Odwet - Zbigniew Kowerczyk - ebook + książka

Odwet ebook

Kowerczyk Zbigniew

5,0

Opis

Tym razem, niespodziewanie, na kartach książki pojawia się nowy narrator – Krzyś Kubik wraz ze swoją kroniką oraz tajemniczym planem przygotowanym podczas pierwszych dni roku szkolnego. Czy uda wam się odgadnąć punkty z listy postanowień, zanim zostanie ona ujawniona? Czy jemu uda się je wszystkie wypełnić? I jaki znowu podstęp szykuje Krzysiek Banaś?! Na te i wiele innych pytań odnajdziecie odpowiedź tylko w nowej książce Zbigniewa Kowerczyka!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PrologVerba volant, scripta manent.Sentencja łacińska

(Słowa ulatują, to, co zostało zapisane, pozostaje)

 

 

W książce podobno ważne jest pierwsze zdanie. Krzysiek Kubik nie pamiętał, dlaczego właściwie, ale tak kiedyś usłyszał od wychowawcy i teraz, jak na złość, mu się przypomniało. Do brajlowskiej maszyny usiadł z animuszem, coś tam sobie pod nosem zanucił, poprawił się na krześle, a nawet zatarł dłonie i jak pianista poruszył palcami. Potem położył je na klawiszach i… Ta zasada!

„Rany! Jak zacząć?!” - pomyślał strapiony.

Krzysiek nie planował wprawdzie pisać książki, ale zacząć tak czy inaczej wypadałoby jakoś niebanalnie, a to, że jedynym przyszłym czytelnikiem będzie on sam - no, może jeszcze jego wnuki - nie miało teraz żadnego znaczenia. Nie chciał po latach rumienić się na widok swojego stylu.

„Jeszcze nie zacząłem, a już utknąłem jak sierota. Może to nie był jednak dobry pomysł? W końcu trója z polaka! Jeśli za każdym razem tak będzie, to broda mi urośnie przy tej twórczości. Nie!” - przywołał się do porządku. - „Pomysł jest tip-top i trzeba go realizować. Przecież to jedno z moich żelaznych postanowień. Osiem, zdaje się, ich jest” - uświadomił sobie ze zgrozą – „a ja wymiękam zaraz przy pierwszym! To co będzie z resztą?! Tak to ma wyglądać?! Pan Kubik uroczyście sobie postanowił, ale już na dzień dobry nie umie! Pójdzie więc pobawić się z maluchami albo w coś zagrać. Najlepiej w palanta! Pogoda taka piękna”.

Palce nieruchomo spoczywały na klawiaturze, neurony w licznych fałdach Kubikowego mózgu grzały się do czerwoności, a maszyna wciąż milczała.

„Zacznę byle jak, najwyżej potem się poprawi” - postanowił, ale zaraz się zreflektował. – „Tak! Yhm! Poprawi się! Ale jak?! W brajlu na papierze? Skreślić jeszcze się da, ale nadpisać nad skreślonym fragmentem już nie. Nie ma miejsca. Odpada! A nawet gdyby się dało, to też nie ma mowy! Mają potem wnuki widzieć moją mękę?! Wkręcać zaś po każdym błędzie nową kartkę i pisać od nowa też nie mogę. Papieru nie starczy! Ile to lasu poszłoby, choćby tylko do października?”.

Póki co była połowa września. Krzysiek siedział w pokoju sam, chłopaki gdzieś się rozeszli, i dlatego pierwszy element swojego złożonego projektu postanowił wdrożyć właśnie teraz. Ich obecność wprawdzie nie wykluczyłaby zamierzenia, ale przy początkach samotność była bardzo sprzyjającą okolicznością.

„Pewnie gdzieś z dziewczynami łażą, bo coś długo ich nie ma” – pomyślał, zanim usiadł do pracy. - „Może nawet z Martą”. - Ta myśl ukłuła go mocno w serce.

Teraz jednak, mimo że był osobą towarzyską, nieobecność kolegów była mu bardzo na rękę, bo takiej blokady twórczej absolutnie nie przewidział.

„A co?... A dlaczego?... A w jakim celu?... Zaraz by się zainteresowali, kiedy zobaczyliby mnie siedzącego jak mumia nad pustą kartką z głupim, podejrzewam z przykrością, wyrazem twarzy. Może chcesz napisać podanie o zmianę kumpli w sypialni?” - uśmiechnął się jednak. - „Banaś pierwszy! Już go słyszę! Albo coś o Marcie… Że piszę do niej list…” - spochmurniał - „Nie. Tu przeginam. Krzychu nawet w złośliwościach zachowuje poziom” - westchnął ciężko.

Popołudnie było ciepłe, w internacie cicho. Nieuchronnie kończące się lato wymiotło niemal wszystkich z budynku. Starsi wyszli pewnie gdzieś dalej, młodsi figlowali na boisku i placu zabaw. Pewnie jak zwykle najliczniej oblegana była huśtawka zwana bocianim gniazdem. Okrągłe duże siedzisko z grubego sznura rozpiętego na metalowej obręczy potrafiło pomieścić sporo chętnych, a mocne łańcuchy – zapewnić właściwy udźwig. Mimo pojemności bocianiego gniazda często dochodziło przy nim do przepychanek, utarczek, wzajemnego mierzenia sobie czasu, niekiedy większych awantur. Wstyd powiedzieć, ale nie zawsze dotyczyło to wyłącznie maluchów. Huśtawka posiadała też walor, który niepokoił wychowawców - dało się ją rozbujać do dużej prędkości i takiegoż wychyłu, do czego wbrew srogim upomnieniom dochodziło nader często.

Od czasu do czasu z końca korytarza dobiegały go strzępy jakichś rozmów, chyba nawet rozpoznawał niektóre głosy, ale słów nie rozumiał. Był tam niewielki kącik rekreacyjny z widokiem na boisko i dalej na osiedle domków jednorodzinnych. Obie ściany korytarza przechodziły tu w okna, które schodziły się pod ostrym kątem i wypełniały prawie całą przestrzeń, od podłogi do sufitu. Ten minitaras widokowy z fotelami, niewielką kanapą i stolikiem był ulubionym miejscem spotkań towarzyskich. W składach rozmaitych - mniejszych, większych, męskich, damskich, a wieczorami głównie mieszanych i często dwuosobowych.

Krzysiek przez chwilę nasłuchiwał, ale głosu Marty nie usłyszał. Znowu westchnął strapiony. Chyba jej tam nie było albo zagłuszały ją dźwięki dobiegające zza otwartego okna sypialni. Po jakimś czasie stały się mniej wyraźne - w końcu jednak charakterystycznym stukotem stłumiła je brajlowska maszyna. Kubikowi najwyraźniej zaczęła puszczać blokada. Początkowo pisał powoli, z namysłem, co jakiś czas przerywał, dumał ze zmarszczonym czołem i oczami skierowanymi w ścianę nad starym perkinsem1, co chwilę palcami przyglądał się napisanym słowom. Potem ruszył raźniej, a po kilkunastu minutach świat zewnętrzny gdzieś odpłynął, zostawiając go z myślami, które w postaci wypukłych kropek gęsto wypełniały kolejne kartki.

Tak zastał go Mateusz Komar. Krzysiek nawet nie zauważył jego wejścia.

- Co robisz? Wypracowanie piszesz? Ja nie mogę, ale was cisną! - Mateusz chodził do równoległej klasy. - Współczuję. U nas jeszcze luz.

Krzysiek drgnął wystraszony nieoczekiwaną obecnością. W tej chwili dla niego - intruza.

- Nie skradaj się tak, człowieku! - warknął na kolegę. - Aż mi cukier skoczył!

Kubik nie wiedział, czy od przestrachu skacze cukier, ale w ośrodku zdarzali się uczniowie, których podobne problemy dotyczyły, więc terminologii nieco liznął.

- Co tak bębnisz? Słychać w całym internacie - kpił Mateusz. – Idź, słonka zażyj, póki można. Polski będziesz miał przez cały rok.

- Nie robię polskiego, jeśli już koniecznie musisz wiedzieć…

- Pewnie historię - zgadywał Komar. - Podobno banię dziś dostałeś. Przez ciebie Justyna na obiedzie delikatnie nam sugerowała, że jak nie będziemy w tym roku zakuwać, skład redakcji może ulec lekkiej reorganizacji. Dalej mówiąc delikatnie - uśmiechnął się.

Podszedł bliżej i sięgnął w stronę leżącego obok maszyny pliku zapisanych kartek. Kubik był jednak szybszy.

- No, no! - położył szybko na nich dłoń. - Co mi tu!…

- Spokojnie! Brajla w takiej ilości czytałbym do rana. Wyluzuj! Historii, widzę, też nie robisz, chyba że piszesz dzieje narodu polskiego… Tak się przejąłeś tą pałą? Przestań! Następne będą mniej bolały. Zobaczysz. A może Justyna tak cię wystraszyła?

- Mateusz, zdaje się, mówiłeś, że na dworze jest słonko… - Krzysiek miał dziką ochotę pisać dalej. Wejście nieproszonego gościa przerwało mu pracę w połowie zdania.

- Dobra już, dobra! - roześmiał się Mateusz. - Idę, ale jeśli po każdej lufie będziesz tak panikował, to rzadko w tym roku będziemy ze sobą rozmawiać.

- Akurat! Po pierwsze nie panikuję, po drugie nie planuję zbierać luf, czego i tobie z serca życzę. - Krzysiek po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale złośliwie. - A po trzecie, dziwię się, że akurat tobie pisanie kojarzy się tylko z nauką.

- Aaa! - Komar ze zrozumieniem pacnął się w głowę. - Artykuł piszesz! To dlaczego jesteś taki spięty?

- Tak, artykuł! - machnął ręką zmęczony już tą rozmową Kubik. - A spięty jestem, bo tak mam. Nie zapomnij zamknąć drzwi.

- Były otwarte - zauważył pogodnie Mateusz. - Ale niech ci będzie. Idę sobie, skoroś taki zapracowany.

Po wyjściu kolegi Krzysiek dokończył zdanie i zamyślił się.

„Za każdym razem tak będzie. Za bardzo zwracam uwagę. Takie pisanie w ciepłe, a przede wszystkim wolne popołudnie, to rzecz niecodzienna. Chyba że…” - przypomniał sobie słowa nieproszonego gościa. - „Będę pisał nie tu, na maszynie, a w redakcji na kompie. Też się będą dziwić, że tak dużo i często, ale tam to będzie przecież bardziej naturalne. W pisaniu na klawiaturze też sobie obiecałem się podciągnąć. Tym przynajmniej już nie musiałbym się martwić. Do czerwca zostałbym mistrzem. A i problem papieru zniknie” - ucieszył się. - „To, co zaplanowałem na dziś, jednak dokończę po staremu, póki mam wenę. Jutro albo jeszcze dziś po kolacji przepiszę. To jedziemy!”

Sypialnię znów wypełnił stukot.

Korytarzem przeszła jakaś grupka. „Pewnie ci, którzy tak gadali tam na końcu” - przeleciało mu przez głowę. Przerwał na moment i przez chwilę nasłuchiwał, czy ktoś nie wchodzi do modułu naprzeciwko. Marta tam mieszkała. Dziewczęta z jego grupy rozlokowały się w sypialniach tak samo jak w zeszłym roku, kiedy cała grupa mieszkała na parterze. Justyna z Małgosią w lewej, Marta, Beata i Ewelina w prawej. Wszystkie moduły były identyczne - dwupokojowe, przedzielone wspólną łazienką i przedpokojem, w którym znajdowały się pojemne szafy wnękowe z rozsuwanymi drzwiami. Tutaj też często wylatywały z szyn. W ogóle pierwsze, i jedyne zresztą, piętro internatu niewiele różniło się od parteru. Układ wszystkiego był niemal identyczny. Różnice można było wyliczyć na palcach jednej ręki. Pod widokowym zakątkiem, z którego wcześniej dobiegały Kubika głosy, a który właśnie chyba opuszczono, na parterze było wyjście na boisko i tereny rekreacyjne wokół ośrodka. Tam z wnęki telewizyjnej można było wejść do gabinetu plastycznego, tu do gabinetu kierowniczki. Jednakowych co do kształtu i rozmiarów. Na parterze, zaraz przy wyjściu z internatu, po lewej stronie, naprzeciwko schodów na górę, były podwójne, przeszklone drzwi na zewnątrz, również na tereny rekreacyjne - z rozmaitym sprzętem służącym zabawie najmłodszych, ot, choćby bocianim gniazdem, na którym właśnie głośno rozrabiano. Rosły tam wierzby, zdaje się, mandżurskie - przynajmniej tak kiedyś powiedziała pani Grażynka - i stała drewniana altanka, zwana przez wszystkich paśnikiem, bo komuś, zdaje się, panu Jankowi, zaraz po postawieniu skojarzyła się z tą popularną leśną konstrukcją. Między tymi drzwiami była spora przestrzeń - na górze w tym miejscu była internatowa pralnia z suszarnią. Stały tam też regały z czystą pościelą. Jeśli między parterem a piętrem były jeszcze jakieś różnice, to nieznaczne, a poza nimi wszystko było takie samo - wielkość i rozmieszczenie modułów mieszkalnych, korytarzy, pokojów wychowawców. Na górze było ciszej, Krzysiek już pierwszego dnia to zauważył, choć bywał tu w minionych latach nie raz i nie dwa. Nigdy jakoś nie zwrócił na tę różnicę uwagi. Teraz tak, i to już pierwszego dnia roku szkolnego, wraz z przyczyną zjawiska - nie było maluchów.

Krzysiek cały czas pisał. Do drugiego pokoju ktoś wszedł. Mimo zamkniętych drzwi chłopak usłyszał, jak ciężko ten ktoś zaległ na tapczanie. „Chyba Szymon” - zarejestrował podświadomie. - „Tylko on ma taką gramaturę. Lada moment zaczną się złazić”.

Nie mylił się. Po niedługim czasie w pokoju pojawił się Marcin Lukas. Jego nie mógł spławić jak Mateusza. Mieszkał tu. Drzwi zostawił otwarte, krytycznie rozejrzał się po sypialni.

- Co robisz? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, stwierdził: - Przydałoby się tu trochę ogarnąć. Pani Ela może mieć uwagi, skoro nawet ja to widzę. - Uśmiechnął się melancholijnie, kiwając głową, jakby na potwierdzenie słuszności swoich obserwacji. - Plecak na środku pokoju to nie najlepszy pomysł w takim ośrodku jak nasz.

Rzeczywiście wspólna sypialnia gromko wołała o odkurzacz i trochę wysiłku.

- Mój - mruknął Krzysiek, uśmiechając się pod nosem. - Papier z niego wyjmowałem. Ale spokojnie - wiem, gdzie leży. Jestem teraz zajęty, ale jak chcesz, to bardzo proszę, nie krępuj się. Ogarniaj.

Marcin roześmiał się.

- Yhm! Już zaczynam. - I jak wcześniej ktoś w sąsiednim pokoju, teraz on położył się na tapczanie. Ręce podłożył pod głowę, a na jego twarzy pojawił się błogi wyraz. - Co tak zawzięcie piszesz? - zapytał po chwili. - Historii jutro nie mamy, jeśli tak się zestresowałeś dzisiejszą lufą. Odpręż się, człowieku. Dopiero połowa września, zdążysz nadrobić.

- A żebyś wiedział, że nadrobię - zamruczał Krzysiek pod nosem, sprawdzając dopiero co napisane zdanie na wkręconej w maszynę kartce.

- Co? - nie zrozumiał Marcin.

- Mówię, że jestem trochę zajęty – odpowiedział rozkojarzonym głosem Kubik. - Potem pogadamy. Zdrzemnij się, jak się nudzisz.

Lukas roześmiał się, usiadł na tapczanie, a po chwili podniósł się i ruszył w stronę wyjścia.

- Akurat! Idę stąd. Pani Ela krąży w okolicy. Zdaje się, że słyszałem jej głos na korytarzu. Jeśli tu zajrzy, i ja będę miał zajęcie, a niepilno mi. I sprzątnij tę torbę, bo rzuca się w oczy i zwraca uwagę na resztę bałaganu – ostrzegł, wychodząc.

Krzysiek machnął ręką.

- Pamiętam - mruknął.

Kiedy został sam, chwilę posiedział bez ruchu, nad czymś głęboko deliberując, potem wykręcił kartkę, dołączył ją do sporego stosu zapisanych, popukał o blat stołu najpierw krótszym bokiem pliku, potem dłuższym i wstał z nim od maszyny, zasuwając krzesło.

„Ma rację Marcin” - pomyślał. - „Trzeba spadać. I tak już prawie skończyłem. W redakcji przepiszę i uzupełnię. Nie ma co tak klepać, bo dziś tutaj już i tak dużo nie zdziałam. Będą mi tak cały czas włazić i gadać, a i pojawienie się pani Eli jest rzeczywiście wysoce prawdopodobne. I tak bym wtedy musiał przerwać. Pisaniem bym się nie wyłgał, bo też by się zainteresowała, co tak tworzę, a jej już bym tak łatwo nie zbył jak chłopaków. Kończę z maszyną, wdrażam „projekt komputer”. Swoją drogą ciekawe, że tak wszystkich intryguję. Jakbym nie siedział sobie grzecznie w pokoju i pisał, a w stroju Eskimosa przechadzał się po boisku”. Uśmiechnął się pod nosem. Ruszył raźno w stronę drzwi, ale w połowie drogi potknął się o leżący na podłodze plecak, i to tak fatalnie, że równowagę odzyskał dopiero na szafie z książkami. Odruchowo z dużym wymachem puścił pieczołowicie poskładane kartki, które rozsypały się wokół. Mebel zachybotał się mocno, na podłogę spadło mnóstwo pozycji, w tym prawie cały Harry Potter Lukasa. „Kamieniem filozoficznym” oberwał w głowę, a z góry szafy z hałasem pozlatywało coś w sporej ilości.

- Ożeż ty!... - wystraszony Kubik krzyknął niemal na głos. Wystraszony nie tylko tym niemal upadkiem, lecz także hałasem, którego narobił. Jakby go i tak nie było już dość, po chwili usłyszał, jak coś, dziwnie rezonując, przesuwa się po nieruchomej już szafie i głucho, a zarazem z metalicznym pogłosem uderza o podłogę.

- Gitara?! Rany, skąd tu gitara?! - zdziwił się głośno, bo zwabiony rumorem, do pokoju wpadł Szymon Kempa. Za nim Krzysiek Banaś, ale ten chyba przypadkowo - akurat wracał do siebie.

- Co się stało?! - zawołali niemal chórem, jednakowo wystraszeni.

- O mało co bym się nie zabił! - sapał zdenerwowany Kubik. - O plecak się, normalnie, potknąłem i wylądowałem na szafie. Gdyby nie ona, leżałbym jak długi. Możliwe, że z czymś złamanym. - Uśmiechnął się, ale z wciąż pobladłą twarzą. - Czytałem gdzieś, że najwięcej wypadków spotyka ludzi we własnych domach. Teraz widzę, że to prawda, normalnie!

- Ale cały jesteś? - zapytał Banaś.

- Cały, cały! – odpowiedział, wyginając kontrolnie nadgarstki. - Bałaganu tylko trochę narobiłem. I hałasu. Ta gitara też mnie wystraszyła, bo zagrzmiała jakoś tak złowieszczo na koniec. Gitarę tu mamy?! Od kiedy? Pierwsze słyszę.

Banaś zachichotał.

- „Pierwsze słyszę” – dobrze powiedziane. To Skowrona. Pożyczyłem, bo myślałem, że może coś pobrzdąkam, popróbuję… Ale to dla mnie czarna magia i chyba dam sobie spokój. Oddam mu ją.

Kubik wystraszył się nie na żarty.

- Skowrona?! Ja nie mogę! Nie strasz mnie! Sprawdź, Szymon, czy jej nie uszkodziłem, bo na bank powie, że specjalnie! Wiecie przecież, że… - przerwał speszony.

Szymon Kempa podniósł instrument i poddał go, na ile mógł, szczegółowym oględzinom.

- Wiemy, wiemy - mruknął Banaś, kiedy Szymon sprawdzał gitarę.

Ekspertyza znacznie uspokoiła Krzyśka.

- Na moje oko wszystko z nią OK - ocenił Szymon, gładząc z obu stron pudło i gryf, a potem dotykając i próbując poruszyć stroiki. Nawet włożył palec między struny i przejechał nim po progach. Na koniec spróbował czegoś w rodzaju akordu i choć nigdy nie grał na gitarze, stwierdził z miną fachowca: - Nie brzmi, ale chyba tak już miała wcześniej.

- Miała - potwierdził uspokajająco Krzysiek Banaś. - Chciałem ją nastroić, ale że nie umiem – to nie nastroiłem - uśmiechnął się.

Kubikowi chyba jakaś ponura myśl przyszła do głowy, bo zachmurzył się.

- To Skowron gra na gitarze? - zapytał głosem, w którym Banaś wyczuł niepokój. Rozumiał nawet jego przyczynę.

- Mniej więcej tak samo jak ja, czyli wcale - mruknął uspokajająco, ale niestety po chwili dodał: - Przywiózł ją jednak, więc może będzie się uczył. Wiesz, że u nas można.

- No i dobrze! Niech się uczy! Co mnie to… - mruknął bardziej do siebie niż do kolegów Krzysiek. - Mam teraz większy problem, zdaje się.

Szymon z grubsza oszacował rozmiary klęski.

- Dobra jest. Zaraz to ogarniemy.

Przywracanie stanu sprzed wypadku rzeczywiście nie trwało długo. Szymon skrupulatnie pozbierał kartki, na szczęście grube, brajlowskie, nie mają zwyczaju fruwać w najmniej oczekiwane miejsca, a Banaś zajął się książkami. Te lecą zawsze w dół i nigdzie się nie toczą. Nie mógł wprawdzie zapewnić ich pierwotnego ustawienia na półkach, ale zadbał o to, aby chociaż były grzbietami w stronę pokoju. Gitarę położył na swoim tapczanie. Tym, co zleciało z góry, okazały się puste plastikowe doniczki w różnych rozmiarach i kolorach oraz kasetowa drewniana szachownica. Na szczęście nie otworzyła się i nic z niej nie wypadło. Być może jedynym figlem, jaki był jej przeznaczony, było spotęgowanie hałasu.

- No dobra - orzekł Szymon, podając Krzyśkowi plik pozbieranych kartek. On też, jak wcześniej ich właściciel, wyrównał go na stole - Już jest jak było. To znaczy dalej jest bałagan, ale ten, co był. Szkody, jakich narobiłeś, chyba zniknęły. Swoją drogą co za pała położyła plecak na środku pokoju, w którym mieszka dwóch brajlowców? Lukas? Kartki wszystkie. Coś tam tyle natworzył? Klepałeś, aż u siebie słyszałem. Jeśli ich nie ponumerowałeś, będziesz miał problem.

- Nie martw się, dam radę. I to nie był plecak Marcina - uśmiechnął się Kubik. - A ty sam jesteś pała.

Szymon Kempa westchnął, ale też się uśmiechnął. Sprawiedliwości stało się zadość, kiedy Krzysiek lądował na szafie, a wszystko sypało mu się na głowę.

- Po co nam tyle doniczek? - zdziwił się Banaś. - Będziemy coś hodować? Dobrze, że były puste, bo kolację może byś zjadł, ale w szpitalu - uśmiechnął się pogodnie do Kubika.

- Pani Ela wczoraj przyniosła - wyjaśnił Szymon. - Dla całej grupy. Postawiła na razie tu, bo powiedziała, że u dziewczyn porządek jak w pudełeczku, a tutaj to tylko dziada z babą brak, ale ona się za to weźmie, tak powiedziała - zaśmiał się. - Załatwi się ziemię i sadzonki, nasze z domów też mile widziane, i rzeczywiście będziemy hodować. Po jakimś czasie zobaczy się, w której sypialni najlepsze wyniki.

- Tak? - Banaś najwyraźniej nie wziął sobie do serca ambitnych planów wychowawczyni. - Mnie rywalizacja obca. Krzychu - zwrócił się kpiąco do Kubika - mianuję cię starszym nad przyszłą roślinnością w naszym pokoju. Jestem pewny, że Marcin się zgodzi. Kupimy ci ogrodniczki.

- Wypchaj się - uśmiechnął się blado Krzysiek. - Ja będę w tym roku trochę zarobiony. Dzięki za pomoc, chłopaki - pomachał kartkami - ale muszę was z żalem opuścić. Kolację zostawcie w piekarniku - zażartował.

- Niedługo odrabianie - zauważył Banaś. - Zobaczymy się raczej przed kolacją.

- Myślę, że wątpię. - Krzysiek zrobił tajemniczą minę i w drzwiach zażartował jeszcze raz: - I uważajcie na mój plecak, bo lubi atakować.

Na korytarzu jego dobry nastrój rozwiał się jak kamfora. W drzwiach do modułu dziewcząt Marta rozmawiała z Justyną, która na jego widok uśmiechnęła się ciepło i zapytała:

- Jak tam, Krzysiu?

Wprawdzie przyjazna uwaga koleżanki bardzo go ucieszyła, ale milczenie Marty tak zabolało, że wzruszył tylko ramionami i odszedł. Zresztą co miał powiedzieć? Że dobrze?

*

Gdyby kwadrans temu Marcin Lukas rozmawiał nie z Kubikiem, a z Banasiem, Krzysiek podziwiałby teraz słuszność prognoz kolegi. Wprawdzie określenie „pani Ela krąży w okolicy” może nie było zbyt eleganckie, ale uwaga, że kiedy zajrzy do sypialni, chłopcy będą mieć zajęcie – trafna. Tyle że Banaś był sam. Siedział po turecku na tapczanie i czytał książkę. Z odtwarzacza cicho płynęła muzyka. Kiedy wychowawczyni weszła do pokoju, dwie rzeczy ją zdumiały. Pierwsza to wygląd sypialni, a druga - muzyka, której słuchał jej wychowanek.

- Doorsów, Krzysiu, słuchasz?! Przywracasz mi wiarę we współczesną młodzież - zawołała. - Czy to może radio gra i nie zdążyłeś w porę wyłączyć?

- Nie, to płyta - roześmiał się Banaś. - To przez pana Janka. Wszyscy myślą, że on największego hopla ma na punkcie filmów, ale to nieprawda. Tyle że o muzyce nie ma z kim pogadać. I o literaturze. A my, wie pani. Prawie całe życie w jego grupie.

- Jeśli jeszcze powiesz, że czytasz, dajmy na to, Buszującego w zbożu, to pójdę dać mu kwiaty!

- Nie. Potop. Też może tutaj nietypowo, ale lubię. Z trylogii mógłbym w konkursie występować. Mam wprawdzie całą na płytach, ale wtedy nie mógłbym… - wskazał na odtwarzacz.

- Pewnie tęsknicie za panem Jankiem - wyraziła przypuszczenie pani Ela, kiwając głową refleksyjnie.

- Nie. Dlaczego? - Krzysiek wzruszył ramionami. - Jest na dole, a nie za siódmą górą. W każdej chwili mogę pójść i pogadać. Przed chwilą nawet słyszałem, jak kłapał na młodych na bocianim gnieździe.

- Strofował ich, Krzysiu.

Banaś uśmiechnął się.

- Tak. Aż tu było słychać.

- Ale zanim pójdziesz - wychowawczyni krytycznie rozejrzała się po pokoju - najpierw ogarnij ten, hm… Nieporządek. Wygląda tu jak po jakiejś klęsce żywiołowej, skoro już o potopie mowa. Na dole też tak mieliście? Nie wierzę!

Krzysiek westchnął ciężko i zamknął gruby brajlowski tom. I tak z czytania już nici.

- Nie, ale tu dopiero się instalujemy… Wie pani… Początek roku, powoli się rozpakowujemy… - Banaś sam nie wiedział, co jeszcze powiedzieć.

- Początek roku był dwa tygodnie temu. Teraz już rok trwa w najlepsze. Nawet już niektórzy zaczynają łapać jedynki. Za pół godziny idziemy odrabiać lekcje. Rusz się!

- Pani Elu, widzi pani, że jestem sam - jęczał Krzysiek. - A bałagan nie tylko mój. Marcina nie ma, Kubik gdzieś polazł i mówił, że nieprędko wróci… Po odrabianiu posprzątamy.

Wychowawczyni była jednak twarda.

- Wtedy też - usłyszał Banaś. - Teraz jednak ogarnij ten pokój, choć z grubsza, bo jak pani kierownik tu wejdzie, kiedy będziemy w szkole, oboje wystąpimy na wieczornym apelu - zakpiła z bólu wychowanka. - A to, że jesteś sam, to słaby argument. Słyszę go od lat. Nigdy nie miałam jednak zwyczaju wnikać, co jest czyje i kto co gdzieś niedbale rzucił. Dla mnie to twój pokój i jest w nim bałagan. Choć słowo „bałagan” to w tym przypadku spory eufemizm. Wiesz co to eufemizm?

- Wiem - mruknął smętnie Krzysiek. - Wie pani… Lata pod panem Jankiem…

- Chyba mu zaniosę te kwiaty - pani Ela spojrzała na Banasia z uznaniem. - Za pół godziny idziemy do szkoły. I żeby mi wszyscy byli. Czas start!, Krzysiu.

W drzwiach coś sobie przypomniała.

- Krzyśka Kubika nie szukajcie - powiedziała. - Rozmawiałam z nim niedawno i wyobraź sobie, że przekonał mnie, abym mu dziś odpuściła odrabianie lekcji.

Banaś sprawdził godzinę, podgłośnił muzykę i ze zbolałą miną, mrucząc coś niepochlebnego o kolegach, wziął się do roboty.

Po krótkim czasie, kiedy zorientował się, że całkiem sprawnie i z nie aż tak wielkim, jak sądził, wysiłkiem mu to idzie, humor znacznie mu się poprawił. Trochę rozmyślał o Kubiku, trochę o Marcie, parę razy przemknął mu przez głowę Marcin Skowron, ale najbardziej intrygowało go, jak Krzysiek przekonał panią Elę, aby mu odpuściła odrabianie lekcji. Niebywała sprawa! Uczniem Kubik był, mówiąc łagodnie, niespecjalnie wybitnym, a na dodatek to on właśnie dziś złapał jedynkę. Czas między 16.30 a 18.00 był zaś rzeczą świętą. Wszystkie grupy, najczęściej w klasach szkolnych, odrabiały wtedy lekcje i tylko wyjątkowe sytuacje zwalniały z tego obowiązku. Oczywiście uczyć się można było, kiedy się chciało, ale że rzadko komuś się chciało, ten punkt w harmonogramie internatowego dnia był stały. Nikt z nim nie dyskutował, tylko się stosował, i tyle. Kubik dziś nie musiał i Banaś miał zagadkę.

1 Perkins - rodzaj popularnej brajlowskiej maszyny do pisania.

Rozdział IDziennik K. Kubika

 

Wrzesień

Postanowiłem w tym roku pisać dziennik. Pomysł chodził mi po głowie już od dawna, ale jakoś nigdy nie mogłem się zebrać. W tym roku jednak koniec ze zwlekaniem i biorę się do roboty. Od razu muszę wyjaśnić nagłówek, bo nie do końca jest właściwy i mam z nim problem. Zacznę od końca, bo najprościej. „Kubika”, bo mój, a ja się nazywam Kubik. Szału może nie ma, ale nazwisko moje, odziedziczyłem je po przodkach, więc noszę. Innego nie mam. Łukasz Gałka ma jeszcze gorzej i nie narzeka. To tyle. Teraz „K.”. Na imię mam Krzysztof, ale „Dziennik Krzysztofa Kubika” mi nie brzmi. Jakoś tak zbyt dostojnie i ze spiną. Jakbym się uważał nie za ucznia drugiej gimnazjum, który ma problemy z polskim (co pewnie szybko wyjdzie) i w ogóle z nauką, a za jakiegoś prezesa, który jak coś powie, to klękajcie narody! „Krzyśka” mi nie pasuje, bo to jakoś z kolei za bardzo w drugą stronę. Za mało poważnie na tytuł, a „Krzysia” pominę milczeniem. Nie piszę Chatki Puchatka. „K.” jest akurat. Bez zadęcia, ale z pewną powagą. Teraz słowo „dziennik”. Sprawdziłem przed chwilą w internecie i dowiedziałem się, że „dziennik” to notatki zapisywane codziennie. Też nie bardzo, bo ja będę pisał, kiedy będę miał czas. Raz częściej, raz rzadziej, kiedy najdzie mnie ochota i znajdę warunki. Chronologicznie, ale raczej bez konkretnych dat. Po prostu zacząłem drugą gimnazjum i opiszę ten rok. Chociaż zobaczymy, jeszcze to przemyślę.

Już przemyślałem i postanowiłem, że będę podawał nazwy miesięcy, czyli mój dziennik będzie miał dziesięć części - od września do czerwca. Zależy mi, aby nie przypominał pamiętnika dziewczynki z podstawówki - „rano długo spałam, na obiad jadłam pomidorową z ryżem, a po południu myślałam o swoim piesku, którego boli łapka, i było mi smutno”. U mnie będą tylko poważne sprawy. Opisy tego, co się dzieje, przemyślenia i komentarze - jakoś tak to widzę. No chyba że zdarzy się coś głupiego, ale jeśli uznam, że warto to uwiecznić, to uwiecznię. Zresztą, nieważne. Sam zobaczę, co mi wyjdzie. Czasami jakiś wpis zacznę jednego dnia, a skończę następnego albo jeszcze później. Czasem będę opisywał, co wydarzyło się dzisiaj, a czasem co przed tygodniem. I tak dalej. Tak czy inaczej „dziennik” nie jest więc najwłaściwszą nazwą. Właśnie sprawdzam i wychodzi mi, że bardziej pasowałaby „kronika”, ale „Kronika K. Kubika”?! Błagam! Wierszyk wyszedł! I to dla maluszków! Albo „Krzysztof Kubik - kronika”? Też odpada. Znów za bardzo grają fanfary. Pozostaję przy „dzienniku” i niech mi kto zabroni! Słowo skromne i ładne. Pal sześć definicje! Queen ma płytę „Jazz”, która wcale nie jest jazzowa. I co? Coś im zrobili? Nic!

Tak więc zacząłem. Tyle się u nas dzieje, że trzeba zacząć w końcu to zapisywać, bo inaczej przepadnie. W jakiejś piosence nazywało się to, o ile pamiętam, „ocaleniem od zapomnienia”. Ładnie. Muszę zapamiętywać takie sformułowania, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Mam się podciągnąć z polskiego, a polski to nie tylko gramatyka i tworzenie prawidłowych zdań, ale i styl przecież. Musi być na poziomie, aby było widać, że to pan Kubik pisał, a nie jakaś językowa łamaga. Kto ma ten styl podziwiać, nie bardzo na razie wiem. Może wnuki kiedyś po latach hi, hi. (Zabawnie też może tu i ówdzie czasem być, chociaż ostatnio zupełnie mi nie do śmiechu).

Wydaje mi się, że kiedy przelewa się swoje myśli na papier, wtedy człowiek ma okazję dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu jeszcze raz, ocenić, wyciągnąć wnioski, przemyśleć wnikliwiej i poukładać. Tak sądzę. Może to nawet zadziałać jak autoterapia. Przydałoby się! Myślę też, że kiedy się na bieżąco pisze o tym, co się robi, i planuje się swoje zamierzenia cały czas zapisywać, to chyba wtedy będzie się musiało bardzo uważać na to, co się robi, i robić tylko rzeczy warte uwiecznienia, aby nie było wstydu - kiedyś przed wnukami, ale głównie przed samym sobą. (To, zdaje się, już ten styl - chyba zaczyna mi się rozwijać. Może nieco w tym zdaniu z nim przesadziłem, ale wiadomo, o co chodzi).

Najciekawsze były chyba ostatnie dwa lata, ale wszyscy zapamiętamy je dobrze i chyba już na zawsze, więc je tu raczej pominę. Zresztą kiedyś… kto wie? Może znajdę czas2. Pan Janek powiedział w zeszłym roku, że jazdy miał z nami takie, że mógłby książkę napisać. Miał rację. A jak to mówił, był dopiero początek roku szkolnego, i nie wiedział, że teraz to dopiero się zacznie. Założenie gazety, awantury o pomysł i szefostwo, groźne anonimy, które dostawała Justyna, nasze śledztwo, zadymy z Izą, afera z artykułem, Krzychu Banaś i Justyna, Marta i… No dobra, zaczynam się rozpisywać, a to faktycznie temat na powieść, a nie na mój skromny dziennik. Może kiedyś. Szkoda, że rok, a jeszcze lepiej dwa lata temu nie postanowiłem go pisać, ale trudno. Lepiej późno niż wcale. Nawiasem mówiąc, w tym roku też decyzję podjąłem zaraz na początku, a potem nie kiwnąłem nawet palcem przez dwa tygodnie. Teraz jednak ruszyłem i chyba jakoś mi idzie. Może jest jeszcze trochę chaotycznie, ale mam nadzieję, że z czasem się wyrobię. Pewnie znowu będzie co uwieczniać. Mam nadzieję. Na razie ogólnie nic się jeszcze nie dzieje, ale tylko ogólnie, bo w moim osobistym życiu tak! Jedna rzecz wydarzyła się okropna i muszę jej jakoś zaradzić. Choćbym pękł, ale muszę! Nie mam jednak pomysłu jak i widzę, że nie będzie to łatwe. Jeśli w ogóle możliwe. Tak, tak. Sprawa jest bardzo przykra i okropnie mi z nią ciężko. Pewnie dlatego w końcu się zabrałem do pisania, bo muszę uporządkować myśli i zastanowić się nad wieloma rzeczami. Na razie plany mam ambitne - może nawet za bardzo, bo oprócz Marty mam jeszcze inne postanowienia. Tak, to o Martę chodzi, ale powiem o tym później, bo na razie zupełnie nie wiem jak.

Tych innych postanowień jest sporo. Spisałem je sobie w punktach i kiedy dojdę do tej kartki, to je tu przepiszę. Jest tych kartek coraz mniej, bo przepisane wyrzucam, aby komuś nie wpadły w ręce. Może kiedyś powiem o tym, że piszę dziennik, bo to w końcu nic takiego, ale na razie nie. Wyłaziliby ze skóry, aby się dowiedzieć, czy nie ma tam czegoś o nich. A jeśli jest to co!? A przecież będzie. No i ta lista. Niektóre sprawy są bardzo osobiste, intymne nawet. Już widzę Banasia, jak by po mnie jeździł. No, może nie z powodu punktu dotyczącego Marty, a to pierwszy i najważniejszy punkt, ale z pozostałych?! Szkoda gadać. Siara na całego! Chyba musiałbym ośrodek zmienić. Tylko gdzie znalazłbym takiego kumpla jak on? Nigdzie! Nie powiem mu, żeby się za bardzo nie cieszył, ale jest moim przyjacielem. Znamy się od pierwszej klasy i w ogóle... Całe moje - nie wiem, jak to nazwać - takie bardziej świadome życie, to życie z Krzychem przy boku. Chociaż ostatnio nie jestem już pewny, czy wszystko, co robię, jest takie świadome. Krzysiek to porządny gość (nie to, co ja) i we wszystkim można na nim polegać, tyle że trzeba okropnie uważać, bo złośliwy jak nie wiem. Najgorsze, że w sposób inteligentny, bo, kurczę, bystry do tego. W zeszłym roku nie wszystko wprawdzie widział właściwie, ale tak miał przecież każdy z nas. Sprawy były bardzo poplątane, a mylić się jest rzeczą ludzką. Byle nie cały czas. Ale Krzyśka to nie dotyczy. On nawet jak pobłądzi, szybko wraca na właściwą drogę. Ja chyba nie. Z grubsza wiem, jak ona ma wyglądać, ale nie – jak ją znaleźć i nią pójść. Taki mam problem. Ale o Marcie później… Chyba nawet mam nadzieję, że dzisiaj już nie zdążę i będę miał jeszcze trochę czasu na zastanowienie się, jak to przedstawić.

Pisać zacząłem po południu w pokoju na maszynie, ale szybko dałem sobie spokój. Teraz jestem w redakcji przy kompie. Tam mi cały czas wszyscy przeszkadzali i mnie stresowali. Koniecznie chcieli wiedzieć, co robię. Widzieli, że piszę, ale co!? To była dopiero zagadka! Czułem się z tym pisaniem jak w kalesonach na basenie. Jakby to nie był ośrodek ze szkołą dla niewidomych, tylko kamieniołomy, a ja na środku z brajlowską maszyną. W końcu przyszedłem tutaj i przepisuję. Cisza, spokój, a ja w redakcji przy komputerze. Normalna rzecz. Jeśli dziś nie zdążę wszystkiego, dokończę jutro. Potem będę już tworzył na żywo, że tak to ujmę (a styl coraz lepszy!). Właściwie to nie będę tworzył, a odtwarzał to, co się dzieje. Pisał obiektywnie i sprawiedliwie. Chyba że sam nie będę wiedział, że jestem nieobiektywny. Podobno tak mam. Nieobiektywny i niesprawiedliwy. Marta mi tak wykrzyczała.

W zeszłym roku Łukasz Gałka (trzeba pamiętać, żeby nie mówić na niego Kulka, bo okropnie się pieni) powiedział, że niewidomi coraz większymi krokami powinni odchodzić od brajla na papierze, bo to punktowy szyfr dostępny tylko wąskiemu kręgowi wtajemniczonych. Znać go biegle, ale wykorzystywać już przede wszystkim w połączeniu z  najnowszymi zdobyczami techniki multimedialnej. W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek. Komputery z odpowiednim oprzyrządowaniem, notatniki i terminale brajlowskie, tablety, smartfony, aplikacje i inne szpeje. Miał rację Łukasz, chociaż się z nim kłóciłem. Jak napiszę brajlem podanie o pracę, to kto je przeczyta? Wystraszą się już na dzień dobry, że jakiś kosmita szuka u nich stałej posady. A list do cioci w Koziej Wólce? Wolne żarty! Nie mam wprawdzie cioci w Koziej Wólce, ale w całej mojej rodzinie, bliższej i dalszej, tylko ja nie widzę. Nie zawsze przecież będę tu mieszkał. Kiedyś pójdę w świat, któremu wypukłe punkty kojarzą się głównie z tarką do warzyw. Żartowałem wcześniej o wnukach. Zakładam, że będą znały brajla? Uchowaj, Panie Boże! Piszę na kompie, wszystko mogę sprawdzić na brajlowskiej linijce, a autolektor czyta mi każde słowo, które pojawia się na ekranie. Klawisze są oznakowane, a z czasem będę je znał jak dziury w kieszeniach własnych portek. W szerokim świecie klawiatury są normalne, a nie jakieś specjalne. Dźwięk mam w słuchawkach, bo gdyby mi tu ktoś wszedł, dopiero miałby atrakcję. Teraz jestem sam, ale nie zawsze tak będzie. Nawet raczej rzadko. Kiedy po południu zacząłem pisać brajlem na maszynie, nawet nie pomyślałem o problemie z papierem. Już pal sześć, że mama dziwnie by na mnie patrzyła, że mi go tyle schodzi, ale gdzie chowałbym zapisane kartki?! Nosiłbym je wszędzie ze sobą w walizce? Jeśli będzie mi tak szło, jak idzie, a już zaczyna mi się podobać, to na wiosnę musiałbym postawić w pokoju skrzynię z trzema kłódkami. No, może trochę przesadzam, ale problem by był. A tak – nie ma. Łukasz miał rację, muszę mu to powiedzieć. W redakcji wszyscy mamy w komputerach swoje konta na hasło, więc strachu, że ktoś mi będzie szperał, nie ma. Na wypadek gdyby ten, na którym piszę ja, miał któregoś dnia paść (jakiś wirus czy coś), będę sobie plik co jakiś czas wysyłał pocztą mailową. Nawet zawsze. Sam do siebie, żeby nie przepadł. Rany! Pisanie miało na mnie działać terapeutycznie, a ja już dostaję nerwicy! Cały zeszły rok nic nie padło, ale teraz musi, bo K. Kubik pisze dziennik! Problem w tym, że właśnie dlatego akurat teraz może! Awaria, wyjątkowo złośliwy wirus, zalanie, promieniowanie, trzęsienie ziemi, meteoryt, plagi egipskie - bo akurat teraz wyjątkowo mi zależy. Nie macie tak? Ja mam!

Zaraz powiem wam o… No właśnie - jakim „wam”? Muszę to wyjaśnić, bo nie wyrabiam. Cały czas łapię się na tym, że podświadomie chyba chciałbym, aby to, co piszę, kiedyś ktoś przeczytał, a nawet wyobrażam sobie, że już mam jakiegoś czytelnika. Nawet wielu. Nie wiem, kim są, ale cały czas zaglądają mi przez ramię i czytają. Od samego początku. Ciągle muszę w myślach korygować zdania, aby się do nich nie zwracać, i nie mogę się skupić. Może więc dla ułatwienia rzeczywiście będę się do nich… To znaczy będę zwracał się do was? Nie wiem, kim jesteście, ale was lubię i wam ufam. Nie rozniesiecie moich zwierzeń po ośrodku. Rany! To działa! Od razu mi lepiej!

No więc, zaraz powiem WAM (hi, hi) o tych postanowieniach, które powziąłem na ten rok. Jak mówiłem, mam je wszystkie spisane na osobnej kartce i nawet opatrzone tytułem: Krzysztof Kubik - lista żelaznych postanowień do zrealizowania w tym roku szkolnym. Tytuł może i z zadęciem, ale specjalnie tak go wymyśliłem. Tym razem tak chciałem. Ma być poważny, uroczysty i groźny, aby mnie mobilizował i abym nie ważył się odpuścić. Jak przysięga. Wiecie, jak to jest z postanowieniami. Moja mama co roku pierwszego stycznia rzuca palenie na zawsze. Czyli do Trzech Króli, bo potem zaczyna się karnawał. I tak od lat. Ze mną tak nie będzie. Postanowiłem i wykonam, choćbym skonał! Zaraz dojdę do tej kartki, bo już mi dwie albo trzy zostały. Tyle że co jakiś czas nie przepisuję, a piszę z głowy, więc trochę cierpliwości.

Może wcześniej parę słów o ośrodku. Już zauważyliście, że to ośrodek dla niewidomych. Ale nie wiecie wszystkiego, więc wam krótko wyjaśnię. Ośrodek znajduje się we Wrocławiu (jeśli nigdy nie byliście we Wrocławiu, to się wstydźcie!) i tak naprawdę nie jest tylko dla niewidomych, ale i dla tych, którzy jakoś widzą, ale kiepsko. Jedni lepiej, drudzy gorzej, ale wszyscy mają problem większy niż okularnicy, których znacie. Całkowicie niewidomi są tu nawet w mniejszości. Ja mam tylko poczucie światła (czyli wiem, kiedy jest jasno, a kiedy ciemno) i taki Marcin Lukas, jeśli chodzi o problem ze wzrokiem, to przy mnie pikuś, a Mateusz Gieran to już w ogóle sokole oko. Oczywiście według naszych kryteriów. W zwykłych szkołach, zwanych u nas masowymi, obaj mieliby poważny problem. Dlatego są tutaj. Krzysiek Banaś jest jak ja brajlowcem, ale z bliska jakoś widzi. Na przykład Justynę. Tym bardziej że ona w tym roku jest z nim bardzo blisko. Liter w książkach już nie, bo one są sporo mniejsze, ale podejrzewam, że nie zamieniłby ich na Justynę. Żartuję, bo książki Krzysiek też kocha. Dziewczyny wzrokowo dają radę całkiem nieźle. Chodzi mi oczywiście o to, jak widzą, a nie wyglądają, choć – jeśli chcecie wiedzieć – wyglądają bez zarzutu z dużą górką. Mamy ich w grupie pięć, a wszystkie super - Justyna, Gośka, Ewelina, Beata, no i  Marta… Marta jest najbardziej super. W zeszłym roku byliśmy parą, tylko że… Dobra, miałem pisać o ośrodku.

Znajduje się na Złotnikach. To takie osiedle blisko granic miasta. W czasach historycznych znajdowały się tu warsztaty złotnicze, stąd nazwa. Zabudowę stanowią domki jednorodzinne, niedaleko jest park, i w ogóle wszędzie jest mnóstwo zieleni, i chyba jest czyste powietrze. W każdym razie na pewno czystsze niż w mieście. Najbardziej lubię tu zapach jesieni. Czuje się wtedy mieszankę wilgotnego powietrza i mokrych liści z domieszką dymu z kominów i czegoś jeszcze. Nie wiem czego, ale kiedy wszystko tak pachnie dookoła, a ja idę sobie wtedy na przykład z grupą do sklepu i oddycham tym wszystkim, choć czasem mi zimno, czuję się tak błogo, że od razu mam ochotę stać się lepszym człowiekiem, co – nawiasem mówiąc – średnio mi ostatnio wychodzi. Tyle że wszędzie stąd daleko. Mam oczywiście na myśli centrum Wrocławia, bo do Leśnicy na przykład jest całkiem blisko. To też takie osiedle, choć wygląda jak małe dolnośląskie miasteczko. W przeszłości Leśnica rzeczywiście była osobną miejscowością, ale jeszcze grubo przed wojną została przyłączona do Wrocławia. Pani Agnieszka, nasza kierowniczka, tam mieszka i ma blisko do pracy - wiosną zdarza jej się przyjeżdżać rowerem. Dla zdrowia - mówi. - I figury. Choć pan Janek, kiedy to raz usłyszał, stwierdził, że figurę to ona pewnie zachowałaby, nawet gdyby ją przynoszono codziennie w lektyce, a ona w tym czasie jadłaby pączki. On nie ma takiego szczęścia. Robi mu się brzuch nawet po herbacie. W tym roku nie jesteśmy już w jego grupie, ale o tym później.

Ośrodek jest nowiutki i do tego nowoczesny i zbudowany tak, że wygląda jak zespół połączonych ze sobą jednopiętrowych budynków. Kiedy jednak się do niego wejdzie, można zwiedzić wszystkie miejsca bez wychodzenia na zewnątrz. Szkoła podstawowa i gimnazjum, internat, skrzydło ponadgimnazjalne, też ze swoimi szkołami i internatem, stołówka, biblioteki i sporo innych miejsc, których nie ma sensu teraz wymieniać. Kiedy się w swoich opowieściach któregoś dnia w jakimś znajdę, to wam powiem. W przyszłym roku oddana zostanie jeszcze jedna, ostatnia już część ośrodka - kompleks sportowo-rehabilitacyjny z salą gimnastyczną, siłownią, basenem i czymś tam, ale nie pamiętam czym. Prace są w ostatniej fazie i trwają już tylko w środku. Na zewnątrz będą boiska, bieżnie, górka saneczkowa i też chyba jeszcze coś.

Napisałem, że ośrodek jest nowiutki, ale źle to ująłem. Sam ośrodek jest stary, bo istnieje od jakoś po wojnie, ale siedziba jest nowa. Wcześniej mieścił się w starym poniemieckim budynku na Krzykach i miał filię dla najmłodszych w innym rejonie miasta, a potem jeszcze jedną dla starszych. Centrum jednak, z całą administracją i dyrekcją, znajdowało się na Krzykach, na Kasztanowej. Parę lat temu postawiono pierwszą część zabudowań ośrodka na Złotnikach i przeniosły się tu obie filie, w tym ja i wielu, o których będę pisał, a potem, też po paru latach, cała reszta. I wszyscy są razem, choć w różnych częściach. Od malucha z zerówki, któremu trzeba pomagać się kąpać, do brodatego gościa ze studium policealnego. A nazwa ulicy, a właściwie alei, na której znajdował się dawniej główny ośrodek, a w którym mieszkała najstarsza młodzież, pozostała. Tak wielu teraz nazywa ponadgimnazjalną część naszej nowej siedziby. Jeśli kiedyś napiszę, że popołudnie spędziłem na Kasztanowej, będzie to oznaczało, że siedziałem u licealistów, a nie na Krzykach - odległej stąd wrocławskiej dzielnicy. U licealistów albo u chłopaków z innych szkół, z wyjątkiem tych policealnych, bo tam ludzie są tak starzy, że nikogo nie znam. Napisałem, że wielu używa tej nazwy, ale z roku na rok słyszy się ją jednak już coraz rzadziej. Pewnie w końcu zostanie zapomniana wraz z odejściem tych, którzy pamiętają dawne czasy, jak ja, Krzychu, Szymon… Trochę nas jeszcze jest.

Przed frontem ośrodka, po drugiej stronie ulicy, rozpościera się ogromne pole traw i zarośli. Drugiego końca nie widać. Ja i pierwszego nie widzę, ale słyszałem, że ładnie to wygląda, a jak kto ma szczęście, to i sarnę lub bażanta zobaczy. Jesienią unoszą się tam mgły, a zimą bezkresna biel, po której łażą gawrony. Czasami nasi modelarze z Kasztanowej puszczają tam swoje konstrukcje. Przewodzi im pan Marcin, wychowawca licealistów. Często przynosi swoje modele i drony, to i przechodnie mają atrakcję. Raz i ja tam byłem, ale szybko dałem spokój. Owszem, podotykałem sobie i posłuchałem warkotu silniczków, ale to tyle. Reszta jest poza moimi możliwościami, choć ostatnio świat stara mi się wmówić, że jest inaczej. Korzystacie z mediów, to wiecie - teraz niewidomi grają w kręgle, strzelają na strzelnicach i zdobywają górskie szczyty. Nikomu nie bronię, jeśli sprawia mu to radość, a nawet serdecznie zachęcam. Mnie jednak strzelanie za bardzo wiąże się z celowaniem, a górskie szczyty pewnie też bym zdobył, tyle że głównie wysiłkiem tych, którzy by mnie na nie wtaszczyli. Ja wiem, że taka postawa jest teraz bardzo niesłuszna, ale od tej słusznej wzrok mi się nie poprawia ani o jotę. Samopoczucie również. Pewne rzeczy są dla mnie niedostępne albo dostępne w stopniu, a przede wszystkim w sposób, który mi nie wystarcza, aby się nimi zajmować. I nie ma się co obrażać. Przecież ta zasada dotyczy wszystkich ludzi na świecie. No dobra, dość tego filozofowania.

Cała moja grupa w tym roku przeszła na górę. Już w poprzednim powinniśmy, ale że przyszło tam wtedy dużo nowych, a na dół tylko kilkoro, to nas zostawili. I nie było źle, tyle że część starej ekipy jeszcze z poprzednich lat była już na górze, a część jeszcze na dole, i lataliśmy wte i wewte po schodach. Tym bardziej że byliśmy w równoległych klasach, a dodatkowo łączyła nas redakcja „Słońca” - gazety, którą powołaliśmy do aktywnego życia w październiku. Teraz jesteśmy znowu wszyscy razem. W dwóch grupach o tych samych co poprzednio składach. To tyle, bo coś czuję, że jak będę dalej wyjaśniał, to jeszcze bardziej zagmatwam, a mógłbym, gdybym dodał, że na przykład Marta, Ewelina i Beata są w mojej grupie, ale nie w klasie, a taki, dajmy na to, Szymon czy Mateusz Gieran w klasie, ale nie w grupie. Proste? Dla mnie jak włos Mongoła, ale kiedy słucham tego, co przed chwilą napisałem, czuję, że można się pogubić.

No i wychowawcy się zmienili. Po raz pierwszy od lat wyszliśmy spod skrzydeł pani Asi i pana Janka, bo oni zostali na parterze, a przeszliśmy pod panie Elę i Hankę. Wychowankowie z wiekiem zmieniają piętra i internaty, ale wychowawcy rzadko, choć i to czasem bywa. Każda grupa ma dwoje wychowawców, którzy pracują na zmianę. Pan Janek, jak sięgnę pamięcią, pracował w poniedziałki, czwartki, co drugi piątek i w niektóre weekendy. We wtorki miewał dyżury nocne, a w środy prowadził koło filmowe. Ma bzika na punkcie filmu i śmiesznie się z nim rozmawiało, bo często posługiwał się cytatami z filmów lub tytułami i człowiek czasem nie jarzył, o co mu chodzi, bo widział ich dużo więcej niż my. Nadal pewnie tak robi, ale już rzadziej będziemy to słyszeć. Raz, pamiętam, nazwał mnie „brunetem wieczorową porą”, bo zdybał mnie w pokoju dziewcząt na ciszy nocnej.

No dobra. Miałem przedstawić tę moją listę postanowień (żelaznych) na ten rok, ale zmieniłem jednak zdanie. Wyrzuciłem ją niechcący wraz z przepisanymi kartkami i uznałem to za znak. Chyba faktycznie lepiej, żeby jej tu nie było. A jak się jednak trafi jakiś haker i wetknie w moje zapiski nos? Niektórzy, jak na przykład Łukasz, z informatyki są więcej niż dobrzy. Albo, co bardziej prawdopodobne, zapomnę się wylogować i gdzieś wyjdę? To ciągle się zdarza. Zostawiamy otwartą pocztę czy fejsa… O właśnie! Raz nie wylogowałem się z Facebooka, wychodząc do łazienki, i zaraz świat ujrzał moje wyznanie napisane, idę o zakład, ręką Banasia: „Boże, dałeś mi mądrość, ale… niewielką!”. Nie ma się co śmiać! Chyba z tydzień miałem to na profilu, zanim zauważyłem i usunąłem. O nic nikogo nie podejrzewam, ale stresik byłby i mocno by mi doskwierał. Listę mam całą w głowie. W brzmieniu i kolejności, choć ta nie jest ważna. Z wyjątkiem punktu o Marcie. Gdybym ją tu zaprezentował (listę, nie Martę), zafundowałbym sobie zamiast autoterapii dyskomfort psychiczny. I to na cały rok, który i tak nie będzie dla mnie lekki. Lista składa się z ośmiu punktów. Właściwie z siedmiu, bo ósmy to nie postanowienie, które choćby nie wiem co, ale muszę zrealizować, tylko takie bardziej życzenie, i to też nie do końca. Coś w stylu „o rany, jak by było fajnie!”. Nie będzie jednak, bo nie wiem, jak by się to miało stać. Chyba tylko podstępem czy innym ryciem dołków, a to odpada. Tak jak jest, jest bardzo dobrze, a jakby się zmieniło na tak, jak mi się marzy, mogłoby być znacznie gorzej. Pogmatwałem? Nie szkodzi. Ja wiem, o co chodzi, i musi wystarczyć. Nie jest to dla mnie coś okropnie ważnego, ale siedzi mi gdzieś na dnie duszy i nic na to nie poradzę. Wiem, że tam jest, bo od czasu do czasu się do mnie uśmiecha.

Dwa punkty już realizuję i to dosłownie „już”, bo w tej chwili, a z jednego, okropnie trudnego, zwierzyłem się wczoraj pani Eli. „Wczoraj”, bo piszę już drugi dzień, a skończę pewnie też dopiero jutro. Nawet się nie spodziewałem, że to takie wciągające. Powiedziałem pani Eli, bo chciałem, aby mnie zwolniła z odrabiania lekcji, a poza tym przyda się dodatkowa, silna motywacja do działania. Będzie mnie teraz kontrolować, choćby z ciekawości, jak się wywiązuję, tym bardziej że wprowadziłem ją w stan lekkiego szoku. Ale uwierzyła. Gdybym bujał, z pewnością wymyśliłbym coś mniej spektakularnego. Poprosiłem tylko o absolutną dyskrecję i jestem pewny, że ją otrzymam. Wychowawcy tacy są. Mogą was denerwować, psuć wam krew i utrudniać życie jak się da, ale kiedy im się zwierzycie i poprosicie o tajemnicę, to jej dochowają. No chyba że zwierzylibyście się z uduszenia Banasia we śnie, bo był dokuczliwy. Wtedy to nie wiem.

Zanim napiszę o Marcie, powiem wam, że inne dwa punkty - skoro już ogólnie i tajemniczo napisałem o pozostałych - są z cyklu „rzeczy, które zawsze chciałem robić, ale się wstydziłem”. Z jedną z nich nie będzie raczej problemu, bo już w przeszłości mi się zdarzało. Teraz po prostu chciałbym na całego. I tyle. Gorzej z tą drugą, bo chłopaki uznają to za obciach. Dziewczyny nie, ale chłopaki, a już Banaś - na bank! Z czasem pewnie by mu przeszło, ale co by się ponabijał, to jego. Nawet nie jestem pewien, czy przez cały rok nie będę słuchał kąśliwych żartów. Muszę się zastanowić, jak to rozegrać, aby zminimalizować ten wstyd. Nie wiem, czy słowo „wstyd” nie jest za mocne, ale chyba nie, bo pewnie będę czerwony jak burak, kiedy przyznam się, co planuję. Już słyszę Banasia: „Krzysiek, podobno w przyszłym tygodniu zaczynają się zajęcia z szydełkowania. Nie jesteś zainteresowany?”. Albo: „Kubik, słyszałem, że powstaje u nas chór Wrocławskie słowiki. Zapisać cię? Nie mów, że nie marzysz. Głos masz przecudny”. Tak będzie. Znam go! No dobrze. Potem będę się martwił. Zajęcia zaczną się chyba w październiku.

Teraz Marta. Pewnie już się domyślacie, że ze mną zerwała. Byliśmy ze sobą od połowy zeszłego roku, ale na początku września postanowiła zawiesić nasz związek. Tak to ujęła. Powiecie, że nie jest tak całkiem tragicznie, bo daje to jakąś nadzieję, ale co z tego, skoro nie dalej jak dzień później chyba pogrzebałem tę nadzieję na amen. Miałem się nad sobą zastanowić i nawet, nie powiem, ambitnie zacząłem, ale szybko zrobiłem sobie krótką przerwę i w tym czasie rzuciłem się z łapami na Marcina Skowrona. Uznałem, że się do niej dostawia. Nic mu nie zrobiłem, bo chłopaki mnie zaraz odciągnęli, ale pogrążyłem się już do końca. Marta już przed wakacjami wypominała mi, że jestem zbyt zaborczy i… No właśnie! „Z tym, że chciałbyś mieć mnie i do tego jeszcze każdą moją wolną chwilę na własność, jakoś bym sobie poradziła, ale najgorsza jest ta chorobliwa zazdrość” - powiedziała mi kiedyś. - „Z nią sobie nie radzę. Weź zapanuj jakoś nad problemem, bo zatruwasz mi życie. Sobie też przy okazji. Tak nie może być!”. Starałem się zapanować, ale po paru dniach zawsze coś wychodziło i było silniejsze ode mnie. Przez wakacje tak się za nią stęskniłem, że we wrześniu odbijać zaczęło mi od razu i chyba jeszcze bardziej. Wkurzało mnie, że nie ma na coś czasu, że idzie gdzieś albo robi coś beze mnie, cały czas siedziałem u niej w pokoju. No i ta zazdrość. Nawet jak szła do biblioteki i długo nie wracała, to skręcało mnie, że z kimś tam flirtuje. A scenariusze tworzyłem sobie w głowie takie, że gdy wracała, nie chciałem z nią rozmawiać. W końcu powiedziała „dość!”. „Zastanów się, czy rzeczywiście chcesz być z kimś, komu kompletnie nie ufasz i kogo cały czas podejrzewasz o zdradę. Za jakiś czas usiądziemy i poważnie porozmawiamy, bo tak, jak jest, być nie może i nie będzie. W każdym razie nie ze mną. Jeszcze rok szkolny dobrze się nie zaczął, a ja już jestem wypalona. Daj mi trochę pożyć, a sobie w tym czasie poukładaj w łepetynie”- tak powiedziała. - „Zajmij się czymś, pogadaj z chłopakami. Nie wiem! Potem ustalimy zasady i może spróbujemy od nowa, ale na razie dajmy sobie trochę czasu”. Ja oczywiście już nazajutrz uznałem, że wszystko mam poukładane i poszedłem zaprezentować swoje pozytywne zmiany. W przedpokoju Mateusz Gieran z Andrzejem Gawlikiem nastawiali drzwi w szafie, bo znowu wypadły, a w pokoju na tapczanie Marta siedziała ze Skowronem i rozmawiali sobie w najlepsze. Śmiali się nawet! Ja w rozsypce, a ona śmieje się z jego głupich gadek. Marcin już w zeszłym roku psuł mi krew, a teraz proszę! Od razu! Ledwo przyjechał. Warknąłem coś na niego, że mógłby chłopakom pomóc, skoro widzi, jak się męczą. Nawiasem mówiąc, właśnie skończyli i wchodzili do pokoju. On coś odpyskował i… Dalej wiecie, bo już mówiłem. Dobrze, że nikogo z wychowawców akurat nie było w pobliżu. Dopiero bym miał. Mama musiałaby w trybie pilnym zameldować się w ośrodku. Zresztą i tak jest źle. Tego dnia Marta odsunęła się ode mnie na amen. Nawet się do mnie nie odzywa. Marcin też przestał u niej… To znaczy u naszych dziewcząt bywać, ale co z tego? Żadna to dla mnie pociecha. I tyle. Co tu więcej pisać? W każdym razie listę moich postanowień otwiera punkt „Odzyskać Martę”. Podaję go tu bez oporów, bo i tak wszyscy znają problem i wiedzą, że to dla mnie najważniejsza sprawa. Ciężko mi okropnie, ale na razie nie wiem, jak sobie poradzić.

Na tym kończę pierwszy wpis. Tworzyłem go wprawdzie cztery dni, ale traktuję jako całość. Nie do wiary, jak to pisanie wciąga. I rzeczywiście rozjaśnia w głowie. Kiedy pisałem o Marcie, było mi strasznie głupio, bo jeśli ktoś tu wypadł nie najlepiej, to chyba jednak nie ona.

2 Poprzednie dwa lata opisane są w powieściach Zielone słońce i Dwa brakujące słowa Zbigniewa Kowerczyka.

Rozdział IIDziwne wieści i długofalowy plan

 

 

Pogoda zepsuła się dokładnie pierwszego dnia jesieni. Zupełnie jakby znała się na kalendarzu i od dłuższego czasu z niecierpliwością wyczekiwała właściwej daty. Nastał czas chłodów, porannych mgieł i mżawek, które popołudniami przechodziły w nieprzyjemne deszcze. Czasami wiatr złowieszczo zawodził w przewodach wentylacyjnych. Coś z nimi musiało być nie tak, bo do niektórych pokojów czasem wpadał z gościnną wizytą i kiedy na dworze pojawiały się prawdziwe chłody, kratki wentylacyjne zaklejano papierem albo przestawiano tapczany, aby ich użytkownicy nie łapali kataru. Krzysiek Banaś bardzo lubił ten dźwięk i uznawał za nastrojowy, szczególnie wieczorami. Justyna nie.

- Ale jęczy – stwierdziła, zerkając z niepokojem na umieszczone pod sufitem w pobliżu drzwi wejściowych do pokoju źródło niepokojącego ją dźwięku. - Jak w jakimś starym angielskim horrorze. Jakoś mi tak dziwnie. Moja babcia mawiała, że wiatr tak zawodzi, kiedy ktoś… - urwała, ze zgrozą patrząc na Krzyśka szeroko otwartymi oczami.

- Wszystkie babcie tak mawiały. - Banaś roześmiał się wesoło. - Kto tego nie słyszał? Dzieci lubią być straszone.

- Tak, śmiej się! A ja nie będę mogła usnąć w nocy.

- Przestań! To nie zamczysko, a nowoczesny budynek z jarzeniówkami. Na korytarzu gra telewizor, przy windzie chłopaki grają w bilard, a gdzieś bliżej pani Ewa właśnie kogoś ochrzania. Słyszysz? - Uśmiechnął się. - Chyba rozpoznaję głos Komara. Ciekawe, czym zawinił. Ja tam lubię taki nastrój. Na dworze wicher i deszcz, a ja w ciepłym pokoju siedzę i przy nocnej lampce z dziewczyną sobie rozmawiam. Miło, kameralnie, czego chcieć więcej do szczęścia.

W pokoju rzeczywiście panował półmrok, choć oprócz lampki na stole, o której mówił Krzysiek, paliła się jeszcze jedna - ścienna, a nieco światła z przedpokoju wpadało przez szybę w drzwiach.

Teraz Justyna się uśmiechnęła.

- To już chyba niedługo będzie tak kameralnie, bo pewnie zaraz dziewczyny zaczną się schodzić.

- A gdzie są?

- Nie wiem - zaczerwieniła się. - Gdzieś poszły. Może do chłopaków.

- No właśnie! - zauważył Banaś. - Bardzo często, kiedy tu jestem, gdzieś sobie idą - zauważył. - Przestały mnie lubić? - zapytał z uśmiechem.

- Nie, ale pewnie nie chcą przeszkadzać. I nie mów, że się nie domyślasz. A jak ja pójdę do ciebie, to tam Kubik i Marcin, a dodatkowo z drugiego pokoju przylezą jeszcze Szymon z Mateuszem i Łukaszem, bo są wszyscy bardzo towarzyscy i wolno kapujący.

Krzysiek wzruszył ramionami.

- No i co by się stało? Co my? Krzyśki Kubiki? - zapytał kpiąco, ale twarz zaraz mu spochmurniała. Westchnął i zamilkł na chwilę.

- Też cię to męczy? - zapytała Justyna.

- No męczy! Kogo nie męczy? A jego jak! Cień chłopaka, normalnie - uśmiechnął się z powodu tego „normalnie”, którego Kubik często używał zamiast przecinka.

- A Marta? Nie mów, że o tym nie rozmawiacie - zapytał z nutą natarczywości w głosie. - Mówi coś?

- Rzadko i niewiele. Tyle że…

Krzysiek domyślnie pokiwał głową.

- Rozumiem. Masz mi nic nie mówić, tak?

- No tak. A dziwisz się? Jesteście z Krzyśkiem bardzo blisko i ci zależy. Zaraz byś mu przekazał, jakie są rokowania.

- A są jakieś?

Justyna nic nie odpowiedziała. Zbliżyła twarz do jego. Krzysiek poczuł waniliowy zapach.

- Czy ty się właśnie uśmiechasz? - zapytał zaintrygowany, choć wiedział.

Pokiwała głową.

- Tak?! - drążył gorączkowo, bo nie wiedział, czy dziewczyna potwierdza uśmiech, czy wcześniejsze pytanie.

- Tyle ci musi wystarczyć - powiedziała kpiąco i wyprostowała się na krześle. - Kubik sam musi dojść do pewnych rzeczy, bo inaczej nigdy się nie zmieni. Nawet nie wpadł na to, że powinien przeprosić Marcina Skowrona.

Krzysiek znowu westchnął, ale nic nie odpowiedział. Pokiwał tylko głową. Chwilę siedzieli w milczeniu.

- A mocno jest obrażony? - zapytał w końcu.

Justyna wzruszyła zniecierpliwiona ramionami.

- Niech Krzysiek pójdzie do niego i sprawdzi - mruknęła. - Nie jest - dodała jednak po chwili. - Marcin to luzak i byle głupstwo nie wyprowadza go z równowagi jak niektórych w tym pokoju - zauważyła z rozbawieniem.

- Akurat! - Banaś zrozumiał przytyk, ale machnął tylko ręką. - Krzyśka to gryzie. I to bardzo. To akurat wiem.

- Tak! - prychnęła Justyna. - Jego wiele rzeczy gryzie, ale nic z tym nie robi. W tym jego problem. Marcin dokładnie wie, że Krzysiek żałuje, ale trudno, aby do niego leciał i dbał o jego komfort psychiczny. Wystarczy, że przestał tu zaglądać, choć chciałby, bo wie, że wszystkie go lubimy.

- No właśnie! Dlaczego? Wystraszył się?

Justyna żachnęła się.

- Zwariowałeś? Co ty tak dzisiaj wolno myślisz? Nie! Po prostu nie chce, aby Krzysiek się ciął - zakpiła ze złością. - Mądry głupiemu ustępuje - taki uruchomił tryb! Tyle może zrobić, ale nie więcej.

- Mówił?

Justyna roześmiała się i szybkim ruchem zmierzwiła mu włosy.

- Ech, ty! Dziennikarz powinien być bardziej przenikliwy.

Do pokoju zajrzał Krzysiek Rzecki.

- Nie przeszkadzam? - zapytał niepewnie.

- Pakuj! - Banaś poprawił fryzurę i wykonał zapraszający gest.

- Myślałem, że może macie kierownictwo - powiedział Rzecki. Wszedł do pokoju i usiadł na tapczanie pod kratką wentylacyjną. - Ale fajnie zawodzi - wskazał na nią palcem. - Moja babcia…

Justyna z Krzyśkiem przerwali mu głośnym śmiechem.

- Wiemy, co mówiła twoja babcia, Krzychu - stwierdził Banaś. - Mam nadzieję, że nie hołdujesz zabobonom.

- Nie hołduję - uśmiechnął się Rzecki. - Ale okropnie lubię takie historie. Szczególnie w jesienne, deszczowe wieczory.

Justyna też się uśmiechnęła.

- To sobie z Krzyśkiem podajcie ręce. A o jakim kierownictwie mówiłeś, bo nie załapałam?

- Nie wiecie, co to kierownictwo? Rany, ile lat tu jesteście? - zapytał tonem, jakby Justyna w ośrodku się urodziła. Połapał się jednak i zwrócił do Banasia. – Ona – rozumiem, choć też nie do końca, bo drugi rok już tu zaczyna, ale ty? Nie słyszałeś nigdy? „Nie wiem, o której wrócę, bo mam kierownictwo”, mawia czasem pani Agnieszka. To taka narada dyra naczelnego z dyrektorkami szkół i kierowniczkami internatów. Urządzają ją sobie cyklicznie i kombinują pewnie, jak nas jeszcze bardziej przyciskać - uśmiechnął się smętnie.

- A! - zrozumiała Justyna. Ona była redaktorką naczelną, a Krzysiek Banaś jej zastępcą. Oczywiście „Słońca” - gazety, którą w zeszłym roku założyli i, jak mawiał Kubik, „prężnie rozwinęli jej działalność”. - Nie mieliśmy kierownictwa. Zresztą pewnie urządzilibyśmy je z panią Beatą, a nie naradzali się tu we dwójkę.

Pani Beata, nauczycielka historii, była opiekunką pisma.

- Domyślam się - potwierdził Rzecki. - Tak mi się tylko skojarzyło.

Jak przewidziała Justyna, niebawem pokój zaczął się zaludniać. W drzwiach pojawiła się najpierw Marta, później Ewelina z Beatą. Dziewczęta rozejrzały się nieśmiało, potem na widok Krzyśka Rzeckiego raźno wmaszerowały do środka.

- Jak tam, gołąbki? - zaśmiała się Ewelina. - Nagruchaliście się już?

- Tak, dziękujemy - uśmiechnął się Rzecki. - Wchodźcie śmiało.

- Nie ciebie miałam na myśli, ofiaro - zaśmiała się Ewelina - tylko ich. - Wskazała na Krzyśka Banasia i Justynę.

Rzecki uniósł brwi i udał zaniepokojenie.

- Gruchaliście?! Pytałem przecież, czy nie przeszkadzam.

Krzysiek z Justyną śmiali się już głośno.

- Nie gruchaliśmy - wyjaśnił Banaś.

- Może trochę, ale tuż przed twoim wejściem skończyliśmy - sprostowała uprzejmie Justyna.

Dziewczęta rozsiadły się na tapczanach z zadowolonymi minami.

- A gdzie Gośka? - Banaś zauważył nieobecność współlokatorki Justyny.

- Poszła do redakcji coś pisać. Mówi, że ją terminy gonią, a szefowa groźna - uśmiechnęła się Marta.

- Pewnie Kubika spotka - stwierdził Banaś. - On ostatnio ma tam drugi dom. Jak tak dalej będzie, wstawimy mu tapczan.

Dziewczęta zerknęły na Martę.

- Jak tam, Marta? Wszystko gra? - zwrócił się do koleżanki Krzysiek Rzecki.

Marta zrobiła zdziwioną minę, ale z jakichś powodów zaczerwieniła się.

- Gra - wzruszyła ramionami. - A czemu miałoby nie grać?

- Nie wiem. Tak pytam. I jak wam się tu mieszka na górze? - zwrócił się do wszystkich. - Dobrze?

- No pewnie - odpowiedziała Justyna. - Trochę na początku stresowałam się Izą, ale już mi przeszło. Na razie nie jest jakoś specjalnie aktywna. Może coś kombinuje. A miałam lęki już w wakacje - dodała. - Przecież musi się jakoś odkuć za ten artykuł. Miała przecież dwa miesiące na obmyślenie jakiegoś odwetu. To na co czeka? Im szybciej, tym lepiej! Będzie miała to z głowy, nie? - mruknęła na koniec posępnie.

Iza Czyżewska chodziła do klasy Rzeckiego i Skowrona i przez cały zeszły rok była z Justyną i jej przyjaciółmi w jak najgorszych stosunkach. Z Justyną w szczególności. Przejść koło niej nie mogła spokojnie. Zaczęło się już we wrześniu od przypadkowego zastąpienia Izy przez Justynę w zespole przygotowującym się do występów w uroczystych obchodach jubileuszu ośrodka, a skończyło na aferze, która szerokim echem odbiła się we wszystkich niemal jego agendach. Zaczęło się to wtedy od Marcina Skowrona, którego Iza publicznie skrzywdziła na szkolnym korytarzu późną wiosną. Wtedy czara goryczy przebrała się i wzburzona do ostateczności Justyna wzięła srogi odwet. Wtedy już za wszystko - od września do czerwca. Nie bez konsekwencji i dla niej jednak. Jej pozycja na stołku redaktorki naczelnej ośrodkowej gazety mocno się wtedy zachwiała.

Przez parę chwil nikt się nie odzywał. Słychać było tylko wiatr hulający po placu zabaw. Potem Justyna ciężko westchnęła.

- Szczerze mówiąc, jeśli planuje coś przykrego - powiedziała - to niepotrzebnie. I tak mi głupio, że ją tak obsmarowałam. Do tej pory.

- Czyli jednak obsmarowałaś? - Banaś ze znaczącym uśmieszkiem uniósł brwi.

- No pewnie… - przyznała cicho Justyna.

Rzecki wstał, pokręcił się w milczeniu po pokoju, a potem podszedł do okna i podniósł firankę. Szyby były mokre od deszczu.

- Ty coś wiesz! - wykrzyknęła Beata. - Mów, bo my tu nerwowo się rozglądamy, z której strony nadejdzie cios. Czasami mijamy ją gdzieś, ale nic się nie dzieje. Nie syka, nie parska… Sama nie wiem. Nie odzywa się, ale jakoś tak podejrzanie zwyczajnie.

Krzysiek odwrócił się od okna z rozbawieniem na twarzy.

- Nie odzywa się „podejrzanie zwyczajnie”?