O chłopcu, który był kotem - Paul Gallico - ebook

O chłopcu, który był kotem ebook

Gallico Paul

4,9

Opis

Wspaniała, pełna przygód opowieść o przyjaźni, wytrwałości i marzeniach.

Peter Brown jest samotnym chłopcem, którego rodziców nigdy nie ma w domu. Od lat marzy o tym, żeby mieć do towarzystwa chociaż kota, niestety ani rodzice, ani jego niania nie chcą o tym słyszeć. Pewnego dnia Peter widzi pręgatego kociaka w parku, nieostrożnie wybiega za nim na ulicę i…wpada pod koła samochodu. Kiedy otwiera oczy, wszystko wydaje mu się inne. Zszokowany orientuje się, że ciało porasta mu futro, ma długie wąsy i pazurki! Peter stał się kotem.

Rodzina, która nie rozpoznaje chłopca w nowej postaci, wyrzuca go na ziąb i pastwę losu, a on szybko przekonuje się, że Londyn jest równie nieprzyjazny dla małych chłopców, co dla czworonogów. Na szczęście zagubionemu na ulicach miasta Peterowi przychodzi z pomocą Jennie – kuta na cztery łapy kotka, dla której Londyn, nawet ten nocny, nie ma żadnych tajemnic. Nowa przyjaciółka szkoli młodziaka w sztuce ulicznych walk – o teren, pożywienie, kąt odpowiedni do snu, tłumaczy koci świat i uczy, czym jest prawdziwa przyjaźń.

Jennie i Peter muszą zmierzyć się z wieloma wyzwaniami i niebezpieczeństwami, które czyhają na koty na każdym kroku, w poszukiwaniu swojego miejsca wyprawią się nawet statkiem do Glasgow!

Wszystko po to, żeby znaleźć prawdziwy dom. Czy im się to uda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna0085

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna lektura, polecam dla dzieci i dorosłych.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia! Mimo, że została napisana osiemdziesiąt lat temu jest ponadczasowa. Świetne tłumaczenie Anny Bańkowskiej. Książka z założenia dziecięca mnie dorosłą wzruszyła do łez.
00

Popularność




Tytuł oryginału Jennie
Wydawczyni i redaktorka prowadząca ANNA CZECH
Redakcja MAGDALENA ADAMSKA
Korekta PAULINA POTRYKUS-WOŹNIAK
Projekt okładki i ilustracja na okładce MARIANNA SZTYMA
Opracowanie typograficzne i przygotowanie do druku ANNA POL
Skład i łamanie ANNA HEGMAN
Copyright © Mathemata Anstalt, 1950 Copyright © for the translation by Anna Bańkowska Copyright © for the polish edition by Wydawnictwo Kropka, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66671-34-8
Wydawnictwo Kropka Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

PAMIĘCI

SIMONA Z AMETYSTU

– Kotku, bury kotku,

Gdzie onegdaj byłeś?

– U królowej w Londynie

Na dworze gościłem.

– Kotku, bury kotku,

Cóżeś ty tam robił?

– Bardzo dużo, bom na schodach

Tłustą myszkę złowił.

– Kotku, bury kotku,

Co z nią uczyniłeś?

– Zjadłem na śniadanie

I mlekiem popiłem.

STARA SZKOCKA RYMOWANKA DZIECIĘCA

VIVIAN FRENCH

DLACZEGO POKOCHACIETĘ KSIĄŻKĘ

Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy po raz pierwszy przeczytałam „O chłopcu, który był kotem”, ale pamiętam, że nie mogłam się od tej książki oderwać. Podzieliłam się wrażeniami z moją przyjaciółką Alison i zaproponowałam, że pożyczę jej swój egzemplarz, ale odmówiła:

– To historia dla miłośników kotów, a ja lubię psy.

– Ale to jest o chłopcu imieniem Peter. Miał wiecznie zajętą mamę i ojca, który ciągle przebywał poza domem, więc czuł się osamotniony.

Alison zaciekawiła się trochę.

– A miał przygody?

– Mnóstwo! Wdawał się w bójki, pływał na statku z absolutnie niesamowitą załogą, złapał ogromnego szczura...

– Fuj! – Alison się skrzywiła. – Po co to zrobił?

– A nie mówiłam? – Tu położyłam książkę na stole. – Biegł za kociakiem i wpadł pod ciężarówkę, a kiedy otworzył oczy, zorientował się, że jest kotem... Ale nie wiedział, jak ma się zachowywać, więc musiał się tego nauczyć. Jego mentorką została Jennie i odtąd przeżyli razem różne przygody.

Alison wzięła książkę i zaczęła przewracać kartki.

– „W razie wątpliwości, wszystko jedno, jakiego rodzaju, natychmiast zaczynaj się myć” – przeczytała i parsknęła śmiechem. – Mój brat nienawidzi mycia!

– Peter także. Ale z kotami jest inaczej. I tam jest wyjaśnione dlaczego.

Alison spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Czyli to taki poradnik dla kociarzy? To znaczy, pod płaszczykiem opowieści przekazuje wiedzę o kotach?

Zastanowiłam się nad odpowiedzią.

– Nie, to raczej książka o przyjaźni. Czasem któreś z nich popełnia błąd i są na siebie źli, ale potem wszystko sobie wyjaśniają. Niby się nie uczysz, ale na końcu okazuje się, że wiesz, jak to jest być kotem. Każdy szczegół – jak się przeciągają, wykręcają i skaczą, jak czyszczą sobie futerko, jak ze sobą walczą – jest tak opisany, że czujesz się, jakbyś żyła w ich świecie i rozumiała sposób ich myślenia. To bardzo sprytne... i śmieszne.

– Którą postać lubisz najbardziej? – chciała wiedzieć Alison.

– Jennie, oczywiście. – Zdziwiło mnie, jak może o to pytać. – I kapitana Sourliesa. To on dowodził statkiem, na który Peter i Jennie zakradli się jako pasażerowie na gapę. Ważył sto pięćdziesiąt kilogramów i nienawidził morza. I wielkiego Angusa z paluchami jak kiełbaski, który lubił haftować. I pana Grimsa...

Tu Alison zaprotestowała:

– Dość! Nie zdradzaj zakończenia!

Potem wróciła do początku książki i zaczęła czytać... A ja już nigdy jej nie odzyskałam.

Od tego czasu czytałam „O chłopcu, który był kotem” wiele razy (mama kupiła mi drugi egzemplarz) i zawsze lektura sprawiała mi tyle samo – jeśli nie więcej – przyjemności. W ostatnich latach zdarza się, że jakaś fraza czy wyrażenie wydają mi się przestarzałe – w końcu ta książka ukazała się w 1950 roku – ale mimo to sama historia nadal wciąga. W pewnym okresie swego życia Paul Gallico miał dwadzieścia trzy koty i najwyraźniej studiował ich życie z prawdziwą pasją; pasją, którą później przelewał na kartki swoich książek. Ludzie zresztą także go pasjonowali, a zwłaszcza ich interakcje z kotami. Za każdym razem, kiedy dochodzę do końca tej książki, muszę sięgnąć po chusteczkę. I wiem dokładnie, co bym zrobiła, gdybym będąc kotem, została przyłapana w jakiejś głupiej sytuacji...

Natychmiast zaczęłabym się myć!

Vivian French jest autorką ponad dwustu książek dla dzieci, w tym cieszącej się wielką popularnością serii „Klub Tiary”. Pisuje także sztuki teatralne, jest też „opowiadaczką” i nauczycielką kreatywnego pisarstwa zarówno dzieci, jak dorosłych.

Peter domyślił się, że miał wypadek, chociaż nie bardzo pamiętał, w jaki sposób oderwał się od bezpiecznego boku szkockiej niani i rzucił przez ulicę do zieleńca, gdzie na barierce wylizywał się w wiosennym słońcu pręgaty kociak.

Chłopiec chciał wziąć go na ręce i pogłaskać, ale nagle usłyszał krzyk niani, a następnie straszny huk, po którym dzień zmienił się w noc, jakby zaszło słońce, i zapadła ciemność. Coś go w środku bolało, tak samo jak wtedy, gdy biegnąc za piłką, przewrócił się na stercie żwiru i zdarł sobie skórę na nodze.

Teraz chyba leżał w łóżku, a niania patrzyła na niego w jakiś dziwny sposób – najpierw zdawało się, że jest blisko, tak blisko, że Peter widział wyraźnie jej twarz, zwykle różową i pomarszczoną, a teraz zupełnie białą. Potem ta twarz zaczęła się oddalać, aż stała się całkiem mała, jakby widziana z odwrotnej strony teleskopu.

Mamy ani taty przy nim nie było, ale nic w tym dziwnego. Ojciec służył w wojsku, mama zaś ciągle tylko się stroiła do wyjścia, a potem zostawiała synka z nianią.

Peterowi mogłoby się nie podobać, że ma nianię, jednak bardzo ją lubił. Wiedział bowiem, że w wieku ośmiu lat jest o wiele za duży na piastunkę, która traktowałaby go jak dzidziusia i wszędzie prowadziła za rękę, w końcu potrafi sam o siebie zadbać. Ale zdążył już przywyknąć do tego, że wiecznie zajęta czymś mama nie ma czasu opiekować się synkiem i siedzieć przy jego łóżku, dopóki nie zaśnie. Coraz częściej wyręczała się w tych sprawach nianią, a kiedy ojciec Petera, pułkownik Brown zauważył kiedyś, że może już czas ją zwolnić, mama nie chciała nawet o tym słyszeć, więc oczywiście niania została.

Skoro leżał w łóżku, to prawdopodobnie był chory, a w takim razie, kiedy mama wróci do domu, zacznie z nim spędzać więcej czasu. Może teraz zgodzi się spełnić wieloletnie życzenie Petera i pozwoli mu wziąć kota, który mieszkałby z nim w pokoju, zwijał się w kłębek w nogach łóżka, a z czasem nawet wślizgiwał się pod przykrycie i zasypiał w jego ramionach, ogrzewając go w zimne noce?

Peter marzył o kocie, odkąd sięgał pamięcią, to znaczy od czwartego roku życia, kiedy na farmie koło Gerrard Cross pokazano mu w kuchni koszyk z kociętami – rudo- -białe puszyste kulki z matką w kolorze imbiru, która promieniejąc z dumy, kolejno je wylizywała. Pozwolono mu nawet dotknąć jej grzbietu. Była mięciutka i ciepła, miała niemal kwadratową mordkę, a z jej brzuszka wydobywał się dziwny dźwięk. Później Peter dowiedział się, że ten odgłos nazywa się „mruczenie”, a kot wydaje go z siebie, kiedy czuje się bezpieczny i szczęśliwy.

Od tej pory całym sercem pragnął mieć własnego kota.

Niestety nie pozwolono mu na to.

Rodzice Petera zajmowali małe mieszkanko przy Mews, zaułku nieopodal Cavendish Square. Pułkownik Brown, który bywał w domu tylko od czasu do czasu, na przepustce, nie miał nic przeciwko kotu, ale mama oświadczyła, że i tak za dużo brudu nanosi się z ulicy, a poza tym w tej ciasnocie nie ma się jak poruszać. No i jeszcze niania nie znosi kotów i się ich boi, a dla mamy Petera humor niani był bardzo ważny.

Wszystko to Peter wiedział, rozumiał i akceptował, bo tak właśnie wyglądało jego życie. A jednak nadal ciężko mu było na sercu, że jego śliczna młoda mama nie miała dla niego czasu, i nadal rozpaczliwie tęsknił do puszystego przyjaciela.

Zaprzyjaźnił się już z prawie wszystkimi kotami ze skweru: dużym czarnym z białą łatką na piersi i zielonymi oczami wielkości szylingowej monety, który należał do stróża jednego z pobliskich ogródków, dwoma szarymi, siedzącymi po całych dniach nieruchomo za oknem pod numerem piątym, zielonookim rudasem pani Bobbit, dozorczyni z sutereny numeru jedenastego, marmurkowym z oklapniętym uchem od najbliższych sąsiadów oraz różowawym persem, który prawie cały czas spał na poduszce w oknie numeru dwudziestego siódmego i tylko w ciepłe, pogodne dni bywał wynoszony na powietrze.

Oczywiście widywał też mnóstwo bezdomnych zwierzaków, mieszkańców zbombardowanego budynku nieopodal zaułka. Wszystkie te „tygryski”, marmurki, rudasy i łaciatki, stare wyjadacze i kocięta, zaprawione w bojach oprychy i pożałowania godne włóczęgi wślizgiwały się przez pręty ogrodzenia do parku, gdzie kręcąc się nerwowo przy pojemnikach na śmieci, usiłowały wyszarpać jakiś kąsek, aby utrzymać się przy życiu w bezwzględnym, nieprzyjaznym mieście.

To właśnie takie koty Peter niestrudzenie szmuglował do domu. Jedne wierzgały i wyrywały mu się z rąk, inne bardziej niż chętnie pozwalały nieść się tam, gdzie czekało na nie ciepło, przyjazny dotyk ludzkich rąk i może nawet posiłek.

Od czasu do czasu, kiedy udało mu się zmylić nianię, Peter przemycał jakiegoś zwierzaka do szafki w swoim pokoju i trzymał tam nieraz i dwa dni, zanim go nie wykryto.

Wtedy niania, która znała swoje obowiązki i przestrzegała poleceń pani domu, otwierała drzwi na ulicę i wrzeszcząc: „Precz! Psik! Wynocha stąd, brudasie!”, przepędzała kota miotłą. A jeśli i to nie pomogło, bo biedak skrył się w jakimś kącie, łapała go za kark i bez skrupułów wyrzucała z domu. Potem karała Petera, którego jednak najbardziej bolało rozstanie z nowym przyjacielem, takim szczęśliwym i bezpiecznym w jego ramionach.

Chłopiec nauczył się nie rozpaczać głośno, kiedy go to spotykało. Można przecież płakać w środku, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

Podobnie czuł się i teraz, ale tylko trochę podobnie. Tym razem naprawdę chciało mu się płakać, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Nie wiedział, dlaczego tak jest, poza tym, że zdarzyło się to tuż potem, gdy wykorzystując nieuwagę niani, która akurat rozmawiała z listonoszem, popędził do pręgatego kociaka.

Ale kiedy bez chwili namysłu wbiegł na jezdnię, uderzyła w niego ciężarówka z węglem. Rozległy się krzyki, lament niani, zrobiło się zbiegowisko, policjant wziął Petera na ręce i zaniósł do domu. Sprowadzono lekarza, próbowano odnaleźć mamę, aż wreszcie zabrano chłopca do szpitala. Ale o tym Peter jeszcze długo nic nie wiedział, bo najpierw miało się wydarzyć wiele osobliwych rzeczy.

Sprawy niewątpliwie przybrały dziwny obrót, gdyż noc zapadła tak szybko, jak w kinie, gdy po zgaszeniu świateł robi się zupełnie ciemno. I ta twarz niani – z początku tuż nad nim, a potem znikająca w oddali tylko po to, żeby pojawić się znów w okularach świecących niczym reflektory nadjeżdżającego samochodu...

Ale najdziwniejsze nastąpiło w momencie, kiedy jego łóżko zaczęło się kołysać jak mała łódeczka na falach, a powracająca z daleka twarz niani zmieniła się nagle w mordkę tamtego pręgatego kociaka, który wylizywał się na barierce parku i którego Peter tak bardzo chciał przytulić.

Teraz ów śliczny mały kotek rozrósł się do ogromnych rozmiarów i siedząc przy łóżku, uśmiechał się przyjaźnie. Miał wielkie jak spodki błyszczące oczy, podobne do okularów niani, w których Peter przeglądał się czasem jak w lustrze.

To, co zobaczył w tych oczach, naprawdę go zaskoczyło. Wyglądał w nich zupełnie inaczej niż w dużym lustrze w holu czy nawet w okularach niani, gdzie zwykle widywał odbicie swoich kędzierzawych, krótko ostrzyżonych włosów, okrągłych oczu, zadartego noska, stanowczego podbródka i rumianych jak jabłka policzków.

W pierwszej chwili nie próbował się zastanawiać, jak wygląda, bo tak przyjemnie było po prostu zatonąć w chłodnych zielonych sadzawkach kocich oczu. Wydało mu się, że pływa w jakimś głębokim, przejrzystym jeziorze, rozkoszując się pięknem szmaragdowej zieleni i kojącym ciepłem kociego uśmiechu.

Ale nagle zorientował się, że wszystko to staje się więcej niż dziwne.

Czasem obraz tracił ostrość, a czasem robił się bardzo wyrazisty, tak że chłopiec widział, jak bardzo zmienił mu się kształt i kolor głowy. Zamiast kędzierzawej, kasztanowej czuprynki i różowych policzków miał teraz króciutkie śnieżnobiałe futerko.

– Ojej – wykrzyknął sam do siebie. – Pomyślałem „futerko”, a nie „włosy”! Coś niesamowitego! Czyżbym przez to wpatrywanie się w oczy kociaka sam zmienił się w kota?

Nadal jednak nie mógł oderwać od nich wzroku. Po prostu nie był w stanie patrzeć gdzie indziej. Za każdym razem, kiedy obraz mętniał, zaczynał drgać, jakby coś poruszało nim od wewnątrz, a gdy znów się wyostrzał, Peter dostrzegał nowe szczegóły: dziwnie skośne oczy – już wcale nie szare, tylko bladoniebieskie, różowy trójkącik w miejscu zadartego nosa, wygięte ku dołowi usta z długimi białymi wąsami w kącikach, ostre białe ząbki...

Głowa stała się teraz bardziej kwadratowa, duże skośne oczy patrzyły prosto przed siebie, spiczaste uszy stały jak na warcie.

„Ach – pomyślał Peter – tak właśnie bym wyglądał, gdybym był kotem. Jakże bym tego pragnął!”.

I nagle zamknął oczy, bo ten niezwykły obraz własnej twarzy stał się teraz tak wyraźny, że aż przerażający. Chcieć być kotem to jedno, a stać się nim naprawdę – całkiem co innego.

Kiedy znów je otworzył, wydało mu się przez chwilę, że przełamał czar kocich ślepiów, bo mógł już odwrócić od nich wzrok. Udało mu się spojrzeć w dół, na swoje łapy – śnieżnobiałe, puszyste, z różowymi poduszeczkami pod spodem i zakrzywionymi niczym tureckie miecze, ostrymi jak igły pazurami na końcach.

Ku swemu zdumieniu Peter zauważył, że już wcale nie leży w łóżku, tylko na nim siedzi. Całe jego ciało, teraz długie i smukłe, było białe i miękkie jak gronostajowa mufka, którą mama nosiła zimą, kiedy chciała zadać szyku. Od czubka ucha do końca tego, co przypominało węża bez oczu, ruchliwego, z drgającym nerwowo koniuszkiem, a co okazało się jego własnym ogonem, spowijało je nieskazitelnie białe futro.

Kociak – tygrysek, który najwyraźniej spłatał mu figla, czarując go swoim uśmiechem i nieruchomymi oczami, gdzieś zniknął. W pokoju była teraz tylko niania, ale dziesięć razy większa niż dotychczas. Stała nad łóżkiem, wrzeszcząc tak głośno, że Petera aż rozbolały uszy:

– Skaranie boskie z tym dzieckiem! Znów przywlókł jakiegoś przybłędę! Psik! Poszedł! Wynocha!

– Ależ nianiu – krzyknął Peter – to ja! Nie jestem kotem, nianiu, przestań! Prooszęęę...

– Jeszcze będziesz się stawiał? – ryknęła niania. – Zaraz zobaczymy! – Pobiegła do holu i wróciła z miotłą. – Jazda mi stąd w tej chwili!

Petera aż zmroziło ze strachu. Skulił się na drugim końcu łóżka i starając się uchylić przed razami, jęczał:

– Niee, nianiu, niee, proszęęę...

– Ja ci tu pomiauczę! – Rzuciła miotłę i złapała Petera za skórę na karku. Nie pomogły rozpaczliwe jęki ani wierzganie łapami. Trzymając go w powietrzu jak najdalej od siebie, wyniosła go do holu, mrucząc gniewnie do siebie: – Niech no tylko Peter wróci! Jak nic pójdzie spać bez kolacji. Ile razy mam mu powtarzać, żeby nie sprowadzał więcej kotów!

A potem bezceremonialnie wyrzuciła swojego podopiecznego na ulicę i zatrzasnęła za nim drzwi.

W zaułku było okropnie zimno i mokro. Kiedy zaszło słońce, powietrze pochłodniało, niebo zasnuły chmury i zaczął padać gęsty, ulewny deszcz.

Przerażony Peter wydał z siebie taki żałosny skowyt, że sąsiadka z naprzeciwka powiedziała do męża:

– Mój Boże, słyszałeś to? Zupełnie jakby dziecko płakało!

Mężczyzna rozsunął zasłony i wyjrzał przez okno, a widząc go, Peter zawołał (to znaczy, myślał, że woła):

– Och, proszęęę! Proszęęę mnie wpuścić! Niania wyrzuciła mnie z domu, mnieee, mnieee...

Ale zaraz usłyszał, że mąż tłumaczy kobiecie:

– To tylko jeszcze jeden bezpański kocur, taki duży, biały. Ciekawe, skąd one się biorą. Chwili spokoju nie ma przez te ich miauki. Hej, ty, tam! Psik stąd! Sio! Poszedł!

Właśnie przejeżdżał na rowerze chłopiec, który rozwoził wieczorne gazety. Słysząc, że ktoś głośno przepędza kota sprzed drzwi, postanowił się przyłączyć. Kto wie, może dostanie za to napiwek?

Skierował swój rower prosto na Petera i krzyknął:

– Psik! Wynocha! – I wychyliwszy się z siodełka, trzepnął go zwiniętą gazetą.

Peter pognał na oślep przed siebie, kiedy chwilę później coś wielkiego jak dom przetoczyło się obok z rykiem i hurgotem. Zanim zdążył przemknąć na Cavendish Square, fala błotnistej wody zalała mu bok, mocząc futerko aż do gołej skóry.

Nie miał nawet czasu, żeby rozejrzeć się i zobaczyć, co to za miejsce, w które tak nagle i brutalnie go katapultowano. A ponieważ nie przypominało niczego znajomego, serce zamarło mu ze zgrozy.

Wszędzie, jak okiem sięgnąć, widział same buty – ciężkie, wysokie, ze stukającymi obcasami. Wyrastały z nich nogi, które szybko rozpływały się w ciemnej, deszczowej nocy. Wszystkie wyraźnie gdzieś się śpieszyły, podążając w różnych kierunkach, nie widząc ani nie zważając na nic i nikogo. Równie uparte, ale nieskończenie groźniejsze były olbrzymie koła, toczące się z wielkim hukiem, zawsze w parach, jedne za drugimi. Znaleźć się między nimi znaczyło tyle, co dać się rozpłaszczyć jak ten leopard, którego skóra służy za dywanik w salonie.

Te stopy same w sobie wydawały się dostatecznie niebezpieczne dla kogoś tak małego jak Peter, przycupniętego na czworakach na mokrym, połyskliwym bruku. Były ślepe, więc nie widziały, dokąd idą tak żwawo, łomocząc butami, przy czym każda para poruszała się w innym rytmie.

Jedna z nich nadepnęła mu na ogon, przeszywając ciało Petera straszliwym bólem, jakiego nigdy przedtem nie czuł, i wyrywając mu z gardła dziki, wściekły wrzask. Stopa, która to zrobiła, wykonała następnie ze swoją partnerką jakiś dziwny, ślizgający taniec, po czym z ciemności nad nimi rozległ się ryk:

– Co za przeklęty pchlarz! Mogłem przez niego kark skręcić. Psik stąd! Zmiataj, zanim komuś stanie się krzywda!

Potem od bruku oderwała się druga stopa i poleciała w stronę Petera, wymierzając mu tęgiego kopniaka w żebra.

Nieprzytomny ze zgrozy ruszył biegiem przed siebie, nie wiedząc dokąd i co go czeka na końcu. Cały Londyn stał się nagle jego wrogiem, a wszystko, co dotąd było takie przyjazne, ciekawe i ekscytujące – dźwięki, zapachy, błysk świateł z wystaw sklepowych, głosy ludzi, ruch uliczny – tylko zwiększało ogarniającą go panikę.

Przez chwilę zdawało mu się, że nadal myśli i czuje jak Peter, że jest Peterem, a jednak nie był już tym dawnym chłopcem, którego znał, który chodził na dwóch nogach i mógł dosięgnąć ustawionych na kominku przedmiotów bez stawania na palcach. No nie. Tamten Peter zniknął, a na jego miejscu pojawił się ktoś biegający na czworakach, z uszami odrzuconymi w tył i rozpłaszczonymi na głowie, ze sterczącym z tyłu ogonem. Ten nowy sadził na oślep wielkimi susami, nie wiedząc, dokąd zmierza przez tonące w strugach deszczu londyńskie ulice.

Już zdążył się znacznie oddalić od swojej okolicy i wszystkiego, co mogło wyglądać znajomo. Mijał w pędzie to jasno oświetlone i zatłoczone arterie, to znów ciemne wąskie uliczki i podejrzane zaułki. Wszystko go przerażało i napełniało panicznym strachem.

Na przykład ten okropny deszcz.

Peter-chłopiec go uwielbiał i bardzo chętnie wychodził wtedy na dwór. Lubił czuć deszcz na policzkach i we włosach, lubił szumiący odgłos, jaki towarzyszył mu przy spadaniu z nieba, chłodny, miękki dotyk, kiedy rozpryskiwał mu się na twarzy i spływał do czubka nosa drobnymi kropelkami, które mógł potem łowić, wysuwając dolną wargę.

Ale teraz, kiedy został kotem, po prostu nie mógł go znieść.

Przemoknięte gęste futro straciło połysk, pozlepiane włoski przestały zapewniać ciepło, a zimny wiatr, który siekł strugami deszczu o ściany budynków, z łatwością docierał do jego wrażliwej skóry. Chociaż Peter gnał teraz co sił w nogach, i tak przemarzł do szpiku kości. Poza tym delikatne poduszeczki pod jego stopami nie dawały żadnej ochrony przed chłodem i wilgocią.

Nie wiedział, od czego najbardziej chciał uciec – od deszczu, brutalnych ciosów czy od strachu przed tym, co się z nim działo. Nie mógł się zatrzymać, żeby odpocząć i poszukać jakiegoś schronienia, nawet kiedy czuł się tak zmęczony, że bał się każdego kolejnego kroku. Bo wszyscy i wszystko w tym mieście sprzysięgło się przeciwko niemu.

Raz przystanął na chwilę oddechu pod szeroką rynną przyczepioną do wozu, gdzie przynajmniej deszcz do niego nie docierał, ale wówczas usłyszał jakiś straszny rumor, jakby nagle osunęła się ziemia czy zeszła kamienna lawina, i z ciężarówki przez rynnę posypał się węgiel, wzbijając chmurę czarnego pyłu. Peter natychmiast zaczął się dusić, a jego mokre futerko pokryło się ciemnymi smugami.

Pył dostał mu się do oczu, nosa i pyszczka, skąd przeniknął do płuc. Poza tym okropny hałas tak go wystraszył, że serce znów zaczęło mu walić jak młotem. A przecież Peter nigdy dotąd nie bał się hałasów, nawet tych największych, jak huk bomb czy ogień artyleryjski, które pamiętał z wczesnego dzieciństwa.

Nie miał czasu uświadomić sobie, że dźwięk nabrał dla niego zupełnie innego znaczenia. Zbyt głośne hałasy odczuwał teraz tak, jakby go ktoś bił po głowie, poza tym słyszał dziesiątki odgłosów, które dotychczas do niego nie docierały. Jeden, podobny do grzmotu, sprawił, że Peter zapomniał o wszystkim i rzucił się do panicznej ucieczki od tego, co tak boleśnie raziło mu głowę i uszy.

Tak więc znowu gnał co sił w nogach i tylko na moment przystanął pod jasnym sklepieniem, gdzie przynajmniej nie padał na niego ten straszny deszcz. Ale ta chwila wytchnienia nie potrwała długo.

– Och, co za wstrętny brudas! – poskarżył się nagle z góry dziewczęcy głos. – Otarł się o mnie i zobacz, co zrobił z moją nową sukienką!

To prawda, Peter rzeczywiście podszedł za blisko i teraz na dole odświętnej sukienki dziewczynki widniała mokra ciemna smuga. Znów rozległy się szorstkie krzyki: „Sio! Psik! Jazda stąd! Wynocha!” – i po raz kolejny ktoś w złości zamierzył się na niego nogą, a rączka parasolki kilkakrotnie próbowała zadać mu cios.

Żeby im uciec, Peter, cały drżący ze strachu i zmęczenia, z tłukącym się dziko sercem, wbiegł pod stojący przy krawężniku samochód. Tam już nie mogli go dosięgnąć.

Był to tylko chwilowy azyl, na tyle niefortunny, że woda w rynsztoku płynęła teraz rwącym strumieniem. W dodatku tuż nad nim wybuchła cała seria rozdzierających uszy eksplozji, połączonych ze zgrzytem metalu i jękiem klaksonu, a z góry zaczął kapać rozgrzany olej i benzyna. Peter aż zdrętwiał ze strachu. Sam nie wiedział, skąd miał w sobie tyle siły, żeby prysnąć stamtąd w ostatniej chwili, zanim samochód ruszył.

Widocznie jednak panika zrobiła swoje, bo znów pędził jak szalony, zmierzając w stronę jeszcze ciemniejszych i bardziej krętych uliczek, gdzie było mniej pojazdów i mniej ludzi, którzy mogliby go skrzywdzić.

Tak oto trafił do biedniejszej dzielnicy, z brudnymi ulicami, na których koszmarny odór rynsztoków mieszał się z zapachem kawy, herbaty i ostrych przypraw z zamkniętych już sklepików. Trujące wyziewy zatkały mu nozdrza i wywoływały mdłości. I nigdzie, jak okiem sięgnąć, żadnego schronienia, przyjaznego ludzkiego głosu ani wyciągniętej pomocnej ręki!

Do wszystkich dotychczasowych cierpień dołączyły teraz głód i świadomość, że opuszczają go siły. Peter wolał jednak to, niż przestać biec i zmierzyć się z nowymi zagrożeniami. Postanowił się trzymać, dopóki nie padnie, a potem może już umrzeć.

Biegł. Przystawał. Ruszał znowu. Potykał się o własne nogi, ale biegł dalej. Ze strasznego wysiłku oczy o mało nie wypadły mu z orbit, a z każdym oddechem klatkę piersiową rozdzierał piekący ból. Ale jeśli tylko spróbował się zatrzymać, działo się coś, co kazało mu znów zerwać się do biegu: trzask drzwi, krzyk, łoskot poruszonego wiatrem szyldu, jakiś nowy rodzaj dźwięku, który raził jego wrażliwe uszy, groźne, ciemne cienie budynków, policjant w wysokiej czapie i lśniącej od deszczu pelerynie, okropna muzyka z radia na wyższych piętrach, rzucona z okna kapusta, która toczyła się po bruku niczym głowa bez ciała, stopy pijaka, który chwiejnym krokiem wychodził z pubu, butelka, która tuż przed Peterem rozbiła się na kawałki, zasypując go szkłem.

Trzymał się ze wszystkich sił, ale biegł coraz wolniej, bo był już na skraju wyczerpania.

Tymczasem otoczenie zmieniło się znowu; małe sklepiki z oświetlonymi oknami na piętrze zniknęły, a Peter znalazł się w ponurej okolicy z ciągnącymi się bez końca wielkimi czarnymi budynkami o ślepych ścianach, z pustymi ulicami, zaryglowanymi drzwiami, żelaznymi bramami i długimi, mokrymi stalowymi szynami, w których rozpoznał tory kolejowe.

W żółtym świetle latarń błyszczały wyniosłe boki magazynów, za nimi majaczyły już doki i burty wielkich statków, gdyż w swej szaleńczej ucieczce Peter trafił do portowej dzielnicy nad Tamizą.

Nagle, akurat kiedy poczuł, że nie ma już siły na ani jeden krok, światło latarni padło na budynek z lekko uchylonymi drzwiami. Natychmiast wśliznął się do środka.

Był to ogromny magazyn wyładowany pod sufit stosami worków z ziarnem o ciepłym, swojskim, nieco słodkawym zapachu. Na podłodze leżała słoma, a worki okazały się twarde i suche.

Ostre, zakrzywione pazury pomogły Peterowi podciągnąć się na stertę worków. Z przyjemnością poczuł na przemoczonej skórze dotyk szorstkiej juty, a z kolejnym workiem za plecami zrobiło mu się prawie ciepło. Łapy wciąż jeszcze drżały mu z osłabienia, więc rozciągnął się na całą długość i zamknął oczy.

W tej samej chwili tuż nad uchem usłyszał jakiś głos:

– Wtargnęło się na cudzy teren, coo? No dobra, młodzieńcze, wynocha. Dalej, szybko. Już cię tu nie ma!

Nie był to głos ludzki, a jednak Peter świetnie go rozumiał. Otworzył oczy i mimo braku oświetlenia okazało się, że wcale go nie potrzebuje. W blasku ulicznej latarni zobaczył dużego ryżego kocura o długim, wychudzonym, żylastym ciele, kwadratowej jak u tygrysa głowie z paskudną blizną w poprzek nosa.

– Proszę – jęknął Peter. – Nie mogę się ruszyć. Pozwól mi zostać chociaż na trochę. Taki jestem zmęczony...

Kot obrzucił go twardym spojrzeniem żółtych ślepiów.

– Słyszałeś mnie, kolego – warknął. – Nie podobasz mi się. Spadówa!

– Ależ ja nie robię nikomu krzywdy! – zaprotestował Peter. – Chcę tylko chwilę odpocząć i wysuszyć się, niczego nawet nie dotknę, słowo!

– Niczego nie dotkniesz, a to dobre! – szydził ryży. – Założę się, że nie dotkniesz. Ja tu pracuję, synu. Nie pozwalamy buszować tu obcym. A teraz zmiataj, zanim się zdenerwuję.

– Nie pójdę – odparł Peter, w którym odezwał się nagle wrodzony upór.

– Ach, więc nie pójdziesz, taak? – rzekł miękko ryży kocur, wydając jednocześnie niski pomruk.

I nagle na oczach Petera zaczął puchnąć, jakby go ktoś nadmuchał pompką rowerową. Rozrastał się coraz bardziej, w wielką odchyloną od pionu groźną bryłę.

– Nie pójdę. – Tu jest mnóstwo miejsca, a poza tym...

Ale nie zdążył nic więcej powiedzieć, bo rozwścieczony kocur z dzikim wrzaskiem zwalił mu się na głowę.

Pierwszym błyskawicznym ciosem zrzucił go ze stosu worków, drugim przetoczył po podłodze. Peter nigdy by się nie spodziewał, że ktoś lub coś tak małych rozmiarów może uderzyć z taką siłą. Po obu ciosach kręciło mu się w głowie i czuł straszne mdłości. Podłoga zdawała się wokół niego wirować; próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i przewrócił się na bok, a w tym momencie ryży kocur z wyszczerzonymi zębami znów się na niego rzucił.

Tym, co Petera uratowało, było jego wielkie osłabienie po pierwszym ataku. Po prostu siłą bezwładu przeturlał się razem z wczepionym w niego kocurem w stronę drzwi. Poczuł, jak wbijają mu się w ucho jego zęby, a ostre jak szpilki pazury rozszarpują futro na boku. Pac, pac, pac – raz, drugi, trzeci, zupełnie jak ze trzydzieści ukłuć nożem. Jeszcze więcej takich samych ciosów spadło mu na obolałą głowę. I dalej tak się turlali, dopóki nagle nie znaleźli się na ulicy.

Oślepiony krwią, która zalewała mu oczy, Peter bardziej wyczuł, niż zobaczył, że ryży cofnął się do drzwi, usłyszał jednak jego szyderczy głos:

– I żebym cię tu więcej nie widział! Bo następnym razem na bank cię wykończę!

Spływająca rynsztokiem woda trochę Petera ocuciła, ale tylko na chwilę. Wiedział, że krwawi z licznych ran, mało co widział na oczy, miał rozdarte ucho i połamane wszystkie kości – a przynajmniej tak się czuł. Nagle zauważył nieopodal stojak z reklamą koncentratu mięsnego, więc próbował się tam dowlec w nadziei, że się za nim schowa, ale już po kilku krokach siły go opuściły i padł bez zmysłów koło skrzynki pocztowej. Deszcz nadal lał strumieniami, rozpryskując po chodniku błyszczące krople, ale znieruchomiałego Petera nic to już nie obchodziło.

Kiedy znów otworzył oczy, był biały dzień i Peter zrozumiał, że jednak nie jest martwy. Miał też świadomość, że stało się coś dziwnego: nie leży już tam, gdzie upadł w nocy tuż przed utratą przytomności.

Pamiętał stojak z reklamą, skrzynkę pocztową i długi niski mur, ale teraz żadnej z tych rzeczy nie widział. Leżał na jakimś miękkim materacu, na ogromnym łożu z czerwoną jedwabną narzutą i wielkim baldachimem zwieszającym się w fałdach spod medalionu z pojedynczą stylizowaną literą N, nad którą namalowano koronę. Peterowi z czymś się to mgliście kojarzyło, ale teraz interesowało go tylko to cudownie wygodne łoże, gdzie było mu ciepło i sucho, chociaż czuł jeszcze ból w całym ciele i nie miał pojęcia, jak się tu znalazł.

Ponieważ miał już szeroko otwarte oczy, widział, że jest w wysoko sklepionej komnacie, do której sączyło się tylko trochę światła z małego brudnego okienka z jedną szybą pod samym sufitem. Właściwie bardziej przypominało to pakamerę niż komnatę, gdyż piętrzyły się w niej wszelkiego rodzaju meble. W większości okrywały je płachty, ale tam gdzie się zsunęły, można było dostrzec brokatowe obicie sofy czy fotela. Wszędzie wisiało mnóstwo pajęczyn, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny i kurzu.

Cała groza nocy znów stanęła mu przed oczami: pościg, hałasy, kopniaki, strach, ryży kocur, napaść, a nade wszystko ten jego okropny los. W jakiś tajemniczy sposób zamienił się w kota, więc niania wyrzuciła go na ulicę – skąd mogła wiedzieć, że to on, Peter? Może już nigdy nie zobaczy mamy, taty, swojego domu, szkockiej niani z Glasgow, która chociaż nienawidziła kotów, była taka kochana i dobra (oczywiście w granicach rozsądku, jak to u dorosłych). A jednak nie potrafił się oprzeć tej rozkosznej miękkości łóżka i dotykowi śliskiego jedwabiu, toteż przezwyciężając ból, wyciągnął się na całą długość i wtedy ku swemu zaskoczeniu poczuł, że w gardle włączył mu się jakiś dziwny motorek, a zza pleców odezwał się czyjś łagodny głos:

– No, tak już lepiej. Cieszę się, że żyjesz, bo wcale nie byłam pewna... Ale z ciebie straszydło, niech ja skonam!

Peter, który wciąż miał w żywej pamięci ryżego kocura, przetoczył się z przerażeniem na drugi bok. Tuż przy nim, w swobodnej pozie, ze schowanymi pod siebie łapkami i wdzięcznie owinięta ogonem, siedziała szczuplutka pręgata kotka. Z białą maseczką pyszczka i równie białym podgardlem wyglądała nadzwyczaj uroczo i łagodnie, a wrażenie to potęgował jeszcze wyraz żywej dobroci w szarozielonych oczach, w których migotały złote iskierki.

Była okropnie wychudzona, sama skóra i kości! Mimo to Peter dostrzegł w jej posturze pewną delikatną i nieco zawadiacką galanterię, która bardzo do niej pasowała. Poza tym odznaczała się nieskazitelną czystością, zwłaszcza biały „żabot” na jej piersi lśnił niczym u gronostaja i Peter, patrząc na nią, po raz pierwszy boleśnie uświadomił sobie swój stan. Święta racja: wyglądał jak straszydło.

Futro miał brudne i zmatowiałe od krwi, całe w błocie i pyle węglowym. Kto by rozpoznał w nim teraz śnieżnobiałego kota, a co dopiero chłopca!

– Przepraszam – powiedział grzecznie. – Pójdę sobie, jak tylko dam radę się podnieść. Nie wiem, jak się tu dostałem, tam, na ulicy myślałem, że umieram.

– I pewnie tak by się stało. To ja cię znalazłam i zaciągnęłam tutaj. Chyba nie za dobrze z tobą. Leż spokojnie, to cię trochę obmyję, może zrobi ci się lepiej.

Chociaż Peter przybrał postać białego kota, wciąż jeszcze czuł się jak chłopiec, toteż nieszczególnie przypadła mu do gustu propozycja mycia, zwłaszcza że miałaby to robić – i to nie rękami, tylko językiem – ta pręgata chudzina, niechby nawet o miłym – białym pyszczku. Tak naprawdę chciał tylko wyciągnąć się na tej ciężkiej jedwabnej narzucie, zostać tam już na zawsze i spać, spać, spać. Przypomniał sobie jednak w samą porę o dobrych manierach.

– Nie, dziękuję. Nie chcę cię fatygować. I chyba już mi nie zależy...

– Ciii – przerwała mu łagodnie. – Oczywiście, że ci zależy. A ja bardzo dobrze to robię.

Wyciągnęła chudą, częściowo białą łapkę i położyła mu ją na grzbiecie delikatnie, lecz stanowczo, tak że nie mógł się poruszyć. A potem długimi pociągnięciami różowego języczka zaczęła go wylizywać, poczynając od nosa i miejsca między uszami, stopniowo zsuwając się w dół po policzkach i karku.

I nagle coś dziwnego stało się z Peterem, przynajmniej z jego wnętrzem. Dziwnego – bo przecież to tylko biedna, chuda, bezdomna kotka, która go myła – a jednak dotyk jej szorstkiego języczka na futrze przeniósł go w czasy, kiedy był bardzo mały i mama tuliła go w ramionach. Zapamiętał to jako swoje najdawniejsze wspomnienie.

Próbował wtedy pierwszych niepewnych kroków, upadł i się potłukł. Mama go podniosła i mocno do siebie przycisnęła, a on oparł głowę w ciepłym miejscu na jej szyi, tuż pod brodą, i słuchał, jak do niego czule przemawia: „No już, już, mamusia pogłaszcze i zaraz przestanie boleć. Przestało, prawda?”. I rzeczywiście ból zniknął, jemu zaś zostało w pamięci tylko poczucie bezpieczeństwa i ukontentowania.

Takie samo uczucie ogarniało go teraz, kiedy szorstki języczek przesuwał mu się po rannym uchu w dół, aż do głębokich ran po pazurach napastnika. I za każdym takim liźnięciem ból w cudowny sposób się ulatniał.

Ulotnił się także z jego obolałych mięśni, kiedy pracowity języczek masował go okrężnymi ruchami, miejsce koło miejsca, z wierzchu i od spodu, usuwając napięcie, aż Peter poczuł się rozkosznie odprężony i stopniowo zaczęła go ogarniać senność. Tak dobrze było trafić pod czyjąś opiekę po wszystkich strasznych rzeczach, które go spotkały! Był prawie pewien, że zaraz usłyszy: „Widzisz? Mamusia pogłaskała i przestało boleć, prawda?”.

Ale nie usłyszał. Kotka nadal go myła cudownie kojącymi ruchami i wkrótce poczuł, że głowa kiwa mu się w tym samym usypiającym rytmie, aż w końcu zupełnie opadła i Peter zasnął.

Kiedy się obudził, było znacznie później, bo światło wpadające przez brudne okienko całkiem się zmieniło; słońce musiało stać już wysoko, gdyż promień docierający przez szybę tworzył na czerwonym jedwabiu jasną plamkę.

Przeturlawszy się na środek olbrzymiego łoża, Peter zobaczył, że wygląda znów zupełnie przyzwoicie. Większość węglowego pyłu i błota została usunięta, białe futerko było suche, puszyste i mogło służyć jako osłona paskudnych blizn i zadrapań na jego ciele. Czuł, że poszarpane ucho mu opadło, ale przynajmniej już nie bolało.

Po pręgatej kotce nie było śladu. Peter spróbował wstać i się przeciągnąć, ale łapy dziwnie mu się trzęsły i nic z tego nie wyszło. Nagle uświadomił sobie, że to osłabienie wynika z głodu i sporej utraty krwi; jeśli zaraz czegoś nie zje, to na pewno zginie marnie. Kiedy ostatni raz coś jadł? Chyba wieki temu, to znaczy, wczoraj albo przedwczoraj. Niania podała mu na lunch jajko i trochę zieleniny, galaretkę owocową i szklankę mleka. Aż mu się w głowie zakręciło na samo wspomnienie. Kiedy znów będzie miał szansę na jakiś posiłek?

I w tym momencie usłyszał cichy, melodyjny dźwięk, coś w rodzaju: „Mrrrauu, mrrrauu...”. Wydał mu się czymś nadzwyczaj miłym i urzekającym, więc odwrócił się, żeby sprawdzić, skąd dobiega, w samą porę, by zobaczyć pręgatą kotkę zeskakującą w przestrzeń między listwami na końcu pomieszczenia. W pyszczku coś niosła.

Chwilę później wskoczyła na łóżko i położyła to coś przed nim.

– Ach – mruknęła – widzę, że jest lepiej. – Sen wyraźnie cię pokrzepił. Masz ochotę na kawałek myszy? Właśnie ją złapałam w przejściu koło windy, więc jest całkiem świeża. Mogę się z tobą podzielić. Sama też chętnie coś przegryzę, ale proszę, ty pierwszy.

– Ooo... N-nie, dziękuję – odrzekł z przerażeniem Peter. – T-tylko nie m-mysz, nie mógłbym...

– Ależ dlaczego? – zdziwiła się kotka. I nie bez oburzenia dodała: – Coś ci w niej nie pasuje?

Taka była dobra, a on tak się ucieszył na jej widok, że za nic nie chciałby jej urazić.

– Nie, nie, nic, t-tylko że... Bo widzisz, ja jeszcze nigdy nie jadłem myszy.

– Jak to nie jadłeś myszy? – Zielone oczy kotki otworzyły się tak szeroko, że złote iskierki niemal Petera oślepiły. – Coś podobnego! Nigdy nie jadł myszy! Ach, wy domowe, salonowe pieszczoszki! Pewnie dostawałeś świeżą pokrojoną wątróbkę i specjalne kocie jedzenie z puszki! Już nic nie musisz mówić, swego czasu miałam tego do woli. Cóż, teraz jesteś na swoim, żyjesz w mieście i nikt ci nie podetknie spodka ze śmietanką ani nie podzieli się resztkami z kuchni. Zobaczysz, jak szybko gust ci się odmieni. A nie ma lepszej niż ta okazji na dobry początek, więc bierz się do dzieła, chłopcze, i zapoznaj się z myszą. Bardzo potrzebujesz czegoś, co znów postawi cię na nogi.

Podsunęła mu łapką swą zdobycz i stanęła obok, nie spuszczając z niego wzroku. Ten cichy upór i łagodna determinacja trochę Petera wystraszyły; co będzie, jeśli się nie przełamie? Czy kotka się na niego pogniewa? A poza tym nauczono go, że kiedy ktoś cię czymś częstuje, odejmując to sobie od ust, to niegrzecznie jest odmawiać.

– Zacznij od łebka – poleciła kotka tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Peter zamknął oczy i ostrożnie skubnął. Ku jego zdumieniu, kąsek okazał się wprost przepyszny!

Tak mu smakowało, że ani się obejrzał, jak pochłonął całą mysz, od głowy po czubek ogona. I dopiero wtedy poczuł wyrzuty sumienia: jak mógł być tak łakomy! Na pewno zjadł tygodniową porcję swojej dobrodziejki, a widok jej wychudzonego ciała z wystającymi z futra żebrami nasuwał myśl, że znacznie dłużej niż on nie widziała porządnego posiłku.

Ale zupełnie nie wyglądała na zmartwioną. Przeciwnie, aż się rozpromieniła z zadowolenia.

– No widzisz, nie była taka zła, co? Na mój ogon, ale musiałeś być głodny!

– Przepraszam – rzekł ze skruchą Peter – chyba wyżarłem ci cały obiad.

Kotka uśmiechnęła się beztrosko.

– W ogóle o tym nie myśl, chłopaku. Tego towaru jest tu do licha i trochę.

A jednak Peter wyczuł, że ta wesołość nie jest do końca prawdziwa i że dla chudej kotki była to w gruncie rzeczy wielka wspaniałomyślna ofiara, w dodatku złożona w pełen gracji sposób.

Nadal nie spuszczała z niego wzroku, jakby czegoś się po nim spodziewała, ale Peter nie wiedział czego, więc tylko leżał spokojnie, szczęśliwy, że ktoś znów go nakarmił. Kotka otworzyła pyszczek, jakby chciała coś powiedzieć, ale widocznie się rozmyśliła, bo tylko się odwróciła i kilka razy przeciągnęła językiem po grzbiecie.

Peter poczuł, że wydarzyło się między nimi coś, co niezupełnie rozumiał, więc żeby zagłuszyć swoje nagłe skrępowanie, zapytał:

– Gdzie ja właściwie jestem... to znaczy, gdzie my jesteśmy?

– Och – odparła – ja tu mieszkam. Czasowo, oczywiście. Wiesz, jak to z nami bywa, a jeśli nie wiesz, to wkrótce zrozumiesz. Chociaż muszę przyznać, że od miesięcy nikt mnie tu nie niepokoił. Znam pewne sekretne wejście. To skład ludzkich mebli. Wybrałam ten kontener, bo spodobało mi się łóżko, ale jest wiele innych.

Teraz Peter przypomniał sobie ze szkoły, co oznacza korona i litera N. Nie wytrzymał – koniecznie musiał się popisać:

– To łóżko na pewno należało kiedyś do Napoleona. Był wielkim cesarzem i to jego inicjał tam, na górze.

Na kotce ta informacja nie zrobiła wrażenia.

– Ach taaak? Musiał być z niego ogromny kawał chłopa, skoro potrzebował łóżka takich rozmiarów. Zresztą muszę przyznać, że jest wygodne, a nie sądzę, żeby go jeszcze potrzebował, bo nie pokazywał się tu od trzech miesięcy, ani on, ani nikt inny. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz, bo rozumiem, że cię wyrzucili? A kto cię tak poturbował? Byłeś półżywy, jak cię znalazłam na ulicy.

Peter opowiedział jej o swoim starciu z ryżym kocurem w magazynie zbożowym przy dokach. Wysłuchała tej historii z poruszeniem i wyraźnym współczuciem, a kiedy skończył, pokiwała głową.

– Ojej, to musiał być Dempsey. To największy zakapior w dokach, od Wapping po Limehouse Reach. Każdy schodzi mu z drogi. Ale że też śmiałeś mu się postawić! Szacun, chociaż to czyste szaleństwo. Żaden domowy pieszczoszek nie staje do ulicznych rozrób, a jeszcze z takim bandytą jak Dempsey!

Peterowi spodobał się podziw nowej znajomej i aż spuchł trochę z dumy. Szkoda, że nie przyłożył temu Dempseyowi raz a dobrze, żeby go popamiętał... Zresztą może jeszcze przyjdzie na to czas. Ale nagle przypomniał sobie ostatnie słowa napastnika: „Żebym cię tu więcej nie widział! Bo następnym razem na bank cię wykończę” i zrobiło mu się trochę niedobrze, szczególnie na myśl o potężnych i szybkich jak błyskawica ciosach tych straszliwych łap, które w mgnieniu oka pozbawiły go zmysłów, wystawiając na ostateczny atak, o mały włos nie zakończony śmiercią. O, z pewnością on również będzie teraz obchodził Dempseya szerokim łukiem, ale przecież się do tego nie przyzna.

– Och, bez przesady – rzekł pogardliwie. – Gdybym nie był taki zmęczony po biegu...

Pręgata kotka uśmiechnęła się enigmatycznie.

– A przed czym tak wiałeś, koleś? – I nie czekając na odpowiedź, dodała pojednawczo: – Mniejsza o to, wiem, jak jest. Kiedy pierwszy raz jesteś zdany na siebie, wszystko cię przeraża. I nie myśl, że wszyscy inni nie zwiewają. Nie ma się czego wstydzić. Tak przy okazji, jak ci na imię?

– Peter.

– Hm... Ja jestem Jennie. Jennie Baldrin. Chętnie wysłucham twojej historii. Opowiesz mi?

Peter bardzo chciał spełnić jej prośbę, ale nagle ogarnęła go nieśmiałość. Jak to zabrzmi? A co ważniejsze, czy kotka w ogóle mu uwierzy i co sobie pomyśli? Bo z całą pewnością to bardzo dziwna historia.

Zaczął tak, że gorzej chyba nie mógł.

– Tak naprawdę to ja nie jestem kotem, tylko małym chłopcem... No, może nie takim małym, mam w końcu osiem lat.

– Że niby kim?!

Jennie wydała długi groźny pomruk i tak zjeżyła ogon, że zrobił się dwa razy grubszy.

Peter nie mógł pojąć, co ją tak rozjuszyło, więc tylko powtórzył niepewnie:

– Chłopcem...

Ogon kotki zgrubiał jeszcze bardziej i zaczął drgać nerwowo, a z oczu strzeliły iskry.

– Nienawidzę ludzi! – prychnęła.

– Och! – szepnął Peter. Nagle przepełniło go współczucie dla biednej pręgatej chudziny, która okazała mu tyle serca. – Ktoś musiał cię strasznie skrzywdzić. Ale ja kocham koty!