Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koty pokochałyby tę powieść tak samo jak my!
Zawsze, od samego początku, miałam świadomość, że jestem absolutnie niezwykłą kotką… ‒ tak kwituje historię swojego życia ruda piękność i potomkini w prostej linii Jenny, znanej czytelnikom z książki O chłopcu, który był kotem. Thomasina jest ukochaną pupilką siedmioletniej Mary. Kiedy zapada na tajemniczą chorobę, a bezduszny weterynarz, ojciec dziewczynki, decyduje się uśpić kotkę, wydarzenia zaczynają się komplikować, a do akcji wkraczają zarówno przyjaciele Mary, jak i pewna tajemnicza mieszkanka górskiej chatki. Niestety, wszystko wskazuje na to, że pochopna decyzja ojca poważnie naruszyła jego więź z córką, doprowadzając także ją do ciężkiej choroby. Nocą, wśród szalejącej burzy, kiedy zrozpaczony ojciec traci już nadzieję, na parapecie rozlega się znajome miauczenie, a do drzwi ktoś puka...
Czy rzeczywiście przywrócenie harmonii na świecie, a zwłaszcza w rodzinie weterynarza MacDhuiego, zawdzięczamy boskim mocom Thomasiny?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Virginii
W hrabstwie Argyll nie ma miasta o nazwie Inveranoch. Podobnie jak ludzie opisani w tej książce, jest ono wytworem wyobraźni.
P.G.
Pan Andrew MacDhui, chirurg weterynaryjny, wytknął swoją krzaczastą brodę w kolorze cegieł przez drzwi poczekalni przy ambulatorium, ogarniając zimnym, nienawistnym spojrzeniem klientów, którzy ze swymi ulubieńcami na kolanach albo u stóp czekali na twardych, sosnowych krzesłach.
Willie Bannock, jego energiczny pomocnik w przychodni, sali operacyjnej, biurze i szpitaliku dla zwierząt, już wcześniej przedstawił panu MacDhuiemu listę obecnych. Widniało na niej nazwisko jego przyjaciela i sąsiada, pastora Angusa Peddiego. Przybył on tu oczywiście ze swoim uprzykrzonym mopsem, którego kłopoty gastryczne wynikały z nadmiernego dogadzania i karmienia zakazanymi słodyczami. Kiedy pan MacDhui zerknął na kolana krótkonogiego, okrągłego duchownego, jego oko uchwyciło na chwilę spojrzenie wyraźnie cierpiącego psiaka, w którego mętnych oczach pojawiło się jednak coś w rodzaju nadziei na poprawę samopoczucia. Zwierzę nauczyło się już, że to miejsce, razem z charakterystycznymi zapachami i potężnie zbudowanym gospodarzem z futrem na twarzy, zwiastuje szybką ulgę.
Weterynarz oderwał wzrok od hipnotycznego spojrzenia i pomyślał ze złością, że Peddie mógłby wreszcie posłuchać fachowych porad dietetycznych i przestać marnować jego czas. W poczekalni siedziała też żona bogatego budowniczego z Glasgow, przebywająca tu na wakacjach ze swoim zreumatyzowanym yorkiem – rasy, której Andrew szczególnie nie znosił – ze śmieszną aksamitną kokardką na czubku głowy. I jeszcze pani Kinloch, zakochana po uszy w swoim syjamskim kocie, który leżał na jej kolanach, potrząsając od czasu do czasu głową i skarżąc się na coś chrapliwym głosem. A także pan Dobbie, sklepikarz, o długim, smętnym obliczu, zadziwiająco podobnym do jego szkockiego teriera cierpiącego na parchy – być może bardziej przydałaby mu się wizyta u tapicera niż u weterynarza.
Wśród kilku pozostałych osób znajdował się jeszcze mały chłopiec, którego pan MacDhui gdzieś już widział, a na czele kolejki rozpoznał starą, otyłą panią Laggan, właścicielkę kiosku z gazetami i wyrobami tytoniowymi. Jej opierający się wszelkim opisom kundel Rabbie o posiwiałym pysku i kaprawych ślepiach był stałym elementem krajobrazu Inveranoch.
Siedemdziesięcioletnia pani Laggan, od ćwierć wieku wdowa, miała przez ostatnich piętnaście lat za jedynego towarzysza właśnie tego psa, którego cielsko rozwalone na progu kiosku stanowiło dla stałych mieszkańców i gości górskiego miasteczka coś tak oczywistego jak szal w tureckie wzory na ramionach grubej wdowy. Ponieważ Rabbie wyraźnie uważał ów próg za swoje miejsce na ziemi i leżał tam zawsze z pyskiem między łapami i wzrokiem skierowanym ku górze, klienci pani Laggan po prostu przechodzili nad Rabbiem, wysoko podnosząc nogi. Na High Street mówiono nawet, że potomkowie tych klientów rodzili się już z predyspozycją do takiego odruchu.
Pan MacDhui przesunął wzrokiem po swoich pacjentach, ci zaś obrzucili go spojrzeniami o różnych stopniach niepokoju, nadziei i rezygnacji. Kilku z nich jednak wyraźnie odwzajemniało wrogość, która aż biła z rysów jego twarzy – wysokiego czoła, rudych kępek brwi, władczych niebieskich oczu, wydatnego nosa, pełnych, czasem drwiąco wykrzywionych ust, ledwie widocznych spod szczeciny rudych wąsów i brody oraz agresywnie wysuniętego podbródka.
Oczy, a nade wszystko sposób bycia weterynarza zawsze wyrażały zimną złość, być może dlatego, że jak mówiono w Inveranoch, był on z natury zimnym i agresywnym człowiekiem.
W takim górskim miasteczku jak Inveranoch w hrabstwie Argyll, gdzie praktykował zaledwie od półtora roku, wdowiec olbrzymiego wzrostu i takiej samej ekstrawagancji siłą rzeczy stanowił obiekt nieustających plotek. Ze względu na swój zawód był tam dość ważną postacią, gdyż nie tylko obejmował opieką domowe zwierzęta mieszkańców, lecz także odpowiadał za zdrowie inwentarza żywego na okolicznych farmach – bydła rasy angus, owiec o czarnych pyskach, świń i drobiu. W dodatku mianowano go głównym weterynarzem okręgu z uprawnieniami do kontroli mięsa, mleka i higieny w wytwórniach nabiału.
Plotkarze przyznawali, że Andrew MacDhui to uczciwy, bezpośredni człowiek z zasadami, ale – zgodnie z opinią osób wysoce religijnych – dziwak, który mając do czynienia z bożymi, niemymi stworzeniami, nie przejawiał ani krztyny miłości do zwierząt, bardzo niewiele do ludzi, za Bogiem zaś ani nie przepadał, ani nie miał dla Niego czasu. Wierzył czy nie – jak wielu utrzymywało – z pewnością nikt go nigdy nie widział w kościele, chociaż przyjaźnił się z pastorem Peddiem. Inni twierdzili, że serce MacDhuiego zamieniło się w kamień po śmierci żony i został w nim tylko jeden czuły kącik, w którym królowała jego siedmioletnia córka Mary Ruadh, widywana zawsze w towarzystwie tej cuchnącej rudej kotki Thomasiny.
Ale uwaga: nikt nigdy nie przeczył, że pan MacDhui to naprawdę dobry i skuteczny lekarz. Decyzję „leczyć czy uśmiercić” podejmował szybko, chociaż w obiegowej opinii nieco zbyt pochopnie sięgał po szmatkę z chloroformem. Zwolennicy uważali go za człowieka o humanitarnych zasadach, który nie może patrzeć na niepotrzebne cierpienie nieuleczalnie chorego zwierzęcia; przeciwnicy, którzy nie lubili ani jego samego, ani jego arbitralnych metod, twierdzili, że jest okrutnikiem mającym za nic życie zwierzaka i jawnie gardzącym uczuciami ludzi do ich czworonożnych pupilów.
Natomiast wielu spośród tych, którzy nie zetknęli się z panem Mac Dhuim na gruncie jego profesji, przychylało się do zdania, że jeśli ktoś darzy przyjaźnią i szacunkiem Angusa Peddiego, pasterza prezbiteriańskiej trzódki z Inveranoch, to musi być w nim przecież coś dobrego. Mówiło się, że to właśnie pastor, który znał MacDhuiego od czasów studenckich, odegrał kluczową rolę w przekonaniu go po śmierci żony Anne do zakupu praktyki po odchodzącym na emeryturę tutejszym weterynarzu i tym samym odcięcia się od bolesnych wspomnień z Glasgow.
Kilku mieszkańców Inveranoch pamiętało jeszcze ojca pana MacDhuiego, Johna, weterynarza z Glasgow, srogiego, apodyktycznego starca z wężem w kieszeni i obsesją na punkcie religii, który zmusił syna do pójścia w swoje ślady. Podobno młody Andrew marzył o studiach medycznych i zawodzie chirurga, ale ze względów finansowych ustąpił ojcu i jak on został lekarzem zwierząt.
Jeden z owych mieszkańców odwiedził raz ponury, stary dom przy Dunearn Street w Glasgow, gdzie ojciec i syn wspólnie praktykowali, dopóki ten pierwszy nie umarł. Nie miał o tej wizycie do powiedzenia nic dobrego, poza tym, że wcale go nie dziwi, że młodszy pan MacDhui jest taki, jaki jest.
Pastor Peddie zapamiętał ojca swego przyjaciela jako wyśpiewującego psalmy starego hipokrytę, w którego domu Bóg pełnił funkcję pomocniczego policjanta. Bóg Johna MacDhuiego sprzeciwiał się wszystkiemu, co wydawało się zdrowe albo przyjemne, toteż Andrew z czasem najpierw Go znienawidził, a potem odrzucił. Tragiczna strata żony Anne, która zmarła, kiedy ich córka miała zaledwie trzy lata, utwierdziła go tylko w rozgoryczeniu.
Dokonawszy przeglądu poczekalni, MacDhui skierował brodę w stronę pani Laggan i ruchem głowy wskazał jej drzwi do gabinetu. Przerażona kobieta jęknęła cicho, wzięła na ręce Rabbiego i z wyraźnym wysiłkiem podniosła się, tuląc go do piersi. Leżał w jej ramionach na grzbiecie i z opadniętymi bezwładnie łapami wodził wokół siebie wodnistymi ślepiami. Podobny do upasionego czarno-szarego świniaka, przy każdym oddechu poświstywał jak stary zakatarzony chłop.
Pastor Peddie podciągnął nogi, żeby przepuścić panią Laggan, i przy tej okazji posłał jej ciepły, krzepiący uśmiech; stanowił absolutne przeciwieństwo ponurego typa, z którym zwykle kojarzono szkockich duchownych. Ten niski, dość otyły, dobroduszny i nadzwyczaj energiczny człowieczek miał okrągłą twarz z dołeczkami, oczy psotnego chłopca i uśmiech, którym błyskawicznie potrafił wyrazić najgłębsze współczucie, zrozumienie i troskę.
Mops pastora, cierpiący na chroniczną niestrawność i uginający się pod ciężarem swego imienia Fin du Siècle, był jawnym dowodem na rodzaj humoru, jaki panował w licznej rodzinie Peddiech. Leżał teraz, podobnie poświstując przy każdym oddechu, na kolanach swego pana. Peddie dźwignął go do pozycji siedzącej, żeby móc lepiej się przyjrzeć pani Laggan i jej choremu psu.
– Wiesz, Fin, to jest Rabbie pani Laggan – zawiadomił mopsa. – Biedaczek, chyba nie za dobrze się czuje.
Oczy obu psów spotkały się na chwilę, dokonując wymiany melancholijnych spojrzeń.
Pani Laggan weszła za lekarzem do gabinetu i ułożyła Rabbiego brzuchem do góry na długim emaliowanym stole do badań. Leżał tam bez ruchu z bezwładnymi łapami i płytkim, urywanym oddechem.
Weterynarz podniósł mu wargę, zerknął na zęby i przyłożył na chwilę dłoń do pełnego brzucha.
– Ile lat ma ten pies? – zapytał.
Pani Laggan, ubrana, jak przystało na szanującą się wdowę, w zrudziałą czerń, z szalem w tureckie wzory na ramionach, aż skurczyła się w sobie na te słowa.
– Będzie piętnaście z małym kawałkiem... – rzekła cicho. – No dobrze, czternaście, bo mam go od szczeniaczka – dodała zaraz, jakby tym odmłodzeniem mogła wytargować od losu szansę na kolejny rok. Piętnaście, jak na psa, to dużo, natomiast czternaście pozwala mieć nadzieję, że jednak dożyje piętnastu. Tak jak stary owczarek pani Campbell, który ma już prawie szesnaście.
Weterynarz skinął głową, jeszcze raz rzucił okiem na psa i zawyrokował:
– Trzeba skrócić mu cierpienia. Sama pani widzi, jaką ma straszną astmę, on już ledwie dyszy. – Zdjął psa ze stołu i postawił go na podłodze, gdzie Rabbie od razu opadł na brzuch i przywarował pyskiem, zwracając pełen uwielbienia wzrok na swoją panią. – I nie chodzi.
Wdowa miała kilka podbródków. Teraz wszystkie zatrzęsły jej się ze strachu.
– Skrócić... Znaczy chce pan biedaka uśmiercić? Ale co ja potem zrobię, skoro on jest wszystkim, co mam na tym świecie? Jesteśmy razem od piętnastu lat, a ja owdowiałam dwadzieścia pięć lat temu. Co pocznę bez mojego Rabbiego?
– Sprawi sobie pani drugiego psa. To nic trudnego, w mieście jest ich mnóstwo.
– Ach, co też pan mówi! Przecież to już nie będzie Rabbie! Nie może pan dać mu jakiegoś lekarstwa, które utrzyma go przy życiu, dopóki nie wyzdrowieje? On zawsze był bardzo zdrowym psem.
„Zwierzęta – myślał pan MacDhui – nigdy nie stanowią problemu, to sentymentalizm właścicieli stwarza kłopoty”.
– Ten pies i tak wkrótce zdechnie – powiedział. – Jest bardzo stary i chory. Gołym okiem widać, że życie stało się dla niego ciężarem i że się męczy. Gdybym nawet dał mu lekarstwo, wróciłaby pani z nim do mnie w ciągu dwóch tygodni. Może udałoby się przedłużyć mu życie o miesiąc, góra pół roku. Mam dużo pracy – zakończył, ale po chwili dodał już łagodniejszym tonem. – Lepiej pomóc mu odejść.
Drżenie podbródków pani Laggan rozszerzyło się teraz na jej wargi; właśnie wyobraziła sobie dzień, w którym zabraknie Rabbiego. Nie będzie miała do kogo mówić, przy wieczornej filiżance herbaty nie usłyszy już jego oddechu, w nocy nie poczuje znajomego ciężaru na łóżku. Powiedziała teraz to, co akurat przyszło jej do głowy, ale nie to, co rozsadzało jej serce:
– Moim klientom strasznie go będzie brakowało... Nie będą już musieli przestępować przez Rabbiego w progu... – Ale miała na myśli tylko jedno: „Jestem już stara i niewiele dni mi zostało. Czuję się samotna, a ten pies tak długo był mi towarzyszem i pociechą. Znaliśmy się nawzajem na wylot”.
– Tak, tak, pani Laggan, nie wątpię. Ale musi pani się zdecydować, bo inni pacjenci czekają.
Wdowa patrzyła z zakłopotaniem na wielkiego, energicznego mężczyznę z rudymi wąsami i brodą.
– Ja... chyba nie powinnam myśleć o sobie, skoro biedny Rabbie tak cierpi...
Pan MacDhui się nie odezwał. Po prostu siedział i czekał.
Życie bez Rabbiego... Zimny nos przyciśnięty do jej ręki, koniec różowego języka, który wystawiał, kiedy był w refleksyjnym nastroju, głębokie westchnienie satysfakcji po dobrym jedzeniu... ale nade wszystko obecność; Rabbie zawsze był w zasięgu wzroku, dźwięku, dotyku. Stare psy muszą kiedyś umrzeć, podobnie jak starzy ludzie. Miała na końcu języka prośbę o jakieś lekarstwo, o jeszcze jeden miesiąc, tydzień, dzień z Rabbiem, ale w zdenerwowaniu i strachu powiedziała tylko:
– Ale potraktuje go pan łagodnie...
Zniecierpliwiony MacDhui odetchnął z ulgą i wstał.
– Nic nie poczuje, zapewniam panią. Myślę, że podjęła pani słuszną decyzję.
– No więc dobrze. Proszę z nim skończyć. Ile będę winna?
Na widok drżących warg i podbródków weterynarzowi na chwilę ścisnęło się serce, za co natychmiast sklął się w duchu.
– Nic się nie należy.
Mimo mokrych oczu pani Laggan nagle odzyskała godność.
– Zapłacę za pańskie usługi.
– Więc niech będą dwa szylingi.
Wyjęła monetę z małej czarnej portmonetki i położyła ją na biurku z brzękiem, na który Rabbie zastrzygł uszami. Nie spojrzawszy już ani razu na swego najdroższego przyjaciela, ruszyła prosto do drzwi. Starała się ze wszystkich sił zachować prostą i godną postawę; może jest stara i gruba, ale nie będzie rozpływać się z żalu przed tym nieczułym człowiekiem. Dzielnie wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.
Chude kobiety mają twarze i figury jakby przystosowane do smutku i żałoby, ale nie ma nic bardziej niedorzecznego i wstrząsającego, jak widok otyłej kobiety w nieszczęściu. Małe usteczka, niezdolne uformować klasycznej linii tragedii, potrafią jedynie ściągać się i drgać. Ból wykrzywia rysy twarzy, ale u tęgich kobiet krągłości utrzymują je na miejscu, chyba że ciało nagle poszarzeje i wygląda, jakby wszystkie soki życiowe z niego wypłynęły.
Kiedy wdowa Laggan wynurzyła się z gabinetu, zwróciły się w jej stronę oczy wszystkich obecnych w poczekalni. Wielebny Peddie natychmiast zorientował się w sytuacji.
– Och, moja droga... Tylko nie mów, że coś złego stało się z Rabbiem. Musiał zostać w szpitalu, tak? – A potem powtórzył słowo w słowo jej ostatnią uwagę: – Ale co pocznie to miasto, kiedy na progu zabraknie Rabbiego?
Bezpieczna w przyjaznym kręgu znajomych, pani Laggan nie wstrzymywała już łez, opowiadając o wyroku wydanym na jej przyjaciela.
– Powiedział, że lepiej go uśpić już teraz... Dlaczego wszyscy, których kochamy, odchodzą, a my musimy żyć dalej? Och, bez Rabbiego nic już nie będzie takie samo... Ale myślę, że niedługo pójdę w jego ślady i tylko wyjdzie mi to na dobre. – Przyłożyła do oczu chusteczkę i zdobyła się na uśmiech. – Pamiętacie, jak Rabbie blokował wejście i całe to jaśnie państwo musiało zadzierać nogi?
Takie drobne wydarzenie, a jednak cała poczekalnia zamarła na wieść o tragedii. Pastorowi Peddiemu wydało się, że jakaś dłoń ściska mu serce; poczuł niemal identyczny ból jak ten, który dręczył wdowę. W takich strasznych chwilach nie wiedział, czego Bóg od niego oczekuje, co zrobiłby na jego miejscu, gdyby stał teraz z nimi, słuchając o nieszczęściu pani Laggan.
Dla pastora bowiem ani w jego religii, ani w Bogu nie istniało nic mrocznego, gorzkiego czy melancholijnego. Stwórca i świat, który powstał za Jego przyczyną, były dla niego nieustannym źródłem radości. Za swoją misję uważał dopilnowanie, aby cała jego trzódka należycie doceniała i podziwiała wszystkie cuda natury, człowieka i świata zwierzęcego, tak samo jak wielkie i niewyjaśnione tajemnice kosmosu. Nie próbował objaśniać Boga – Ojca albo Syna – ale starał się sprawić, aby parafianie kochali Go i odnajdywali w Nim radość. Jako człowiek niezwykle tolerancyjny i dalekowzroczny, wierzył, że ktoś może odrzucić Boga na pewien czas, ale nie na zawsze, ponieważ Bóg tak wyraźnie objawia się we wszystkim, co żyje i oddycha, a także w rzeczach nieożywionych, że po prostu jest uniwersalny i niezaprzeczalny.
A jednak, jako ludzka istota, wpadł w panikę, kiedy mu się wydało, że Bóg odwrócił się od takiej wdowy Laggan, i jego własne czułe serce wezbrało litością nad jej niedolą.
Zapłakana gruba kobieta daremnie próbowała maleńką chusteczką powstrzymać łzy, które w nierównych strużkach spływały jej po krągłych policzkach, przy czym wszystkie trzy jej podbródki trzęsły się i podskakiwały. Za chwilę stamtąd wyjdzie i zacznie umierać.
Peddie poczuł silny impuls, by wtargnąć do ambulatorium i krzyknąć: „Przestań, Andrew! Nie zabijaj tego psa, pozwól mu jeszcze pożyć! Kim ty jesteś, że chcesz grać rolę Boga?”. Ale tego nie zrobił. Jakim prawem miałby się wtrącać? MacDhui znał się na swojej robocie, a chirurdzy weterynaryjni, podobnie jak lekarze ludzi, często musieli podejmować trudne decyzje i przekazywać złe wieści. W dodatku weterynarze kierowali się czasem w takich przypadkach chęcią oszczędzenia pacjentom bólu.
Pani Laggan, wychodząc, raz jeszcze powtórzyła do siebie samej:
– Bez Rabbiego nic już nie będzie takie samo.
Zza drzwi gabinetu znów wysunęła się broda MacDhuiego. Weterynarz stał przez chwilę w progu, ogarniając wszystkich wyzywającym spojrzeniem, jakby wyczuwał całe nagromadzone tam współczucie dla starej kobiety.
– Kto następny? – zapytał.
Na widok żony budowniczego z Glasgow, unoszącej się niezdarnie z twardego krzesła z popiskującym yorkiem w ramionach, na jego twarzy odmalowało się jeszcze większe obrzydzenie.
Nagle odezwał się nieśmiały głosik:
– Przepraszam, czy mógłby pan poświęcić mi chwilę?
Ktoś zaraz pośpieszył z wyjaśnieniem:
– To mały Geordie McNabb, chłopak właściciela sklepu tekstylnego.
Geordie miał osiem lat, poważną okrągłą buzię, ciemne oczy i włosy oraz coś dziwnie chińskiego w wyrazie twarzy. Nosił szorty w kolorze khaki, takąż koszulę i chustę skautowskich wilczków[1]. W brudnych rękach ściskał pudełko, w którym spoczywał jego drgający dobry uczynek dnia. MacDhui w paru zdecydowanych krokach podszedł do chłopca i stanąwszy nad nim niczym wielki rudy Magog, pochylił nad pudełkiem bujną brodę.
– No dobra, chłopcze – huknął – czego chcesz?
Geordie mężnie stawił mu czoło. W pudełku była zielona żaba o rozdętych bokach.
– Coś jest nie tak z jej nóżką – wyjaśnił. – Nie może skakać. Znalazłem ją nad stawem. Bardzo chciała podskoczyć, ale nie mogła. Czy mógłby pan tak zrobić, żeby znowu skakała?
Fale starego rozgoryczenia wzbierały w MacDhuim w najdziwniejszych i najmniej odpowiednich chwilach. Mówił wtedy rzeczy, których wcale nie chciał powiedzieć. Teraz na przykład miał pełną klientów poczekalnię i nagle ni z tego, ni z owego, kiedy pochylił się nad pudełkiem, usłyszał w głowie głos: „Doktor od żabich nóżek... oto, kim jesteś, mój stary...”.
W tym momencie wszystkie dawne pretensje i żale wróciły do niego niczym zaraza, budząc straszną złość. Gdyby na świecie istniała sprawiedliwość, całe to towarzystwo, z chłopcem włącznie, oczekiwałoby po nim leczenia ludzkich serc, płuc, gardeł i wątrób, tajemniczych bólów i skurczy, mdłości, chorób, z którymi podjąłby walkę, przywracając pacjentom zdrowie. A tymczasem musi zajmować się ich rozpieszczonymi, prychającymi i miauczącymi pupilami, których trzymają z czystej próżności albo dlatego, że są zbyt leniwi i egoistyczni, by sprowadzić na świat własne dziecko i obdarzyć je uczuciem.
Tuż obok miał chorowitego yorka, a zdążył już poczuć obrzydliwy zapach perfum, którymi spryskała go właścicielka. Dlatego odpowiedź, jakiej udzielił Geordiemu, wypadła wprost z wypełniającej go czarnej chmury gniewu:
– Nie mam czasu na takie głupoty. Nie widzisz, że mam pełną poczekalnię? Wrzuć tę żabę z powrotem do stawu, i tyle. No, zmykaj stąd!
W okrągłych ciemnych oczach Geordiego pojawił się wyraz zarezerwowany dla dzieci głęboko skrzywdzonych i zawiedzionych przez dorosłych.
– Ale ona jest chora, źle z nią. Ona nie umrze?
MacDhui bezceremonialnie skierował chłopca ku drzwiom i klepnął go na pożegnanie w tyłek.
– Już cię tu nie ma. Zanieś żabę tam, gdzie ją znalazłeś, a natura zrobi swoje. Pani Sanderson, zapraszam...
Jeśli chodzi o rodzinę, to moja z pewnością zrobi na was wrażenie, gdyż jestem krewną tej słynnej Jennie Baldrin z Glasgow, o której życiu i przygodach w Londynie, na statku i różnych innych miejscach powstała cała książka[2].
Jedna część naszej rodziny pochodzi z Edynburga; kilku moich przodków nie tylko pracowało na uniwersytecie w charakterze łowców, ale mówiono też, że jeden czy dwóch przyczyniło się nawet do rozwoju nauki i postępu. Druga gałąź, ta, do której należała Jennie, wywodzi się z Glasgow.
Jennie, moja prababka, odznaczała się najbardziej dystyngowanym egipskim wyglądem: miała mały, dość wąski łebek, długi pyszczek, skośne oczy, spore, mocno sterczące uszy i w tym podobno bardzo ją przypominam, chociaż oczywiście różnię się od niej kolorem. Mówię o tym z uzasadnioną dumą, gdyż świadczy to o korzeniach naszego rodu, który sięga czasów, kiedy ludzie mieli dość rozsądku, by uznawać nas za bogów.
Dzisiaj wierzą w fałszywych bogów – cóż, tym gorzej dla nich, gdyż w czasach starożytnego Egiptu, kiedy członkowie naszej rodziny odbierali cześć w świątyniach, żyło się znacznie lepiej. To jednak zupełnie inna historia i w najmniejszym stopniu nie dotyczy tego, co mam do powiedzenia. Ale mimo wszystko świadomość, że kiedyś było się bogiem, nieważne, jak dawno temu, w jakiś sposób musi przejawiać się w naszym zachowaniu.
W mojej opowieści Jennie także nie odgrywa już żadnej roli, chociaż przypuszczam, że odziedziczyłam coś z jej niezależności, odwagi i gracji, że nie wspomnę o elegancji, a wymieniam jej imię tylko na wypadek, gdyby zainteresowała was jej historia.
Ja też mam za sobą niezwykle interesującą przygodę i doświadczenie, jeden z najprzedziwniejszych przypadków, jakie kiedykolwiek się wydarzyły, przynajmniej w części, która mnie dotyczy.
Nie będę was dłużej trzymać w niepewności. Sprawa dotyczy morderstwa.
Tym jednak, co różni tę historię od wszystkich, które zdarzyło wam się czytać, jest fakt, że to ja zostałam zamordowana.
Imię, które noszę – Thomasina – to wynik jednej z tych śmiesznych, niewybaczalnych pomyłek, popełnianych przez ludzi, którzy próbują rozpoznać naszą płeć zaraz po urodzeniu. Na początku, kiedy przyszłam na świat w Glasgow, w domu rodziny mojej panienki, trzyletniej Mary Ruadh MacDhui, nazwano mnie Thomasem. Dopiero kiedy pomyłka wyszła na jaw, gospodyni, pani McKenzie zmieniła po prostu męską formę na żeńską, nie pytając mnie w ogóle o zdanie.
Nie wiem, czemu ludzie tak doszczętnie głupieją przy określaniu naszej płci w tak młodym wieku. Przecież różnica jest oczywista, trzeba tylko patrzeć, zamiast zgadywać i trochę się postarać, bo u chłopaków wszystko jest rozdzielone, a u dziewczynek tuż koło siebie, i to zawsze, nawet w najmłodszym wieku.
Pan Andrew MacDhui, jako chirurg weterynaryjny, na pewno rozpoznałby to na pierwszy rzut oka. Ale to najdziwniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek uprawiał zawód lekarza zwierząt, gdyż nie darzy ich ani miłością, ani w ogóle żadnym uczuciem, toteż od momentu, w którym pojawiłam się w jego domu, nigdy nie okazał mi ani odrobiny zainteresowania. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało. On też nic mnie nie obchodził.
Mieszkaliśmy przy Dunearn Street w dużym, dość ponurym domu, który pan MacDhui odziedziczył po śmierci ojca, także weterynarza. Na dwóch niższych piętrach mieściły się gabinety, sala operacyjna i szpitalik, a dwa pozostałe zajmowali państwo MacDhui z córeczką Mary Ruadh. Wszyscy mieli rude włosy. Ja także, chociaż mój odcień jest raczej imbirowy z białą strzałką na piersi. Ale tym, co ludzi szczególnie u mnie zachwyca, są moje cztery białe łapki i takiż czubek ogona. Przywykłam już do komplementów na temat mojej urody i wdzięku.
Chociaż miałam wtedy tylko sześć miesięcy, pamiętam dobrze Anne, mamę Mary Ruadh. Była piękna, z włosami koloru miedzianych garnków przy kominku, i bardzo wesoła. Krzątając się po domu, zawsze śpiewała, dzięki czemu wydawał się jaśniejszy i mniej ponury nawet w deszczowe dni. Strasznie rozpuszczała Mary Ruadh i często szeptały sobie do ucha, co wyglądało jak pieszczota. Dom robił wrażenie całkiem szczęśliwego, mimo swego gospodarza. Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce po moim urodzeniu pani zaraziła się jakąś chorobą od papugi ze szpitalika i umarła.
Wtedy nastał dla mnie zły czas. Powiem wam, że gdyby nie pani McKenzie, nie wiem, co by się ze mną stało, bo pan MacDhui odchodził od zmysłów, tak przynajmniej mówiono, i chyba słusznie, bo widać to było po jego atakach złości i zachowaniu. Całą swoją miłość do żony przelał na córkę, a gwałtowność tych uczuć śmiertelnie przerażała i ją, i mnie. Trzymał się wciąż z dala od domu i całymi dniami nie zachodził do zwierzęcego szpitalika, aż wreszcie sprawy przybrały naprawdę zły obrót. W końcu odwiedził go dawny przyjaciel z jego rodzinnych stron, niejaki pastor Peddie i potem wszystko zaczęło się układać lepiej, bo nastąpiła wielka zmiana.
Jak się wydaje, obaj panowie znali się jeszcze ze studiów na edynburskim uniwersytecie (mogli tam nawet poznać kogoś z mojej rodziny). Pastor powiedział panu MacDhuiemu, że w jego mieście jest na sprzedaż praktyka, i namówił go do przeprowadzki.
Tak więc pan MacDhui sprzedał swoją praktykę w Glasgow, a także dom przy Dunearn Street, w którym się wychował, po czym wszyscy przenieśliśmy się do Inveranoch na zachodnim brzegu Loch Fyne w Argyll. I tam właśnie wydarzyła się moja tragedia.
Mary Ruadh zaczęła właśnie siódmy rok życia. Mieszkaliśmy w przedostatnim domu przy Argyll Lane, a naszym najbliższym sąsiadem był właśnie pastor Angus Peddie, który trzymał obrzydliwego mopsa imieniem Fin. Ohyda!
Nasz dom składał się właściwie z dwóch oddzielnych, dość wąskich budynków z bielonego kamienia z łupkowymi dachami. Miały po dwa piętra i wysokie kominy, na których zwykle siadywały mewy. W jednym z nich mieszkaliśmy, w drugim zaś mieścił się gabinet weterynaryjny, a także poczekalnia, salka operacyjna i szpitalik. Oczywiście nigdy tam nie chodziłyśmy, bo Mary Ruadh miała absolutny zakaz. Po tym, co wydarzyło się w Glasgow, pan MacDhui przysiągł sobie, że nigdy nie wpuści chorego zwierzaka do swojego mieszkania.
Doszłam do wniosku, że w Inveranoch jest mi znacznie lepiej niż w Glasgow. Loch Fyne, wąskie ramię morza, które ocean wpycha w głąb lądu, ciągnie się wzdłuż Greenock aż do Cairndow w Highlands. Można nad jego brzegiem obserwować mewy w locie, wdychać zapach ryb, gonić dziwne ptaki biegające po plaży. Dalej są wspaniałe, ciemne i przerażające lasy, doliny i góry, znakomite do polowania. W Glasgow nigdy nie wypuszczano mnie z domu, ale tu było całkiem inaczej i wkrótce stałam się prawdziwą Highlanderką, a wiadomo, że my, szkoccy górale, na wszystkich patrzymy z góry.
Inveranoch nie jest tak duże jak Glasgow, właściwie jest wręcz małe, bo ma ledwie kilka tysięcy mieszkańców, ale latem dochodzą do tego setki gości, którzy spędzają tu wakacje.
Pan MacDhui ma wtedy zawsze pełne ręce roboty, bo turyści często przywożą ze sobą domowe zwierzęta, oczywiście głównie psy, ale także koty i ptaki, a raz nawet zdarzyła się małpa. Nie zawsze odpowiada im nasz klimat, czasem w lesie coś je pogryzie albo użądli czy na przykład wdadzą się w bójkę z którymś z nas, Highlanderów. To głupie, bo ci przyjezdni przeważnie są zbyt delikatni i potem właściciele znoszą ich do pana MacDhuiego, aby ich zreperował. Chyba źle to na niego wpływa, bo on z zasady nie cierpi takich domowych pieszczoszków, tak samo zresztą jak swojego zawodu. Znacznie bardziej woli spędzać czas na wsi z farmerami i hodowcami bydła niż w przychodni.
Zresztą nic mnie to wszystko nie obchodziło, bo w tym czasie żyło mi się dość wygodnie, w zgodzie w moimi zwyczajami i upodobaniami, z wyjątkiem jednej rzeczy: Mary Ruadh stała się żywym kocim transporterem.
Jeśli kiedykolwiek mieliście albo macie małą córeczkę, to wiecie, o co mi chodzi. Jeśli nie – to może zauważyliście, że dziewczynki w pewnym wieku wszędzie taszczą ze sobą lalki, ale niektóre z nich to samo robią z kotem. Często nawet nie zdają sobie sprawy, że właściwie nie wypuszczają ich z rąk. Trzymają je w samym środku i przyciskają do siebie tak, że kot dynda bezwładnie ze zwieszoną w dół głową i czterema łapami.
Mary Ruadh stosowała czasem pewną odmianę tej niewygodnej i upokarzającej pozycji, układając mnie na szyi niczym futrzany kołnierz. Mogłam tam sobie leżeć i dawać się podziwiać ludziom, którzy mawiali, że trudno mnie odróżnić od włosów Mary Ruadh. Nic mi to nie przeszkadzało, gorzej, jak nosiła mnie w ramionach do góry łapami, jak niemowlę. Tego wprost nie cierpiałam.
Pytacie, czemu w takim razie to wszystko znosiłam? Nie umiem na to odpowiedzieć, gdyż moja filozofia życiowa jest dość prosta. Kiedy znajdziesz się w jakiejś nieprzyjemnej sytuacji albo kiedy coś ci się nie podoba – to po prostu wyjdź.
No dobra, działy się też inne rzeczy, o których nie chciałam wspominać, ale skoro już jesteśmy przy temacie, mogę opowiedzieć i o nich. Na przykład Mary Ruadh sadzała mnie na krześle z serwetką pod brodą i udawała, że jestem człowiekiem. Dostawałam za to kilka ciasteczek z kminkiem, a tak się składa, że je lubię, i odrobinę mleka na spodku, ale nie rekompensowało mi to zniewagi.
Kiedy rodziłam kocięta, zabierali mi je i topili.
A w nocy musiałam spać w nogach jej łóżka. Nie mogłam się przenieść na mój ulubiony fotel, bo jeśli się obudziła i zobaczyła, że mnie nie ma, to zaczynała mnie wołać i płakać tak, że aż się serce krajało. Czasem zresztą i tak się budziła i płakała cichutko, szepcząc: „Mamusiu... Mamusiu...”, bo chyba ją sobie przypominała. Sięgała wtedy po mnie w ciemności i wtulała buzię w moje futro, przyciskając do siebie tak mocno, że ledwie mogłam oddychać, a wiecie chyba, jak nie lubię być przytrzymywana.
Szeptała do mnie czule: „Och, Thomasino, Thomasino, tak bardzo cię kocham. Nigdy mnie nie opuszczaj”. I po chwili się uspokajała, a ja myłam jej buzię, zlizując łzy z policzków, co zawsze ją śmieszyło. „Thomasino, łaskoczesz mnie” – mówiła, a potem szybko znów zapadała w sen.
I zostałam tam jednak. Wierzcie mi albo nie, gdyby to był chłopiec, z pewnością bym uciekła gdzie pieprz rośnie i nigdy nie wróciła. Zamieszkałabym w lesie albo znalazła sobie w mieście inny dom, bo ja doskonale potrafię zatroszczyć się o Thomasinę. Chociaż wyglądam na delikatną, jestem bardzo odporna, mocno zbudowana i prawie wszystko przetrzymam. Kiedyś przejechał mnie rowerem jakiś chłopak. Pani McKenzie w te pędy wybiegła z domu, krzycząc, że mnie zabił, Mary Ruadh płakała tak, że przez godzinę ją uspokajali, a tymczasem okazało się, że to ten chłopak spadł i się potłukł, ja zaś po prostu wstałam i sobie poszłam.
No dobra, ale był tam jeszcze sam pan MacDhui, a o nim miałabym naprawdę dużo do powiedzenia i to samych niemiłych rzeczy. Lekarz zwierząt, który nie lubi zwierząt, to jest dopiero gość! Mówiono o nim, że trochę za szybko sięga po szmatę z chloroformem, kiedy ludzie przynoszą mu chore zwierzaki. Powiem wam jedno: nie chciałabym, żeby mnie leczył. Pan MacDhui był o mnie zazdrosny, bo jego córka tak bardzo mnie kochała. Dlatego mnie nienawidził i – co gorsza – ignorował. Pan i władca, myślałby kto! Nos w górze, wiecznie zjeżone wąsy i ten odór lekarstw! Fuj! Taki sam czuje się obok szpitala. Kiedy wracał do domu wieczorem i pochylał się nad Mary Ruadh, żeby ją pocałować (a przecież zawsze mnie trzymała na rękach) od razu czułam nad sobą tę jego wielką czerwoną gębę, cuchnącą lekarstwami i tytoniem, i zawsze robiło się niedobrze.
Naturalnie denerwowałam go, jak tylko mogłam: myłam się przed samym jego nosem, zajmowałam mu ulubiony fotel, gdy tylko chciał na nim usiąść, specjalnie kładłam się w progu, żeby musiał się o mnie potknąć, ocierałam mu się o nogi, zostawiając sierść na jego najlepszych spodniach, wskakiwałam mu na kolana, gdy czytał gazetę, i rozsiewałam własne brzydkie zapachy. W obecności Mary Ruadh nie ważył się mnie karcić, więc udawał, że mnie nie widzi, i od czasu do czasu nagle się zrywał z fotela, niby po tytoń, byle tylko zrzucić mnie na ziemię.
W sumie sami widzicie, że nazbierało się dość powodów, żeby stamtąd wiać. Mimo to zostałam i wcale nie czułam się specjalnie nieszczęśliwa. W życiu nie przyznałabym się do tego nikomu innemu, ale skoro chcecie znać prawdę, to po prostu polubiłam to dziecko.
Myślę, że stało się tak dlatego, że małe ludzkie samiczki są trochę podobne do kotów. Jest coś szczególnie tajemniczego w małych dziewczynkach; sprawiają wrażenie, jakby znały rzeczy ukryte, a w sposobie, jaki na ciebie patrzą, kryje się coś refleksyjnego i nie całkiem pochlebnego, co tak samo działa na nerwy ich opiekunom jak my.
Jeśli kiedykolwiek mieszkaliście pod jednym dachem z małą dziewczynką, to z pewnością znacie to ciche, doprowadzające do szału wycofanie do własnego świata, tak samo jak twardy opór wobec głupich, nierozsądnych żądań czy zakazów. Te same cechy, jak się zdaje, denerwują was w kotach. Bo ani kota, ani małej dziewczynki nie da się zmusić do czegoś, na co nie mają ochoty, tak jak nie można zmusić nas do miłości. I to właśnie łączy mnie z Mary Ruadh.
Tak więc zrobiłam wiele rzeczy, o których nigdy nie pomyślałabym, że jestem do nich zdolna. Kiedy Mary Ruadh chodziła do szkoły (ta moja przygoda miała miejsce w czasie letnich wakacji), potulnie znosiłam, że mnie tam z sobą taszczyła, pozwalała obmacywać i cudować się nade mną innym dzieciom aż do dzwonka na lekcje. Dopiero wtedy mogłam wrócić do domu i zająć się własnymi sprawami.
Ale wierzcie albo nie, kiedy nadchodziła pora jej powrotu, siedziałam na słupku furtki, owinięta ogonem, i czekałam. Owszem, był to także znakomity punkt obserwacyjny, z którego mogłam pluć na mopsa pastora, jeśli tamtędy przechodził, ale jednak. Sąsiedzi zwykli mawiać, że zawsze poznają, która jest godzina, po tym, że kot McDhuich czeka na swoją panienkę.
Ja, Thomasina, czekająca na słupku na jakieś ludzkie, rude i nawet niezbyt ładne dziecko – wyobrażacie to sobie?
Czasem zastanawiam się, czy nie łączyła nas jakaś inna więź; po zachodzie słońca, gdy noc sprowadzała strach i samotność, szukałyśmy wzajemnej bliskości, przywierając ciasno do siebie.
Lekarstwem na samotność jest bliskość i dotyk – futro do futra, skóra do skóry albo... skóra do futra. Czasem, kiedy budziłam się w nocy po złym śnie, słuchałam regularnego oddechu Mary Ruadh i czułam leciutkie wznoszenie i opadanie jej przykrycia. Wtedy lęk mijał i mogłam znów zapaść w sen.
Wspomniałam już, że Mary Ruadh nie była szczególnie ładnym dzieckiem, co może uznacie za niezbyt grzeczne z mojej strony, gdyż ona uważała mnie z pewnością za najpiękniejszego kota na świecie. Miałam jednak na myśli „szczególnie ładne” w niezwykłym znaczeniu. Była dość przeciętnie wyglądającą dziewczynką, z wyjątkiem oczu, z których przebijała pewna absolutnie wyjątkowa cecha. Często nie mogłam za długo w nie patrzeć. Miały kolor bardzo intensywnego błękitu, ale kiedy myślała o czymś, czego nie rozumiałam ani nawet nie podejrzewałam, stawały się tak ciemne, jak wody Loch podczas burzy.
Poza tym naprawdę nie było na czym zawiesić oka: zadarty nosek, piegowata buzia, zbyt mocno wysunięta dolna warga, a brwi i rzęsy tak jasne, że prawie niewidoczne. Rude włosy splatała w dwa warkocze, które przewiązywała zieloną albo niebieską wstążką. Nogi miała dość długie i lubiła wypinać brzuszek.
Ale podobało mi się w niej coś jeszcze: ona ładnie pachniała. Pani McKenzie pilnowała, żeby Mary Ruadh zawsze była umyta i miała odprasowane rzeczy, zawsze też towarzyszył jej zapach lawendy, bo pani MacKenzie wkładała woreczki z tym zielem między ubrania i bieliznę.
Mogło się wydawać, że pani MacKenzie wiecznie coś pierze, prasuje, krochmali czy nasyca zapachami, bo tylko tak potrafiła wyrazić swoje wielkie przywiązanie do Mary Ruadh. Była to chuda kobieta, która mówiła i śpiewała przez nos. Dbała o Mary Ruadh jak o własne dziecko, tak samo jak my, kiedy opiekujemy się cudzymi kociętami. Niestety pan MacDhui był o nią zazdrosny, bał się, że Mary Ruadh za bardzo by pokochała panią McKenzie, gdyby pozwolił jej pieścić dziewczynkę. Och, sam pan Kłujący Śmierdziuch mógł ją madźgać, ile tylko chciał, ale nikt poza nim.
Uwielbiałam aromat lawendy. Zapachy jeszcze bardziej niż dźwięki zdają się budzić we mnie wspomnienia, zarówno te szczęśliwe, jak i te przykre. Możecie nie pamiętać, dlaczego jakiś zapach złości was albo przeraża, ale gdy tylko się z nim zetkniecie, zawsze czujecie to samo. Tak jak ten medyczny odór pana MacDhuiego.
Ale zapach lawendy kojarzył mi się ze szczęściem. Gdy tylko go wyczułam, pazurki same zaczynały mi się wysuwać i wsuwać, a z gardła wydobywało się mruczenie.
Czasem po schowaniu wyprasowanych rzeczy Mary Ruadh pani McKenzie zapominała zamknąć którąś z szuflad. Wtedy szybko wślizgiwałam się do środka i rozciągałam na całą długość z nosem przy lawendowym woreczku, rozkoszując się do upojenia ulubionym zapachem. Czułam się wtedy jak w niebie – taka szczęśliwa i pogodzona ze światem.
Po wyjściu z przychodni Geordie McNabb ruszył biegiem przed siebie, ściskając kurczowo pudełko, w którym na posłaniu z trawy i młodego wrzosu leżała chora żaba. Od czasu do czasu odruchowo podskakiwał, ale gdy tylko znów uświadomił sobie powagę sytuacji, przechodził w trucht albo nawet zupełnie zwalniał.
Nie zmierzał do jakiegoś szczególnego celu, cieszył się tylko, że znów udało mu się znaleźć poza zasięgiem tego wielkiego zarośniętego faceta, który nic nie rozumiał i jeszcze naruszył godność wilczka, dając mu klapsa w tyłek.
Geordie co pewien czas przystawał, by zajrzeć do pudełka i ostrożnie dotknąć żaby, a tym samym potwierdzić swoją diagnozę, w myśl której to złamana nóżka uniemożliwiała jej skakanie i w ogóle zajmowanie się własnymi żabimi sprawami. Zawsze przy tym przyglądał się zwierzątku z mieszaniną zainteresowania, czułości i głębokiej troski. Miał pełną świadomość, że będzie musiał pozbyć się jakoś swej podopiecznej, bo zabranie jej do domu, gdzie wewnętrzny regulamin zakazywał importu zwierząt, nie wchodziło w grę. Jednocześnie nie wyobrażał sobie, że mógłby porzucić ją na pastwę losu, jak radził weterynarz. Było to pierwsze zetknięcie Geordiego z nieżyczliwą postawą świata wobec kogoś, kto miał nieszczęście wziąć na siebie odpowiedzialność.
Błąkając się tak bez celu, zawędrował aż na skraj miasta, czyli w miejsce, gdzie kończyły się zabudowania, a zaczynały farmy i łąki. Dalej rozciągał się ciemny i tajemniczy las, porastający wzgórze Glen Ardrath, gdzie mieszkała Ruda Czarownica... Geordie przypomniał sobie, że takie przerażające rozwiązanie przemknęło mu już wcześniej przez myśl, ale szybko je odrzucił, jako zbyt niebezpieczne.
A jednak teraz, kiedy stał przy moście na Ardrath, spokojnym potoku wpadającym do Loch Fyne, zasilanym rwącymi górskimi strumykami, które spływały z Glen, perspektywa wizyty u Czarownicy, choć nadal budziła grozę, wydała mu się dość atrakcyjna i ekscytująca. To fakt, że mieszkańcy omijali szerokim łukiem siedlisko Rudej Czarownicy, znanej także jako Durna Lori albo Szalona Lori. Nade wszystko zaś unikali tej okolicy mali chłopcy, wychowani na książkach z bajkami i opowieściach starych bab o jeżdżących na miotłach wiedźmach z haczykowatymi nosami.
Ale na Rudą Czarownicę z Glen Ardrath można było patrzeć z dwóch stron. Jedna z nich to wizja podsuwana przez rozgorączkowaną wyobraźnię, reagującą na samo słowo „czarownica”, druga zaś to obraz nieszkodliwej kobiety, która żyła samotnie w chatce na wzgórzu, utrzymując się z tkactwa na ręcznych krosnach, rozmawiała z ptakami i zwierzętami, opiekowała się nimi, karmiła i pielęgnowała, a do tego komunikowała się z aniołami i Małym Ludkiem, od którego na Glen aż się roiło.
Geordie zdawał sobie sprawę z obydwu tych wizji. Jeżeli to prawda, że sarny schodziły ze stoków Ben Inver, żeby jeść jej z ręki, ptaki siadały na jej głowie i ramionach, pstrągi i łososie na dźwięk jej głosu wystawiały łebki z nasłonecznionych płycizn potoku, a w stajniach za jej chatką mieszkały chore zwierzęta, które znajdowała w lasach czy na skałach Glen albo które wiedzione instynktem szukały u niej pomocy, a ona je leczyła i pielęgnowała, to może warto zaryzykować i powierzyć jej także chorą żabę. W każdym razie wydawało się to słusznym pretekstem do przeżycia niesamowitej przygody, bez względu na to, co z tego wyniknie.
Pokonawszy łukowaty most na rzece, zaczął piąć się przez las na Glen Ardrath, obok szarego szkieletu zamku Ardrath, z którego zachowała się tylko okrągła wieża i resztka kamiennego muru.
Chatka Rudej Czarownicy powinna się znajdować ze dwa kilometry dalej, tam gdzie las był najgęściejszy. Jak na małego chłopca, nawet należącego do wilczków i znającego się trochę na lesie, zapuszczenie się w mroczny obszar omszałych dębów, rozłożystych buków i ponurych jodeł, a potem brnięcie przez sięgające pasa paprocie, wymagało niemało odwagi. Zagłuszał swoje obawy, identyfikując dzikie kwiaty rosnące obok ścieżki – czerwony kurzyślad, żółte żarnowce i różowe dzikie róże, splątane z kwitnącymi na biało jeżynami, które jesienią wydadzą słodziutkie owoce. Pośród fioletowego kwiecia rozpoznał czerwoną firletkę i niebieskie dzwonki, prawdziwe szkockie dzwonki, rosnące w obfitości na polance, która pokryta kwiatami i wygrzana w promieniach przebijającego wśród gałęzi słońca wyglądała jak utworzona przez tradycyjny czarodziejski pierścień rosnących wokół niej drzew.
Odtąd droga była coraz bardziej stroma i Geordie, choć nie widział nigdzie potoku, słyszał jego dziki huk. Usiadł na chwilę, żeby odpocząć, i wyjął z pudełka żabę. Ułożył ją na mchu, gdzie bezradnie dygotała. Serce wezbrało mu litością nad jej losem i wkładając zwierzątko do pudełka, postanowił twardo, że za wszelką cenę znajdzie jakiś ratunek.
Wreszcie na horyzoncie ukazał się poszukiwany domek i Geordie, któremu wpojono, że wilczek ma być przebiegły jak Indianin, rozpłaszczył się na ziemi i zastygł, dokonując rekonesansu.
Kamienna chatka była długa i wąska, z kominami sterczącymi po obu końcach niczym uszy. Z zielonymi żaluzjami, które opadały na okna jak powieki na oczy, zdawała się pogrążona we śnie. Stała na skraju polany, tam gdzie ściana Glen rozszerzała się w rodzaj niewielkiej platformy. Potok także w tym miejscu się rozszerzał i płynął bardziej leniwie. Za nim, bardziej z boku, znajdował się jeszcze jeden długi, niski budynek – zapewne dawna stodoła albo obora. Geordie przycisnął mocniej pudełko do bijącego szybko serca i kontynuował obserwację okolicy.
Kilkanaście metrów przed domkiem wznosił się potężny pień dębu, tak rozłożystego, że jego gałęzie sięgały dachu, a te najwyższe osłaniały go niczym parasolem. Musiał mieć ponad dwieście lat. Z najniższego konaru zwieszał się posrebrzany dzwonek z ciągnącym się do samej ziemi sznurkiem. Leżąc po cichu w swojej kryjówce w gąszczu paproci, Geordie słyszał różne ruchy i dźwięki. Z wnętrza domku dobiegały wysoki, czysty śpiew i dziwne, stłumione stukanie. „To pewnie ta czarownica” – stwierdził Geordie i aż zadygotał ze strachu. Owszem, śpiew go oczarował, ale ten stukot wydał mu się podejrzany i złowieszczy, ponieważ nigdy dotąd nie słyszał odgłosu krosien i ręcznego czółenka.
Z gałęzi szarozielonego buka obrzuciła go wyzwiskami wiewiórka; kruk i czarny gawron, które kłóciły się o coś, nagle zaczęły wrzeszczeć i bić skrzydłami, tak że wszystkie ptaki poderwały się w górę – sikorki modraszki, rudziki, żółte pliszki, drozdy, szczygły, wróble i trznadle. Krążyły wokół kominów, ćwierkając z oburzeniem; między drzewami śmignęły dwie sroki, a z oddali odezwała się sowa.
Głos ze środka wzniósł się jeszcze wyżej w najczystszej, chociaż pozbawionej melodii pieśni, jaką Geordie kiedykolwiek słyszał. Miała na niego dziwny wpływ, bo nagle poczuł chęć, żeby zakryć dłońmi oczy i zapłakać. Łopot skrzydeł ustał i ptasie wrzaski ucichły. Nad potokiem mignął biały króliczy ogonek.
Potem Geordie McNabb zrobił coś, co nakazywał mu instynkt, chociaż wymagało to sporo odwagi. Wyczołgał się z kryjówki, podpełzł do zwieszającego się z drzewa sznurka i umieściwszy przy nim pudełko z żabą, delikatnie go szarpnął. Las natychmiast wypełniły srebrzyste dźwięki dzwonka, zwielokrotnione przez echa. W tej samej chwili umilkł dobiegający z domku śpiew i ustał stukot, Geordie zaś zwiał co sił w nogach z powrotem w paprociowy gąszcz.
Dźwięk dzwonka szybko ucichł, ale rozległo się histeryczne szczekanie psa. Ze stodoły za chatką wypadł szkocki terier. Setki ptaków wzbiły się w powietrze, trzepocząc wściekle skrzydłami wokół kominów. Zza węgła wymaszerowały dostojnym krokiem dwa koty – czarny i pręgowany – z usztywnionymi na baczność ogonami. Usadowiły się spokojnie w pewnej odległości, czekając na rozwój wydarzeń. Z krzaków wychynął młody kozioł z czujnie podniesionym łbem; słońce świeciło prosto na jego wilgotny ciemny nos i oczy. Poruszał się ostrożnie, odrzucając w tył swoją piękną głowę, ze wzrokiem utkwionym w domu, gdzie frontowe drzwi zaczęły się ostrożnie uchylać.
Serce Geordiego McNabba biło jak szalone, a on sam był bliski paniki i najchętniej wziąłby nogi za pas, ale w końcu zwyciężyła ciekawość. Teraz, skoro przewędrował taki szmat drogi i odważył się na tak wiele, szkoda byłoby nie zobaczyć na własne oczy Rudej Czarownicy z Glen Ardrath, a także nie sprawdzić, co stanie się z żabą.