nak rów­nież – opie­ra­jąc się na innych opra­co­wa­niach z póź­nego okresu Zapo­mnia­nej Ery i wcze­śniej­szych – że tego rodzaju poli­tycz­nie moty­wo­wane inter­pre­ta­cje są zgoła dzie­cinne.

Szek­spi­row­skie sonety skła­dały się w dra­mat. O tym Mahn­mut był głę­boko prze­ko­nany. Jego boha­te­rami byli zarówno „Mło­dzie­niec” jak i „Mroczna dama”. Cykl powsta­wał na prze­strzeni wielu lat. Poszcze­gólne utwory nie sta­no­wiły owocu burz­li­wych, mło­dzień­czych namięt­no­ści, lecz były dzie­łem doj­rza­łego, w pełni roz­wi­nię­tego talentu dra­matopisarza. Jaki więc był ich temat prze­wodni? Miłość. A co Anglik sądził o owym uczu­ciu? Co myślał „tak naprawdę”?

Tego już nikt i ni­gdy miał się nie dowie­dzieć – Mahn­mut prze­czu­wał, że Bard był zbyt prze­bie­gły, nad­mier­nie cyniczny i skryty, by kie­dy­kol­wiek wyja­wić swe praw­dziwe myśli. Jed­nak w pisa­nych jedna za drugą sztu­kach Szek­spir demon­stro­wał jak silne tar­ga­jące ludźmi emo­cje – miło­ści nie wyłą­cza­jąc – czy­nią z nich głup­ców. A autor, podob­nie jak król Lear, uwiel­biał głup­ców i bła­znów. Prze­cież bła­znem For­tuny był Romeo. Ham­let – bła­znem losu. Mak­bet – ambi­cji, Fal­staff… Nie, ten nie był niczyim tref­ni­siem… cho­ciaż zgłu­piał z miło­ści do księ­cia Hala i kiedy ten mło­dzie­niec go odrzu­cił, usechł z tęsk­noty i uwiądł z pęk­nię­tym ser­cem.

Mahn­mut rozu­miał także, że poeta z sone­tów, nazy­wany cza­sem „Wil­lem”, nie jest – wbrew twier­dze­niom licz­nych, nie­zbyt docie­kli­wych naukow­ców – histo­rycz­nym Wil­lia­mem Szek­spi­rem, lecz tylko kolej­nym dziec­kiem arty­stycz­nej wyobraźni dra­ma­turga, lite­rac­kim kon­struk­tem pozwa­la­ją­cym pisa­rzowi pozna­wać i prze­mie­rzać zawiłe ścieżki miło­ści. Czy było zatem moż­liwe, że ów „poeta” był – na podo­bień­stwo nie­szczę­snego, szek­spi­row­skiego hra­biego Orsino – bła­znem miło­ści? Czło­wie­kiem zako­cha­nym w uczu­ciu jako takim?

Taka inter­pre­ta­cja bar­dzo przy­pa­dła Mahn­mu­towi do gustu. Wie­dział, że szek­spi­row­skie „pra­wych umy­słów złą­cze­nie” star­szego poety i mło­dzieńca nie było homo­sek­su­al­nym związ­kiem, a raczej praw­dziwą komu­nią wraż­li­wo­ści, aspek­tem miło­ści wysła­wia­nym na długo, zanim Bard poja­wił się na świe­cie. Na pierw­szy rzut oka sonet sto szes­na­sty wyda­wał się sztam­po­wym wyzna­niem miło­ści i pod nie­biosa wyno­sił trwa­łość uczu­cia, lecz jeżeli w rze­czy­wi­sto­ści był utwo­rem zwia­stu­ją­cym odtrą­ce­nie i odmowę…

Nagle Mahn­mut ujrzał oczami wyobraźni całość ukła­danki. Podob­nie jak wielu wiel­kich pisa­rzy, Szek­spir nie ujaw­niał w swych wier­szach wszyst­kiego. Jeżeli jed­nak byłby to utwór o odtrą­ce­niu, ku czemu byłoby skie­ro­wane? Cóż takiego mógł star­szy, zadu­rzony poeta usły­szeć od tajem­ni­czego mło­dzieńca, co doma­gało się tak sta­now­czej, gwał­tow­nej reak­cji?

Mahn­mut roz­pro­sto­wał palce głów­nego mani­pu­la­tora, się­gnął po rysik i zaczął pisać…

Drogi Willu…

Bez wąt­pie­nia życzy­li­by­śmy sobie obaj, by nasze pra­wych umy­słów złą­cze­nie – jako że męż­czyźni nie mogą się cie­szyć sakra­men­talną unią ciał – było rów­nie rze­czy­wi­ste i stałe, jak praw­dziwe mał­żeń­stwo. To jed­nak nie­moż­liwe. Ludzie się zmie­niają, Will. Zmienne są także oko­licz­no­ści. A gdy zni­kają pewne ludz­kie cechy, lub gdy odcho­dzą sami ludzie, zamiera rów­nież i miłość. Kocha­łem Cię, Will, darzy­łem Cię szczerą miło­ścią, ale Ty się zmie­ni­łeś. Zmie­ni­łeś się, wsku­tek czego prze­miana dotknęła zarówno mnie, jak i naturę naszego uczu­cia.

Szcze­rze oddany

Mło­dzie­niec

Mahn­mut odczy­tał swój list i wybuch­nął śmie­chem, lecz zaraz umilkł, uświa­do­mił sobie bowiem, jak w świe­tle tej lite­rac­kiej próby zmie­nia się wymowa sonetu. Teraz, w miej­sce prze­sło­dzo­nej afir­ma­cji nie­prze­mi­ja­ją­cej miło­ści poja­wiała się w wier­szu gwał­towna nie­zgoda na odrzu­ce­nie ze strony mło­dego, skon­cen­tro­wa­nego na sobie samym czło­wieka. Spró­bo­wał odczy­tać dziełko na nowo:

Nie­chaj do pra­wych umy­słów złą­cze­nia

Żadne (tak zwane) „warunki” nie będą przy­dane.

Miło­ścią nie jest miłość, co „się zmie­nia”

Lub „jako rze­czy jest powy­gi­nane”.

Nie!

Emo­cje Mahn­muta osią­gnęły swój pułap. Teraz cały sonet, ba, cały cykl ukła­dał się w spójną i sen­sowną całość. Z miło­ści wyra­ża­ją­cej się „pra­wych umy­słów złą­cze­niem” zostało bar­dzo nie­wiele, może jedy­nie gniew, wza­jemne oskar­że­nia, pre­ten­sje, kłam­stwa i nie­wier­ność. Jed­nym sło­wem, porzu­cone zostaną wszyst­kie roman­tyczne dozna­nia, które wyczer­pią się do sonetu sto dwu­dzie­stego szó­stego, kiedy to „Mło­dzie­niec” wraz z kon­cep­cją ide­al­nej miło­ści znikną, a w ich miej­sce poja­wią się wyuz­dane cie­le­sne ucie­chy, ofe­ro­wane przez „Mroczną damę”. Mahn­mut prze­niósł swą świa­do­mość w prze­strzeń wir­tu­alną i zaczął ukła­dać elek­tro­niczną notkę do swego wier­nego, wie­lo­let­niego roz­mówcy, Orphu z Io.

Zawyły alar­mowe syreny. Przed wir­tu­al­nymi oczyma Mahn­muta zami­go­tały ostrze­gaw­cze świa­tła. Kra­ken! – prze­mknęło mu w pierw­szej chwili przez myśl, lecz prze­cież bestia za nic nie wynu­rzy­łaby się na powierzch­nię, a co dopiero mówić o poja­wie­niu się w otwar­tym kanale.

Mora­wiec zar­chi­wi­zo­wał sonet wraz z notat­kami, usu­nął list z kolejki nadaw­czej i uru­cho­mił zewnętrzne czuj­niki baty­skafu.

„Mroczna dama” znaj­do­wała się pięć kilo­me­trów od Cen­trum Cona­mara Chaos, w rejo­nie obję­tym już sys­te­mem zdal­nego ste­ro­wa­nia doków. Prze­ka­zał nawi­ga­cję auto­ma­tyce i przyj­rzał się rosną­cym przed baty­ska­fem lodo­wym urwi­skom.

Z oddali Cen­trum Cona­mara Chaos wyglą­dało iden­tycz­nie jak pozo­stałe czę­ści powierzchni Europy – spię­trzone grzbiety zmro­żo­nych kli­fów, się­ga­jące na dwie­ście lub trzy­sta metrów w górę; potrza­skane lodowe masy, kanały nawi­ga­cyjne i lodowe soczewki. Nie­mniej po chwili rejsu uka­zały się rów­nież znaki świad­czące o tym, że oko­lica jest zamiesz­kana: czarna pasz­cza doku baty­ska­fów, sunące po urwi­skach windy, otwie­ra­jące się w lodo­wych ścia­nach okna, mru­ga­jące świa­tła pozy­cyjne, migo­cące także na modu­łach powierzch­nio­wych, węzłach miesz­kal­nych i szpi­cach anten. A ponad tym wszyst­kim – tam gdzie koń­czył się klif i zaczy­nało czarne niebo – zoba­czył kilka mię­dzyk­się­ży­co­wych pro­mów, dla ochrony przed burzami przy­cu­mo­wa­nych na lądo­wi­sku.

Statki kosmiczne w Cen­trum Cona­mara. Nie­co­dzienny widok. Mahn­mut wpły­nął do doku, prze­sta­wił sys­temy baty­skafu w tryb ocze­ki­wa­nia i zaczął się wypi­nać z urzą­dzeń i ukła­dów statku. Przez cały ten czas myślał.

Po jaką cho­lerę mnie tu wezwali?

Następ­nie pod­dał się trau­ma­tycz­nemu dozna­niu ogra­ni­cze­nia zmy­słów. Dosto­so­wał recep­tory do wymo­gów cia­snego, huma­no­idal­nego ciała i wysiadł z baty­skafu. Ruszył kory­ta­rzem wśród oświe­tlo­nych nie­bie­skimi lam­pami lodo­wych ścian i poje­chał windą ku znaj­du­ją­cym się daleko w górze węzłom miesz­kal­nym.

5. Dwór Ardis

5

Dwór Ardis

Wie­czorny poczę­stu­nek dla tuzina osób podano na stole pod upstrzo­nym lam­pio­nami drze­wem: sar­nina i pie­czeń ze świeżo upo­lo­wa­nego dzika, pstrąg z pły­ną­cej poni­żej dworu rzeki, woło­wina pro­sto z pastwisk roz­cią­ga­ją­cych się pomię­dzy Ardis a plat­formą fak­sową, białe i czer­wone wina z oko­licz­nych win­nic, świeża kuku­ry­dza, dynie, sałaty i gro­szek z ogrodu, a także impor­to­wany fak­sem kawior.

– Czyje uro­dziny będziemy świę­to­wać? I która to wła­ści­wie Dwu­dziestka? – zacie­ka­wił się Daeman, gdy ser­wi­tory zaczęły nakła­dać bie­siad­ni­kom pierw­sze dania.

– Rocz­nica jest moja, ale to nie Dwu­dziestka – odpo­wie­dział przy­stojny, kędzie­rzawy męż­czy­zna imie­niem Har­man.

– Słu­cham? – Daeman roz­cią­gnął wargi w uśmie­chu, cho­ciaż nie zro­zu­miał. Prze­jął paterę z dynią, poczę­sto­wał się i podał ją sie­dzą­cej obok damie.

– Har­man obcho­dzi uro­dziny co roku – wyja­śniła Ada, zaj­mu­jąca hono­rowe miej­sce u szczytu stołu. Uroda odzia­nej w czarno-płową, jedwabną suk­nię dziew­czyny dzia­łała na niego nie­mal jak fizyczny dotyk.

Chło­pak pokrę­cił głową, na­dal nie do końca poj­mo­wał. Dorocz­nych jubi­le­uszy nie zauwa­żał prak­tycz­nie nikt, a jesz­cze mniej liczni je cele­bro­wali.

– Czyli nie świę­tu­jemy dzi­siaj two­jej bio­lo­gicz­nej Dwu­dziestki? – skie­ro­wał uwagę do Har­mana, po czym ski­nął głową uno­szą­cemu się obok ser­wi­to­rowi, który dolał mu wina.

– Nie. Cho­ciaż wła­śnie dziś wypa­dają moje bio­lo­giczne uro­dziny – powtó­rzył z uśmie­chem zagad­nięty. – Dzie­więć­dzie­siąte dzie­wiąte.

Wstrzą­śnięty Daeman na moment znie­ru­cho­miał, po czym prędko, ukrad­kiem rozej­rzał się, podej­rze­wa­jąc, że padł wła­śnie ofiarą dow­cipu zro­zu­mia­łego jedy­nie dla pro­win­cju­szy – oczy­wi­ście dow­cipu w bar­dzo złym guście. Mimo wszystko, z dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego jubi­le­uszu nikt nie powi­nien robić sobie żar­tów. Uśmiech­nął się więc lekko i zamilkł w ocze­ki­wa­niu na puentę.

– Har­man mówi poważ­nie – rzu­ciła swo­bod­nie Ada. Pozo­stali goście mil­czeli. Z lasu dola­ty­wało nawo­ły­wa­nie noc­nych pta­ków.

– Ja… bar­dzo prze­pra­szam – wydu­kał Daeman.

– Przy­znam się, że nie mogę się tego roku docze­kać. – Har­man powiódł spoj­rze­niem dokoła. – Mam wiele pla­nów.

– Rok temu Har­man prze­szedł sto mil po dnie Bruzdy Atlan­tyc­kiej – wtrą­ciła Han­nah, młoda, krót­ko­włosa przy­ja­ciółka Ady.

W tej chwili Daeman nabrał pew­no­ści. Natrzą­sają się z niego.

– Prze­cież tam­tędy nie da się przejść.

– Cóż, ja to zro­bi­łem – rzu­cił Har­man, ogry­za­jąc kolbę kuku­ry­dzy. – Oczy­wi­ście, jak już powie­działa Han­nah, prze­pro­wa­dzi­łem tylko krótki reko­ne­sans. Sto mil od wybrzeża Ame­ryki Pół­noc­nej i z powro­tem. Nic trud­nego.

Daeman uśmiech­nął się raz jesz­cze, za nic nie chciał wyjść na dur­nia.

– Ale w jaki w ogóle spo­sób udało ci się dotrzeć do Bruzdy, Har­man Uhr? W jej pobliżu nie ma nawet jed­nego fak­so­wę­zła.

Nie miał co prawda poję­cia, gdzie szu­kać tej Atlan­tyc­kiej Bruzdy, nie wie­dział czym jest Ame­ryka Pół­nocna i nie był do końca prze­ko­nany, w któ­rym wła­ści­wie miej­scu znaj­duje się Atlan­tyk, był za to pewien, że żaden z trzy­stu sie­dem­na­stu fak­so­wę­złów nie leży w pobliżu Bruzdy. W swo­ich dotych­cza­so­wych podró­żach sko­rzy­stał z nich wszyst­kich co naj­mniej raz i ni­gdy nie zwie­dził legen­dar­nego miej­sca.

Har­man odło­żył ogry­zioną kuku­ry­dzę.

– Pie­chotą, Daeman Uhr. Bruzda ma swój począ­tek na wschod­nim wybrzeżu Ame­ryki Pół­noc­nej i bie­gnie wzdłuż czter­dzie­stego rów­no­leż­nika, aż do kra­iny nazy­wa­nej w Zapo­mnia­nej Erze Europą. Ostat­nim pań­stwem naro­do­wym zaj­mu­ją­cym przy­brzeżne tereny u wylotu Bruzdy była, o ile się nie mylę, Hisz­pa­nia. Od ruin sta­ro­żyt­nej Fila­de­fii, ty możesz ją znać pod nazwą Węzła 124, obec­nie jest to posia­dłość Lomana Uhr, można do Bruzdy dotrzeć po kil­ku­go­dzin­nym spa­ce­rze. Gdyby wystar­czyło mi odwagi i gdy­bym zabrał ze sobą dość pro­wiantu, dotarł­bym do samej Hisz­pa­nii.

Daeman poki­wał uprzej­mie głową. Uśmiech­nął się. Facet plótł trzy po trzy. Naj­pierw nie­przy­stojne prze­chwałki dzie­więć­dzie­sią­tymi dzie­wią­tymi uro­dzi­nami, potem baj­du­rze­nie o rów­no­leż­ni­kach, jakichś mia­stach z Zapo­mnia­nej Ery i pie­szych wypra­wach. Prze­cież nikt nor­malny nie cho­dzi pie­chotą dalej niż kil­ka­set metrów! Jaki w tym sens? Wszystko, co może czło­wieka inte­re­so­wać, znaj­duje się w pobliżu fak­so­wę­złów, a do tych kilku odle­głych od plat­form kurio­zów – na przy­kład posia­dło­ści Ady – dojeż­dżało się wygod­nie kabrio­le­tem bądź bryczką. Lomana Daeman znał. Natu­ral­nie, że znał – nie­dawno bawił się w jego rezy­den­cji na Trze­ciej Dwu­dzie­stce Ono – jed­nak cała reszta mono­logu Har­mana? Nie, zwy­kłe pozba­wione sensu głodne kawałki. Zapewne dobie­ga­jący kresu swych dni facet naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ześwi­ro­wał. No cóż, teraz i tak został mu tylko ostatni faks do kon­ser­wa­torni, a resztę zała­twi wnie­bo­wstą­pie­nie.

Daeman rzu­cił okiem na Adę. Miał nadzieję, że dziew­czyna zain­ter­we­niuje i zmieni temat, lecz gospo­dyni na­dal łagod­nie się uśmie­chała, jakby zga­dzała się ze wszyst­kim co wyga­dy­wał Har­man. W poszu­ki­wa­niu pomocy rozej­rzał się po twa­rzach reszty współ­bie­siad­ni­ków, lecz i oni uprzej­mie słu­chali – co wię­cej, słu­chali z wyraź­nym zacie­ka­wie­niem. Jakby ple­ce­nie podob­nych far­ma­zo­nów sta­no­wiło stały ele­ment pro­win­cjo­nal­nych kola­cy­jek.

– Nie naj­gor­szy pstrąg, prawda? – Daeman zagad­nął sąsiadkę z lewej strony. – Pani rów­nież sma­ko­wał?

Sie­dząca po dru­giej stro­nie stołu kobieta, zażywna i rudo­włosa, zapewne sporo po Dru­giej Dwu­dzie­stce, wsparła swój wydatny, spi­cza­sty pod­bró­dek na nie­wiel­kiej pią­stce i zwró­ciła się do Har­mana.

– Jak tam było? To zna­czy w Bruź­dzie?

Kędzie­rzawy, mocno opa­lony męż­czy­zna pró­bo­wał się wymi­gać, lecz pozo­stali goście – w ich licz­bie młoda blon­dynka, którą Daeman zapy­tał o pstrąga i która tak nie­ele­gancko zbyła jego cie­ka­wość mil­cze­niem – zaczęli upar­cie nale­gać na opo­wieść. Osta­tecz­nie uległ i popro­sił o ciszę, uno­sząc dłoń.

– Dla czło­wieka, który ni­gdy Bruzdy nie widział, fascy­nu­jący jest już sam widok z brzegu. Kory­tarz ma mniej wię­cej osiem­dzie­siąt metrów sze­ro­ko­ści i cią­gnie się na wschód aż po hory­zont. Wydaje się, że w oddali przej­ście stop­niowo się zwęża, aż wresz­cie, w miej­scu gdzie ocean spo­tyka się z nie­bem, prze­obraża się w cie­niut­kie, jasne pasemko. Wra­że­nie towa­rzy­szące wcho­dze­niu na Bruzdę jest… nieco dziwne. W miej­scu, gdzie Bruzda łączy się z plażą, pia­sek nie jest wcale wil­gotny. Nie obmy­wają go fale. Z początku cała uwaga wędrowca kie­ruje się na boki. Czło­wiek scho­dzi coraz niżej i ogląda dwie pio­nowe ściany wody. Jest tak, jakby od spie­nio­nego morza oddzie­lała śmiałka jedy­nie szklana szyba. Ścian bruzdy trzeba dotknąć. Nie sądzę, by kto­kol­wiek oparł się poku­sie. Bariera jest gąb­cza­sta, nie­wi­doczna i chłodna od wody, deli­kat­nie ugina się pod napo­rem oce­anu, lecz mimo to zacho­wuje szczel­ność. Potem scho­dzi się głę­biej, wciąż po suchym pia­sku, jako że od stu­leci mor­skie dno moczy jedy­nie deszcz. Pod­łoże jest więc stward­niałe. Wszę­dzie dokoła walają się zasu­szone szczątki mor­skich zwie­rząt i roślin. Są zmu­mi­fi­ko­wane tak dosko­nale, że spra­wiają wra­że­nie ska­mie­nia­łych. Po pierw­szych kil­ku­na­stu metrach ściany wody z obu stron się­gają już nad głowę. A za nimi poja­wiają się cie­nie. Małe rybki, zacie­ka­wione, pod­pły­wają do gra­nicy morza i powie­trza. Cza­sem prze­myka syl­wetka rekina, widać blade świa­tełka, które oka­zują się gala­re­to­wa­tymi, bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nymi stwo­rze­niami. Co jakiś czas zwie­rzęta zde­rzają się z nie­wi­doczną ścianą Bruzdy zim­nymi łbami i gwał­tow­nie się cofają, wyraź­nie prze­stra­szone. Po przej­ściu mili woda sięga już tak wysoko, że na dnie robi się ciemno. Kil­ka­na­ście mil dalej ściany kory­ta­rza wzno­szą się na ponad tysiąc stóp. A na nie­bie, które zmie­nia się tam w wąską kre­skę, widać gwiazdy. Nawet w biały dzień.

– Nie­moż­liwe! – rzu­cił chudy męż­czy­zna o pia­sko­wych wło­sach, sie­dzący kilka miejsc od Daemana. Chło­pak przy­po­mniał sobie, że facet ma na imię Loes. – Żar­tu­jesz, prawda?

– Nie – odparł Har­man. – To wszystko prawda. – Uśmiech­nął się. – Sze­dłem w ten spo­sób przez około cztery dni. Nocami spa­łem. Zawró­ci­łem dopiero, kiedy skoń­czyły mi się zapasy.

– Tylko jak w takich warun­kach odróż­nia­łeś dzień od nocy? – zapy­tała jedna z przy­ja­ció­łek Ady, wyspor­to­wana dziew­czyna imie­niem Han­nah.

– Ow­szem, niebo jest w głębi Bruzdy czarne, a gwiazdy widać bez prze­rwy – wyja­śnił Har­man – ale ocean po obu stro­nach mieni się wszyst­kimi odcie­niami błę­kitu. Od jasno­nie­bie­skiego daleko w górze, po mroczną czerń na pozio­mie dna.

– Natkną­łeś się po dro­dze na coś szcze­gól­nie inte­re­su­ją­cego? – zacie­ka­wiła się Ada.

– Widzia­łem wraki. Zato­pione statki. Z Zapo­mnia­nej Ery i jesz­cze star­sze. Naprawdę sta­ro­żytne. A także jeden, który mógł być… now­szy. – Znowu się uśmiech­nął. – Jeden z nich zba­da­łem dokład­niej. Wielki, zardze­wiały kadłub prze­bi­jał pół­nocną ścianę Bruzdy. Leżał na boku. Do środka dosta­łem się przez wyrwę w bur­cie. Wspi­na­łem się po dra­bin­kach, cho­dzi­łem po pochy­łych pokła­dach. Drogę oświe­tla­łem sobie małą lata­renką, którą zabra­łem z domu. W pew­nym momen­cie, w prze­stron­nym pomiesz­cze­niu – zdaje się, że w daw­nych cza­sach nazy­wano je ładow­nią – tra­fi­łem na ścianę Bruzdy. Roz­cią­gała się od pod­łogi po powałę. Pio­nowa ściana wody. Tuż za nią pły­wały ryby. Przy­tkną­łem twarz do tej zim­nej, nie­wi­dzial­nej bariery i oglą­da­łem pąkle, mię­czaki, mor­skie węże i inne stwo­rze­nia. Pokry­wały wszel­kie moż­liwe powierzch­nie, polo­wały jedne na dru­gie. Po mojej stro­nie wszystko we wraku było suche. Stara, łusz­cząca się rdza. Byłem tam jedyną żywą istotą, nie licząc małego bia­łego kraba, który rów­nież musiał zapę­dzić się w to miej­sce z dale­kiego lądu.

Zerwał się wiatr. Szu­miące nad ich gło­wami drzewo ode­zwało się gło­śniej. Lam­piony się zako­ły­sały, a ich mięk­kie świa­tło zagrało na jedwab­nych i baweł­nia­nych stro­jach, poma­lo­wało kobiece fry­zury, poło­żyło się cie­pło na dło­niach i obli­czach zasłu­cha­nych gości.

Wszy­scy wpa­try­wali się w Har­mana jak urze­czeni. Nawet Daeman poczuł się zain­try­go­wany, mimo że z ust męż­czy­zny wciąż pły­nął potok far­ma­zo­nów.

Roz­sta­wione wzdłuż ścieżki w żela­znych sto­ja­kach pochod­nie trza­skały i sypały iskrami przy każ­dym sil­niej­szym podmu­chu.

– No, a woj­niksy? – ode­zwała się sąsiadka Loesa; Daeman nie umiał sobie przy­po­mnieć jej imie­nia. Chyba Emme? – Jest ich tam wię­cej niż na lądzie? I czy są ruchome, czy stoją w miej­scu?

– Tam woj­nik­sów nie ma. W ogóle.

Wszyst­kich zamu­ro­wało. Daeman poczuł się rów­nie wstrzą­śnięty, jak wcze­śniej, kiedy Har­man oświad­czył, że ma już dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat. Poczuł lek­kie zawroty głowy. Nie­wy­klu­czone, że podane wino było moc­niej­sze niż przy­pusz­czał.

– W ogóle nie ma woj­nik­sów… – powtó­rzyła Ada. W jej tonie zabrzmiało nie tyle zasko­cze­nie, ile dziwny smu­tek. – Wznie­śmy toast. – Dziew­czyna się­gnęła po kie­li­szek.

Ser­wi­tory pod­le­ciały, by napeł­nić naczy­nia. Bie­siad­nicy chwy­cili za szkło. Daeman odcze­kał aż prze­sta­nie mu się krę­cić w gło­wie i z pew­nym wysił­kiem przy­wo­łał na twarz uprzejmy uśmiech.

Osta­tecz­nie Ada toa­stu nie wygło­siła, lecz wypili wszy­scy – włącz­nie z ocią­ga­ją­cym się przez chwilę Daema­nem.

***

Pod koniec posiłku wiatr nasi­lił się jesz­cze bar­dziej. Nad­cią­ga­jące chmury prze­sło­niły pier­ście­nie B i R. W powie­trzu poja­wiła się woń ozonu, a ciem­nie­jące na zacho­dzie wzgó­rza znik­nęły za kur­tyną desz­czu. Uczest­nicy przy­ję­cia prze­nie­śli się więc do środka, po czym, podzie­leni na mniej­sze grupki, poszu­ki­wali roz­ry­wek w licz­nych salach rezy­den­cji. W połu­dnio­wej oran­że­rii ser­wi­tory ode­grały kon­cert muzyki kame­ral­nej, kilka osób dało się sku­sić kry­temu szkla­nym dachem base­nowi w tyl­nej czę­ści budynku, a na sze­ro­kim para­pe­cie wido­ko­wej werandy na pię­trze zaaran­żo­wano bufet z wie­czor­nymi prze­ką­skami. Część par znik­nęła w sypial­niach, by się kochać, jesz­cze inni zaszyli się w zacisz­nych zakąt­kach, zało­żyli całuny i prze­nie­śli się pod Troję.

Daeman ruszył za Adą, która zapro­wa­dziła go wraz z Hanną i Har­ma­nem do biblio­teki na dru­gim pię­trze. Wie­dział, że, aby zre­ali­zo­wać plan i uwieść dziew­czynę jesz­cze przed koń­cem week­endu, musi przy niej spę­dzać każdą wolną minutę. Chło­pak dosko­nale rozu­miał, że uwo­dze­nie jest zara­zem dzie­dziną naukową, jak i formą sztuki – powo­dze­nie gwa­ran­to­wał odpo­wied­nio zmie­szany kok­tajl talentu, rygo­ry­stycz­nego prze­strze­ga­nia zasad, odpo­wied­niej dozy kon­taktu i spo­sob­no­ści. Naj­waż­niej­szy był, oczy­wi­ście, kon­takt.

Prze­cha­dza­jąc się po biblio­tece obok Ady, Daeman wyraź­nie czuł żar jej ciała bijący spod sukni z czarno-pło­wego jedwa­biu. Dolna warga dziew­czyny – zauwa­żył to już dzie­sięć lat temu – była nie­zwy­kle kształtna, wydatna i osza­ła­mia­jąco kar­mi­nowa. Wręcz stwo­rzona, by ją kąsać. Kiedy w roz­mo­wie z Har­ma­nem i Hanną gospo­dyni unio­sła rękę, by pod­kre­ślić wyso­kość rega­łów, Daeman zauwa­żył pod cie­niutką tka­niną deli­katne, sub­telne falo­wa­nie jej pra­wej piersi.

Natu­ral­nie, kilka biblio­tek zwie­dzał już wcze­śniej, lecz tak prze­stron­nej nie widział ni­gdy. Pomiesz­cze­nie musiało sobie mie­rzyć ponad sto stóp dłu­go­ści, sufit wisiał pięć­dzie­siąt stóp nad pod­łogą. Wzdłuż trzech ścian, w poło­wie wyso­ko­ści sali, bie­gła antre­sola, dostęp do wyżej usta­wio­nych tomów na obu pozio­mach sali zapew­niały prze­suwne dra­binki. W ścia­nach otwie­rały się liczne alkowy i wnęki. Na oto­czo­nych wygod­nymi kana­pami i fote­lami sto­łach cze­kały otwarte księgi. Półki z książ­kami wisiały nawet nad olbrzy­mim oknem w wyku­szu naj­dal­szej od drzwi ściany. Daeman był pewien, że zgro­ma­dzone tu auten­tyczne książki sta­rego typu musiały już wiele stu­leci temu (w grę praw­do­po­dob­nie wcho­dziły nawet mile­nia) zostać naszpi­ko­wane zapo­bie­ga­ją­cymi roz­kła­dowi nano­che­mi­ka­liami. Wszyst­kie te bez­u­ży­teczne arte­fakty wyko­nane były prze­cież – na litość boską! – ze skóry i papieru, pokry­tych farbą dru­kar­ską bądź atra­men­tem. Mimo tych zabie­gów cała wyło­żona maho­niową boaze­rią biblio­teka, wraz z obla­nymi pla­mami cie­płego świa­tła, antycz­nymi, obi­tymi skó­rzaną tapi­cerką meblami i posęp­nymi górami ksią­żek, tchnęła sta­ro­ścią i zgni­li­zną. Daeman nie potra­fił zro­zu­mieć, z jakiego powodu rodzina Ady utrzy­muje w Ardis to mau­zo­leum ani dla­czego Har­man i Han­nah koniecz­nie chcieli je obej­rzeć.

Kędzie­rzawy męż­czy­zna, który twier­dził, że trwa ostatni rok jego życia oraz że wybrał się na pie­szą wędrówkę po Bruź­dzie Atlan­tyc­kiej, aż znie­ru­cho­miał z zachwytu.

– Tutaj jest prze­cu­dow­nie! – Wspiął się na dra­binkę, prze­je­chał na niej wzdłuż kilku rega­łów, po czym musnął dło­nią okładkę opa­słego, opraw­nego w skórę tomisz­cza.

Daeman wybuch­nął śmie­chem.

– Myślisz, że zadziała funk­cja czy­ta­nia, Har­man Uhr?

Zagad­nięty odpo­wie­dział uśmie­chem, lecz wyda­wał się tak pewny sie­bie, że Daeman przez moment pod­świa­do­mie ocze­ki­wał, iż z książki popły­nie po jego przed­ra­mie­niu stru­mień zło­tych sym­boli, sygna­li­zu­jący odna­le­zie­nie i ana­lizę tre­ści. Sam Daeman ni­gdy oczy­wi­ście nie widział zapo­mnia­nej funk­cji w dzia­ła­niu, lecz opo­wia­dała mu o niej bab­cia i inni starcy, opi­su­jący roz­rywki swych pra­pra­dziad­ków.

Nie popły­nęło nawet jedno słowo. Har­man cof­nął rękę.

– A tobie do niej nie tęskno, Daeman Uhr?

Daeman ponow­nie gło­śno się roze­śmiał – nie po raz pierw­szy tego dziw­nego wie­czoru – lecz zaraz potem wyczuł na sobie wyraź­nie spoj­rze­nia obu dziew­czyn, które przy­glą­dały mu się cie­ka­wie, acz z pewną domieszką kon­ster­na­cji.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie – odparł. – Dla­czego mia­łoby mi jej bra­ko­wać? Czy mógł­bym z tych sta­roci wyczy­tać cokol­wiek inte­re­su­ją­cego o naszym współ­cze­snym świe­cie?

Har­man wdra­pał się nieco wyżej.

– Nie cie­kawi cię, na przy­kład, dla­czego znik­nęli z Ziemi post­lu­dzie? I dokąd się udali?

– Ani tro­chę. A udali się do swo­ich rodzin­nych miast na pier­ście­niach. Prze­cież każdy o tym wie.

– Tylko dla­czego? – spy­tał Har­man. – Po tysią­cach lat kie­ro­wa­nia naszym życiem i spra­wo­wa­nia nad nami opieki. Z jakiego powodu nas zosta­wili?