Oko smoka. Zabij pożyczonym mieczem - Tomasz Turowski - ebook

Oko smoka. Zabij pożyczonym mieczem ebook

Tomasz Turowski

4,0

Opis

Oko smoka. Zabij pożyczonym mieczem

Wojna szpiegów Rosji, USA i Chin. Wszystkie chwyty dozwolone

Do rąk Państwa oddajemy pierwszy tom nowej trylogii Turowskiego „Zabij pożyczonym mieczem”, na którą złożą się „Oko smoka”, „Chichot hieny” i „Wzrok cerbera”.

Od lat trwa cicha, bezpardonowa walka o prymat w świecie. Wywiady trzech mocarstw – USA, Rosji i Chin, prześcigają się w metodach niszczenia przeciwnika. Niektórzy oficerowie myślą, że wszystkie chwyty są dozwolone. Czerpiąc inspirację ze starych traktatów o sztuce walki, usiłują „zabić pożyczonym mieczem”. Gdy dochodzi do krwawego ataku na naukowe centrum rosyjskie w Ałtaju, jeden z tropów wskazuje na Amerykanów. Zanosi się na globalny kryzys. Trudno jednak wyprowadzić w pole rosyjskie i amerykańskie służby specjalne. Szczególnie, gdy obu pomaga były oficer polskiego wywiadu – Paweł.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
1
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tekst © Copyright by Tomasz Turowski. Warszawa 2021 © Copyright for this edition by Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2021
Projekt okładki: IZA MIERZEJEWSKA
Zdjęcia na okładce: Shutterstock
Rysunki w tekście: macrovector – pl.freepik.com
Redakcja serii, redakcja tomu i korekta:ANDRZEJ OPALA
Wszystkie prawa zastrzeżone Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana ani przechowywana, jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisubez pisemnej zgody posiadacza praw.
Warszawa 2021 Wydanie I
ISBN 978-83-64407-90-1
Wydawca: Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawatygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

Tytuł serii zaczerpnięty został z chińskiego dzieła„Trzydzieści sześć forteli wojennych”,pochodzącego prawdopodobnie ze schyłkowego okresudynastii Ming lub wczesnego okresu dynastii Qing.

PODZIĘKOWANIA

Mojej żonie Marii Victorii za cierpliwość i stworzenie mi, wielkim nakładem sił, idealnych warunków do pracy twórczej. Córce Gabrieli nie tylko za przepisywanie tekstu, ale także za cenne uwagi stylistyczne. Kolegom z polskiego wywiadu, tym aktywnym i tym w stanie spoczynku, za fachowe konsultacje. W szczególności dla Jana Henryka Lareckiego, przewodnika po meandrach służb specjalnych ziemskiego globu, bez którego fundamentalnego dzieła „Wielki leksykon tajnych służb świata” trudno by się było zarówno autorowi, jak i czytelnikom, odnaleźć w tym labiryncie.

Autor

POSTACIEW KOLEJNOŚCI ALFABETYCZNEJ

GŁÓWNE

Caagan Bee aliasLi Weng aliasBiały Szaman

Chen Xiaogang – generał, szef Er Bu Qingbao bu, czyli Wywiadu II Zarządu Sztabu Generalnego Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej

Coleman – prezydent USA

Craft Nigel – kadrowy pracownik CIA, członek specgrupy w bazie nad Katunią

Gromow Wasilij – generał, komendant bazy nad Katunią, swego czasu uratował życie Pawłowi (vide: „Krwawiące serce Azji”)

Iwanow Władimir Władimirowicz – prezydent Federacji Rosyjskiej

Knight Kelly – ratowniczka medyczna, operatorka CIA, członkini specjalnej grupy Agencji w bazie katuńskiej

Korabliow – generał, szef GRU (Głównego Zarządu Wywiadowczego Sztabu Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej), czyli wywiadu wojskowego

Kowalski – generał, zastępca szefa Syrbaru – wywiadu Kazachstanu, dobry znajomy Pawła z okresu opisanego w „Krwawiącym sercu Azji”

Naryszkin Władimir – generał, szef Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej (SWR)

Nieczajew – pułkownik SWR w bazie katuńskiej

Ojun – szamanka z rejonu Tierie-Cholskiego Tuwy

Paweł – oficer polskiego wywiadu w stanie spoczynku, wcześniej zaangażowany w akcje opisane w trylogii „Dżungla we krwi”, „Krwawiące serce Azji”, „Moskwa nie boi się krwi” oraz w powieści „Egzekucja”

Sanders Timothy – kadrowy pracownik CIA, członek specgrupy katuńskiej

Song Tao – naczelnik Wydziału Kontaktów Międzynarodowych Komunistycznej Partii Chin w randze ministra

Wright Anthony – szef specgrupy CIA wysłanej do bazy nad Katunią

Xianmei – żona Li Wenga (Caagana Bee)

Xing Yunming – generał, szef Zhongzheng Lianbao Bu – wywiadu Głównego Zarządu Politycznego armii chińskiej

Xu Jucheng – prezydent Chin, I sekretarz Komunistycznej Partii Chin

Yu Shanjun – generał, dowódca chińskiej tajnej policji wojskowej Baowei Bu

Zhiying – syn Xianmei i Li Wenga o imieniu znaczącym „wyjątkowy bohater”

POZOSTAŁE POSTACIE

Andriej – geolog rosyjski, członek wyprawy zwiadu geologicznego w Mongolii

Asyłbek – kucharz wyprawy geologów, muzułmanin

Bishop Vaughn – zastępca dyrektora CIA ds. operacyjnych

Black Jeff – kadrowy pracownik CIA, członek katuńskiej specgrupy

Brown Andrew – rezydent CIA w moskiewskiej ambasadzie USA

Chaczaturow Jurij – sekretarz generalny ODKB (Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym)

Chong Biu – analityk Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego Chin (Guó’ānbù)

Czernow – kapitan Specnazu

Dubnin – generał dowodzący akcją obronno-ratunkową w Ałtajskim Centrum Optyczno-Laserowym

Iwanow – major SWR

Khenbish – towarzysz Caagana Bee o imieniu znaczącym „nikt”

Lin Pin – sinolog, członek specgrupy CIA w bazie katuńskiej

Nergui – towarzysz Caagana Bee, o imieniu znaczącym „bezimienny”

Nerguj – szaman tuwiński

Purev – Tuwinka, przywódczyni grupy koczowniczej

Siergiej Aleksandrowicz – szef Ałtajskiego Centrum Optyczno-Laserowego im. Hermana Titowa

Stanley, Bob i Fred – bracia, informatycy, członkowie specgrupy CIA

Wei – major, szef ekspozytury Er Bu Qingbao bu w Urumczi

Wowa i Sasza – ochroniarze Centrum Ałtajskiego

Zoorgbatar – starszy osady nomadów, sojusznik Nerguja

i inni incydentalnie...

MIEJSCA AKCJI:

[Chiny]

Pekin

pogranicze rosyjsko-chińskie

Urumczi, stolica autonomicznego regionu Sinciang

[Federacja Rosyjska]

Kraj Ałtajski

Autonomiczna Republika Ałtaju

Barnauł, stolica Kraju Ałtajskiego

Gornoałtajsk, stolica Republiki Ałtaju

Jasieniewo (dzielnica Moskwy, siedziba SWR)

Kungurtug (stolica okręgu Tierie-Cholskiego Tuwy)

Kyzył (stolica Tuwy)

Moskwa

Nowosybirsk

Republika Tuwy

Sawuszka (wieś)

Ust’ Koksa

[Finlandia]

Helsinki i okolice

[Kazachstan]

Ałmaty (Ałma Ata), dawna stolica

Astana (Nur-Sułtan), aktualna stolica

[Mongolia]

Chubsuguł (jezioro)

Chüjten orgil (mong. „chłodny szczyt”)

Ölgij (miasteczko i jego okolice)

Pogranicze rosyjsko-mongolskie

[Polska]

Warszawa

[USA]

Langley (kwatera główna CIA)

i inne incydentalnie

KRYPTONIMY OPERACJI

„Meteor” – rosyjski program anihilacji obiektów kosmicznych

„Mongolskie jarzmo” – operacja Er Bu Qingbao bu (konfrontowanie Rosji z USA i wciąganie Kremla w orbitę wpływów chińskich)

„Kły smoka” – operacja SWR w sprawie wyjaśnienia ataku na Ałtajskie Centrum Optyczno-Laserowe im. Hermana Titowa

„Promień” – operacja GRU w Ałtajskim Centrum

„Zabić zabitego” – kryptonim akcji gen. Chena, „trzydziesty siódmy fortel”

.

Wszelkie podobieństwo osób, zbieżność nazwisk i miejsc oraz wydarzeń jest efektem fabuły literackiej i przez to fikcyjne oraz w pełni przypadkowe.

Czuwającym nad tym, aby żadna ze stronglobalnej konfrontacji nie uzyskała decydującej przewagi,wiodącej do totalnej zagłady,ludziom wszystkich wywiadów – poświęcam

Autor

PROLOG

Znad wody unosiła się poranna mgła, częsty gość o tej porze roku w bałtyckich zatokach. W miarę podnoszenia mlecznej kurtyny pojawiał się za nią zarys miasta, jaki zwykło się nazywać panoramą albo nowocześniej skyline, a co w tym przypadku byłoby nieprecyzyjne, bo brakowało w niej bijących w niebo wieżowców.

Wpływający do portu turysta mógł odnieść wrażenie, że, mimo niezaprzeczalnej urody, wpływa do gubernialnego miasta dziewiętnastowiecznej carskiej Rosji. Wrażenie to potęgowały cebulaste wieżyce prawosławnego soboru Zaśnięcia Matki Bożej o czerwonych, ceglanych ścianach. Równoważyła je swym symetrycznie białym masywem luterańska katedra, o czterech portykach, z których każdy spoczywał na sześciu kolumnach. Przed świątynią widać było Plac Senacki z gmachem mieszczącym ten przybytek władzy świeckiej.

Gdyby ktoś wciąż nie wiedział, gdzie dotarł, przypominała mu o tym forteca morska Suomenlinna, zbudowana wprawdzie jeszcze przez Szwedów, ale zmodernizowana już przez Rosjan, z gwiaździstym układem fortów, przypominających te, które wznoszono na różnych zależnych od carskiej Rosji obszarach, jak choćby w Warszawie.

Wrażenia tego nie burzyły inne budowle, jak choćby modernistyczny centralny dworzec kolejowy, czy futurystyczny pomnik Sibeliusa. Zresztą, gdyby przybysz chciał lepiej zorientować się w topografii tego ponad sześćsettysięcznego miasta i skorzystał z wielkiego widokowego koła młyńskiego w wesołym miasteczku, to ujrzałby Aleksanterinkatu, główną ulicę handlową nazwaną tak na cześć cara Aleksandra I, czy też budynek teatru, także noszącego imię Aleksandra. Takie elementy nie pozwalają zapomnieć, że jest się na terytorium byłego autonomicznego obszaru „białej” Rosji. Równocześnie ujrzałby ulicę Mannerheima, który w czasie kampanii fińskiej obronił w śmiertelnym, zimowym starciu niepodległość Finlandii przed Rosją „czerwoną”.

Wszystko w tym mieście było symetryczne, wyważone i politycznie poprawne. Dlatego właśnie wybrali to miejsce na spotkanie przywódcy dwóch globalnych mocarstw, zdolnych do sprowadzenia na świat nuklearnego armagedonu. Poprzedziły je wymiany propagandowych awantur i ekonomicznych sankcji, zamaskowanych pseudo-etyczną retoryką. Helsinki idealnie pasowały do takiego spektakularnego dialogu, uwzględniając długą tradycję mediacyjną tego miasta, w którym już przecież zapadały decyzje dotyczące normalizacji stosunków Zachodu i Wschodu, dwóch obozów o skrajnie różnych systemach polityczno-gospodarczych, na dodatek militarnie skonfrontowanych.

Jeden z uczestników spotkania, prezydent USA Coleman, reprezentował kraj tryumfującego kapitalizmu liberalnego, roszczący sobie, szczególnie z przyczyn ekonomiczno-militarnych, pretensje do globalnego przywództwa. Jego chwytliwe dla wyborców, trącące populizmem, żeby nie powiedzieć nacjonalizmem, hasło wyborcze brzmiało: „Ameryka wielka natychmiast”. Doświadczenie biznesmena, jakie posiadał, pomagało w znajdowaniu metod wzmocnienia ekonomiki kraju, ale ręczne sterowanie mocarstwem, dobre w układach korporacyjnych, nie najlepiej się sprawdzało.

Drugi był inteligentnym autokratą, rozgrywającym partnerów dialogu i spoglądającym na nich chłodnymi oczyma, osadzonymi w twarzy pokerzysty bez wyrazu. Jego kraj zmagał się z wieloma trudnościami, jak choćby kryzysem demograficznym, ale rządzenie nim ułatwiała tradycja dumy obywateli z potęgi zbrojnej państwa. To właśnie jemu udało się ją odbudować i wykorzystywać jako argument nie tylko w polityce regionalnej, lecz także przy wprowadzaniu Rosji na arenę światowych zmagań. Przy tym Rosjanie zawsze wierzyli w dobrego cara i złych urzędników, co ułatwiało suwerenowi, Władimirowi Władimirowiczowi Iwanowowi, kierowanie obywatelami euroazjatyckiego olbrzyma.

Było jednak coś, co łączyło obu negocjatorów. W przypadku pierwszego było to na pozór niezauważalne. W przypadku drugiego o wiele bardziej wówczas widoczne. I obaj, choć może ten pierwszy trochę bardziej, nie zdawali sobie z tego w pełni sprawy.

Oba mocarstwa były bowiem imperiami schyłkowymi, z wolna, jak niegdyś Rzym, staczającymi się po równi pochyłej. W dodatku na horyzoncie wznosił się gigant, którego cień padał już na strefy wpływów obu uczestników rozmów. Państwo Środka nieśpiesznie zdobywało coraz to nowe przyczółki na całym świecie. Nie musiało tego robić „now”, natychmiast, zaraz, jak w haśle Amerykanina. Śpieszyć się mogą nuworysze z nieco ponad dwustuletnia historią. Państwu, którego istnienie sięga powyżej pięciu tysięcy lat, po prostu tak nie wypada.

Niezbyt bystry obserwator areny światowej żachnie się: „ależ Ameryka to największa gospodarka świata, to waluta będąca fundamentem kontraktów energetycznych, to armia, na którą wydaję się około siedmiuset miliardów dolarów rocznie, to ponad osiemset baz wojskowych, rozsianych po całym globie. I to ma być moment schyłkowy?!”. Otóż może jeszcze nie upadek, ale jego początek. Największa gospodarka świata ma coraz silniejszych konkurentów – Chiny, Unię Europejską czy nawet BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA). Największa ekonomia świata jest zarazem tą, która generuje największy dług publiczny. Dolar, w przypadku powstania zamienników, w tym opartych na złocie, czego symptomy są już widoczne, będzie wart tyle co papier, na którym go wydrukowano. Sieć baz, która wprawdzie nabija kiesę producentów broni, powoduje dalsze zadłużenie, w tym zewnętrzne. Ta gospodarka osiągnęła maksimum. Dalej możliwa jest tylko implozja. Tak jak w kosmosie – z giganta do karła. Nie jest to oczywiście kwestia najbliższych lat, ale średniej perspektywy czasowej już tak.

Gospodarka drugiego rozmówcy, borykając się z trudnościami stymulowanymi drogą sankcji przez pierwszego, znajdowała się w stanie chwiejnej równowagi. Z jednej strony Kreml potrzebował zachodnich, czyli amerykańskich, technologii. Choćby po to, by eksploatować niezmierzone bogactwa Syberii. Nie miał jednak zamiaru ulegać dyktatowi USA. Z drugiej strony nęciła go perspektywa sojuszu z Chinami. Tyleż nęciła, co napełniała obawą przed ekspansjonizmem Pekinu, który zdaniem Rosji skierowałby się właśnie ku Syberii. Tymczasem potencjał nuklearny i unowocześnione środki jego przenoszenia tudzież obrony przed reakcją potencjalnego przeciwnika, zapewniały Iwanowowi przetrwanie w roli gracza na światowym poziomie.

Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie.

Obecność tych dwóch eminentnych postaci nieco ożywiła miasto – tłumy dziennikarzy, komentatorów politycznych, orszaki dworaków, towarzyszące bohaterom wydarzenia, zrobiły swoje. Spotkanie nie przyniosło jednak istotnych zmian w relacjach obu stron. Ta pierwsza zaznaczyła wolę kontynuacji dialogu, jednak bez rezygnacji z polityki nacisków i powstrzymywania. Ta druga uzyskała potwierdzenie swego statusu mocarstwowego. Więcej nawet, dzięki histerii rozpętanej przez media „wolnego świata”, upatrującego w każdym ruchu jej przywódcy wpływania na nastroje społeczne innych społeczeństw, z wynikami wyborów włącznie, doprowadziła do jego nadmiernego wypromowania jako protagonisty wydarzeń światowych, demiurga, od którego zależy wszystko i wszędzie – od klęski suszy począwszy, na oberwaniu chmury kończąc.

W efekcie obaj panowie rozjechali się do swych stolic, odbierając proporcjonalne dawki krytyki i komplementów, co i tak niczego realnie nie zmieniało.

I

Andriej otworzył oczy – śniła mu się Moskwa i pozostawiona w niej Irina. Nie wiadomo czy bardziej dziewczyna od przypadku do przypadku, czy już kandydatka na narzeczoną. W każdym razie sen był miły. W odróżnieniu od przebudzenia w namiocie. Rozsuwając zamek błyskawiczny śpiwora, poczuł coś w rodzaju lekkiego trzęsienia ziemi. „O, zaczynają już próby sejsmiczne”, pomyślał.

Siedział tu już od miesiąca. Tu czyli w Mongolii, niedaleko miasteczka Ölgij. Był członkiem ekipy geologów rosyjskich, poszukujących na prośbę władz tego kraju cennych minerałów, głównie metali nieżelaznych. Były szanse na ich znalezienie, choćby na zasadzie lustrzanego odbicia złóż podobnych do tych w Oskemenie, na pobliskim wschodzie Kazachstanu. Miejsce, w którym się znajdowali, było niezwykle interesujące pod względem geopolitycznym. Przebywali wśród wzgórz Sajanów, pasma górskiego na zachodzie Mongolii, bliżej Cheeszef i Tsengel niż wspomnianego Ölgij. Z ich bazy widać było Chüjten orgil, wierzchołek górski Chin na granicy z Mongolią. Andriej miał nieodparte wrażenie, że są stamtąd śledzeni, ale w sumie niewiele go to obchodziło. Nie wykonywali przecież żadnej tajnej misji. Dalej na zachód była już matuszka Rosja i region kosz-agacki, gdzie przy granicy z Chinami, w dorzeczu rzek Argun i Katuń, stacjonowała, ot tak, na wszelki wypadek, jednostka Specnazu. Było to w tym trudnym, górzystym terenie konieczne dla ewentualnego wsparcia szczupłych oddziałów wojsk pogranicza. Jeszcze dalej na zachód leżał Kazachstan, a konkretnie jego obwód Katonkaragay, z ośrodkiem przemysłowym Oskemen. Znajdowali się więc blisko podobnego gardzieli przesmyku, dzielącego, a zarazem łączącego cztery państwa: Mongolię, Rosję, Chiny i Kazachstan.

Andriej przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości, podniósł na całą swą, prawie dwumetrowa wysokość i tradycyjnie wyrżnął głową w drążek podtrzymujący dach namiotu. Zdegustowany, doszedł do wniosku, że tym razem zrezygnuje z porannej gimnastyki. Zresztą musiał się pośpieszyć, bo koledzy, co było słychać i czuć, wzięli się już do roboty. Wyszedł na zewnątrz. Słońce też już wyszło zza wzgórz i solidnie operowało. W tych okolicach lata, podobnie jak i zimy, były intensywne i gwałtowne. Przeszedł koło ich mongolskiego przewodnika i kucharza zarazem, muzułmanina kazachskiego pochodzenia, skinąwszy mu na powitanie:

– Witaj, Asyłbek. Widzę, że będziemy mieli jagnięcinę na obiad – skomentował.

Kucharz właśnie podrzynał gardło owcy, wykrwawiając ją przed uśmierceniem i poćwiartowaniem. Andriej nie znosił tych praktyk, ale cóż, jeść trzeba, a członkowie grupy eksploracyjnej nie mieli czasu pichcić sobie pożywienia. Zresztą nie tylko jego otrząsało na widok takiego sposobu zabijania zwierząt. Gdy w rejony działań ich zwiadu geologicznego zapuszczali się na swych reniferach Tuwińcy z gór ałtajskich, z rejonu jeziora Chubsuguł na północnym pograniczu Mongolii z Rosją, też patrzyli na to z dezaprobatą zmieszaną z pogardą. Podobnie jak ich pobratymcy z tuwińskiego plemienia Sojotów, żyjącego w paśmie górskim Sajanów. Wielu spośród nich było wyznawcami szamanizmu. A ta tradycja zakazuje podrzynania gardeł zwierzętom czy też ablucji w bieżącej wodzie. Akurat tego, co czynił z owcami Asyłbek i geolodzy, myjący się w przepływającym obok ich obozu strumieniu.

Wprawdzie w kontekście innych mongolskich wyznań – buddyzmu typu tybetańskiego, czyli lamaizmu, czy islamu, szamanizm był religią szczątkową, ale niemniej istniejącą i żywą. Przyroda, zdaniem szamanistów, jest „przesiąknięta” duchami. Asyłbek i geolodzy byli w oczach Sojotów świętokradcami – obrażali duchy zwierząt i strumienia. Co więcej, jeśli coś odkryją, spowodują jeszcze większe rany Matki Ziemi, niszcząc wiele duchów natury.

Dlatego miejscowi szamaniści uważali, że działania ekipy geologicznej nie mogą jej ujść bezkarnie.

W jednym z małych ułusów, niezbyt odległych od obozowiska geologów, szaman Boo, czyli męski (bo są też szamanki), zsiadł z konia i skierował się do letniego czumu – jurty podobnej do indiańskiego tipi. Stożkowata konstrukcja z drewnianych pali była obłożoną korą modrzewia. Skierowane ku wschodowi (bo pozostałe kierunki, oprócz południowego, to krainy ciemności, zła i zmarłych) małe drewniane drzwi uchyliły się przed Nergujem. Gospodarz zaprosił go do środka. Na wyłożonej skórami ziemi siedziała jego żona i dziecko, mały chłopczyk.

– Zoorgbatarze, chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy – zagadnął Nerguj.

Ten ruchem głowy wskazał kobiecie drzwi. Po chwili byli już sami. Nerguj włożył za pas kamczę, charakterystyczny krótki pejcz, spleciony z pasków skóry, u drewnianej nasady którego widniały małe pęczki futra, „zamówione” przez szamana przeciw złemu losowi.

– Wiesz, że niedaleko stąd grupa Rosjan i ten ich przewodnik wciąż urągają naszym tradycjom? – głos Nerguja drgał z emocji.

– Słyszałem... I codziennie nad tym boleję.

– Nie wystarczy ubolewać! – żachnął się Nerguj i podniósł głos. – Trzeba działać! Nie można na dłuższą metę tolerować ich bezeceństw!

– Zgadzam się z tobą, Nerguju – Zoorgbatar pochylił głowę.

– Skoro tak, to trzeba zwołać dziś wieczorem wszystkich mężczyzn z ułusu. Zapytamy duchy o radę. Niech ich wyroki określą los tych niewiernych i drogi naszego działania.

– Uczynię tak, jak mówisz. Zwołam dziś wieczorem mężczyzn ułusu i będziemy na ciebie czekali.

– Dobrze Zoorgbatarze, mam nadzieję, że się na tobie nie zawiodę. Powrócę po zachodzie słońca – rzucił na odchodnym Nerguj, siadając na wierzchowca, którego następnie zmusił do galopu lekkim uderzeniem kamczy.

Gdy nad ułusem zapadał zmierzch, wszyscy mężczyźni wyszli poza grupę jurt, udając się w dolinę między dwoma pobliskimi wzgórzami. Zoorgbatar wybrał to miejsce nieprzypadkowo. Uznał, że zapewniało ochronę przed niepowołanymi oczyma ciekawskich, chociaż na tym pustkowiu trudno było znaleźć ludzi. Jeśli już, to mógł na nich spoglądać ze wzgórz wilk, niedźwiedź albo z powietrza nocny ptak, ale na pewno nie dron.

Mężczyźni przygotowali najpierw drwa na ognisko, ustawiając je w stożek, by się mogły łatwiej zająć. Obok położyli gałązki jałowca, a potem, krzyżując nogi, usiedli w kręgu wokół przygotowanego paleniska. Nagle jeden z nich zaczął gestykulować, wskazując pozostałym wielki szkarłatny krąg zachodzącego słońca. Na jego tle widać było wyraźnie, jak na ekranie chińskiego teatru cieni, sylwetkę jeźdźca, który zaczął szybko zbliżać się po stoku pagórka w kierunku zebranych. Po chwili rozpoznali Nerguja. Był ubrany w długa jasną szatę obszytą futrem. Jego głowę przykrywała skórzana czapka z sokolimi skrzydłami przymocowanymi do niej pionowo z obu stron.

Nerguj przywitał się najpierw z Zoorgbatarem, jako starszym koczowniczej osady, następnie skłonił się przed pozostałymi, po czym wziął w ręce przytroczony do siodła okrągły bębenek pokryty napiętą skórą. Drugą ręką ujął drewnianą pałeczkę. Jeden z obecnych podpalił stos. Nerguj usiadł w pobliżu ognia, medytując.

Tyń, dusza oddechu, pan życia, miała pomóc mu dokonać wyboru. Nie było to proste, gdyż musiał bronić jej przed drugą duszą, Kut’, która mogła przywieść do nich złe duchy, chorobę lub śmierć. Najbardziej liczył na pomoc trzeciej duszy, S’ur. To dusza szamańska, wędrująca wśród zebranych podczas tych obrzędów, podczas kamłania.

Po chwili rozległ się jego gardłowy śpiew i nadające mu rytm dźwięki bębenka. Śpiewał o wielkim błękitnym niebie, o bezkresnej przestrzeni łąk, stepów, pustyń i gór, po których swobodnie, jak orły po nieboskłonie, mogli wędrować potomkowie Czyngis-chana. Gęstniał mrok, rozchwiane podmuchami wiatru płomienie rozpoczęły taniec cieni na oświetlonych połaciach łąki. Gałązki jałowca żarzyły się na zwęglonych polanach, wydzielając intensywną, aromatyczną woń. Śpiew szamana powoli przechodził w melodeklamację.

– O, S’ur! Poprowadź duszę moją, poprowadź mnie do ducha wody i zwierząt, aby powiedział mi o ich krzywdzie...

Tempo deklamacji narastało, rytmiczne kołysanie ciała Nerguja przeistoczyło się w taniec. Zaczął krążyć wokół ogniska w takt frenetycznego bębnienia. Nagle zamilkł i zamarł, z szeroko otwartymi oczyma. Był nieobecny, jego szamańska dusza nawiązała kontakt z duchami przyrody. Zamiast śpiewu z jego ust wyrwało się gardłowe:

– Krew tego, który przelewa krew zwierząt, musi popłynąć. Ci, którzy bezczeszczą wodę, muszą poczuć wodospad biczów. Ci, którzy wstrząsają Matką Ziemią, muszą być naznaczeni, jak ostrzem kamienia, a ich maszyny i jurty obrócone w perzynę...

Przez chwilę jeszcze trwał jak w katalepsji. Później zaczął mrugać powiekami skośnych oczu. Powoli zwrócił spojrzenie ku Zoorgbatarowi.

– Czy coś mówiłem? Co słyszeliście?

– Przemawiała przez ciebie twoja S’ur. Przekazała nam przesłanie od duchów zwierząt, wody i ziemi.

– Jakie?

Zoorgbatar powtórzył słowa szamana.

– Więc wiecie już, co macie robić – odparł Nerguj. – I zróbcie to szybko! – dodał gwałtownie.

Wsiadł na konia i zniknął w mroku jak duch, bo dźwięki końskich kopyt skutecznie tłumiła gęsta trawa doliny...

II

Astana, powstała na pustkowiu nowa stolica Kazachstanu, była dziś wyjątkowo ruchliwa. Do ośrodka rządowego zajeżdżały delegacje, którym przewodniczyły głowy państw – członków Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB). Byli wszyscy w komplecie – Białorusini, Ormianie, Kirgizi, Tadżycy, gospodarze Kazachowie, no i oczywiście Rosjanie. Afgańczycy i Serbowie przybyli w roli obserwatorów. Ci, którzy byli tu pierwszy raz, z podziwem lub w osłupieniu patrzyli na bizantyjski przepych, który nadał miastu Nursułtan Nazarbajew, przez lata prezydent i jedynowładca republiki.

– Niedawno nasze siły szybkiego reagowania skończyły w Tadżykistanie manewry „Wędrowny Sokół” – rozpoczął sekretarz generalny organizacji, Jurij Chatczaturow, który przeszedł do meritum od razu po oficjalnym otwarciu obrad. – Wszystkie jednostki wykonały swe zadania, a co najważniejsze – mimo niespodziewanego alarmu – były w stanie w ciągu doby wyjść w komplecie na pozycje bojowe. To nas może cieszyć. Nasza tarcza antyterrorystyczna jest skuteczna... – na chwilę zawiesił głos. – Pojawiły się jednak inne problemy, wymagające działań bardziej subtelnych. Omówią je na zamkniętym posiedzeniu szefowie państw ODKB...

W pałacu prezydenckim Ak Orda, położonym niedaleko bulwarów nad rzeką Iszym, w kwadracie prospektów Mangilik el Dostyk, Dynmuhameda Konajewa i nabrzeżem Sol Żaranaj, zwanym lewym nabrzeżem, zebrali się przywódcy organizacji. Kapiący z zewnątrz wschodnim przepychem pałac, krył w swych olbrzymich pomieszczeniach także i te, które były zabezpieczone antypodsłuchowo według ostatnich światowych standardów, stanowiąc idealną przestrzeń dla poufnych rozmów. W takiej właśnie sali, mieszczącej się blisko prezydenckiej rezydencji i posadowionej poniżej poziomu fundamentów kolosalnej budowli, zebrali się ludzie decydujący o działaniach tego militarnego ugrupowania, głośno artykułującego w mediach wyłącznie cele obronne. Po omówieniu spraw bieżących, w tym zawsze budzących emocje kwestii finansowania, przywódcze gremium przeszło do jeszcze delikatniejszych spraw, które uzasadniały tak daleko posunięte środki ostrożności przed niepowołanymi uszami.

Zaczął prezydent Kazachstanu, który przez lata konsekwentnie realizował politykę „kazachizacji” kraju, dystansując się, choć nie w sposób agresywny, od rosyjskiej dominacji, także kulturowej. Nie przez przypadek stopniowo przechodzono w tym kraju z cyrylicy na alfabet łaciński, nie przez przypadek przeniesiono stolicę z Ałmaty do Astany. Jeśli jednak ktoś pomyślałby, że główną przyczyną tych przenosin były piękne prawosławne sobory i zakorzenione wpływy rosyjskie w dawnej Ałma Acie, byłby w błędzie. Stara stolica znajdowała się zbyt blisko granicy z Chinami, których ingerencji w sprawy wewnętrzne kraju władze Kazachstanu sobie nie życzyły. Uznano, że tego rodzaju działaniom można było skuteczniej zapobiegać w północnej stolicy.

– Jesteśmy świadkami coraz silniejszego chińskiego ekspansjonizmu na nasze terytoria – stwierdził Kazach. – Nie mamy nic przeciw rozbudowanej współpracy ekonomicznej, transgranicznej czy wymianie kulturalnej. Gdy jednak zauważamy, że Pekin próbuje przykładać rękę do wymiany ministrów w naszym rządzie lub przy obsadzie stanowisk w administracji, szczególnie w regionach przygranicznych, budzi to nasz sprzeciw i uzasadniony niepokój. Rozumiemy też, że ostrze naszej organizacji nie może być wymierzone przeciw temu mocarstwu, bo to by i tak nic nie dało, poza zaostrzeniem antagonizmów w regionie. Musimy więc jakoś skoordynować dyplomatyczne wysiłki, mające na celu, jeśli nie ograniczenie tego procesu, to przynajmniej jego ucywilizowanie i skanalizowanie, pozwalające na lepszą jego kontrolę...

Prezydent Rosji, dotąd milczący, był w duchu wdzięczny gospodarzowi za to, że właśnie on poruszył problem, o którym Rosjanin zamierzał mówić. Poprosił o głos.

– Zgadzam się w pełni z przedmówcą – oświadczył. – Mamy podobne doświadczenia, a w dodatku... dłuższą wspólną granicę – zabrzmiało to nieco żartobliwie, ale większość zebranych poważnie pokiwała głowami. – Szczególnie ostro widać symptomy infiltracji naszego południowo-wschodniego sąsiada, republiki Tuwy. Pozwólcie na pewną dygresję, bo Tuwa, choć mało znana, ma długie tradycje państwowe. Niegdyś dobrowolnie stała się autonomicznym fragmentem Rosji. Ten koczowniczy lud bał się kulturowego imperializmu chińskiego i wolał być kresowym obszarem Rosji, teraz Federacji Rosyjskiej, niż zmagać się samotnie z przeważającą potęgą Chin. – Przerwał na chwilę, by potoczyć wzrokiem po zebranych, jakby chciał wyczytać z ich twarzy stanowisko sojuszników wobec tej historycznej decyzji. – Moskwa zawsze doceniała decyzję Tuwy i stara się respektować jej odrębność, choć nie jest to łatwe. Choćby w związku z dużymi projektami gospodarczymi, realizowanymi tam w sektorze surowcowym. Są tam między innymi kopalnie złota, a niedaleko, w autonomicznej Chakasji, złoża węgla. W sumie panuje tam duży ruch, co, uwzględniając napływ fachowej siły roboczej, nie sprzyja zachowaniu tradycji. W międzynarodowym tyglu fachowców jest też wielu Chińczyków, których osadnictwo w Tuwie staramy się ograniczać i kontrolować, niestety niezbyt skutecznie – zawahał się na chwilę, jakby chciał zdecydować, czy podzielić się z zebranymi końcową informacją. – Najlepszy dowód na powagę sytuacji to fakt, że do Dumy, do naszego parlamentu, zaczęły napływać skargi ludności rosyjskiej, iż zaczyna być prześladowana w Tuwie, a inspiratorami tych antyrosyjskich nastrojów są ulokowani w tuwińskiej gospodarce chińscy biznesmeni!

Następująca po tyradzie Rosjanina bardzo ostrożna wypowiedź Kirgiza potwierdziła tylko coraz częściej występującą obecność syndromu chińskiego w polityce krajów regionu. Podsumowując ją, mówca stwierdził, że wiele na ten temat mógłby opowiedzieć przywódca Mongolii, gdyby znajdował się na tej sali. Wątek „obecności chińskiej” zamknięto, bez sformułowania konkluzji, powierzając jedynie premierom zainteresowanych państw zadanie stworzenia tajnej mieszanej komisji, która postarałaby się wypracować pokojowe środki zapobiegawcze wobec trapiącego wielu członków ODKB problemu.

III

Andriej wsunął się do śpiwora w swoim namiocie. Dzień w obozie geologów przeszedł bez nadzwyczajnych wydarzeń, tak po prostu powszednio i prozaicznie. Jedynym akcentem ekstra był ten gastronomiczny – dzisiaj Asyłbek przygotował im jagnięta z rożna, rzeczywiście smakowite. Przed udaniem się na spoczynek, Andriej, odpowiedzialny w ekipie za cyfrową interpretację sejsmicznych badań warstw geologicznych, obszedł swoje „gospodarstwo”. Wszedł do samochodowego kontenera, gdzie umieszczone były konsole operatorów komputerów, Tam też znajdowało się centrum łączności satelitarnej oraz interaktywne łącza z systemem satelitarnej identyfikacji i pozycjonowania w terenie – GLONASS, rosyjskiego odpowiednika GPS, z którego usług nie korzystali. Spojrzał przelotnie na złożoną na naczepie ciągnika wieżę wiertniczą, służącą do umieszczania na różnych głębokościach ładunków wybuchowych. Po ich odpaleniu uzyskiwano, dzięki odsłuchowi z geofonów, materiał porównawczy, pozwalający następnie sporządzić mapę tego, co mieli pod nogami, ze szczególnym uwzględnieniem warstw minerałonośnych, przydatnych do eksploatacji. Rzucił okiem także na wóz z mobilnym warsztatem remontowym. Pozostałych pojazdów, czyli opancerzonego wozu patrolowego Tajfun, który – nieuzbrojony – służył im do eksploracji terenu, tudzież polowej sanitarki i dwóch starych waz-ów, pozwalających na wypady do najbliższych zaludnionych osad, nie zaszczycił swoją uwagą.

Był zmęczony. W ciągu dnia był wraz ze swym zespołem analityków zawalony pracą. Tylko od czasu do czasu wychodził z półmroku poświaty ekranów komputerowych w kontenerze, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Podczas jednej z takich przerw z ulgą zauważył, że do segmentowej, przenośnej hali, służącej za wspólną jadalnię i salę zebrań, a także wyposażonej – co za luksus – w toalety, Asyłbek zaczął wnosić pojemniki z przygotowaną kolacją, co niechybnie oznaczało bliski koniec dniówki. Uniósł wzrok – na zielonym grzbiecie pobliskiego wzgórza dojrzał sylwetkę jeźdźca, który jednak szybko zniknął mu z pola widzenia. Nie było w tym nic niezwykłego czy niepokojącego. Tutejsi nomadowie nie raz przejeżdżali na koniach czy reniferach nie tylko obok obozu, ale nawet przez sam jego środek, jeśli to skracało im drogę.

Po kolacji Andriej skończył kolejny obchód, a teraz było już dobrze po drugiej w nocy, gdy zasunął zamek błyskawiczny śpiwora i zarzucił kaptur kurtki na głowę, co zwykł czynić, bo ułatwiało mu to zasypianie. Nie dane mu było jednak zasnąć, gdyż dobiegł go tętent kopyt. Ale nie taki, jaki słyszał normalnie. To był galop dużej grupy jeźdźców. „Pewnie tak brzmiały hordy Czyngis-chana, gdy parły w kierunku księstwa moskiewskiego, które zwasalizowały na długi czas”, przebiegło mu przez myśl. Nie zdążył zamknąć tej refleksji, gdy materiał namiotu pękł pod ciosami czegoś, co mogło być maczetą albo szablą. Wyskoczył ze śpiwora tylko po to, żeby wpaść pod kopyta jednego z najeźdźców. Tak, właśnie najeźdźców, bo nie miał już wątpliwości, że chodziło o atak na obóz. „Czemu?”, pulsowało w głowie retoryczne pytanie. Wstał z trudem, stwierdzając, że kończyny ma całe, ale nieznośny ból w klatce piersiowej sygnalizował złamane żebra. Dookoła rozgrywały się sceny, przypominające atak Indian na obóz osadników na Dzikim Zachodzie, tyle, że tu był wschód i dwudziesty pierwszy wiek. Szarżujący trzymali w rękach płonące pochodnie. Andriej z przerażeniem spostrzegł, że rzucili je na zbiorniki z benzyną, w tym na bak jego ruchomego laboratorium. Chwilę później w czerń nieba wzbiły się gejzery płomieni i zagrzmiały wybuchy pojemników z paliwem. Stał, słaniając się na nogach, ogłuszony i zarazem przerażony wydarzeniami. W obozie panował chaos. Nikt się nie bronił, no bo jak? Tymczasem, jeźdźcy biczowali pejczami rozbiegających się w różne strony geologów. Kątem oka zauważył, że za Asyłbekiem gna jakiś Mongoł. W zwolnionym tempie, jak na stopklatce filmu, zobaczył błysk broni i oddzielającą się od tułowia głowę kucharza. Ta chwila zagapienia kosztowała go drogo. Nie zauważył, że w pełnym pędzie prze na niego jeden z napastników. Długi nóż ciął go po policzku. Chlusnęła krew. Spróbował językiem, czy rana jest głęboka. Język przeszedł na wylot przez prawy policzek. Stracił przytomność...

Kiedy ją odzyskał, nad obozem krążyła wielka ważka helikoptera, a druga spoczęła już na ziemi. Po prowizorycznym opatrzeniu go, sanitariusze zanieśli Andrieja na noszach do Mi-17, który wylądował na centralnej polanie rumowiska, które jeszcze niedawno było obozem. W przedziale pasażerskim helikoptera leżało już na podłodze kilka noszy z rannymi.

– A co z Asyłbekiem? – zabełkotał Andriej, niedowierzając fotografii zachowanej w pamięci.

– Staraj się nic nie mówić – upomniał go sanitariusz. – Tamten to, jak dotąd, chyba jedyna ofiara śmiertelna. Za to ty jesteś jednym z najciężej rannych. Zaraz polecimy do dobrego szpitala, żeby cię chirurdzy złożyli i pozszywali. Nie martw się – dodał uspokajającym tonem, widząc przerażenie w oczach Andrieja. – Powinieneś się szybko z tego wylizać – podnosił go na duchu sanitariusz.

– Ale jak to możliwe, że tak szybko przybyliście? – z trudem wybełkotał Andriej.

– Jeden z waszych zdołał wezwać nas przez radiostację Tajfuna, którego bandytom nie udało się zniszczyć. I nie gadaj już tyle, bo ci to nie wyjdzie na zdrowie – strofował go sanitariusz.

Zanim zatrzasnęły się drzwi helikoptera, Andriej zauważył lądujący kolejny, tym razem wojskowy śmigłowiec, z którego wyjechał wóz terenowy i wysypali się żołnierze z psami. Potem zapadł w coś w rodzaju omdlenia, stuporu, czy koszmarnego snu, który wypełniony był łomotem silników maszyny, unoszącej go ku tym, którzy mieli ocalić mu życie...

IV

Chong Biu siedział w swym gabinecie, przeglądając raporty z poprzedniego dnia. Był doświadczonym urzędnikiem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Chin. Tak, urzędnikiem, a nie funkcjonariuszem. Bo chociaż formalnie, jako major, nim był, nie wziął nigdy udziału w żadnej terenowej akcji. Zmieniał tylko pokoje w ministerialnym gmachu, aż w końcu zatrzymał się w dziale analiz, na etapie wstępnej klasyfikacji dokumentów. Wbrew pozorom było to ważne stanowisko. Od niego zależało, którym dokumentom nada bieg, kierując do dalszej, analitycznej „obróbki”, które skieruje od razu na najwyższy szczebel, a które zarchiwizuje lub wręcz, po sporządzeniu protokołu likwidacji, wrzuci do niszczarki. Posadzenie go na tym stołku było zatem dowodem zaufania kierownictwa i respektu dla jego już prawie dwudziestoletniego doświadczenia. Dodatkowym symptomem tego uznania były plotki krążące po korytarzach gmachu przy Xiyuan, obok dawnego cesarskiego Pałacu Letniego, który będzie mógł zapewne podziwiać z okien swego nowego miejsca pracy. Otóż ta uporczywa fama głosiła, że niebawem zostanie awansowany na stopień podpułkownika, a co ważniejsze – stanie się naczelnikiem wydziału, w którym teraz pełnił funkcję zastępcy.

Te optymistyczne rozmyślania nie naruszały jednak jego rutynowej dokładności i umiejętności wychwytywania ze stosu szpargałów i masy komunikatów elektronicznych, tych, które wyróżniały się czymś istotnym dla władz politycznych państwa lub poszczególnych jego służb, a szczególnie wywiadu. Właśnie znalazł coś takiego. Pozornie nieistotną wiadomość od pograniczników z rejonu mongolskiej góry zwanej Chłodnym Szczytem potwierdzała notatka od agentury z południowo-zachodniej Mongolii, z okolic Tsengel. Miał zatem dwa źródła informacji, które ją uwiarygodniały. Informatorzy donosili, że minionej nocy doszło tam do pogromu obozu geologów rosyjskich. Sprawcy nie byli znani, choć wszystko wskazywało na to, że to miejscowy nomadzi, a zgubione w ferworze ataku nakrycie głowy jednego z nich mogło wskazywać na Tuwińców. Co ciekawe, jedyną ofiarą śmiertelną ataku, który spowodował wielkie straty w sprzęcie, był przewodnik i kucharz geologów, miejscowy muzułmanin. Poza tym było tylko kilku rannych, w tym jeden ciężko.

– Ciekawe, ciekawe – mamrotał Chong Biu.

Przez lata naczytał się w raportach wystarczająco dużo o zwyczajach mongolskich Tuwińców. Analitycznie wytresowany mózg sygnalizował mu, że są oni często szamanistami i jako tacy wierzą w duchy natury, więc nie tolerują tych, którzy ich zdaniem bezsensownie torturują zwierzęta, przelewając ich krew w ramach rytuałów religijnych. „Więc to pewnie szamaniści wykonali wyrok na tym, który naruszył ich pryncypia i na tych, którzy bezcześcili matkę przyrodę”, pomyślał.

Szósty zmysł pracownika służb specjalnych – bo to w końcu Chińczycy pierwsi przed z górą dwu i pół tysiącem lat stworzyli profesjonalny wywiad – podpowiadał mu, że będzie z tego można zrobić użytek z korzyścią dla Wielkich Chin, których był wiernym sługą i wręcz wyznawcą.

„Dobrze, damy to szefowi Guó’ānbù, niech on zadecyduje, czy spuścić to na poziom cywilnego szefa wywiadu”, postanowił. Zdecydował też, że dla zasady i zgodnie z zaleceniami centralnych komisji Komunistycznej Partii Chin oraz rządu, przekaże to służbom wojskowym. „Dam o tym sygnał do szefostwa komisji w Xianghonggi, żeby wiedzieli o skrupulatnym wykonywaniu ich rozkazów”, podsumował swe rozmyślania. Po czym przygotował dwie koperty specjalne dla kuriera, rozwożącego ściśle tajną pocztę. To sprawdzało się lepiej, niż najbardziej zaszyfrowana elektronika. Jedną do Departamentu Połączonych Sztabów, w ramach którego działał jego Drugi Zarząd, wojskowa służba wywiadu, Er Bu Qingbao bu, pod komendą generała Chen Xiaoganga. W drugiej kopercie znajdowała się kopia dla jej konkurencyjnej komórki, umiejscowionej w Głównym Zarządzie Politycznym Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Jego najistotniejsza komórka pod zwierzchnictwem generała Xing Yunminga, zwana Zhongzheng Lianbao Bu, zajmowała się szpiegostwem, wojną psychologiczną i kontrwywiadem zarazem.

Po wykonaniu tych czynności major Chong Biu westchnął i spojrzał na zegarek. Czas na czarkę zielonej herbaty. Już miał wstać zza biurka, aby zejść do oficerskiej kantyny, gdy dobiegło go delikatne pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedział machinalnie.

Zdążył pomyśleć, kto może mu o tej porze zawracać głowę, gdy ku jego zaskoczeniu w drzwiach stanęła sekretarka z czarką zielonej herbaty.

– Oto pana herbata, pułkowniku – powiedziała.

– Dziękuję ci bardzo, Xiamei. – Zaskoczyła go tym pułkownikiem.

– Nie ma za co, to dla mnie przyjemność, towarzyszu naczelniku – odpowiedziała filigranowa Chinka, rzucając mu uwodzicielskie spojrzenie.

Czyżby rzeczywiście, był to dla niego dobry dzień? Sekretarki zawsze pierwsze wiedzą o decyzjach szefów, można zaufać wiadomościom od nich. „Może ta notatka, którą opracowałem, pomoże mi zapewnić dobrą przyszłość?”, pomyślał, sącząc pierwsze łyki aromatycznego napoju.

Szef Guó’ānbù obracał w rękach notatkę od świeżo upieczonego podpułkownika Chong Biu, dotyczącą dramatycznych wydarzeń w Mongolii.

„Jest tu element rosyjski, to bardzo ważne, bo Pierwszy, nasz prezydent i szef partii uważa, i słusznie, kierunek rosyjski za najważniejszy dla nas”, rozmyślał. „Pomagają nam w tym zresztą Amerykanie”, zachichotał. „Swymi naciskami i sankcjami wpychają Moskwę w nasze objęcia. Wystarczy jeszcze kropla, aby ta czara goryczy się przepełniła i żeby Rosja dopuściła nas do swych niezmierzonych bogactw”, rozmarzył się. „Będziemy umieli je wykorzystać i w ten sposób Jankesi ukręcą pętlę na własną szyję. Miał jednak rację Lenin, mówiąc, że kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy. Tyle, że dzisiaj nie pomoże nam handel, ale ich amerykańska głupota. Kiedy podporządkujemy sobie Rosję, nikt już nas nie powstrzyma, a już na pewno nie karlejące Stany... Temat jest jednak bardzo delikatny”, westchnął. „Można się na nim nieźle przejechać, gdybyśmy chcieli wykorzystać go do gry wywiadowczej”.

„Może lepiej spuszczę go służbom wojskowym i będę obserwował, co się dzieje ze sprawą?”, medytował dalej. „To podwójna korzyść. Po pierwsze, dla naszego państwa, bo może da się z tego wykrzesać coś, co zbliży nas do celu, czyli do zwasalizowania Rosji. Po drugie, dla nas jako instytucji, dla ministerstwa bezpieczeństwa”, nabierał pewności, co do słuszności swej decyzji.

Doszły do niego echa ostrej konkurencji w ramach wywiadów wojskowych – sztabowców i tych z zarządu politycznego. Pomyślał z drwiącym uśmieszkiem, że wystarczy ich zainspirować, by dalej współzawodniczyli, także w tej sprawie. Z ich utarczek może wyniknąć coś dobrego w wymiarze operacyjnym, ale przede wszystkim to ich nieco osłabi, a tym samym wzmocni pozycję Guó’ānbù.

Jak pomyślał, tak zrobił. Wprawdzie wojsko było już powiadomione o incydencie mongolskim przez Chong Biu, ale teraz Guó’ānbù formalnie przekazywało sprawę armii.

„No to teraz siądziemy i spokojnie będziemy patrzyli, jak tamci wyrywają sobie smakowitą kość”, z satysfakcją zakończył rozmyślania minister bezpieczeństwa publicznego.

V

Do wielkiego gmaszyska o przeszklonej fasadzie, od frontu z „okrąglakiem” mieszczącym sale narad i mniej istotne biura, z dwoma skrzydłami odchodzącymi symetrycznie od części frontowej, tak, że tworzyły coś w rodzaju rozkraczonej rosyjskiej litery Π, wiadomość dotarła krótko po incydencie w Mongolii. Wprawdzie usytuowany od strony wewnętrznego dziedzińca gabinet szefa instytucji przy ulicy Grizodubowej 3 w Moskwie, już dawno był pusty, ale informacja, która nadeszła nocą, miała taki tryb pilności, że po rozszyfrowaniu dostarczono ją wprost do rezydencji szefa GRU, wywiadu armii rosyjskiej, budząc go z pierwszego snu. Generał Korabliow przetarł oczy. Koło łóżka stał wyprężony na baczność kurier, który przed chwilą wręczył mu opieczętowaną kopertę. Generał rozerwał ją, rzucając okiem na treść rozkodowanego szyfrogramu. Przeszła mu ochota na sen.

– Czy będzie odpowiedź? – zapytał kurier.

– Nie, ale dobrze żeście mi to przywieźli. Możecie odejść.

– Odmeldowuję się – oficer służbiście strzelił obcasami, wykonał w tył zwrot i już go nie było. Z generałem zostały teraz tylko jego przebudzone myśli.

„No, no, Mongołowie zrobili słusznie, przesyłając depeszę armijnymi kanałami. Dzięki temu my mamy ją już teraz, a zanim nasi dyplomaci w Ułan Bator się obudzą, zanim wyślą raport do Służby Wywiadu Zagranicznego, to cywile dostaną ją pod wieczór”, uśmiechnął się. „Tak że to my powinniśmy przejąć sprawę, a coś mi mówi, że to początek czegoś znacznie większego”. Z tą konkluzją Korabliow zapadł w sen.

Następnego dnia przyjechał do pracy znacznie wcześniej niż zwykle. Zdawkowo przywitał się z sekretarką i skierował się ku olbrzymiemu biurku. Na środku blatu widniała duża, szara koperta z kremlowskimi oznaczeniami. Natychmiast ją otworzył. Zawierała rozkaz ścisłej współpracy z SWR przy rozwikłaniu podłoża incydentu mongolskiego. Generał zaklął z cicha, ale zaraz się zmitygował. „Nasz prezydent ma doświadczenie w tej pracy, więc dobrze wie, że czasem ponosi nas ambicja. A to rodzi konflikty i w efekcie jest destrukcyjne. Jesteśmy sługami imperatora, będziemy wykonywali jego polecenia...”, przywołał się do porządku.

Tymczasem kilka tysięcy kilometrów od Moskwy, generał Xing Yunming, dowodzący wywiadem Głównego Zarządu Politycznego armii i jego najważniejszym zarządem – Zhongzheng Lianbao Bu, gimnastykował umysł, chcąc znaleźć sposób na zawładnięcie śledztwem nad wydarzeniem, które już zyskało nazwę „incydentu mongolskiego”, Bez skutku. Wciąż nie mógł wpaść na odpowiedni trop ani znaleźć pasującej metody. „Sprawa wygląda na smakowity kąsek i na pewno jest rozwojowa... Aż dziw, że Guó’ānbù dało nam o niej znać”, medytował. „Dobrze byłoby utrzeć nosa sztabowcom...”.

W innym kompleksie pekińskich biurowców nie próżnował też kierujący II Zarządem Departamentu Połączonych Sztabów Armii, czyli tłumacząc na potoczny język wywiadem uplasowanym przy sztabie generalnym armii, generał Chen Xiaogang. „Najpierw nadajmy na nasz wewnętrzny użytek kryptonim temu, co zdarzyło się w Mongolii z rosyjskimi geologami. A potem zastanowimy się, jak to wykorzystać...”, przemknęło przez głowę wytrawnego biurokraty. Pomyślał, że dobre byłoby „Mongolskie jarzmo”.

„Tak, to świetna nazwa”, uśmiechnął się do siebie. Przypominała, że księstwo moskiewskie, późniejsza Rosja, przez wieki była wasalem mongolskich władców. Rosjanie nazywają ten czas okresem Mongolskowo Iga. „Nazwę już mamy”, rzekł do siebie zadowolony. Wiedział, że teraz musi dotrzeć do prawdziwego sensu, do podłoża tego, co się stało. „No i tego, co z tych wydarzeń wynika dla Państwa Środka i jego potęgi”, myślał coraz intensywniej. Wiedział, że trzeba odrzucić to, co na powierzchni. Postarać się dociec głębszych przyczyn tak drastycznego działania Mongołów, przeanalizować je, zobaczyć, czy nie da się, idąc tą ścieżką, znaleźć korzystnych dla Chin aspektów „Mongolskiego jarzma”. Był zbyt doświadczony, by ograniczyć się do śledztwa i wykrycia bezpośrednich sprawców. Musiał zejść w głąb mongolskich dusz, zobaczyć, co je tak poruszyło, a nie ślizgać się po powierzchni jak białasy. „W końcu uczył nas tego znakomity taktyk Sun Pin, a także wielki Sun Tzu w swojej „Sztuce wojny”, nauczał Konfucjusz... Muszę sobie dać czas... Tylko czasu mi potrzeba”. Generał Chen pogrążył się w rozmyślaniach. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że prawie się zdrzemnął, ale jego mózg pracował intensywnie.

„Mam!”, szeroko rozwarł powieki skośnych oczu, a serce zabiło mu szybciej. Tak musiał zareagować Archimedes, gdy krzyknął „Eureka!”, znajdując rozwiązanie problemu. „Dzięki temu dostanę to śledztwo na własność, wyeliminuję z niego Xing Yunminga i jego Zhongzheng, a może nawet pociągnę temat i zrobię coś historycznie ważnego dla państwa. Konfucjusz byłby ze mnie dumny”, kontynuował swe rozważania wciąż rozemocjonowany.

Następnego dnia bowiem, pod przewodnictwem samego prezydenta i zarazem sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chin, miało się odbyć posiedzenie Centralnej Komisji Wojskowej. Ten naczelny organ, nadzorujący i koordynujący wszelkie działania militarne, kontrolujący armię i jej służby, stanowił gremium najwyższych rangą członków władz partii i państwa. Zaszczytem było wejść w jego skład. Zaszczytem i hierarchicznym dowartościowaniem. Byli w nim tacy koryfeusze chińskiej polityki jak choćby Song Tao, naczelnik Wydziału Kontaktów Międzynarodowych KPCH w randze ministra, który miał w kompetencji wyznaczanie zadań różnym komórkom wywiadu i śledzenie ich działalności. Do tego grona z rzadka dopraszano jako ekspertów przedstawicieli dowództw, generalicji i przełożonych poszczególnych agencji wojskowych. Wszystko to funkcjonowało nad wyraz sprawnie, jak całe chińskie społeczeństwo i gospodarka, dzięki starej konfucjańskiej zasadzie. W wymiarze etycznym, do państwa należały wszelkie decyzje makro w polityce wewnętrznej i zagranicznej, do obywatela – jego decyzje w życiu prywatnym i rodzinnym. Ta tradycyjna dwoistość została co prawda zachwiana przez ingerencję państwa w życie rodzinne za sprawą polityki jednego dziecka, ale aktualnie przywódcy powoli z niej rezygnowali. Na tych i innych głęboko zakorzenionych w chińskiej mentalności konfucjańskich tradycjach, pożenionych z marksizmem interpretowanym po pekińsku, polega fenomen stabilności tak olbrzymiego państwa. Dzięki temu na wolnorynkowej, kapitalistycznej bazie, spoczywa komunistyczna nadbudowa, co gdzie indziej byłoby nie do osiągnięcia. Trudno też nie zauważyć, że w tym wieloplemiennym państwie dodatkowym spoiwem elit staje się coraz wyraźniej nacjonalizm i wielkomocarstwowość.

VI

Nadszedł oczekiwany przez generała Chena dzień. Na posiedzenie Centralnej Komisji zaproszono jego, ale także konkurencyjnego generała Yunminga. Zdołał jednak na czas podjąć kroki zaradcze, bo poprosił Song Tao, aby ułatwił mu dostęp do przywódcy państwa i przekazał prośbę Chena o chwilę rozmowy. Chen wyjaśnił też Song Tao motywy swojej prośby, wprawdzie nie wszystkie, ale uzyskał aprobatę ministra.

Sala posiedzeń powoli się zapełniała. W podłużnym pomieszczeniu, udekorowanym jak na chińskie standardy dość ascetycznie, zbierał się cały areopag, cały Olimp Państwa Środka. Członkowie Komisji zajmowali miejsca przy wielkim prostokątnym stole. Po obu stronach, pod ścianami, usiedli sekretarze, stenografistki i zaproszeni eksperci. Chen serdecznie powitał zaskoczonego tą wylewnością generała Yunminga i skłonił się z uszanowaniem przed Song Tao. W sali słychać było cichy szmer rozmów. Fotel w szczycie stołu wciąż nie był zajęty. Wtem otworzyła się śluza podwójnych drzwi usytuowanych tuż za jego oparciem. Obecni wstali z miejsc. Przewodniczący zajął swoje i wszyscy mogli już usiąść.

Po tych protokolarnych gestach, szef partii i państwa doprecyzował tematykę spotkania, dotyczącą funkcjonowania służb specjalnych i ich zadań. Kilku członków Komisji zabrało głos, po czym wywiązała się krótka dyskusja. Po mniej więcej godzinie posiedzenia, przewodniczący zarządził przerwę na herbatę. Chen wykorzystał okazję, aby zbliżyć się do niego. Nie był zresztą jedyny. Gdyby ktoś obserwował z lotu ptaku ruchy mężczyzn na sali, zauważyłby, że panuje w niej specyficzny ludzki wir, którego oś stanowi przewodniczący, a wokół koncentrycznie krążą ci, którzy chcieliby zamienić z nim choćby jedno słowo. Wyżsi rangą – bliżej centrum, ci mniej ważni – wyrzucani siłą odśrodkową na zewnątrz kręgu. Song Tao zbliżył się do szefa, nachylił do jego ucha, wskazując równocześnie na Chena. Po chwili jego rozmówca skinął przywołując generała. Wszyscy zauważyli ten gest i natychmiast otworzyli w kręgu przejście, umożliwiające Chenowi dotarcie do władcy Chin, którego potęga była większa od posiadanej przez dawnych cesarzy imperium. Chen w kilku słowach wyjaśnił sprawę, podkreślając jej wątek rosyjski i niewinnie zapytał:

– A może na kanwie tej sprawy moglibyśmy zmontować coś, co zbliży nas do niespożytych bogactw Syberii?

Prezydent odpowiedział od niechcenia:

– Czemu nie...

Na tym krótka wymiana zdań zakończyła się. Jej waga nie uszła zapewne uwadze strzygącego uszami generała Xinga, Każde słowo słyszał i stenografował adiutant Chena. Sam generał skłonił się przed Pierwszym, jak nazywano prezydenta i sekretarza generalnego w jednej osobie, i rozpłynął w pełnej poddaństwa mimice. Spełniły się jego marzenia. Skutecznie wyeliminował Xinga i ma teraz pełną kontrolę nad sprawą. Więcej nawet – ma zielone światło na jej twórczą interpretację i na rozwinięcie. Wyobraźnia starego fachowca pracowała na pełnych obrotach, podpowiadając mu ewentualne dalsze kroki.

W drugiej części zebrania, gdy Xing, pytany przez członków Komisji o zadania wywiadu i stopień wywiązywania się z nich poszczególnych służb, wygłosił kilka krytycznych uwag pod adresem wywiadu Sztabu Generalnego, Chen nie zareagował. Więcej nawet, gdy jemu z kolei zadano takie samo pytanie, skromnie odrzekł, że zgadza się z generałem Xingiem i dołoży wszelkich starań, by wyeliminować, ku chwale Wielkich Chin i ich przywódcy, wszelkie słabości swojej służby. Wygłaszając tę pokorną tyradę, myślał jednak: „Już ja ci dołożę, Xing. Tak, że po sukcesie mojej firmy twoją będzie można zlikwidować. Razem z tobą, oczywiście”.

Zebranie dobiegło końca. Uczestnicy, w porządku hierarchicznym, jak na procesji w prowincjonalnym kościele, opuścili salę. Chen ponownie serdecznie uścisnął na pożegnanie dłoń Xinga, nieszczerze życząc mu powodzenia. Nie byłby sobą, gdyby nie towarzyszyła tym gestom myśl: „Oby to było dla ciebie ostatnie pożegnanie, ty żółwie jajo”.

Nie wiedzieć czemu nawiązania do żółwi stanowią w tradycji chińskiej obelgę.

VII

Wschód słońca w Ałtaju, wśród niezniszczonej przez człowieka, dzikiej przyrody, porażał pięknem. Także widok nocnego nieba, usypanego gwiazdami, które wydawały się na wyciągnięcie ręki w krystalicznie czystym powietrzu, przyprawiał o zawrót głowy. Siergiej Aleksandrowicz wybierał właśnie ten moment, tę chwilę, gdy usiana gwiazdami czerń nieboskłonu przechodziła powoli w granat, później stawała się intensywnie chabrowa, aż łuna nad wzgórzami na wschodzie sygnalizowała majestatyczne wzejście słonecznego dysku na niebieskie połacie. Dzięki temu mógł podziwiać oba te obrazy niemal w teatralnej sekwencji. Chociaż określenie „dzięki” nie było chyba adekwatne do stanu rzeczy, gdy cierpiało się na bezsenność. Siergiej Aleksandrowicz od kilku tygodni miał poważne kłopoty ze snem. Nie chciał faszerować się lekami nasennymi i innymi psychotropami, więc zastosował żelazną dyscyplinę pobudki przed świtem, co wprawdzie pozwalało mu przeżywać wyjątkowe wrażenia estetyczne, ale wciąż nie rozwiązywało problemu braku snu.

A zaczął się on od krótkiego, zaszyfrowanego komunikatu, przekazanego specjalną radiolinią łączności rządowej, ostrzegającego go przed możliwymi próbami ataku na obiekt, którym kierował. Nie twierdzono wprawdzie, że ten akt agresji na pewno nastąpi, tym niemniej wzywano do czujności i wzmocnienia ochrony. Po komunikacie słownym nastąpiły czyny. Drużynę Specnazu, która chroniła obiekt, rozbudowano do plutonu, tak że teraz w całodobowym cyklu wartowniczym na każdej zmianie czuwało nie dwóch, lecz siedmiu uzbrojonych ludzi. Dodatkowych ludzi przerzucono z jednostki Specnazu stacjonującej w rejonie rzeki Katuń. Później dowiedział się, że te nadzwyczajne środki ostrożności podjęto ze względu na akty agresji miejscowych na rosyjskie interesy w pobliskiej Mongolii. To nieco go uspokoiło, bo byli przecież na terytorium Federacji Rosyjskiej, a nawet Rosji, a nie innego kraju federacyjnego, Z drugiej strony jednak zdawał sobie sprawę, że fakt ten ograniczał, lecz nie w pełni eliminował wszystkie zagrożenia. Tu też żyli nomadowie, tu też nie dało się wykluczyć różnych fanatyzmów, od religijnych począwszy, a na nacjonalistyczno-separatystycznych kończąc, i związanych z nimi irracjonalnych działań.

Naukowo-operacyjny ośrodek, w którym Siergiej Aleksandrowicz dyrektorował, zajmując fotel po dyrektorze Eugeniuszu Szupowie, był usytuowany w Kraju Ałtajskim, blisko zbiegu granic czterech państw. Na wschód od siebie mieli Mongolię z rejonem Ölgij, na zachód – Kazachstan z jeziorem Zajsan i złożami metali nieżelaznych koło Oskemenu. Na południu, po stronie chińskiej – rejon Tacheng. Na zapleczu ośrodka, na terenie Rosji, mieli Gornoałtajsk – stolicę Republiki Ałtajskiej i Tuwę z jej kopalniami złota.

Oni byli w Ałtaju. Wprawdzie nie tym najbardziej imponującym, wysokim, nad którym górowała mająca ponad cztery tysiące pięćset metrów Biełucha, bo ta była na terenie Autonomicznej Republiki Ałtajskiej, ale za to tam, gdzie znaleźli niezbędne dla pracy ośrodka najczystsze powietrze. Było to blisko wsi Sawuszka, około siedemdziesięciu kilometrów od Zmieinogorska. Ośrodek zbudowali na wzgórzu Bolszaja Gora, które nazwano tak chyba dla żartu, uwzględniając jej marne trzysta sześćdziesiąt dwa metry wysokości, u brzegów jeziora Koływańskiego. Przez tysiąc czterysta godzin rocznie było tu idealnie czyste powietrze. I słowo „idealnie” nie było w tym przypadku metaforą.

Ałtajskie Centrum Optyczno-Laserowe imienia Hermana Titowa, bo o nim mowa, zajmowało się zastosowaniem laserów do wieloparametrowej kontroli obiektów kosmicznych, zastosowaniem detektorów matrycowych, a ostatnio odparowywaniem śmieci, krążących po orbicie okołoziemskiej. Ten ostatni punkt zadań Centrum zaalarmował wszystkie mocarstwa, prowadzące eksplorację kosmosu z użyciem sztucznych satelitów, a przede wszystkim USA i Chiny. Po potwierdzeniu sukcesu Rosjan, jakim była laserowa anihilacja kosmicznego złomu, nie musieli długo myśleć, aby dojść do wniosku, że przecież równie dobrze można „odparować” satelity łącznościowe, szpiegowskie, meteorologiczne, czyniąc ich operatorów, w tym przypadku Waszyngton i Pekin, głuchymi i ślepymi, jak bezbronne kocięta. Sukces rosyjskiego Centrum uświadomił im to także, że w tym wyścigu technologicznym nie są w czołówce, lecz jadą w peletonie. To zwiększało tylko ból głowy Siergieja Aleksandrowicza, który oprócz prac naukowych i działań praktycznych musiał uwzględniać także różne scenariusze, zmierzające przez akty sabotażu lub zamachy do całkowitego zniszczenia ośrodka przez wrogie siły. Wprawdzie zastosowano środki zapobiegawcze w postaci skomplikowanych systemów alarmowych i wczesnego ostrzegania, jednak ostrożności nigdy nie było za wiele. Przestrzeń powietrzną wokół ośrodka dzień i noc patrolowały drony, wyłapujące swymi termowizyjnymi kamerami każdy ruch na ziemi. Jak dotąd, na szczęście, były to głównie dzikie zwierzęta lub turyści, którzy jednak nie mogli przekroczyć strefy bezpieczeństwa i zasieków, rozciągających się w promieniu kilometra wokół zabudowań Centrum. Wzmocniona ochrona wojskowa, tudzież bliskość baz sił specjalnych gotowych w każdej chwili do interwencji, też tworzyła atmosferę czujności, ale i bezpieczeństwa. Mimo wszystko nie zmniejszało to napięcia psychicznego Siergieja Aleksandrowicza, wybitnego astrofizyka i elektronika zarazem.

Przyglądał się teraz swemu gospodarstwu, świetnie widocznemu w pełnym słońcu. Starą część kompleksu stanowiły duże, piętrowe blokhauzy o spadzistych dachach i ogromna, kulista kopuła ze szczeliną otwierającą się w momencie wyzwalania impulsu laserowego. Nowa część wyglądała trochę jak zacumowany przy górze okręt, trochę jak futurystyczny biurowiec, a trochę jak... średniowieczna forteca. Na poziomie gruntu znajdował się rozległy betonowy cokół z niewielkimi otworami okien i wjazdami do części podziemnej. Wyżej wznosiły się olbrzymie kilkupoziomowe tarasy, scalone centralnie od frontu przez pięciopiętrowy prostopadłościan, kryjący windy i wyciągi, z łącznikiem prowadzącym do dwupiętrowych nadbudówek, z których wyrastały dwie okrągłe wieże, zwieńczone wielkimi kulistymi kopułami, z potężnymi laserami najnowszej generacji wewnątrz.

„I to wszystko na mojej głowie. Jak ma tego chronić tak niewielu uzbrojonych ochroniarzy ze Specnazu, zbyt mała ilość wartowników cywilnych i całodobowych patroli policyjnych, pilnujących zewnętrzny perymetr zasieków?”, westchnął i skierował się do głównego wejścia nowego budynku.

– Witaj, Wasilij – przywitał się z wartownikiem, pełniącym służbę w recepcji.

– Zdarowia żełaju, gospodin direktor! – wojskowa formułka „życzę zdrowia panie dyrektorze” zabrzmiała w odpowiedzi, jakby nie minęły carskie czasy. – Już tam na pana czekają – dodał Wasilij.

„Tam” oznaczało dużą kolistą salę operacyjną, umieszczoną pod większą z wież na pierwszym poziomie „nadbudówek”. Dyrektor wszedł do windy, która bezszelestnie dowiozła go do wąskiego korytarza pełnego zapór w postaci detektorów, śluz, kamer porównujących tęczówkę oka z zapisanym wzorem i cyfrowo-papilarnych zamków. Po płynnym przebyciu tego toru przeszkód znalazł się przed ostatnimi, dwuskrzydłowymi drzwiami, otwierającymi się po prostu automatycznie, na czujkę ruchu. Za nimi przywitał go półmrok, podobny do atmosfery sali kina trójwymiarowego, tym bardziej adekwatnej, że połowę wielkiego kręgu zajmował ekran. Przed nim siedzieli rzędem, widoczni w pulsującej poświacie ekranów komputerowych operatorzy. Dzięki kamerom satelity obserwacyjnego konsole o różnym przeznaczeniu pozwalały zobrazować obiekt ich zainteresowania – satelitę systemu GLONASS, rosyjskiego GPS-a, który uległ ostatecznej awarii. Inne komputery podawały jego precyzyjne parametry, jeszcze inne – gotowość lasera do odpalenia wiązki promieniowania o określonej mocy. Dotychczas robili to nocą. Dzisiaj przeprowadzali akcję w świetle dnia. Potężna, okrągła kopuła izolacyjna nad ich głowami uchyliła się, pozostawiając wąską, lecz wystarczającą do przepuszczenia laserowej klingi, szczelinę. Operatorzy i dyrektor nie zajmowali się tymi mechanicznymi zabiegami. Wciąż wpatrywali się w czerń ekranu, na którym, jak na dłoni, widniał podświetlony przez obserwującego go robota kosmicznego uszkodzony sputnik. Nagle, z lewego, dolnego brzegu ekranu wtrysnęła oślepiająco jasna smuga, która w ułamku sekundy dosięgnęła swej ofiary, zamieniając ją na chwilę w kolorowy fajerwerk, z przeważającymi barwami w tonacji błękitu. Po chwili ekran znowu emanował zimnem kosmicznej czerni. W sali stopniowo rosła intensywność oświetlenia. Można już było rozpoznać rysy twarzy operatorów. Ciszę, zakłócaną tylko ciągłym pomrukiem klimatyzacji, rozerwała burza oklasków. Udało się! Znowu się udało! To już nie był eksperyment, to nie przypadek, to norma. Kierownik zmiany podszedł do Siergieja Aleksandrowicza i zameldował:

– Towarzyszu Dyrektorze, system anihilacji obiektów agresji z kosmosu jest w pełni sprawny i operacyjnie skuteczny. Gratuluję!

– To ja wam wszystkim gratuluję i dziękuję. Zebraliśmy właśnie owoce ciężkiej pracy całego zespołu. Wszystko dla dobra ojczyzny. Możemy teraz z czystym sumieniem zaraportować władzom, że system „Meteor” może zlikwidować dowolny obiekt, zagrażający Rosji z kosmosu. Włącznie z tymi, które wbrew międzynarodowym traktatom trafiają uzbrojone na orbitę, wysyłane tam przez państwa, którym wydaje się, że rządzą ziemskim globem!

W odpowiedzi zabrzmiało gromkie Ura! Ura! Ura!, odbijające się echem od ścian sali i tonące chwilę później w głośnym aplauzie.

VIII

Wieczór nie zapowiadał się jakoś nadzwyczajnie. Za okoliczne wzgórza opadał purpurowy dysk słońca, powietrze błyskawicznie się ochładzało, a nadciągający zmierzch napełniał je głosami natury. Wiatr szumiał w gałęziach drzew, a ptactwo nawoływało się. Przez te dźwięki przebijały się znacznie bardziej poważne, prawie dostojne sygnały obecności grubej zwierzyny – porykiwanie łosi i rżenie, ale nie koni lecz reniferów. Gdzieś przebiegały z drobnym stukotem kopyt jelenie, czołgał się wśród kęp iglaków irbis, a czasami zapuszczała się tu z górnych partii szczytów Ałtaju pantera śnieżna. Od czasu do czasu dawał też o sobie znać car tutejszych lasów – niedźwiedź.

Wszystkie te efekty dźwiękowe nie docierały do wytłumionej dyżurki, gdzie przy dwóch konsolach siedzieli ochroniarze cywilni, zmianowo sprawujący całodobową pieczę nad bezpieczeństwem Centrum Optyczno-Laserowego i monitorujący jego strefę ochronną. Szerokie, płaskie ekrany LCD, którymi wytapetowana była ściana naprzeciw ich stanowisk, przekazywały informacje z czujników ruchu, kamer termowizyjnych, optoelektronicznych głowic rozmieszczonych na masztach wokół strefy zamkniętej Centrum, indykatorów miejsca źródeł dźwięku, kamer kontroli przyległej przestrzeni powietrznej, radarów identyfikujących obiekty naziemne i lotnicze, w końcu – system alarmowego naruszenia obwodu elektrycznego drugiego, bliższego obszaru chronionego. Wszystko to czyniło z kompleksu zabudowań, nad którym czuwali, twierdzę o niewidocznych murach. Zresztą mieli pod ręką też coś, co mogło sprawić bolesną niespodziankę nieproszonym gościom, bez względu na to, skąd by nadciągnęli. Dwa czerwone przyciski na każdej konsoli uruchamiały, jeden – pole minowe wokół zabudowań, drugi – otwierał szyby rakiet przeciwlotniczych. Warunkiem aktywacji obu systemów obronnych było naciśnięcie przycisków przez dwóch wartowników naraz. Jeden z nich wykrył właśnie coś nietypowego.

– Słuchaj Wowa, coś mi tu nie gra.

– A co dokładnie, Sasza?

– Mam alert na jednym z odcinków zapory elektrycznej. Wygląda na to, że został uszkodzony.

– No to będzie tam trzeba posłać rano naszych elektryków, niech go naprawią. Ale to chyba nie powód, by ogłaszać alarm.

– Może i tak, ale kamery termowizyjne dały mi na tym odcinku obraz łosia, który przeczołgał się pod drutami, uszkadzając je...

– No i co z tego? Dziwne, że łoś się czołga? Przecież dużo tu wszelakiej zwierzyny. Nie robimy hałasu, szanujemy przyrodę, więc się zwierzaki nie boją i nas nawiedzają.

– Dobra, ale wytłumacz mi, jak to się stało, że łosia nie poraził prąd? Przecież powinien dostać niezłego kopa.

– Mógł się zagalopować, błyskawicznie zerwał druty, poranił się i trochę go kopnęło, ale nie tak, by zagrozić życiu.

– Cofnę pamięć kamery i zobaczę, jak twoja teoria ma się do praktyki.

– O, widzisz, tu galopuje, uderza w druty pod napięciem, przerywa też te żyletkowe. Trwa to moment. Idzie dalej. Wolniej, ale idzie...

– Chyba miałeś rację. Jutro sporządzę raport i wyślę ekipę naprawczą.

Operatorzy uznali incydent za niebyły, wyłączyli odtwarzanie z zapisów kamer. Nie sprawdzili godziny przerwania przez łosia zapory i wyłączenia się tego odcinka z obwodu zamkniętego, bo było dla nich oczywiste, że jest ta sama. Byli skrupulatni. Zdawali sobie sprawę z odpowiedzialności, która na nich spoczywała. Od nich zależało bezpieczeństwo tego, co stanowiło perłę w koronie rosyjskiego kompleksu przemysłowo-obronnego. Choć były to tylko pojedyncze egzemplarze zabójczych laserów, zostały już jednak „przestrzelane”, są gotowe do seryjnej produkcji i wykorzystania na całym obszarze rozległego kraju. Tam, na zapleczu, w głębi Rosji, wrzała gorączkowa praca.

Za kilka miesięcy, na kolejnej Defiladzie Zwycięstwa, przez Plac Czerwony przejadą naczepy mastodonty na wieloosiowych ciągnikach, wiozące olbrzymie sferyczne urządzenia. Będą one wprawdzie częściowo przykryte pokrowcami, ale z widocznym systemem siłowników, który pozwala im na pełną, dookólną ruchomość w pozycji horyzontalnej i pionowej. Będą im towarzyszyły kontenery generatorów, wprawiane w ruch przez przewoźne reaktory atomowe, w których miniaturyzacji i bezawaryjności Rosjanie zdobyli doświadczenie, budując ruchome elektrownie nuklearne na statkach, cumowanych później do nabrzeży przy niedostępnych obszarach Syberii, na których powstawały osady przemysłowe.

xxxx

Następne dni i noce przebiegały podobnie. Centrum funkcjonowało jak klasyczny szwajcarski zegarek, w którym praca setek trybików, wykonanych z jubilerską dokładnością, składa się na doskonałą precyzję i punktualność wskazywanego czasu.

Naukowcy wprowadzali udoskonalenia do i tak już doskonałego sprzętu, informatycy tłumaczyli ich dzieła na skomplikowane ciągi zero-jedynkowe, na ekranach obracały się projekty nowych urządzeń w różnych projekcjach, drukarki 3D wypluwały ich fragmenty. Pracowała tu elita naukowo-projektancka, wyselekcjonowana z całej rosyjskiej populacji.

Służby ochrony obiektu nie obniżały gardy, skrupulatnie wykonując obowiązki wynikające z regulaminu, uzupełnianego tym, czego żaden regulamin nie jest w stanie przewidzieć, czyli wydarzeniami niesionymi przez każdą chwilę ich pracy.

Przypadki naruszania granicy obszaru chronionego przez zwierzęta powtarzały się, może nie często, ale regularnie, tak, że weszły w repertuar „stałych elementów gry”, na które zwracano coraz mniej uwagi. A to niedźwiedź, a to renifer, skracały sobie nocną drogę, pędząc przez zasieki i to tak, że czasami wchodziły do strefy z zewnątrz, a wychodziły z wewnątrz terytorium ośrodka na innym odcinku. Innym razem zaś powracając na łono przyrody przez otwór zrobiony przez nie wcześniej przy wejściu. Najciekawszy był przypadek irbisa, który podkopał się i prześlizgnął poniżej przewodów pod napięciem. Szef administracji Centrum doszedł do wniosku, że w przyszłym roku budżetowym trzeba będzie wygospodarować kwotę na wykonanie wkopanego przynajmniej na metr w głąb ziemi betonowego cokołu, biegnącego dokładnie pod kablami „zagrody elektrycznej”. Zmusiłoby to nieproszonego gościa do wykonania autentycznego tunelu, a nie prostego podkopu.

Obecnie jednak istniały pilniejsze potrzeby inwestycyjne. Oprócz starego zespołu budynku Centrum, z jedną kulistą instalacją osłaniającą laser wysokiej mocy oraz nowego „krążownika”, który miał na pokładzie dwie wieże z wielkimi, kulistymi kopułami, powstawała trzecia część, która wprawdzie też miała pomieścić dwie instalacje laserowe, ale za to jej fundamenty były bardziej niż pozostałe zagłębione w skalistą, ałtajską glebę. Wykonanie w niej czteropiętrowej struktury było rzeczywiście nie lada zadaniem dla współczesnych Herkulesów. Jednak ciężki sprzęt i doświadczeni ludzie dali sobie z tym radę. Co najdziwniejsze, nie zmniejszyło to ilości wizyt czworonogów w Centrum, tak jakby przywykły one do zgiełku robót za dnia, który jednak zamierał nocą w wyniku protestów licznych organizacji ekologicznych. Domagały się one przestrzegania, choć w części, zasad obowiązujących na terenach parków narodowych i rezerwatów, gdzie w dodatku żyją zwierzęta sklasyfikowane w „Czerwonej księdze” gatunków, którym grozi pełna zagłada.

Budowla trzeciej części Centrum powoli wychodziła już na powierzchnię, ale tym razem najważniejsze było to, co miały kryć kondygnacje podziemne – istna dżungla komputerowa, sprzęt najnowszej generacji, który mimo wszelkich amerykańskich sankcji nakładanych na Rosję, dzięki wysiłkom wywiadu i informatyków rosyjskich, tudzież fragmentarycznej pomocy Pekinu, dotarł tam, gdzie trzeba. „W tym tempie za rok będzie można przecinać wstęgę przy wejściu do nowych laboratoriów”, pomyślał Siergiej Aleksandrowicz, udając się na spoczynek.

IX

Mimo tłumiących hałasy czterowarstwowych, pancernych szyb okien sypialni, Siergieja Aleksandrowicza obudził powtarzający się łomot, przypominający wybuchy. Wyjrzał na zewnątrz i oniemiał. Niebo przecinały smugi ognia, pozostawiane przez pociski rakietowe, wyraźnie zmierzające w kierunku kulistych kopuł.

Po terenie Centrum harcowali jacyś jeźdźcy. Niektórzy z nich zeskoczyli z wierzchowców i mimo intensywnego ognia broni maszynowej Specnazu, którego pluton nie mógł jednak przykryć ostrzałem całej przestrzeni Centrum, dobiegli do głównego wejścia, z którego w chwilę potem wybuchnął oślepiający ogień, roznosząc we wszystkie strony błyszczące odłamki kuloodpornego szkła drzwi.

Na dyżurze w wartowni akurat ponownie byli Wowa i Sasza. Idealne wyciszenie pomieszczenia, w którym pracowali, powodowało, że nie dochodziły do nich efekty dźwiękowe wydarzeń, a to co widzieli na ekranach, przypominało jakiś surrealistyczny film. Pierwszy otrząsnął się z zaskoczenia Sasza, włączając nasłuch zewnętrzny. Całą przestrzeń wartowni wypełniły odgłosy walki – terkot broni maszynowej, wizg przelatujących pocisków rakietowych, wybuchy... Spojrzeli na siebie.

– To co, wciskamy czerwone? – zapytał Sasza.

Wowa skinął głową i wyciągnął rękę ku dwóm czerwonym przyciskom. Lecz zanim dokończył gest, ręka zawisła w powietrzu i tak jak głowa opadła ciężko na pulpit. Sasza z przerażeniem ujrzał sterczącą w plecach partnera strzałę. „Co u licha, gdzie my jesteśmy”, przebiegło mu przez myśl. Obejrzał się.

Drzwi dyżurki były szeroko otwarte. No tak, wbrew regulaminowi nie zaryglowali ich, bo niby po co? Teraz stało w nich dwóch wąsatych, przysadzistych, skośnookich mężczyzn, o cerze ciężko chorego na żółtaczkę Europejczyka. Jeden z nich właśnie wyciągnął z kołczanu kolejną strzałę, by oprzeć ją na cięciwie łuku, drugi wyciągnął zza pasa nóż i wziął zamach... Sasza zdążył uskoczyć przed szybującym ku niemu nożem, szczupakiem rzucając się ku konsoli, na pulpicie której spoczywał nieruchomy tułów Wowy. Już prawie sięgnął dwóch czerwonych przycisków, takich samych jak te moment wcześniej aktywowane na jego pulpicie, gdy dopadł go świdrujący, przeszywający całe ciało ból pod lewą łopatką. Bardziej poczuł niż zrozumiał, że, tak jak jego towarzysza, dosięgła go strzała. Na oczy zapadała mu gęsta mgła, nogi odmawiały posłuszeństwa i zamilkło coś, co w ciele jest tak naturalne, że się tego nie zauważa – rytm serca... W ostatnim agonalnym wysiłku zdołał jednak złapać dźwignię ogólnego alarmu na konsoli Wowy. Chwycił ją drętwiejącą już dłonią, którą ostatkiem sił zacisnął śmiertelnym skurczem na rękojeści dźwigni. Osunął się martwy na podłogę, ściągając dźwignię ku sobie.