Obca w świecie singli - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Obca w świecie singli ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść o samotności, która ma wiele twarzy.

Karoliny i Jakuba los nie oszczędzał. Oboje w ostatnim czasie wiele stracili i zawiedli się na najbliższych. Nie pragnęli zostać singlami. To nie był ich wybór. Karolina zamierza skupić się wyłącznie na wychowywaniu córeczki i ratowaniu własnej restauracji. Stara się chronić dziecko przed obojętnością ojca. Jakub chciałby uczestniczyć w wychowaniu swojego dziecka, ale jego partnerka postanawia go ukarać i skutecznie mu to uniemożliwia. Tych dwoje postanawia pomóc sobie nawzajem. Staną się najlepszymi singlami, jakich kiedykolwiek widziano. Silni i niezależni. Ale czy w życiu tylko o to chodzi? Czy naprawdę tylko na tym im zależało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Lektor: Beata Mes

Oceny
4,8 (23 oceny)
19
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiagaj

Nie oderwiesz się od lektury

Ebook :) Wciąga Czasem tak trudno zdecydować się na zmiany. Przestać dawać sobą manipulować, wykorzystywać na max Dać sobie szanse na coś nowego na zmianę na Miłość :) Polecam
00
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"W jednej chwili okazało się jak chwiejna jest przyszłość budowana wyłącznie na czyimś słowie. Może się rozpaść w kilka minut. Wystarczy, że ze ściany wyciągnie się jedną cegłę, a wszystko sypie się człowiekowi na głowę." Chwili, w której serce rozpada się na setki kawałków towarzyszy cisza. Swoisty bezruch. Jakby na moment świat się zatrzymał, solidaryzując z paraliżującym bólem. Karolina doskonale zna to uczucie. Stojąc pośrodku kawiarni i wpatrując w mężczyznę, którego szczerze kochała, nie potrafi wykonać najmniejszego ruchu. Widząc, z jaką czułością odnosi się do innej kobiety, cierpi. Z otępienia wyrywa ją wzburzony głos córki. To dla niej musi stawić czoło rzeczywistości, to dla niej będzie teraz żyć. Jakub również stracił to, co najcenniejsze. Bezgłośnie, stopniowo, niezauważalnie. Zatracony w pracy, skupiony na obowiązkach, ocknął się, gdy było już za późno. Oboje znają smak straty. Jednak łączy ich o wiele więcej: wspólna pasja, doświadczenia i ogromna potrzeba miłości. Ty...
00

Popularność




Rozdział 1

Są takie poranki, w które warto się obu­dzić.

Karo­lina Mazur otwo­rzyła oczy i z przy­jem­no­ścią prze­cią­gnęła się w sze­ro­kim łóżku. Za oknem majowe słońce stało już wysoko na nie­bie, a ptaki kon­cer­to­wały, jakby uczest­ni­czyły w castingu do Metro­po­li­tan Opera. Miały spore szanse się dostać. Wro­dzony talent, entu­zjazm i codzienne ćwi­cze­nia – te wszyst­kie punkty planu na suk­ces zali­czały od wielu tygo­dni.

Karo­lina odgar­nęła z czoła zmierz­wione włosy i odru­chowo prze­je­chała dło­nią po dru­giej poło­wie łóżka.

Patryk znowu nie wró­cił na noc. Nie­do­bre prze­czu­cie lekko ukłuło ją gdzieś w oko­li­cach serca, ale nie pozwo­liła, by się roz­pa­no­szyło na dobre.

Leżała bez ruchu, oddy­cha­jąc spo­koj­nie, i przy­wo­ły­wała wspo­mnie­nia. Bała się drgnąć, żeby ich nie spło­szyć. Wszyst­kie wspólne chwile wyświe­tlały się w jej gło­wie jak ulu­biony film, który bawi i poru­sza, choć znamy każdą scenę na pamięć. Patryk był fascy­nu­ją­cym męż­czy­zną. Wiele kobiet tra­ciło dla niego głowę i nie działo się to bez powodu. Naprawdę umiał dać swo­jej dziew­czy­nie szczę­ście.

Karo­lina wie­działa o tym naj­le­piej.

Był wesoły, namiętny, ener­giczny. Oczy­wi­ście w chwi­lach, w któ­rych był. Bo poja­wiało się coraz wię­cej nie­obec­no­ści. Pustych godzin. Samot­nych poran­ków, zim­nych nocy i posił­ków zja­da­nych w towa­rzy­stwie kuchen­nej ściany.

Musiała się z tym pogo­dzić. Takie Patryk miał zaję­cie i nic nie można było na to pora­dzić. Ktoś musiał pra­co­wać na utrzy­ma­nie rodziny.

Wes­tchnęła, co niczego nie zmie­niło w jej sytu­acji. Nie pod­no­sząc powiek, znów prze­su­nęła dło­nią po zim­nym prze­ście­ra­dle. Wyda­wało jej się, że jeśli się dobrze postara, poczuje pod pal­cami szorst­kie policzki Patryka, jego zawsze cie­płe usta i wyso­kie czoło. Tęsk­niła ogrom­nie.

W takich momen­tach powta­rzała sobie, że to cena praw­dzi­wej miło­ści. Gdyby stwo­rzyła zwy­kły zwią­zek, w któ­rym tem­pe­ra­tura uczuć osiąga zale­d­wie letni poziom, a ludzie żyją bar­dziej obok sie­bie niż naprawdę razem, pew­nie z łatwo­ścią zno­si­łaby roz­łąkę.

To wszystko jed­nak nie zmie­niało faktu, że było jej przy­kro.

Sły­szała, jak za oknem ptaki na­dal kon­cer­tują, budząc tych szczę­śliw­ców, któ­rzy przy tym miłym akom­pa­nia­men­cie mogą przy­wi­tać dzień, uśmiech­nąć się do kogoś bli­skiego, odsło­nić firanki, prze­cią­gnąć roz­kosz­nie i wysta­wić policzki na cie­płe pro­mie­nie słońca, a potem wtu­lić w czy­jeś ramiona.

Wszystko zachę­cało do podej­mo­wa­nia takich dzia­łań. Maj był w tym roku wyjąt­kowo cie­pły i przy­roda reago­wała istną feerią barw oraz dźwię­ków. Bzy kwi­tły jak w sen­ty­men­tal­nych pio­sen­kach i fak­tycz­nie pach­niały cie­płym desz­czem.

A Karo­lina w takie poranki tęsk­niła jesz­cze moc­niej.

Wzięła do ręki leżący na sto­liczku przy łóżku tele­fon i przy­mknęła drzwi, żeby nie obu­dzić śpią­cej w pokoju obok córeczki. Patryk ode­brał po kilku sygna­łach. Był zachryp­nięty, jakby go wyrwała z głę­bo­kiego snu.

– Co robisz? – zapy­tała.

– Zasu­wam w pracy – odpo­wie­dział. Zakasz­lał lekko, po czym, jak jej się wydało, cze­goś się napił i zaczął reago­wać przy­tom­niej.

– Zasną­łeś nad papie­rami? – domy­śliła się. Uśmiech­nęła się z czu­ło­ścią na myśl, że Patryk drze­mie gdzieś pochy­lony nad sto­sami fak­tur i zamó­wień. Miała ochotę okryć go kocem, popra­wić włosy nad czo­łem i zro­bić dobrej kawy.

– Nie spa­łem – wyraź­nie skła­mał, ale to ją wzru­szyło. Prze­pra­co­wy­wał się i nie chciał do tego przy­znać, jak wielu męż­czyzn. – Tylko tro­chę mi się film urwał – odpo­wie­dział już cał­kiem prze­bu­dzony. – Usły­szała znowu w jego gło­sie wesołe nuty i ener­gię, za którą go kochała. Wewnętrzna siła nie opusz­czała Patryka nawet o szó­stej rano po zarwa­nej nocy.

– Dla­czego nie wró­ci­łeś do domu? – zapy­tała. – Mogłeś prze­cież przej­rzeć te papiery dzi­siaj. Pomo­gła­bym ci.

– I tak mam już dużo zale­gło­ści – odparł szybko. – Wiem, że nie jest ci łatwo, ale zro­zum, koteczku, pra­cuję dla rodziny. Lenka rośnie i potrze­buje róż­nych rze­czy.

Karo­lina nie ode­zwała się. Nagle przy­szło jej do głowy, że Patryk celowo użył tego ogól­nego sfor­mu­ło­wa­nia, bo tak naprawdę nie ma poję­cia, czego aktu­al­nie potrzeba jego córce. Zbyt rzadko się z nią widy­wał.

Pro­wa­dził restau­ra­cję. W tym biz­ne­sie nie­ła­two prze­wi­dzieć kolejne wyzwa­nia. Rezer­wa­cje bywają zaska­ku­jące, czę­sto poja­wiają się w ostat­niej chwili, pro­blemy i awa­rie też nie kon­sul­tują swo­jego nadej­ścia z wła­ści­cie­lem, lecz wyska­kują, kiedy chcą, zwy­kle w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie.

Wpraw­dzie pro­wa­dzony przez Patryka lokal nie zasłu­gi­wał w pełni na szumną nazwę topo­wej restau­ra­cji i zwy­kle klienci nie prze­sia­dy­wali w nim do rana, jed­nak szef był mocno obcią­żony obo­wiąz­kami, zwłasz­cza że więk­szość z nich wyko­ny­wał samo­dziel­nie.

– Kocha­nie, wyna­gro­dzę ci to – powie­dział, a Karo­lina od razu poczuła cie­pły dreszcz na ple­cach.

Patryk potra­fił speł­nić swoje obiet­nice. Tylko że ona potrze­bo­wała cze­goś wię­cej.

– Wróć dzi­siaj na kola­cję – popro­siła. – Zjedzmy razem w domu, we trójkę. Lenka się ucie­szy. Cią­gle o cie­bie pyta. Już naprawdę nie wiem, co mam jej mówić.

– Jest dziec­kiem, szybko zapo­mni – odpo­wie­dział. – A jak tylko roz­kręcę inte­res, będziemy mieć dla sie­bie wię­cej czasu.

– Mówisz tak już od czte­rech lat – wyrwało jej się, choć nie miała ochoty na kłót­nię o poranku.

– Potra­fisz to zro­bić lepiej? – zapy­tał. – To zapra­szam. Zamieńmy się rolami.

Wes­tchnęła tylko. Nie znała się na biz­ne­sie, mimo że ofi­cjal­nie była wła­ści­cielką firmy, bo do niej nale­żał lokal, który odzie­dzi­czyła po babci. Patryk zare­je­stro­wał dzia­łal­ność na nią, żeby łatwiej było roz­li­czać się z podatku. Nie wni­kała w te zawiłe szcze­góły. Wystar­czało, że dobrze funk­cjo­no­wali, pod­czas gdy wiele firm w oko­licy upa­dało, a pod nie­któ­rymi adre­sami roz­wi­jały się już piąte czy szó­ste dzia­łal­no­ści. Patryk trwał na poste­runku.

Tylko że cena za to trwa­nie sta­wała się coraz wyż­sza. Dziecko pra­wie nie widy­wało ojca, który pra­co­wał także w week­endy, kiedy w lokalu pano­wał naj­więk­szy ruch. Wie­czo­rami prze­sia­dy­wał za ladą, a bla­dym świ­tem zry­wał się, by dopil­no­wać zamó­wień.

– Co to za życie?, pomy­ślała, po czym wypo­wie­działa na głos, zanim zdą­żyła się powstrzy­mać.

– Na razie innego nie ma – odparł twardo Patryk. – Ale pro­szę cię, kur­czaku, nastrosz piórka i nie pod­da­waj się złym myślom. Obie­cuję, że będę dzi­siaj na kola­cji. Posie­dzimy razem, będzie wesoło.

– Ale potem nie wró­cisz do pracy? – Tknęło ją złe prze­czu­cie.

– Nie chciej za dużo – powie­dział sta­now­czo. – To nie­bez­pieczne. Nauczy­łem się tego w przed­szkolu z bajki o zło­tej rybce. Cza­sem w życiu lepiej się nie wychy­lać, tylko spo­koj­nie pocze­kać. Ow­szem, będę musiał poje­chać na chwilę, ale może wrócę tro­chę wcze­śniej. Nie mogę na razie obie­cy­wać. Czas pokaże. Pa, kocha­nie. – Roz­łą­czył się, nie cze­ka­jąc na jej odpo­wiedź.

Zapie­kło ją pod powie­kami, ale nie pozwo­liła sobie na płacz. Wie­działa, że lada moment obu­dzi się Lenka i przy­bie­gnie tutaj w swo­jej nie­bie­skiej piżamce z księż­niczką Elsą z Kra­iny Lodu, uko­cha­nym misiem i potar­ga­nymi wło­sami. Sło­dziak naj­uko­chań­szy.

Karo­lina nie chciała, by córeczka widziała jej smu­tek. Bez tego dosta­tecz­nie mocno tęsk­niła za tatą.

– Wytrzy­maj – powie­działa sobie. – To przej­ściowa sytu­acja – powtó­rzyła słowa Patryka i uśmiech­nęła się wresz­cie. Pomy­ślała o ich miło­ści. Była wyjąt­kowa. Kochała tego męż­czy­znę ponad wszystko. Zwią­zała się z nim wbrew opi­nii rodziny i przy­ja­ciół. Wcale tego nie żało­wała, choć nie­raz było jej ciężko. Jeden krótki wie­czór z Patry­kiem wart był tygo­dni cze­ka­nia, jedna noc całych dni tęsk­noty. Od razu napły­nęły wspo­mnie­nia, a jej zro­biło się gorąco. Mijał już siódmy rok ich związku, a wciąż byli za sobą tak samo stę­sk­nieni i odkry­wali się w nocy, jakby to robili po raz pierw­szy.

Bywało, że dopa­dały ją wąt­pli­wo­ści, ostat­nio coraz czę­ściej, ale odpę­dzała je jak chmarę czar­nych, brzyd­kich pta­ków, by nie wla­ty­wały na jej niebo.

Chciała być szczę­śliwa.

Ale na to musiała jesz­cze chwilę pocze­kać. Cza­sem prze­peł­niała ją złość. Gdyby to ona pro­wa­dziła biz­nes, na pewno doło­ży­łaby wszel­kich sta­rań, by jak naj­szyb­ciej wra­cać po pracy do domu. By choć na chwilę wziąć bli­skich w obję­cia przed snem albo przy­tu­lić się nad ranem, choćby tylko na dwie godziny. Nawet jeśli trzeba byłoby w tym celu jechać przez całe mia­sto. Patryk jed­nak podej­mo­wał inne decy­zje. Coraz czę­ściej zosta­wał na noc w restau­ra­cji i tam spał na roz­kła­da­nej kana­pie w maga­zy­nie, choć nie mogło mu być w tym miej­scu ani cie­pło, ani wygod­nie.

– Wytrzy­maj – powie­działa do sie­bie szep­tem jesz­cze raz.

– Co musisz wytrzy­mać, mamu­siu? – Lenka wbie­gła do pokoju. Przy­ci­skała do piersi mocno wysłu­żo­nego misia, a jej włosy wyglą­dały dokład­nie tak, jak je zwy­kle cha­rak­te­ry­zo­wała bab­cia. Jak po ude­rze­niu pio­runa w szczy­pio­rek.

– Rany! – zawo­łała Karo­lina na jej widok. – A ty jak zwy­kle boso! Chodź tu szybko pod koł­drę. Grze­jemy nóżki.

Wzięła do rąk dwie małe stópki, zimne niczym sople lodu, choć droga z pokoju córki do sypialni rodzi­ców wyno­siła zale­d­wie kilka metrów. A potem jak zawsze nastą­piły łaskotki, dłu­gie przy­tu­la­nie i żarty. Pora­nek od razu stał się lep­szy. Zro­biły jaski­nię z koł­dry i bawiły się przez chwilę w rodzinę misiów, która przy­go­to­wuje się do zimo­wego snu. Córeczka zwi­nęła się w kłę­bek i przy­tu­liła. Obu zro­biło się miło i cie­pło.

Karo­lina zna­la­zła w sobie dość siły, by wresz­cie uśmiech­nąć się, wstać, zapa­rzyć dla sie­bie kawę, a dla Lenki tru­skaw­kową her­batkę i przy­go­to­wać kanapki. Potem pospiesz­nie się ubrały i ruszyły do przed­szkola, żeby zdą­żyć na zaję­cia. Wciąż był z tym pro­blem. Karo­lina miała wra­że­nie, że pani wycho­waw­czyni z tygo­dnia na tydzień uśmie­cha się do niej jakby mniej sze­roko. Ale nic to, grunt, że Lenka bar­dzo ją lubiła.

Kiedy zakoń­czyły wszyst­kie przy­go­to­wa­nia, zamknęły drzwi miesz­ka­nia i, śmie­jąc się do sie­bie, zeszły po scho­dach.

Karo­lina już pla­no­wała sobie dzień. Posta­no­wiła przy­go­to­wać pyszną kola­cję i ścią­gnąć Patryka z restau­ra­cji choćby siłą, jeśli – jak mu to się cza­sem zda­rzało – zmieni w ostat­niej chwili plany. Ści­skała cie­płą rączkę Lenki i zasta­na­wiała się, co faj­nego ugo­to­wać lub upiec.

Swoją drogą cza­sem ciężko jej było zro­zu­mieć, jakim spo­so­bem lokal pro­wa­dzony przez Patryka od czte­rech lat dobrze sobie radził na rynku i gene­ro­wał dochody. Jedze­nie było tam nie­spe­cjalne. Atmos­fera rów­nież dziw­nie mar­twa. Ile­kroć tam przy­cho­dziła popra­wić deko­ra­cje, zawsze widziała wiele pustych sto­li­ków. Ale nie wtrą­cała się. Z wykształ­ce­nia była flo­rystką, o gastro­no­mii wie­działa tyle, ile można się nauczyć z kuli­nar­nych pro­gra­mów roz­ryw­ko­wych, czyli nie­wiele. Za to nazwę Lawen­dowy Zaką­tek wymy­śliła sama i była z niej dumna, mimo że Patryk tylko się skrzy­wił, kiedy usły­szał tę pro­po­zy­cję.

– Poba­wię się dzi­siaj z Miko­ła­jem – powie­działa Lenka, prze­ry­wa­jąc tok jej myśli. Pocią­gnęła ją mocno za rękę w stronę nad­cho­dzą­cego z prze­ciw­nej strony kolegi.

– Dobrze – uśmiech­nęła się Karo­lina. – Tylko się nie sprze­czaj­cie o zabawki.

– Ni­gdy! – zawo­łała Lenka gło­sem tak prze­peł­nio­nym nie­win­no­ścią, że gdyby ktoś nie widział tych dwóch anioł­ków w akcji, ni­gdy by nie uwie­rzył, że jesz­cze wczo­raj kłó­cili się do upa­dłego o to, kto pierw­szy będzie poli­cjan­tem, a kto ucie­ka­ją­cym przed nim łobu­zem z ich ulu­bio­nej zabawy.

Spo­tkała się w drzwiach przed­szkola z tatą jakie­goś dziecka z młod­szej grupy i z zazdro­ścią w sercu obser­wo­wała, jak ten męż­czy­zna towa­rzy­szył syn­kowi w szatni. Tatu­sio­wie nie byli tutaj rzad­ko­ścią. Bar­dzo wielu anga­żo­wało się w wycho­wa­nie dzieci, codzienne odpro­wa­dza­nie i przy­pro­wa­dza­nie, wspólne sza­leń­stwa i popo­łu­dniowe wyprawy na liczne pobli­skie place zabaw. Karo­lina pospiesz­nie prze­szu­kała zasoby pamięci, by przy­po­mnieć sobie, kiedy ostatni raz Patryk odpro­wa­dził Lenkę do przed­szkola. Szybko jed­nak porzu­ciła to depre­syjne zaję­cie. Pro­wa­dziło do wnio­sków, o któ­rych wolała teraz nie myśleć.

Sku­piła się na wie­czor­nych pla­nach. W końcu bez prze­sady, roz­wi­ja­jący się biz­nes roz­wi­ja­jącym się biz­nesem, ale jedną kola­cję Patryk spo­koj­nie może zjeść w domu.

Rozdział 2

Budzik zadźwię­czał o szó­stej rano. Agnieszka Michal­ska zerwała się od razu. Kon­tro­l­nie spoj­rzała na drugą połowę łóżka. Strata czasu. Jasna sprawa, że była pusta. Ten drań, sukin­syn i słaby pra­co­ho­lik nie­ma­jący wła­snej woli oczy­wi­ście nie wró­cił na noc.

– I bar­dzo dobrze! – wyszep­tała mści­wie, wycho­dząc z łóżka. Owi­nęła się szla­fro­kiem, po czym szybko pobie­gła do łazienki. Ptaki za oknem darły mordy, co ją dodat­kowo roz­wście­czyło. Mogłyby prze­cież choć przez jeden pora­nek sie­dzieć cicho. Zacho­wać tro­chę taktu i nie zapo­da­wać ckli­wych melo­dii, kiedy komuś wła­śnie wali się życie. Jeśli obu­dzą dziecko, ona nie zdąży przy­go­to­wać się do wyj­ścia.

Na szczę­ście Mar­tynka spała mocno, więc Agnieszka szybko uwi­nęła się z poran­nymi czyn­no­ściami upięk­sza­ją­cymi.

Poza tym była spa­ko­wana. Trzy ogromne walizki stały w salo­nie. Tak­sówkę z odpo­wied­nio pojem­nym bagaż­ni­kiem zamó­wiła na siódmą. Bilety w spe­cjal­nej koper­cie leżały przy­go­to­wane na sto­liku obok.

Gdyby Jakub wró­cił na noc, miałby szansę – ostat­nią – zare­ago­wać. Agnieszka nie kryła się ze swo­imi dzia­ła­niami. Pro­wa­dziła je zupeł­nie jaw­nie. Ale nie było nikogo, kto by się nimi zain­te­re­so­wał. Ani Jakub, ani rodzice, a przede wszyst­kim tata.

Jak zawsze. Stary zapie­kły żal do ojca spo­wo­do­wał gry­mas bólu na jej twa­rzy. Prze­żyła wiele rodzin­nych uro­czy­sto­ści, na które tata noto­rycz­nie się spóź­niał lub wcale nie przy­cho­dził. Restau­ra­cja za każ­dym razem oka­zy­wała się waż­niej­sza. Naj­lep­sza w całym Kra­ko­wie, a jed­no­cze­śnie z przy­stęp­nymi cenami. Kul­towe miej­sce. Legen­darne. Tuż u stóp Wawelu.

Ludzie mówili: „Michal­scy obok Wawelu”, a ojciec: „Wawel obok Michal­skich”. Skrom­ność ni­gdy nie była jego cnotą. Restau­ra­cja nato­miast naj­więk­szą miło­ścią.

– Niech prze­pad­nie! – wyszep­tała Agnieszka. Ze zło­ścią wyko­pała spod umy­walki zapo­mniany różowy balo­nik. Nie powinno go tam być. Wyda­wało jej się, że wczo­raj w nocy bar­dzo dokład­nie posprzą­tała miesz­ka­nie. Usu­nęła wszel­kie ślady uro­dzi­no­wego przy­ję­cia córki.

Wspa­niałe, wyjąt­kowe, uro­cze – to były naj­częst­sze komen­ta­rze matek licz­nie zapro­szo­nych dzieci, Mar­tynka też zda­wała się dobrze bawić. Obsy­pana pre­zen­tami, bro­dziła w morzu kokard, kolo­ro­wych papie­rów i pudeł z zabaw­kami. Obja­dała się sło­dy­czami i bie­gała wraz z roz­wrzesz­czaną gro­madą swo­ich gości po całym miesz­ka­niu, roz­no­sząc bała­gan, płatki kon­fetti i okru­chy cze­ko­la­do­wego cia­sta. Jakby nie zauwa­żyła, że jej tata nie przy­szedł.

A może tak się przy­zwy­cza­iła do jego nie­obec­no­ści, że było jej już wszystko jedno?

Agnieszka nie miała tak łatwo. Dla niej obec­ność zarówno wła­snego ojca, jak i Jakuba była ważna. Zaci­skała usta, zanim jesz­cze impreza się zaczęła. Czuła, że tak to się może skoń­czyć. Jakub opu­ści uro­dziny córki z powodu jakichś nie­cier­pią­cych zwłoki zamó­wień. Nie mogła prze­stać o tym myśleć. Ciśnie­nie i tak od rana miała pod­nie­sione po wczo­raj­szej roz­mo­wie z matką, która – prze­żyw­szy całe lata obok męża wiecz­nie zaję­tego pracą – nama­wiała Agnieszkę, by prze­stała histe­ry­zo­wać i spoj­rzała na sprawę z dystan­sem. Uro­dziny dziecka są co roku, a męż­czyźni mają swoje sprawy i trzeba dać im tro­chę wol­no­ści. Zwłasz­cza jeśli zapew­niają rodzi­nie taki kom­fort życia.

Agnieszka miała ser­decz­nie dość kom­fortu. Chciała bli­sko­ści, praw­dzi­wego żywego związku i nie zamie­rzała pozwo­lić, by jej córka prze­ży­wała to samo co ona w dzie­ciń­stwie. Ojciec był świet­nym kucha­rzem, czę­sto przy­no­sił do domu różne łako­cie, ale jego córka pamię­tała tylko, jak sma­kują poły­kane w samot­no­ści łzy. To one koja­rzyły jej się z dzie­cię­cymi latami. Nie będzie patrzeć bez­czyn­nie, jak Jakub ma zamiar to samo zgo­to­wać Mar­tynce.

– Nie­do­cze­ka­nie twoje, zdrajco jeden! – wyszep­tała jesz­cze ze zło­ścią, po czym sta­ran­nie się ubrała. Nowe życie zamie­rzała zacząć jak należy. Wyszła z łazienki gotowa do dzia­łań.

Kop­nęła ze zło­ścią nie­roz­pa­ko­wany pre­zent od dziadka dla rze­komo tak bar­dzo kocha­nej wnuczki. Przy­słał go kurie­rem, bo oczy­wi­ście zawo­dowe obo­wiązki nie pozwo­liły mu się wyrwać z pracy. W wiel­kim pudle znaj­do­wała się zapewne jakaś droga zabawka. Nawet nie poka­zała jej Mar­tynce. Ostat­nie, czego dziew­czynka teraz potrze­bo­wała, to nowe rze­czy. Miała ich tak wiele, że led­wie mie­ściły się w pokoju, a przy­ję­cie uro­dzi­nowe znacz­nie ten stan powięk­szyło.

Agnieszka popra­wiła włosy i wypro­sto­wała się.

Dość roz­my­ślań o ponu­rych spra­wach. Miała zamiar roz­po­cząć nowe życie. Wyjeż­dżała z nie­wiel­kim baga­żem. Tylko naj­waż­niej­sze rze­czy. Prze­szłość też pla­no­wała zosta­wić tutaj. Wystar­cza­jąco się już w życiu nacier­piała z jej powodu.

Z tru­dem obu­dziła Mar­tynkę i nie cał­kiem jesz­cze przy­tomną ubrała w baweł­nianą sukienkę. Dobrze, że od rana zapo­wia­dała się piękna pogoda i nie trzeba było wkła­dać dziecku kilku warstw odzieży. Dzi­siaj wystar­czyły jesz­cze san­dałki i mała była gotowa do drogi.

Śnia­da­nie zjemy na lot­ni­sku – posta­no­wiła Agnieszka. Żołą­dek miała tak ści­śnięty z emo­cji, że nie mogłaby teraz niczego prze­łknąć. A malutka, posa­dzona w fotelu, natych­miast znowu zasnęła. To samo zapewne miało nastą­pić w tak­sówce.

Agnieszka jesz­cze raz spraw­dziła doku­menty. Prze­szła przez miesz­ka­nie, zaglą­da­jąc wszę­dzie, czy niczego nie zapo­mniała. Spoj­rzała na wnę­trza, w któ­rych spę­dziła ostat­nie pięć lat. Zamie­rzała porzu­cić je bez żalu. Mało miała z nich naprawdę dobrych wspo­mnień. Zabrała jesz­cze z gar­de­roby zapo­mnianą plu­szową kaczuszkę. Na wszelki wypa­dek. A nuż Mar­tynka sobie o niej przy­po­mni i będzie pła­kać? Wszyst­kich zaba­wek nie mogła spa­ko­wać, i tak już jedna walizka w cało­ści była wypeł­niona wczo­raj­szymi pre­zen­tami. Wspa­nia­łymi. Tylko że jej dziecko bar­dziej niż kolej­nych rze­czy potrze­bo­wało bli­skich i obec­nych w jej życiu ludzi.

Agnieszka wes­tchnęła ciężko. Już miała zamknąć drzwi gar­de­roby, kiedy jej wzrok padł na foliowy pokro­wiec z sukienką ślubną. Wisiała tam od dawna. Zdą­żyła pożółk­nąć, nie docze­kaw­szy się na odpo­wiedni ter­min.

– I już się nie doczeka! – powie­działa sta­now­czo i zatrza­snęła drzwi. – Koniec z tym! Zacznę od nowa. Lepiej. Na wła­snych warun­kach. A Jakub niech zdech­nie z tęsk­noty za córką! Niech poczuje, co to zna­czy, kiedy się na coś bar­dzo czeka. Jak ciężko zno­sić kolejne roz­cza­ro­wa­nia, zma­gać się z nie­do­trzy­ma­nymi obiet­ni­cami. Zamie­rzała odpła­cić mu z nawiązką za każdy samotny wie­czór. A szcze­gól­nie za wczo­raj­sze uro­dziny.

Wie­działa, że to go mocno zaboli. Wiele pra­co­wał, przy­szły teść uczy­nił go swoją prawą ręką w restau­ra­cji i sta­wiał wyso­kie wyma­ga­nia. Ale Jakub, choć nie był tatą dosko­na­łym, kochał małą. Miała tego świa­do­mość. Biegł do Mar­tynki w każ­dej wol­nej chwili. Czę­ściej nawet niż do Agnieszki. Mieli swoje rytu­ały i ulu­bione zabawy. Teraz to się skoń­czy. Kara będzie dotkliwa. Nie ma lito­ści dla face­tów krzyw­dzą­cych rodziny.

– Nie ma – powtó­rzyła sta­now­czo Agnieszka. Wzięła córeczkę na ręce i popro­siła tak­sów­ka­rza, by jej pomógł z waliz­kami. Chwilę póź­niej była już w dro­dze. Nikomu nie powie­działa, dokąd się wybiera. Wysłała tylko krótki ese­mes do matki, żeby się nie mar­twiła, ale szcze­gó­łów nie podała nawet jej.

***

Karo­lina wyszła z przed­szkola i szyb­kim kro­kiem wró­ciła do domu. Przy­go­to­wa­nia do wyjąt­ko­wej kola­cji posta­no­wiła zacząć od sprzą­ta­nia. Nie­wiel­kie trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie było bar­dzo łatwe do zaba­ła­ga­nie­nia, za to trudne do upo­rząd­ko­wa­nia. Wszę­dzie plą­tały się zabawki. Zapro­wa­dza­nie ładu w znacz­nej czę­ści pole­gało na cho­dze­niu i nosze­niu rze­czy. Odkła­da­niu ich na wła­ściwe miej­sce, z któ­rego natych­miast tajem­ni­czym spo­so­bem zni­kały, by znów leżeć nie tam, gdzie powinny. Ten pro­ces był kla­syczną syzy­fową pracą.

Karo­lina wes­tchnęła ciężko i zaczęła segre­go­wać klocki.

Macie­rzyń­stwo ma dwie twa­rze. Jedną piękną. Tę naj­czę­ściej uwiecz­nia się na zdję­ciach i poka­zuje w sieci. To słod­kie uśmie­chy, duma z dziecka i miłość do niego. Czu­łość oraz szczę­ście. Wszyst­kie te chwile, kiedy nasze życie jest nie­mal ide­alne, bo możemy je dzie­lić z kimś wyjąt­kowo bli­skim. Córeczką lub syn­kiem.

Ale jest też druga twarz macie­rzyń­stwa. Szara jak zmę­czona po kilku nie­prze­spa­nych nocach twarz matki. To znu­że­nie mono­to­nią dni, znie­cier­pli­wie­nie wobec wyzwań, które wpraw­dzie nie są duże, ale za to ni­gdy się nie koń­czą. Nie ma bowiem prze­rwy od bycia mamą. Wol­nych week­en­dów, świąt ani wie­czo­rów. Usta­wo­wego urlopu. Dyżur trwa bez ustanku.

Karo­lina jed­nak, choć miała chwile zmę­cze­nia, nie narze­kała. Od pię­ciu lat swój czas spę­dzała w domu, pomię­dzy kuchenką, pralką i deską do pra­so­wa­nia, ale jej naj­więk­szym marze­niem było dru­gie dziecko. Chciała, by Lenka miała rodzeń­stwo, a czas spę­dzony w domu został jak naj­le­piej wyko­rzy­stany. W jej sercu wciąż znaj­do­wało się sporo miej­sca. Pra­gnęła jesz­cze kogoś poko­chać rów­nie mocno jak córeczkę.

Patryk za to wciąż odsu­wał w cza­sie decy­zję o dru­gim dziecku. Poda­wał kolejne powody, dla któ­rych moment był nie­od­po­wiedni. Nawet się nie obej­rzeli, jak minęło pięć lat.

Może dzi­siaj wie­czo­rem o tym poroz­ma­wiamy? – zasta­no­wiła się. To był bar­dzo dobry pomysł i od razu popra­wił jej humor. Nazbie­rało się jesz­cze kilka innych tema­tów doma­ga­ją­cych się omó­wie­nia już od dłuż­szego czasu. Cała orga­ni­za­cja życia rodzin­nego tak naprawdę już nie ist­niała. Funk­cjo­no­wali z dnia na dzień, ale nie o to im prze­cież cho­dziło, kiedy pod­jęli decy­zję, by być razem. To miało być praw­dziwe wspól­nie prze­ży­wane szczę­ście.

Karo­lina zaprze­stała na chwilę sprzą­ta­nia i sta­nęła przy oknie. Poczuła dziwny dreszcz nie­po­koju. Jakby ją tknęło złe prze­czu­cie.

Pew­nie mama za chwilę zadzwoni, pomy­ślała.

Szy­ko­wał się ślub jej sio­stry i w domu rodzin­nym nie mówiło się o niczym innym. Wszy­scy byli pod­eks­cy­to­wani. W kółko opo­wia­dali o kolej­nych szcze­gó­łach. Her­ba­cia­nych różach, które na stoły zamó­wił przy­szły teść, mocno nad­wy­rę­ża­jąc swój budżet, o sukni z mate­riału tak mięk­kiego, że ukła­dał się niczym pianka, o koron­ko­wym welo­nie spre­zen­to­wa­nym przez ciotkę chlu­biącą się szla­chec­kim pocho­dze­niem i przede wszyst­kim wiel­kiej miło­ści mło­dych.

– Wzroku od nich nie można ode­rwać – mówiła mama, kiedy ostatni raz dzwo­niła. – I nie boją się ślubu – doda­wała z nie­sku­tecz­nie ukry­wa­nym wyrzu­tem.

Karo­lina wes­tchnęła. Cie­szyła się szczę­ściem sio­stry, ale nie­ła­two jej było funk­cjo­no­wać w tym przed­we­sel­nym sza­leń­stwie i zacho­wać spo­kój.

– Mamu­siu, a jaką ty mia­łaś sukienkę na swoim weselu? – zapy­tała ją ostat­nio Lenka.

Nie mia­łam żad­nej – nie udzie­liła tej odpo­wie­dzi. Zaczęła tłu­ma­czyć córce, że nie każdy zwią­zek wygląda tak samo i nie­ko­niecz­nie trzeba go pie­czę­to­wać papier­kiem i huczną uro­czy­sto­ścią. Ale nie czuła się do końca dobrze z tymi wyja­śnie­niami. To nie były jej poglądy, tylko Patryka.

Karo­lina wciąż w głębi serca pie­lę­gno­wała marze­nie, że uko­chany męż­czy­zna jej się oświad­czy. Nie musiała mieć koniecz­nie wiel­kiej wesel­nej uro­czy­sto­ści. Ale chciała mieć poczu­cie, że jest dla Patryka kimś wyjąt­ko­wym. Jedyną miło­ścią. Kobietą, z którą on chce być przez całe życie. I nie boi się tego wyraź­nie powie­dzieć.

Mieli dziecko, miesz­kali pod jed­nym adre­sem, pro­wa­dzili wspólny biz­nes, ale bra­ko­wało jej tej jed­nej roman­tycz­nej dekla­ra­cji. Wyzna­nia uczuć.

Wes­tchnęła po raz kolejny i wró­ciła do sprzą­ta­nia. Roz­pa­mię­ty­wa­nie żalów nie poma­gało, sku­piła więc siły, by o nich zapo­mnieć, i zajęła się pla­no­wa­niem kola­cji.

Rozdział 3

Jakub Radecki obu­dził się z bólem głowy o wiele kosz­mar­niej­szym niż po naj­gor­szym kacu. Dud­niło mu w skro­niach i pul­so­wało okrut­nie, nie pozwa­la­jąc zebrać myśli nawet na krótką chwilę. W ustach czuł suchość, a powieki pod­no­sił z tru­dem, jakby mu ktoś nasy­pał tro­cin w oczy. Pie­kły nie­mi­ło­sier­nie. Nie spał już któ­rąś noc z kolei. Nawet nie byłby w sta­nie ich poli­czyć.

Jaki jest dzi­siaj dzień? – zasta­no­wił się, pró­bu­jąc oprzy­tom­nieć. Miał nadzieję, że zgod­nie z jego przy­pusz­cze­niami nade­szła wresz­cie długo przez niego ocze­ki­wana środa. Ale bez tele­fonu pod ręką nie był w sta­nie odpo­wie­dzieć na to pozor­nie pro­ste pyta­nie. Ostat­nio doby zle­wały mu się w jakąś paskudną całość. Nie odróż­niał week­endu od zwy­kłego dnia. Nocy od poranka. Być może dla­tego, że nie­wiele się róż­niły.

Pra­co­wał w kuchni, dużym pomiesz­cze­niu bez okien, przy sztucz­nym oświe­tle­niu. W kółko przy­go­to­wy­wał i wyda­wał te same potrawy. Takie same zupy bul­go­tały na pal­ni­kach wciąż goto­wane od nowa. Jakub krę­cił masy do ciast i piekł zapie­kanki. Nie­koń­czący się potok głod­nych ludzi zda­wał się nie­moż­liwy do zatrzy­ma­nia. Puste żołądki zapeł­niały się, na twa­rzach klien­tów poja­wiały się pełne zado­wo­le­nia uśmie­chy, po czym zni­kali, kel­ner zmie­niał zastawę i gra zaczy­nała się od nowa.

Kolejne naczy­nia. Nowe zupy, kremy i zapie­kanki.

Restau­ra­cja osią­gnęła suk­ces. Ogromny. Kon­ku­ren­cja nie miała szans. Jakub był jed­nym z fila­rów tego zwy­cię­stwa. To on opra­co­wał rewo­lu­cyjne menu. Kilka potraw, pro­stych, smacz­nych i nie­zbyt dro­gich, a jed­no­cze­śnie ele­gancko poda­nych wywin­do­wało to miej­sce do rangi ulu­bio­nego lokalu w oko­licy. A jego beza z porzecz­kami docze­kała się nawet okre­śle­nia kul­to­wej. Jakub miał do tego dystans. Wie­dział, że to słowo jest obec­nie mocno nad­uży­wane.

Wła­ści­ciel nato­miast zacie­rał dło­nie i liczył zyski. Mówił do Jakuba „synu” i w jego gło­sie brzmiała praw­dziwa szcze­rość. Nie było to tylko puste okre­śle­nie. Jakub miał się nie­ba­wem oże­nić z jego córką, był też ojcem naj­więk­szego skarbu szefa: wnuczki Mar­tynki. Poja­wiła się na świe­cie nieco wcze­śniej, niż przy­szli teścio­wie się spo­dzie­wali, ale to niczego nie zmie­niało w ich peł­nej żaru miło­ści do dziew­czynki.

Sza­leli za nią.

To ponoć dla zabez­pie­cze­nia jej przy­szło­ści w restau­ra­cji haro­wano ponad siły.

Ale Jakub zaczy­nał mieć dość. Tego życia w nie­woli gor­szej niż na gale­rach. Pracy bez końca. Wiecz­nego sta­wia­nia sobie kolej­nych celów. Prze­kra­cza­nia gra­nic fizycz­nej i psy­chicz­nej wytrzy­ma­ło­ści. Braku czasu, by się cie­szyć tym, co zostało już osią­gnięte. Nawet o tym pomy­śleć. Przy­szły teść nie miał umiaru. Firma była jego domem. Od lat żył w ten spo­sób. Jego żona już się przy­zwy­cza­iła.

Tego samego wyma­gał od ewen­tu­al­nego zię­cia i następcy. Mak­sy­mal­nego zaan­ga­żo­wa­nia. Na początku brzmiało to dość logicz­nie. Jakub miał talent, ale pocho­dził ze skrom­nego domu, nie mógł nawet marzyć o wła­snej restau­ra­cji. Kiedy poznał Agnieszkę, nie wie­dział, czyją jest córką. Poko­chali się, a potem oka­zało się, że zawo­dowo też sta­no­wią wyma­rzone połą­cze­nie.

Wyma­rzone głów­nie dla przy­szłego teścia, który nie miał syna i z rado­ścią powi­tał w rodzi­nie dru­giego kucha­rza. Jakub sta­rał się zasłu­żyć na przy­wi­leje, jakie stały się jego udzia­łem. W głębi serca wciąż czuł się gor­szy. Ubogi chło­pak zni­kąd wśród zamoż­nej rodziny, od poko­leń zaj­mu­ją­cej się gastro­no­mią. Pró­bo­wał nad­ra­biać pra­co­wi­to­ścią, a ojciec Agnieszki przyj­mo­wał to jako oczy­wi­stość i wyko­rzy­sty­wał bez oporu. Jakub zasu­wał w kuchni jak wyrob­nik.

Ter­min ślubu wciąż odkła­dano pod róż­nymi pre­tek­stami i ten okres próby zda­wał się nie mieć końca.

Aż Jakub obu­dził się dzi­siaj na zaple­czu i poczuł, że ma dość. Cho­ler­nie, sakra­mencko dość. Ponad wszystko. Z tru­dem wstał z tap­czanu, na któ­rym spę­dzał ostat­nio wiele nocy. Zbyt wiele nocy z dala od kobiet, które kochał.

Zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków w stronę łazienki i odkrę­cił kurek z zimną wodą. Prze­mył twarz, po czym spoj­rzał w lustro. Oczy miał prze­krwione jak stary pijak. Chwiał się na nogach i wielu postron­nych obser­wa­to­rów pew­nie uzna­łoby, że ma za sobą nie­złą imprezę. Miał. I to nie­jedną. Każdą spę­dził nad patel­nią, garami i deską do kro­je­nia. Wczo­raj­sza skoń­czyła się o trze­ciej nad ranem, poprzed­nia rów­nież. Jakub był chro­nicz­nie prze­mę­czony. Czuł, że dotarł do jakiejś gra­nicy, któ­rej nie da się już prze­kro­czyć.

Po chwili jed­nak otrzeź­wiał i poczuł, jak krew szyb­ciej krąży mu w żyłach. Zmę­cze­nie na kilka sekund znik­nęło prze­pę­dzone nagłym zastrzy­kiem adre­na­liny.

Uro­dziny! – Ta myśl zaświ­dro­wała Jaku­bowi w mózgu, powo­du­jąc, że pod czaszką poja­wiło się znie­nacka jakby milion małych ostrych odłam­ków. To dzi­siaj, pomy­ślał z nadzieją, bo strach zale­wał mu umysł złym podej­rze­niem. Zakrę­cił szybko kurek, dowlókł się z powro­tem do tap­czanu i odszu­kał porzu­cony byle jak smart­fon.

Sie­dem­na­sty maja.

Data wypi­sana była dużymi lite­rami. Nie spo­sób się pomy­lić. Nie miał też powodu, by podej­rze­wać, że popu­larna sieć tele­fo­nów go oszu­kuje w kwe­stii dnia mie­siąca, choć teraz wła­śnie tego naj­bar­dziej pra­gnął.

Usiadł, aż zaję­czał mate­rac. Zła­pał się za głowę. Dosko­nale wie­dział, co ozna­cza ten okropny fakt, że jest sie­dem­na­stego. Wszystko mu się pochrza­niło. Obu­dził się pół­przy­tomny nie w śro­dowy pora­nek, jak się z nadzieją łudził, lecz okropny, naj­gor­szy na świe­cie czwar­tek. O jeden dzień za późno.

Uro­dziny Mar­tynki odbyły się wczo­raj! A on spę­dził je w pracy! Nie ist­niała naj­mniej­sza szansa, że Agnieszka przyj­mie ten fakt ze zro­zu­mie­niem. Kłó­cili się o to wiele razy. Ostat­nio coraz gorzej się mię­dzy nimi ukła­dało, co sta­no­wiło oczy­wi­stą kon­se­kwen­cję jego trybu pracy. Dawne poro­zu­mie­nie, czu­łość i bli­skość znik­nęły bez śladu. Mię­dzy innymi wła­śnie dla­tego dzi­siaj poczuł, że dotarł do gra­nicy, któ­rej nie mógł już prze­kro­czyć.

I tak gry­zły go okropne wyrzuty sumie­nia, że obu­dził się za późno.

Mar­tynka!, pomy­ślał roz­ża­lony i sku­lił się, jakby go ktoś pchnął sil­nym cio­sem.

A potem opa­no­wała go wście­kłość. Dokład­nie spraw­dził powia­do­mie­nia. Nie było żad­nych nie­ode­bra­nych połą­czeń. Nikt nie pró­bo­wał się wczo­raj do niego dodzwo­nić. Przy­po­mnieć o waż­nej dacie. Teść, nawet jeśli pamię­tał, sło­wem się nie ode­zwał. Fala nie­spo­dzie­wa­nych gości po pół­nocy była waż­niej­sza niż wszystko inne. Nale­żało ich przy­jąć za wszelką cenę. Cóż z tego, że Jakub ledwo trzy­mał się na nogach, a jego pomoc­nik pił jeden napój ener­ge­tyczny za dru­gim, żeby jakoś prze­trwać? Reszta per­so­nelu pra­co­wała na zmiany. Wycho­dzili po ośmiu godzi­nach i nic ich nie inte­re­so­wało. Jakub zosta­wał do końca.

Rzu­cił tele­fon na szafkę.

Tego było za wiele. Miał dość. Cią­głej koniecz­no­ści udo­wad­nia­nia, że jest wart tego, by być człon­kiem rodziny, sze­fem kuchni, przy­szłym następcą. Wcale już nie był pewien, czy w ogóle chce nim być.

– Obu­dzi­łeś się! – W uchy­lo­nych nagle drzwiach poja­wiła się głowa Zyg­munta Michal­skiego, ojca Agnieszki. Szpa­ko­waty, wciąż przy­stojny sześć­dzie­się­cio­la­tek wyglą­dał, jakby tej nocy dosko­nale się wyspał, a prze­cież poło­żył się póź­niej niż Jakub. Ale on nie haro­wał w kuchni, a jedy­nie bawił gości i liczył zyski. – To dobrze, że wsta­łeś – powie­dział z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla niego wiecz­nym zado­wo­le­niem z samego sie­bie i zatarł dło­nie. – Bo robota czeka. Sprzą­taczki dzia­łają od świtu, ale trzeba je przy­pil­no­wać. Dostawę już przy­ją­łem – pochwa­lił się. – Ale czas już nasta­wiać zupy i przy­go­to­wać pół­pro­dukty. Liczę, że pierwsi goście wpadną na obiad przed połu­dniem. Twój cudowny rosół sta­ro­pol­ski powi­nien być gotowy, a sam mówi­łeś, że potrze­buje się goto­wać przy­naj­mniej trzy godziny, naj­le­piej cztery. Czas nagli, więc nie wyle­guj się w łóżku, jeśli łaska.

Znowu zatarł dło­nie. Miał widać wiele powo­dów do satys­fak­cji.

Jakub nie odpo­wie­dział. Spoj­rzał na niego z nie­chę­cią i odwró­cił głowę.

– Zapa­rzę ci dobrej kawy – zare­ago­wał na ten gest przy­szły teść i pobiegł w stronę dro­giego, jak go Agnieszka okre­ślała, mak­sy­mal­nie wypa­sio­nego eks­presu, w któ­rym w rze­czy samej można było zapa­rzyć bar­dzo dobrą kawę.

Ale to nie wystar­czyło, by dzi­siaj pomóc Jaku­bowi. Wstał z tap­czanu, umył się, prze­brał w czy­ste ciu­chy, któ­rych spory zapas od dawna miał na zaple­czu, i pobież­nie popra­wił nieco przy­dłu­gie blond włosy, po czym wszedł do lokalu. Wyglą­dał źle. Jak prze­żarty nało­giem alko­ho­lik, który o poranku chwiej­nym kro­kiem rusza w poszu­ki­wa­niu pierw­szego klina. Dwu­dniowy zarost, pod­krą­żone oczy, nie­dbała fry­zura i krzywo zapięte guziki koszuli dopeł­niały tego smut­nego wize­runku.

Naj­wy­raź­niej praca ponad siły może czło­wieka wykoń­czyć rów­nie szybko jak nałóg, któ­rym w isto­cie rów­nież jest.

– Jadę do domu – powie­dział do wielce z sie­bie zado­wo­lo­nego przy­szłego teścia, który wła­śnie spraw­dzał stan spie­nie­nia mleka, pogwiz­du­jąc wesoło pod nosem. W głębi sali sprzą­taczki pil­nie pole­ro­wały pod­łogę i co jakiś czas spo­glą­dały na szefa. Cze­kały, aż pój­dzie gdzie indziej, żeby zwol­nić tempo i poplot­ko­wać.

– Idę do domu – powtó­rzył Jakub, bo miał wra­że­nie, że nikt go nie sły­szy.

– Słu­cham? – zdu­miał się Zyg­munt i odwró­cił wresz­cie od eks­presu.

– Mar­tynka miała wczo­raj uro­dziny. – Jaku­bowi lekko zadrżała broda, kiedy wypo­wia­dał te słowa. – Nie było mnie.

– Daj spo­kój – obru­szył się przy­szły teść. Już się wystra­szył, że stało się coś poważ­nego. – Będzie mieć jesz­cze nie­raz. Wiem coś o tym, też mam córkę i pamię­tam, że uro­dziny są co roku. Dzieci nie zając, nie uciekną. A klienci już nie będą mieć tyle wyro­zu­mia­ło­ści.

Jakub sły­szał ten tekst już chyba po raz tysięczny. Ale tym razem naprawdę go zemdliło. Być może dla­tego, że – choć cały czas pra­co­wał wśród jedze­nia – od dawna nie miał w ustach porząd­nego posiłku. Z braku czasu. Albo z tego powodu, że cynizm przy­szłego teścia zda­wał się nie mieć gra­nic. Dorów­ny­wać pozio­mem mogło mu tylko jego wieczne samo­za­do­wo­le­nie.

– Wie­dzia­łeś o tym? – wyce­dził z tru­dem przez zaci­śnięte wście­kło­ścią zęby. – I nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Na litość boską, uspo­kój emo­cje.

Zyg­munt pod­szedł do niego z uśmie­chem jak cele­bryta, który sączy kon­ku­ren­cji do ucha okropne słowa na pre­mie­rze filmu, ale cały czas ma pogodny wyraz twa­rzy, na wypa­dek gdyby ktoś robił mu zdję­cie. W tym samym momen­cie dys­kret­nie spoj­rzał w stronę sprzą­ta­czek i sta­rał się zacho­wać pozory spo­koj­nej poga­wędki. Nie chciał skan­dalu w fir­mie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapy­tał, pod­cho­dząc do przy­szłego zię­cia. – Nie ocze­ku­jesz chyba, że będę ci pil­no­wał pry­wat­nego kalen­da­rza. Zresztą, nie martw się. Posła­łem dla Mar­tynki świetny pre­zent. Powiemy, że to od nas obu i będzie spo­kój.

Jakub czuł, jak kręci mu się w gło­wie, a w oczach wiro­wały mu z gniewu jakieś dziwne błysz­czące iskry.

– Gdy­byś był czło­wie­kiem – powie­dział powoli – to zare­ago­wał­byś po ludzku. Przy­po­mniał mi o uro­dzi­nach córki, bo dobrze wiesz, w jakim kotle żyłem przez ostat­nie dni. Ale tego nie zro­bi­łeś, bo już nie masz ludz­kich odru­chów – dodał i zła­pał się ręką za opar­cie krze­sła. Był tak słaby, że ledwo stał o wła­snych siłach.

Ojciec Agnieszki zanie­po­koił się tymi sło­wami, ale jesz­cze nie tak bar­dzo. Przy­wykł do sytu­acji kry­zy­so­wych, były jego normą. W restau­ra­cji cią­gle coś się działo. Klienci skła­dali zaża­le­nia, to znów pra­cow­nicy mieli o coś pre­ten­sje. Zyg­munt roz­wią­zy­wał takie kwe­stie spraw­nie, jak inni łami­główki w gaze­cie. Nawet z przy­jem­no­ścią. Lubił swoją sku­tecz­ność.

– Praca czeka – przy­po­mniał Jaku­bowi naj­waż­niej­szą jego zda­niem życiową zasadę.

– Niech Daniel się tym zaj­mie – odparł chło­pak i ruszył w stronę drzwi. Nawet nie tknął poda­nej mu przez ojca Agnieszki kawy. – Zna wszyst­kie prze­pisy. Ja jadę do rodziny.

– Jesz­cze nie jest twoja. – W gło­sie przy­szłego teścia poja­wiły się groźne nutki. Umiał w sekundę prze­obra­zić się z jowial­nego ojczulka w suro­wego prze­ło­żo­nego. A teraz zaczy­nał tra­cić cier­pli­wość. Każdy ma prawo prze­cho­dzić kry­zys, ale on nie miał zamiaru dys­ku­to­wać o tym bez końca. Zwłasz­cza kiedy nale­żało pil­nie zająć się pracą.

– Oba­wiam się, że jak tak dalej pój­dzie, ni­gdy nie będzie moja. – Jaku­bowi było już wszystko jedno. – Mam tego dość. Wra­cam do nich, a o naszej przy­szło­ści poroz­ma­wiamy, jak odpocznę. Dłu­żej nie spo­sób tak funk­cjo­no­wać.

Odwró­cił się i wyszedł lekko chwiej­nym kro­kiem. Naprawdę wyglą­dał, jakby był pijany. Skrajne prze­pra­co­wa­nie cał­ko­wi­cie go wycień­czyło.

Ojciec Agnieszki zro­bił krok w jego stronę, ale zaraz się cof­nął.

Niech idzie, pomy­ślał. Bły­ska­wicz­nie doko­nał rachunku zysków i strat. Nawet jeśli Jakub miałby się zbun­to­wać na dobre, co było oczy­wi­stą kon­se­kwen­cją spo­sobu, w jaki był trak­to­wany przez szefa, i tak rodzinny biz­nes już zyskał na nim dużo. Ostat­nie dwa lata były bar­dzo tłu­ste. Chło­pak oka­zał się nie­zwy­kle zdolny, pra­co­wity i miał w sobie wcale nie tak czę­sto spo­ty­kane zacię­cie do walki, cha­rak­te­ry­styczne dla dzieci, któ­rym od początku było trudno. Firma sporo na nim zaro­biła.

Wbrew temu, co Jakub sądził, Michal­ski umiał powie­dzieć sobie „stop”. I wła­śnie to zro­bił. Posta­no­wił odsta­wić przy­szłego zię­cia na boczny tor. Do odwo­ła­nia lub na stałe, to się zoba­czy. Niech odpocz­nie, skoro tak bar­dzo tego chce. Suk­ces nie jest dla mię­cza­ków. Znaj­dzie się ktoś na jego miej­sce. Na przy­kład pomoc­nik Daniel, który nie bez powodu zasuwa tyle godzin. Tylko czeka, by zająć miej­sce Jakuba.

Zyg­munt spoj­rzał w stronę drzwi, które dopiero co zamknęły się za ojcem jego uko­cha­nej wnuczki. Poten­cjal­nym przy­szłym zię­ciem. Obie­cał chło­pa­kowi prze­pi­sać po ślu­bie restau­ra­cję. Poczuł się tro­chę nie­swojo na myśl, jak ciężko Jakub pra­co­wał, by na to zasłu­żyć. Ale Michal­ski szybko wytłu­ma­czył się sam przed sobą, a potem spraw­nie unie­win­nił.

Prze­cież jest jesz­cze dużo czasu, pomy­ślał. Mło­dzi teraz nie spie­szą się z takimi sta­ro­świec­kimi obrzę­dami. Na co im to wszystko? – powta­rzał przy każ­dej oka­zji. – Tylko nie­po­trzebny wyda­tek. Jak ktoś chce być szczę­śliwy, to i bez papierka będzie – na dobre uspo­koił swoje sumie­nie. Coś mu tam pod­po­wia­dało cicho, że to nie w porządku kazać komuś pra­co­wać ciężko wiele lat, by w końcu wysta­wić go do wia­tru, ale nie prze­jął się tym. Nie oszu­kał prze­cież Jakuba. Miał zamiar prze­ka­zać mu wszystko, tylko jesz­cze nie teraz. W cza­sie bli­żej nie­okre­ślo­nym. Jak przyj­dzie pora na eme­ry­turę.

Na razie jed­nak się na nią nie wybie­rał.

Rozdział 4

Patryk sie­dział przy sto­liku pod oknem. Wpa­try­wał się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w pustą salę. W sumie nie­zła była ta robota. Przez więk­szą część dnia nie miał żad­nego zaję­cia. Lokal nie cie­szył się zbyt­nim powo­dze­niem i nie trzeba się było prze­mę­czać, by obsłu­żyć nie­licz­nych, przy­pad­ko­wych gości. Coś dziw­nego było w tym miej­scu i Patryk nie­jedną godzinę spę­dził na pró­bach roz­wią­za­nia tej zagadki. Nie­raz widział, jak ludzie wcho­dzą, roz­glą­dają się i po chwili wycho­dzą, niczego nie zama­wia­jąc. Nie wie­dział, czy winna temu była loka­li­za­cja wśród wielu innych restau­ra­cji, menu czy też wystrój.

Ale jedno już od dawna było dla niego oczy­wi­ste. Inte­res szedł mar­nie i nie wyglą­dało na to, by sytu­acja w naj­bliż­szym cza­sie miała się zmie­nić.

Cztery lata temu na fali popu­lar­no­ści pro­gramu kuli­nar­nego pro­wa­dzo­nego przez cha­rak­terną blon­dynkę uznał, że wła­sna restau­ra­cja to jego wyma­rzony spo­sób na życie. Był bar­dzo pewny sie­bie. Prze­ko­nany, że nie popełni tych wszyst­kich głu­pich błę­dów, które mieli na sumie­niu poka­zani w tele­wi­zji biedni wła­ści­ciele upa­da­ją­cych inte­re­sów. Miał swoją wizję. Wyda­wała mu się nie­zwy­kle odkryw­cza. Mini­malne koszty, mak­sy­malny zysk. Szanse na powo­dze­nie oce­niał wysoko, zwa­żyw­szy na fakt, że w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści kon­ku­ren­tów nie musiał opła­cać czyn­szu.

A jed­nak coś wyraź­nie nie wycho­dziło. Tanie potrawy cie­szyły się nie­wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem, nisko­bu­dże­towy kucharz śred­nio przy­kła­dał się do pracy, a Patryk nie miał poję­cia, czym się zająć w cza­sie cią­gną­cych się nie­mi­ło­sier­nie godzin pracy, w cza­sie któ­rych nie miał nic do roboty.

Pomoc­nik kucha­rza sam zała­twiał nie­wiel­kie zakupy. Kilka zamro­żo­nych potraw cze­kało na przy­pad­ko­wego prze­chod­nia lub nie­zo­rien­to­wa­nego w kuli­nar­nej ofer­cie Kra­kowa tury­stę. Stali klienci wybie­rali sąsia­dów.

W sumie Patryk nawet im się tak bar­dzo nie dzi­wił. W lokalu było smutno i cicho. Pach­niał płyn do dezyn­fek­cji i stary kurz. Jedze­nie poja­wiało się w tak małych ilo­ściach, że nie miało szans, by zdo­mi­no­wać atmos­ferę. Utarg wystar­czał, by z tru­dem trzy­mać się na powierzchni, ale czę­sto, ostat­nio coraz czę­ściej, trzeba było łatać dziury budże­towe pożycz­kami.

Już od kilku mie­sięcy Patryk zamar­twiał się tym sta­nem. Ukry­wał marną sytu­ację przed Karo­liną. Nie było to bar­dzo trudne, bo na papie­rze nie wyglą­dała ona tak źle. Firma przy­no­siła pewien zysk. Nie gene­ro­wała wiel­kich kosz­tów, ale jej pozorny suk­ces opie­rał się na pry­wat­nych, ni­gdzie ofi­cjal­nie nie­no­to­wa­nych dłu­gach. Kolej­nych pożycz­kach, któ­rymi zała­twiano nie­prze­wi­dziane wydatki, opła­cano nie­które pen­sje i zama­wiano towar, nie regu­lu­jąc fak­tur na czas. Jed­nak to jest sys­tem, który zawsze prę­dzej czy póź­niej się sypie. Pętla nagle się zaci­ska, zaczyna bra­ko­wać chęt­nych do udzie­le­nia następ­nego kre­dytu, wie­rzy­ciele coraz bar­dziej się dener­wują, a zły stan finan­sów prze­staje być tajem­nicą.

Patryk był o włos od tego momentu.

Był zły na sie­bie, że nie wyco­fał się wcze­śniej. Od dawna miał świa­do­mość, że sprawy źle się mają. Ale wciąż liczył na zmianę. Bał się powie­dzieć Karo­li­nie prawdę. Wie­rzył, że w kolej­nym mie­siącu coś się zmieni. Nagle odbije się od dna i zacznie lepiej funk­cjo­no­wać. Przy­bę­dzie gości, będzie można spła­cić długi. Wyobra­żał sobie, że suk­ces mógłby mu dodać skrzy­deł. Pomóc w pod­ję­ciu kilku pil­nych życio­wych decy­zji, które od wielu mie­sięcy tro­chę tchórz­li­wie odkła­dał.

Cze­kał, aż upo­rząd­kuje sprawy zawo­dowe. Chciał przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem być w porządku. Ale czas mijał, a sytu­acja tylko się pogar­szała.

Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że powi­nien poroz­ma­wiać z Karo­liną. Miał jej wiele do powie­dze­nia. Nie tylko na temat sła­bej kon­dy­cji restau­ra­cji. Ale na samą myśl dosłow­nie cier­pła mu skóra. Czuł, jak dreszcz prze­biega mu po ple­cach. Jesz­cze ni­gdy w życiu nie stał przed tak poważ­nym wyzwa­niem. W głębi serca był bowiem tchó­rzem. Oszu­ki­wał wszyst­kich wokół, bo nie było go stać na szcze­rość.

Pod­świa­do­mie liczył na cud. Że sta­nie się coś, co zwolni go od odpo­wie­dzial­no­ści za decy­zję. Ale czas dzia­łał wyjąt­kowo leni­wie. Patryk patrzył przez okno restau­ra­cji na gwarne kra­kow­skie życie. Wszy­scy cho­dzili w szyb­kim tem­pie, nawet tury­ści pospiesz­nie masze­ro­wali. Nikt nie miał czasu na spo­kojne spa­ce­ro­wa­nie. Każda wycieczka czy grupa ma teraz napięty plan i nie wczuwa się w atmos­ferę wawel­skiego wzgó­rza, lecz posłusz­nie zasuwa do kolej­nych zabyt­ków.

Tylko w Lawen­do­wym Zakątku wszystko działo się jak na zwol­nio­nym fil­mie. Patryk sie­dział bez­czyn­nie pod oknem, senny kucharz prze­glą­dał wia­do­mo­ści w tele­fo­nie, a z kwiatka w wazo­nie powoli opadł na obrus zwięd­nięty pła­tek.

Co za cho­lerne miej­sce! – zde­ner­wo­wał się Patryk i ze zło­ścią popa­trzył na wiel­kie zdję­cie babci Jadwigi. To ona, ku wiel­kiemu obu­rze­niu rodziny, zapi­sała ten lokal wnuczce, pomi­nąw­szy trzy swoje córki. Nie miała niczego wię­cej i z tego powodu pozo­stali człon­ko­wie rodziny musieli obejść się sma­kiem. Do tej pory w każde święta dys­kret­nie lub cał­kiem jaw­nie toczyła się przy stole ostra dys­ku­sja, czy Karo­lina powinna sprze­dać spa­dek i podzie­lić się z krew­nymi. Temat wra­cał regu­lar­nie, a tem­pe­ra­tura emo­cji mimo upływu czasu wciąż była wysoka.

Ale Karo­lina sza­no­wała wolę babci. Uparła się, że to miej­sce pozo­sta­nie w rodzi­nie. Chciała otwo­rzyć tutaj kwia­ciar­nię, ale Patryk prze­ko­nał ją, że restau­ra­cja będzie lep­szym wybo­rem. I naj­wy­raź­niej nie miał racji.

Wstał od sto­lika i posta­no­wił natych­miast wyjść. Czuł, że jeśli jesz­cze chwilę tutaj posie­dzi, zwa­riuje. Zanim to jed­nak zro­bił, speł­nił jedno ze swo­ich uta­jo­nych pra­gnień. Pod­szedł do por­tretu babci i odwró­cił go do ściany. Cią­gle mu się wyda­wało, że ona wszystko o nim wie. Zna nawet tę jedną naj­bar­dziej sta­ran­nie skry­waną tajem­nicę. I że go potę­pia.

Ale zapo­mniał o tym, kiedy tylko wyszedł na ską­paną w słońcu ulicę. Szybko wysłał ese­mesa i zaczął się uśmie­chać. Wresz­cie ryso­wały się przed nim wesel­sze per­spek­tywy.

Rozdział 5

Jakub zosta­wił swój samo­chód na par­kingu i mach­nął dło­nią w kie­runku prze­jeż­dża­ją­cej tak­sówki. Zawsze było ich tutaj kilka, oczy­wi­ście z wyjąt­kiem sytu­acji, kiedy się ich pil­nie potrze­bo­wało. Wtedy zni­kały. Teraz jed­nak nie­bie­ski mer­ce­des, jak na zawo­ła­nie, poja­wił się tuż przed wej­ściem.

Kie­rowca wes­tchnął, widząc klienta w takim sta­nie wcze­śnie rano, ale rzecz jasna nie sko­men­to­wał tego nawet sło­wem. Miał już do czy­nie­nia z gor­szymi przy­pad­kami. Dzi­wił się tylko, że gość jest pijany tak, że ledwo stoi, a zupeł­nie nie czuć od niego alko­holu. Wręcz prze­ciw­nie, pach­niał dość sma­ko­wi­cie. Jakby babecz­kami z lukrem albo słodką bezą z kre­mem i tru­skaw­kami. Tak­sów­karz od razu poczuł się głodny i posta­no­wił po powro­cie odwie­dzić restau­ra­cję U Michal­skich i zamó­wić coś na deser. Do tego dużą kawę z pianką. Uśmiech­nął się. To był dosko­nały plan na prze­rwę w pracy.

Zawiózł klienta na strze­żone osie­dle, gdzie stały nowe apar­ta­men­towce. Wysa­dził tuż przed wej­ściem. Ład­nie tu było. Czy­sto, wszystko nowe jak spod igły. Jasno­brą­zowa kostka bru­kowa, wypie­lę­gno­wane traw­niki, rabaty kwia­towe i ład­nie przy­cięte drzewa. Miesz­ka­nia też zapewne miały dobry stan­dard. Tak­sów­karz wes­tchnął. Kie­dyś alko­ho­li­ków woził pod roz­pa­da­jące się cha­łupy, dziś pod naj­no­wo­cze­śniej­sze apar­ta­men­towce. Takie czasy.

Jakby dla potwier­dze­nia przy­pusz­czeń kie­rowcy, Jakub ledwo dotarł do wej­ścia. Ze zmę­cze­nia i nie­wy­spa­nia krę­ciło mu się w gło­wie.

***

Wszedł do miesz­ka­nia i od razu poczuł, że coś jest nie tak. Choć cisza i pustka o tej porze nie musiały ozna­czać niczego nie­po­ko­ją­cego. Mar­tynka zapewne była już w przed­szkolu, a Agnieszka na zaku­pach lub poran­nej kawie z kole­żanką. Wła­ści­wie to nie wie­dział, w jaki spo­sób spę­dza przed­po­łu­dnia, i znów zatrzę­sła nim złość. Był wście­kły, że dał się wkrę­cić w machinę nie­koń­czą­cej się pracy.

Teraz jed­nak miało się to zmie­nić. Bez względu na kon­se­kwen­cje. Prze­tarł oczy dłońmi. Pie­cze­nie pod powie­kami nie usta­wało ani na chwilę, podob­nie jak kosz­marny ból głowy. Zro­bił jesz­cze kilka kro­ków. Uczu­cie nie­po­koju wciąż mu towa­rzy­szyło. Wszę­dzie pano­wały porzą­dek i jakaś dziwna pustka. To ona wła­śnie zasta­no­wiła go już w przed­po­koju. Na pod­ło­dze nie leżały klapki, trampki, san­dałki ani pan­to­fle jego córki. Zwy­kle ilość jej pod­sta­wo­wego obu­wia przy­pra­wiała go o zawrót głowy.

W salo­nie nie było tylu co zwy­kle zaba­wek. Zro­zu­miał dla­czego, jesz­cze zanim otwo­rzył drzwi dzie­cin­nego pokoju i zoba­czył, że stam­tąd też pozbie­rano wszystko, co miało zna­cze­nie dla Mar­tynki. Zachwiał się, zmę­cze­nie coraz moc­niej dawało mu się we znaki. Resztką sił zmu­sił się, by zaj­rzeć jesz­cze do sypialni. Uchy­lone drzwi gar­de­roby poka­zy­wały wiszącą jak na urą­go­wi­sko białą suk­nię ślubną Agnieszki. Tę, któ­rej ni­gdy nie wło­żyła, bo oboje wciąż zga­dzali się prze­kła­dać datę ślubu na prośbę Zyg­munta Michal­skiego, wymy­śla­ją­cego bez końca nowe powody, by jesz­cze kilka mie­sięcy pocze­kać. Potem znowu kolejne i następne.

Aż minęło pięć lat i nikomu już się nie chciało tego wesela orga­ni­zo­wać. Żyli jak mał­żeń­stwo, ale wcale nim nie byli. I oboje w głębi serca czuli z tego powodu nara­sta­jącą fru­stra­cję. Kie­dyś czę­sto o tym roz­ma­wiali, kłó­cili się i spie­rali. Zasta­na­wiali, czy to potrzebne. Potem temat ucichł. Prze­stali o nim mówić. Jakub pogrą­żył się w pracy. Agnieszka zaj­mo­wała się wycho­wy­wa­niem córeczki. Powoli, nie­ubła­ga­nie ich światy zaczęły się od sie­bie odda­lać jak dwa statki popy­chane prze­ciw­nym wia­trem.

Jakub usiadł na brzegu sta­ran­nie poście­lo­nego łóżka. A potem padł na plecy. Nie miał na nic siły. Już wie­dział, że Agnieszka zabrała małą i gdzieś się wypro­wa­dziła. Miał tylko nadzieję, że nie­da­leko.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki