Thomasina, o kotce, która myślała, że jest Bogiem - Paul Gallico - ebook

Thomasina, o kotce, która myślała, że jest Bogiem ebook

Gallico Paul

5,0

Opis

Koty pokochałyby tę powieść tak samo jak my!

Zawsze, od samego początku, miałam świadomość, że jestem absolutnie niezwykłą kotką… ‒ tak kwituje historię swojego życia ruda piękność i potomkini w prostej linii Jenny, znanej czytelnikom z książki O chłopcu, który był kotem. Thomasina jest ukochaną pupilką siedmioletniej Mary. Kiedy zapada na tajemniczą chorobę, a bezduszny weterynarz, ojciec dziewczynki, decyduje się uśpić kotkę, wydarzenia zaczynają się komplikować, a do akcji wkraczają zarówno przyjaciele Mary, jak i pewna tajemnicza mieszkanka górskiej chatki. Niestety, wszystko wskazuje na to, że pochopna decyzja ojca poważnie naruszyła jego więź z córką, doprowadzając także ją do ciężkiej choroby. Nocą, wśród szalejącej burzy, kiedy zrozpaczony ojciec traci już nadzieję, na parapecie rozlega się znajome miauczenie, a do drzwi ktoś puka...

Czy rzeczywiście przywrócenie harmonii na świecie, a zwłaszcza w rodzinie weterynarza MacDhuiego, zawdzięczamy boskim mocom Thomasiny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia, ale czy na pewno dla dzieci?
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu Tho­ma­si­na
Co­py­ri­ght © Ma­the­ma­ta An­stalt, 1957 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Ba­ńkow­ska Co­py­ri­ght © for the po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Krop­ka, War­sza­wa 2022
Wy­daw­czy­ni ANNA CZECH
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca IZA­BE­LA KAR­PI­SZUK
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Re­dak­cja MAG­DA­LE­NA ADAM­SKA
Ko­rek­ta MAR­TA STOCH­MIA­ŁEK
Pro­jekt okład­ki i ilu­stra­cja na okład­ce MA­RIAN­NA SZTY­MA
Skład i ła­ma­nie ANNA HEG­MAN
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-97-0
Wy­daw­nic­two Krop­ka Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75a.czech@wy­daw­nic­two­krop­ka.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Vir­gi­nii

W hrab­stwie Ar­gyll nie ma mia­sta o na­zwie In­ve­ra­noch. Po­dob­nie jak lu­dzie opi­sa­ni w tej ksi­ążce, jest ono wy­two­rem wy­obra­źni.

P.G.

Pan An­drew Mac­Dhui, chi­rurg we­te­ry­na­ryj­ny, wy­tknął swo­ją krza­cza­stą bro­dę w ko­lo­rze ce­gieł przez drzwi po­cze­kal­ni przy am­bu­la­to­rium, ogar­nia­jąc zim­nym, nie­na­wist­nym spoj­rze­niem klien­tów, któ­rzy ze swy­mi ulu­bie­ńca­mi na ko­la­nach albo u stóp cze­ka­li na twar­dych, so­sno­wych krze­słach.

Wil­lie Ban­nock, jego ener­gicz­ny po­moc­nik w przy­chod­ni, sali ope­ra­cyj­nej, biu­rze i szpi­ta­li­ku dla zwie­rząt, już wcze­śniej przed­sta­wił panu Mac­Dhu­ie­mu li­stę obec­nych. Wid­nia­ło na niej na­zwi­sko jego przy­ja­cie­la i sąsia­da, pa­sto­ra An­gu­sa Ped­die­go. Przy­był on tu oczy­wi­ście ze swo­im uprzy­krzo­nym mop­sem, któ­re­go kło­po­ty ga­strycz­ne wy­ni­ka­ły z nad­mier­ne­go do­ga­dza­nia i kar­mie­nia za­ka­za­ny­mi sło­dy­cza­mi. Kie­dy pan Mac­Dhui zer­k­nął na ko­la­na krót­ko­no­gie­go, okrągłe­go du­chow­ne­go, jego oko uchwy­ci­ło na chwi­lę spoj­rze­nie wy­ra­źnie cier­pi­ące­go psia­ka, w któ­re­go męt­nych oczach po­ja­wi­ło się jed­nak coś w ro­dza­ju na­dziei na po­pra­wę sa­mo­po­czu­cia. Zwie­rzę na­uczy­ło się już, że to miej­sce, ra­zem z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi za­pa­cha­mi i po­tężnie zbu­do­wa­nym go­spo­da­rzem z fu­trem na twa­rzy, zwia­stu­je szyb­ką ulgę.

We­te­ry­narz ode­rwał wzrok od hip­no­tycz­ne­go spoj­rze­nia i po­my­ślał ze zło­ścią, że Ped­die mó­głby wresz­cie po­słu­chać fa­cho­wych po­rad die­te­tycz­nych i prze­stać mar­no­wać jego czas. W po­cze­kal­ni sie­dzia­ła też żona bo­ga­te­go bu­dow­ni­cze­go z Glas­gow, prze­by­wa­jąca tu na wa­ka­cjach ze swo­im zreu­ma­ty­zo­wa­nym yor­kiem – rasy, któ­rej An­drew szcze­gól­nie nie zno­sił – ze śmiesz­ną ak­sa­mit­ną ko­kard­ką na czub­ku gło­wy. I jesz­cze pani Kin­loch, za­ko­cha­na po uszy w swo­im sy­jam­skim ko­cie, któ­ry le­żał na jej ko­la­nach, po­trząsa­jąc od cza­su do cza­su gło­wą i ska­rżąc się na coś chra­pli­wym gło­sem. A ta­kże pan Dob­bie, skle­pi­karz, o dłu­gim, smęt­nym ob­li­czu, za­dzi­wia­jąco po­dob­nym do jego szkoc­kie­go te­rie­ra cier­pi­ące­go na par­chy – być może bar­dziej przy­da­ła­by mu się wi­zy­ta u ta­pi­ce­ra niż u we­te­ry­na­rza.

Wśród kil­ku po­zo­sta­łych osób znaj­do­wał się jesz­cze mały chło­piec, któ­re­go pan Mac­Dhui gdzieś już wi­dział, a na cze­le ko­lej­ki roz­po­znał sta­rą, oty­łą pa­nią Lag­gan, wła­ści­ciel­kę kio­sku z ga­ze­ta­mi i wy­ro­ba­mi ty­to­nio­wy­mi. Jej opie­ra­jący się wszel­kim opi­som kun­del Rab­bie o po­si­wia­łym py­sku i ka­pra­wych śle­piach był sta­łym ele­men­tem kra­jo­bra­zu In­ve­ra­noch.

Sie­dem­dzie­si­ęcio­let­nia pani Lag­gan, od ćwie­rć wie­ku wdo­wa, mia­ła przez ostat­nich pi­ęt­na­ście lat za je­dy­ne­go to­wa­rzy­sza wła­śnie tego psa, któ­re­go ciel­sko roz­wa­lo­ne na pro­gu kio­sku sta­no­wi­ło dla sta­łych miesz­ka­ńców i go­ści gór­skie­go mia­stecz­ka coś tak oczy­wi­ste­go jak szal w tu­rec­kie wzo­ry na ra­mio­nach gru­bej wdo­wy. Po­nie­waż Rab­bie wy­ra­źnie uwa­żał ów próg za swo­je miej­sce na zie­mi i le­żał tam za­wsze z py­skiem mi­ędzy ła­pa­mi i wzro­kiem skie­ro­wa­nym ku gó­rze, klien­ci pani Lag­gan po pro­stu prze­cho­dzi­li nad Rab­biem, wy­so­ko pod­no­sząc nogi. Na High Stre­et mó­wio­no na­wet, że po­tom­ko­wie tych klien­tów ro­dzi­li się już z pre­dys­po­zy­cją do ta­kie­go od­ru­chu.

Pan Mac­Dhui prze­su­nął wzro­kiem po swo­ich pa­cjen­tach, ci zaś ob­rzu­ci­li go spoj­rze­nia­mi o ró­żnych stop­niach nie­po­ko­ju, na­dziei i re­zy­gna­cji. Kil­ku z nich jed­nak wy­ra­źnie od­wza­jem­nia­ło wro­go­ść, któ­ra aż biła z ry­sów jego twa­rzy – wy­so­kie­go czo­ła, ru­dych kępek brwi, wład­czych nie­bie­skich oczu, wy­dat­ne­go nosa, pe­łnych, cza­sem drwi­ąco wy­krzy­wio­nych ust, le­d­wie wi­docz­nych spod szcze­ci­ny ru­dych wąsów i bro­dy oraz agre­syw­nie wy­su­ni­ęte­go pod­bród­ka.

Oczy, a nade wszyst­ko spo­sób by­cia we­te­ry­na­rza za­wsze wy­ra­ża­ły zim­ną zło­ść, być może dla­te­go, że jak mó­wio­no w In­ve­ra­noch, był on z na­tu­ry zim­nym i agre­syw­nym czło­wie­kiem.

W ta­kim gór­skim mia­stecz­ku jak In­ve­ra­noch w hrab­stwie Ar­gyll, gdzie prak­ty­ko­wał za­le­d­wie od pó­łto­ra roku, wdo­wiec ol­brzy­mie­go wzro­stu i ta­kiej sa­mej eks­tra­wa­gan­cji siłą rze­czy sta­no­wił obiekt nie­usta­jących plo­tek. Ze względu na swój za­wód był tam dość wa­żną po­sta­cią, gdyż nie tyl­ko obej­mo­wał opie­ką do­mo­we zwie­rzęta miesz­ka­ńców, lecz ta­kże od­po­wia­dał za zdro­wie in­wen­ta­rza ży­we­go na oko­licz­nych far­mach – by­dła rasy an­gus, owiec o czar­nych py­skach, świń i dro­biu. W do­dat­ku mia­no­wa­no go głów­nym we­te­ry­na­rzem okręgu z upraw­nie­nia­mi do kon­tro­li mi­ęsa, mle­ka i hi­gie­ny w wy­twór­niach na­bia­łu.

Plot­ka­rze przy­zna­wa­li, że An­drew Mac­Dhui to uczci­wy, bez­po­śred­ni czło­wiek z za­sa­da­mi, ale – zgod­nie z opi­nią osób wy­so­ce re­li­gij­nych – dzi­wak, któ­ry ma­jąc do czy­nie­nia z bo­ży­mi, nie­my­mi stwo­rze­nia­mi, nie prze­ja­wiał ani krzty­ny mi­ło­ści do zwie­rząt, bar­dzo nie­wie­le do lu­dzi, za Bo­giem zaś ani nie prze­pa­dał, ani nie miał dla Nie­go cza­su. Wie­rzył czy nie – jak wie­lu utrzy­my­wa­ło – z pew­no­ścią nikt go ni­g­dy nie wi­dział w ko­ście­le, cho­ciaż przy­ja­źnił się z pa­sto­rem Ped­diem. Inni twier­dzi­li, że ser­ce Mac­Dhu­ie­go za­mie­ni­ło się w ka­mień po śmier­ci żony i zo­stał w nim tyl­ko je­den czu­ły kącik, w któ­rym kró­lo­wa­ła jego sied­mio­let­nia cór­ka Mary Ru­adh, wi­dy­wa­na za­wsze w to­wa­rzy­stwie tej cuch­nącej ru­dej kot­ki Tho­ma­si­ny.

Ale uwa­ga: nikt ni­g­dy nie prze­czył, że pan Mac­Dhui to na­praw­dę do­bry i sku­tecz­ny le­karz. De­cy­zję „le­czyć czy uśmier­cić” po­dej­mo­wał szyb­ko, cho­ciaż w obie­go­wej opi­nii nie­co zbyt po­chop­nie si­ęgał po szmat­kę z chlo­ro­for­mem. Zwo­len­ni­cy uwa­ża­li go za czło­wie­ka o hu­ma­ni­tar­nych za­sa­dach, któ­ry nie może pa­trzeć na nie­po­trzeb­ne cier­pie­nie nie­ule­czal­nie cho­re­go zwie­rzęcia; prze­ciw­ni­cy, któ­rzy nie lu­bi­li ani jego sa­me­go, ani jego ar­bi­tral­nych me­tod, twier­dzi­li, że jest okrut­ni­kiem ma­jącym za nic ży­cie zwie­rza­ka i jaw­nie gar­dzącym uczu­cia­mi lu­dzi do ich czwo­ro­no­żnych pu­pi­lów.

Na­to­miast wie­lu spo­śród tych, któ­rzy nie ze­tknęli się z pa­nem Mac Dhu­im na grun­cie jego pro­fe­sji, przy­chy­la­ło się do zda­nia, że je­śli ktoś da­rzy przy­ja­źnią i sza­cun­kiem An­gu­sa Ped­die­go, pa­ste­rza pre­zbi­te­ria­ńskiej trzód­ki z In­ve­ra­noch, to musi być w nim prze­cież coś do­bre­go. Mó­wi­ło się, że to wła­śnie pa­stor, któ­ry znał Mac­Dhu­ie­go od cza­sów stu­denc­kich, ode­grał klu­czo­wą rolę w prze­ko­na­niu go po śmier­ci żony Anne do za­ku­pu prak­ty­ki po od­cho­dzącym na eme­ry­tu­rę tu­tej­szym we­te­ry­na­rzu i tym sa­mym od­ci­ęcia się od bo­le­snych wspo­mnień z Glas­gow.

Kil­ku miesz­ka­ńców In­ve­ra­noch pa­mi­ęta­ło jesz­cze ojca pana Mac­Dhu­ie­go, Joh­na, we­te­ry­na­rza z Glas­gow, sro­gie­go, apo­dyk­tycz­ne­go star­ca z wężem w kie­sze­ni i ob­se­sją na punk­cie re­li­gii, któ­ry zmu­sił syna do pó­jścia w swo­je śla­dy. Po­dob­no mło­dy An­drew ma­rzył o stu­diach me­dycz­nych i za­wo­dzie chi­rur­ga, ale ze względów fi­nan­so­wych ustąpił ojcu i jak on zo­stał le­ka­rzem zwie­rząt.

Je­den z owych miesz­ka­ńców od­wie­dził raz po­nu­ry, sta­ry dom przy Du­ne­arn Stre­et w Glas­gow, gdzie oj­ciec i syn wspól­nie prak­ty­ko­wa­li, do­pó­ki ten pierw­szy nie uma­rł. Nie miał o tej wi­zy­cie do po­wie­dze­nia nic do­bre­go, poza tym, że wca­le go nie dzi­wi, że młod­szy pan Mac­Dhui jest taki, jaki jest.

Pa­stor Ped­die za­pa­mi­ętał ojca swe­go przy­ja­cie­la jako wy­śpie­wu­jące­go psal­my sta­re­go hi­po­kry­tę, w któ­re­go domu Bóg pe­łnił funk­cję po­moc­ni­cze­go po­li­cjan­ta. Bóg Joh­na Mac­Dhu­ie­go sprze­ci­wiał się wszyst­kie­mu, co wy­da­wa­ło się zdro­we albo przy­jem­ne, to­też An­drew z cza­sem naj­pierw Go znie­na­wi­dził, a po­tem od­rzu­cił. Tra­gicz­na stra­ta żony Anne, któ­ra zma­rła, kie­dy ich cór­ka mia­ła za­le­d­wie trzy lata, utwier­dzi­ła go tyl­ko w roz­go­ry­cze­niu.

Do­ko­naw­szy prze­glądu po­cze­kal­ni, Mac­Dhui skie­ro­wał bro­dę w stro­nę pani Lag­gan i ru­chem gło­wy wska­zał jej drzwi do ga­bi­ne­tu. Prze­ra­żo­na ko­bie­ta jęk­nęła ci­cho, wzi­ęła na ręce Rab­bie­go i z wy­ra­źnym wy­si­łkiem pod­nio­sła się, tu­ląc go do pier­si. Le­żał w jej ra­mio­nach na grzbie­cie i z opad­ni­ęty­mi bez­wład­nie ła­pa­mi wo­dził wo­kół sie­bie wod­ni­sty­mi śle­pia­mi. Po­dob­ny do upa­sio­ne­go czar­no-sza­re­go świ­nia­ka, przy ka­żdym od­de­chu po­świ­sty­wał jak sta­ry za­ka­ta­rzo­ny chłop.

Pa­stor Ped­die pod­ci­ągnął nogi, żeby prze­pu­ścić pa­nią Lag­gan, i przy tej oka­zji po­słał jej cie­pły, krze­pi­ący uśmiech; sta­no­wił ab­so­lut­ne prze­ci­wie­ństwo po­nu­re­go typa, z któ­rym zwy­kle ko­ja­rzo­no szkoc­kich du­chow­nych. Ten ni­ski, dość oty­ły, do­bro­dusz­ny i nad­zwy­czaj ener­gicz­ny czło­wie­czek miał okrągłą twarz z do­łecz­ka­mi, oczy psot­ne­go chłop­ca i uśmiech, któ­rym bły­ska­wicz­nie po­tra­fił wy­ra­zić naj­głęb­sze wspó­łczu­cie, zro­zu­mie­nie i tro­skę.

Mops pa­sto­ra, cier­pi­ący na chro­nicz­ną nie­straw­no­ść i ugi­na­jący się pod ci­ęża­rem swe­go imie­nia Fin du Si­èc­le, był jaw­nym do­wo­dem na ro­dzaj hu­mo­ru, jaki pa­no­wał w licz­nej ro­dzi­nie Ped­diech. Le­żał te­raz, po­dob­nie po­świ­stu­jąc przy ka­żdym od­de­chu, na ko­la­nach swe­go pana. Ped­die dźwi­gnął go do po­zy­cji sie­dzącej, żeby móc le­piej się przyj­rzeć pani Lag­gan i jej cho­re­mu psu.

– Wiesz, Fin, to jest Rab­bie pani Lag­gan – za­wia­do­mił mop­sa. – Bie­da­czek, chy­ba nie za do­brze się czu­je.

Oczy obu psów spo­tka­ły się na chwi­lę, do­ko­nu­jąc wy­mia­ny me­lan­cho­lij­nych spoj­rzeń.

Pani Lag­gan we­szła za le­ka­rzem do ga­bi­ne­tu i uło­ży­ła Rab­bie­go brzu­chem do góry na dłu­gim ema­lio­wa­nym sto­le do ba­dań. Le­żał tam bez ru­chu z bez­wład­ny­mi ła­pa­mi i płyt­kim, ury­wa­nym od­de­chem.

We­te­ry­narz pod­nió­sł mu war­gę, zer­k­nął na zęby i przy­ło­żył na chwi­lę dłoń do pe­łne­go brzu­cha.

– Ile lat ma ten pies? – za­py­tał.

Pani Lag­gan, ubra­na, jak przy­sta­ło na sza­nu­jącą się wdo­wę, w zru­dzia­łą cze­rń, z sza­lem w tu­rec­kie wzo­ry na ra­mio­nach, aż skur­czy­ła się w so­bie na te sło­wa.

– Będzie pi­ęt­na­ście z ma­łym ka­wa­łkiem... – rze­kła ci­cho. – No do­brze, czter­na­ście, bo mam go od szcze­niacz­ka – do­da­ła za­raz, jak­by tym od­mło­dze­niem mo­gła wy­tar­go­wać od losu szan­sę na ko­lej­ny rok. Pi­ęt­na­ście, jak na psa, to dużo, na­to­miast czter­na­ście po­zwa­la mieć na­dzie­ję, że jed­nak do­ży­je pi­ęt­na­stu. Tak jak sta­ry owcza­rek pani Camp­bell, któ­ry ma już pra­wie szes­na­ście.

We­te­ry­narz ski­nął gło­wą, jesz­cze raz rzu­cił okiem na psa i za­wy­ro­ko­wał:

– Trze­ba skró­cić mu cier­pie­nia. Sama pani wi­dzi, jaką ma strasz­ną ast­mę, on już le­d­wie dy­szy. – Zdjął psa ze sto­łu i po­sta­wił go na podło­dze, gdzie Rab­bie od razu opa­dł na brzuch i przy­wa­ro­wał py­skiem, zwra­ca­jąc pe­łen uwiel­bie­nia wzrok na swo­ją pa­nią. – I nie cho­dzi.

Wdo­wa mia­ła kil­ka pod­bród­ków. Te­raz wszyst­kie za­trzęsły jej się ze stra­chu.

– Skró­cić... Zna­czy chce pan bie­da­ka uśmier­cić? Ale co ja po­tem zro­bię, sko­ro on jest wszyst­kim, co mam na tym świe­cie? Je­ste­śmy ra­zem od pi­ęt­na­stu lat, a ja owdo­wia­łam dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Co po­cznę bez mo­je­go Rab­bie­go?

– Spra­wi so­bie pani dru­gie­go psa. To nic trud­ne­go, w mie­ście jest ich mnó­stwo.

– Ach, co też pan mówi! Prze­cież to już nie będzie Rab­bie! Nie może pan dać mu ja­kie­goś le­kar­stwa, któ­re utrzy­ma go przy ży­ciu, do­pó­ki nie wy­zdro­wie­je? On za­wsze był bar­dzo zdro­wym psem.

„Zwie­rzęta – my­ślał pan Mac­Dhui – ni­g­dy nie sta­no­wią pro­ble­mu, to sen­ty­men­ta­lizm wła­ści­cie­li stwa­rza kło­po­ty”.

– Ten pies i tak wkrót­ce zdech­nie – po­wie­dział. – Jest bar­dzo sta­ry i cho­ry. Go­łym okiem wi­dać, że ży­cie sta­ło się dla nie­go ci­ęża­rem i że się męczy. Gdy­bym na­wet dał mu le­kar­stwo, wró­ci­ła­by pani z nim do mnie w ci­ągu dwóch ty­go­dni. Może uda­ło­by się przedłu­żyć mu ży­cie o mie­si­ąc, góra pół roku. Mam dużo pra­cy – za­ko­ńczył, ale po chwi­li do­dał już ła­god­niej­szym to­nem. – Le­piej po­móc mu ode­jść.

Drże­nie pod­bród­ków pani Lag­gan roz­sze­rzy­ło się te­raz na jej war­gi; wła­śnie wy­obra­zi­ła so­bie dzień, w któ­rym za­brak­nie Rab­bie­go. Nie będzie mia­ła do kogo mó­wić, przy wie­czor­nej fi­li­żan­ce her­ba­ty nie usły­szy już jego od­de­chu, w nocy nie po­czu­je zna­jo­me­go ci­ęża­ru na łó­żku. Po­wie­dzia­ła te­raz to, co aku­rat przy­szło jej do gło­wy, ale nie to, co roz­sa­dza­ło jej ser­ce:

– Moim klien­tom strasz­nie go będzie bra­ko­wa­ło... Nie będą już mu­sie­li prze­stępo­wać przez Rab­bie­go w pro­gu... – Ale mia­ła na my­śli tyl­ko jed­no: „Je­stem już sta­ra i nie­wie­le dni mi zo­sta­ło. Czu­ję się sa­mot­na, a ten pies tak dłu­go był mi to­wa­rzy­szem i po­cie­chą. Zna­li­śmy się na­wza­jem na wy­lot”.

– Tak, tak, pani Lag­gan, nie wąt­pię. Ale musi pani się zde­cy­do­wać, bo inni pa­cjen­ci cze­ka­ją.

Wdo­wa pa­trzy­ła z za­kło­po­ta­niem na wiel­kie­go, ener­gicz­ne­go mężczy­znę z ru­dy­mi wąsa­mi i bro­dą.

– Ja... chy­ba nie po­win­nam my­śleć o so­bie, sko­ro bied­ny Rab­bie tak cier­pi...

Pan Mac­Dhui się nie ode­zwał. Po pro­stu sie­dział i cze­kał.

Ży­cie bez Rab­bie­go... Zim­ny nos przy­ci­śni­ęty do jej ręki, ko­niec ró­żo­we­go języ­ka, któ­ry wy­sta­wiał, kie­dy był w re­flek­syj­nym na­stro­ju, głębo­kie wes­tchnie­nie sa­tys­fak­cji po do­brym je­dze­niu... ale nade wszyst­ko obec­no­ść; Rab­bie za­wsze był w za­si­ęgu wzro­ku, dźwi­ęku, do­ty­ku. Sta­re psy mu­szą kie­dyś umrzeć, po­dob­nie jak sta­rzy lu­dzie. Mia­ła na ko­ńcu języ­ka pro­śbę o ja­kieś le­kar­stwo, o jesz­cze je­den mie­si­ąc, ty­dzień, dzień z Rab­biem, ale w zde­ner­wo­wa­niu i stra­chu po­wie­dzia­ła tyl­ko:

– Ale po­trak­tu­je go pan ła­god­nie...

Znie­cier­pli­wio­ny Mac­Dhui ode­tchnął z ulgą i wstał.

– Nic nie po­czu­je, za­pew­niam pa­nią. My­ślę, że pod­jęła pani słusz­ną de­cy­zję.

– No więc do­brze. Pro­szę z nim sko­ńczyć. Ile będę win­na?

Na wi­dok drżących warg i pod­bród­ków we­te­ry­na­rzo­wi na chwi­lę ści­snęło się ser­ce, za co na­tych­miast sklął się w du­chu.

– Nic się nie na­le­ży.

Mimo mo­krych oczu pani Lag­gan na­gle od­zy­ska­ła god­no­ść.

– Za­pła­cę za pa­ńskie usłu­gi.

– Więc niech będą dwa szy­lin­gi.

Wy­jęła mo­ne­tę z ma­łej czar­nej port­mo­net­ki i po­ło­ży­ła ją na biur­ku z brzękiem, na któ­ry Rab­bie za­strzy­gł usza­mi. Nie spoj­rzaw­szy już ani razu na swe­go naj­dro­ższe­go przy­ja­cie­la, ru­szy­ła pro­sto do drzwi. Sta­ra­ła się ze wszyst­kich sił za­cho­wać pro­stą i god­ną po­sta­wę; może jest sta­ra i gru­ba, ale nie będzie roz­pły­wać się z żalu przed tym nie­czu­łym czło­wie­kiem. Dziel­nie wy­szła z ga­bi­ne­tu i za­mknęła za sobą drzwi.

Chu­de ko­bie­ty mają twa­rze i fi­gu­ry jak­by przy­sto­so­wa­ne do smut­ku i ża­ło­by, ale nie ma nic bar­dziej nie­do­rzecz­ne­go i wstrząsa­jące­go, jak wi­dok oty­łej ko­bie­ty w nie­szczęściu. Małe ustecz­ka, nie­zdol­ne ufor­mo­wać kla­sycz­nej li­nii tra­ge­dii, po­tra­fią je­dy­nie ści­ągać się i drgać. Ból wy­krzy­wia rysy twa­rzy, ale u tęgich ko­biet krągło­ści utrzy­mu­ją je na miej­scu, chy­ba że cia­ło na­gle po­sza­rze­je i wy­gląda, jak­by wszyst­kie soki ży­cio­we z nie­go wy­pły­nęły.

Kie­dy wdo­wa Lag­gan wy­nu­rzy­ła się z ga­bi­ne­tu, zwró­ci­ły się w jej stro­nę oczy wszyst­kich obec­nych w po­cze­kal­ni. Wie­leb­ny Ped­die na­tych­miast zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji.

– Och, moja dro­ga... Tyl­ko nie mów, że coś złe­go sta­ło się z Rab­biem. Mu­siał zo­stać w szpi­ta­lu, tak? – A po­tem po­wtó­rzył sło­wo w sło­wo jej ostat­nią uwa­gę: – Ale co po­cznie to mia­sto, kie­dy na pro­gu za­brak­nie Rab­bie­go?

Bez­piecz­na w przy­ja­znym kręgu zna­jo­mych, pani Lag­gan nie wstrzy­my­wa­ła już łez, opo­wia­da­jąc o wy­ro­ku wy­da­nym na jej przy­ja­cie­la.

– Po­wie­dział, że le­piej go uśpić już te­raz... Dla­cze­go wszy­scy, któ­rych ko­cha­my, od­cho­dzą, a my mu­si­my żyć da­lej? Och, bez Rab­bie­go nic już nie będzie ta­kie samo... Ale my­ślę, że nie­dłu­go pój­dę w jego śla­dy i tyl­ko wyj­dzie mi to na do­bre. – Przy­ło­ży­ła do oczu chu­s­tecz­kę i zdo­by­ła się na uśmiech. – Pa­mi­ęta­cie, jak Rab­bie blo­ko­wał we­jście i całe to ja­śnie pa­ństwo mu­sia­ło za­dzie­rać nogi?

Ta­kie drob­ne wy­da­rze­nie, a jed­nak cała po­cze­kal­nia za­ma­rła na wie­ść o tra­ge­dii. Pa­sto­ro­wi Ped­die­mu wy­da­ło się, że ja­kaś dłoń ści­ska mu ser­ce; po­czuł nie­mal iden­tycz­ny ból jak ten, któ­ry dręczył wdo­wę. W ta­kich strasz­nych chwi­lach nie wie­dział, cze­go Bóg od nie­go ocze­ku­je, co zro­bi­łby na jego miej­scu, gdy­by stał te­raz z nimi, słu­cha­jąc o nie­szczęściu pani Lag­gan.

Dla pa­sto­ra bo­wiem ani w jego re­li­gii, ani w Bogu nie ist­nia­ło nic mrocz­ne­go, gorz­kie­go czy me­lan­cho­lij­ne­go. Stwór­ca i świat, któ­ry po­wstał za Jego przy­czy­ną, były dla nie­go nie­ustan­nym źró­dłem ra­do­ści. Za swo­ją mi­sję uwa­żał do­pil­no­wa­nie, aby cała jego trzód­ka na­le­ży­cie do­ce­nia­ła i po­dzi­wia­ła wszyst­kie cuda na­tu­ry, czło­wie­ka i świa­ta zwie­rzęce­go, tak samo jak wiel­kie i nie­wy­ja­śnio­ne ta­jem­ni­ce ko­smo­su. Nie pró­bo­wał ob­ja­śniać Boga – Ojca albo Syna – ale sta­rał się spra­wić, aby pa­ra­fia­nie ko­cha­li Go i od­naj­dy­wa­li w Nim ra­do­ść. Jako czło­wiek nie­zwy­kle to­le­ran­cyj­ny i da­le­ko­wzrocz­ny, wie­rzył, że ktoś może od­rzu­cić Boga na pe­wien czas, ale nie na za­wsze, po­nie­waż Bóg tak wy­ra­źnie ob­ja­wia się we wszyst­kim, co żyje i od­dy­cha, a ta­kże w rze­czach nie­oży­wio­nych, że po pro­stu jest uni­wer­sal­ny i nie­za­prze­czal­ny.

A jed­nak, jako ludz­ka isto­ta, wpa­dł w pa­ni­kę, kie­dy mu się wy­da­ło, że Bóg od­wró­cił się od ta­kiej wdo­wy Lag­gan, i jego wła­sne czu­łe ser­ce wez­bra­ło li­to­ścią nad jej nie­do­lą.

Za­pła­ka­na gru­ba ko­bie­ta da­rem­nie pró­bo­wa­ła ma­le­ńką chu­s­tecz­ką po­wstrzy­mać łzy, któ­re w nie­rów­nych stru­żkach spły­wa­ły jej po krągłych po­licz­kach, przy czym wszyst­kie trzy jej pod­bród­ki trzęsły się i pod­ska­ki­wa­ły. Za chwi­lę stam­tąd wyj­dzie i za­cznie umie­rać.

Ped­die po­czuł sil­ny im­puls, by wtar­gnąć do am­bu­la­to­rium i krzyk­nąć: „Prze­stań, An­drew! Nie za­bi­jaj tego psa, po­zwól mu jesz­cze po­żyć! Kim ty je­steś, że chcesz grać rolę Boga?”. Ale tego nie zro­bił. Ja­kim pra­wem mia­łby się wtrącać? Mac­Dhui znał się na swo­jej ro­bo­cie, a chi­rur­dzy we­te­ry­na­ryj­ni, po­dob­nie jak le­ka­rze lu­dzi, często mu­sie­li po­dej­mo­wać trud­ne de­cy­zje i prze­ka­zy­wać złe wie­ści. W do­dat­ku we­te­ry­na­rze kie­ro­wa­li się cza­sem w ta­kich przy­pad­kach chęcią oszczędze­nia pa­cjen­tom bólu.

Pani Lag­gan, wy­cho­dząc, raz jesz­cze po­wtó­rzy­ła do sie­bie sa­mej:

– Bez Rab­bie­go nic już nie będzie ta­kie samo.

Zza drzwi ga­bi­ne­tu znów wy­su­nęła się bro­da Mac­Dhu­ie­go. We­te­ry­narz stał przez chwi­lę w pro­gu, ogar­nia­jąc wszyst­kich wy­zy­wa­jącym spoj­rze­niem, jak­by wy­czu­wał całe na­gro­ma­dzo­ne tam wspó­łczu­cie dla sta­rej ko­bie­ty.

– Kto na­stęp­ny? – za­py­tał.

Na wi­dok żony bu­dow­ni­cze­go z Glas­gow, uno­szącej się nie­zdar­nie z twar­de­go krze­sła z po­pi­sku­jącym yor­kiem w ra­mio­nach, na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się jesz­cze wi­ęk­sze obrzy­dze­nie.

Na­gle ode­zwał się nie­śmia­ły gło­sik:

– Prze­pra­szam, czy mó­głby pan po­świ­ęcić mi chwi­lę?

Ktoś za­raz po­śpie­szył z wy­ja­śnie­niem:

– To mały Geo­r­die McNabb, chło­pak wła­ści­cie­la skle­pu tek­styl­ne­go.

Geo­r­die miał osiem lat, po­wa­żną okrągłą bu­zię, ciem­ne oczy i wło­sy oraz coś dziw­nie chi­ńskie­go w wy­ra­zie twa­rzy. No­sił szor­ty w ko­lo­rze kha­ki, ta­kąż ko­szu­lę i chu­s­tę skau­tow­skich wilcz­ków[1]. W brud­nych rękach ści­skał pu­de­łko, w któ­rym spo­czy­wał jego drga­jący do­bry uczy­nek dnia. Mac­Dhui w paru zde­cy­do­wa­nych kro­kach pod­sze­dł do chłop­ca i sta­nąw­szy nad nim ni­czym wiel­ki rudy Ma­gog, po­chy­lił nad pu­de­łkiem buj­ną bro­dę.

– No do­bra, chłop­cze – huk­nął – cze­go chcesz?

Geo­r­die mężnie sta­wił mu czo­ło. W pu­de­łku była zie­lo­na żaba o roz­dętych bo­kach.

– Coś jest nie tak z jej nó­żką – wy­ja­śnił. – Nie może ska­kać. Zna­la­złem ją nad sta­wem. Bar­dzo chcia­ła pod­sko­czyć, ale nie mo­gła. Czy mó­głby pan tak zro­bić, żeby zno­wu ska­ka­ła?

Fale sta­re­go roz­go­ry­cze­nia wzbie­ra­ły w Mac­Dhu­im w naj­dziw­niej­szych i naj­mniej od­po­wied­nich chwi­lach. Mó­wił wte­dy rze­czy, któ­rych wca­le nie chciał po­wie­dzieć. Te­raz na przy­kład miał pe­łną klien­tów po­cze­kal­nię i na­gle ni z tego, ni z owe­go, kie­dy po­chy­lił się nad pu­de­łkiem, usły­szał w gło­wie głos: „Dok­tor od ża­bich nó­żek... oto, kim je­steś, mój sta­ry...”.

W tym mo­men­cie wszyst­kie daw­ne pre­ten­sje i żale wró­ci­ły do nie­go ni­czym za­ra­za, bu­dząc strasz­ną zło­ść. Gdy­by na świe­cie ist­nia­ła spra­wie­dli­wo­ść, całe to to­wa­rzy­stwo, z chłop­cem włącz­nie, ocze­ki­wa­ło­by po nim le­cze­nia ludz­kich serc, płuc, gar­deł i wątrób, ta­jem­ni­czych bó­lów i skur­czy, mdło­ści, cho­rób, z któ­ry­mi pod­jąłby wal­kę, przy­wra­ca­jąc pa­cjen­tom zdro­wie. A tym­cza­sem musi zaj­mo­wać się ich roz­piesz­czo­ny­mi, pry­cha­jący­mi i miau­czący­mi pu­pi­la­mi, któ­rych trzy­ma­ją z czy­stej pró­żno­ści albo dla­te­go, że są zbyt le­ni­wi i ego­istycz­ni, by spro­wa­dzić na świat wła­sne dziec­ko i ob­da­rzyć je uczu­ciem.

Tuż obok miał cho­ro­wi­te­go yor­ka, a zdążył już po­czuć obrzy­dli­wy za­pach per­fum, któ­ry­mi spry­ska­ła go wła­ści­ciel­ka. Dla­te­go od­po­wie­dź, ja­kiej udzie­lił Geo­r­die­mu, wy­pa­dła wprost z wy­pe­łnia­jącej go czar­nej chmu­ry gnie­wu:

– Nie mam cza­su na ta­kie głu­po­ty. Nie wi­dzisz, że mam pe­łną po­cze­kal­nię? Wrzuć tę żabę z po­wro­tem do sta­wu, i tyle. No, zmy­kaj stąd!

W okrągłych ciem­nych oczach Geo­r­die­go po­ja­wił się wy­raz za­re­zer­wo­wa­ny dla dzie­ci głębo­ko skrzyw­dzo­nych i za­wie­dzio­nych przez do­ro­słych.

– Ale ona jest cho­ra, źle z nią. Ona nie umrze?

Mac­Dhui bez­ce­re­mo­nial­nie skie­ro­wał chłop­ca ku drzwiom i klep­nął go na po­że­gna­nie w ty­łek.

– Już cię tu nie ma. Za­nieś żabę tam, gdzie ją zna­la­złeś, a na­tu­ra zro­bi swo­je. Pani San­der­son, za­pra­szam...

Je­śli cho­dzi o ro­dzi­nę, to moja z pew­no­ścią zro­bi na was wra­że­nie, gdyż je­stem krew­ną tej słyn­nej Jen­nie Bal­drin z Glas­gow, o któ­rej ży­ciu i przy­go­dach w Lon­dy­nie, na stat­ku i ró­żnych in­nych miej­scach po­wsta­ła cała ksi­ążka[2].

Jed­na część na­szej ro­dzi­ny po­cho­dzi z Edyn­bur­ga; kil­ku mo­ich przod­ków nie tyl­ko pra­co­wa­ło na uni­wer­sy­te­cie w cha­rak­te­rze łow­ców, ale mó­wio­no też, że je­den czy dwóch przy­czy­ni­ło się na­wet do roz­wo­ju na­uki i po­stępu. Dru­ga ga­łąź, ta, do któ­rej na­le­ża­ła Jen­nie, wy­wo­dzi się z Glas­gow.

Jen­nie, moja pra­bab­ka, od­zna­cza­ła się naj­bar­dziej dys­tyn­go­wa­nym egip­skim wy­glądem: mia­ła mały, dość wąski łe­bek, dłu­gi pysz­czek, sko­śne oczy, spo­re, moc­no ster­czące uszy i w tym po­dob­no bar­dzo ją przy­po­mi­nam, cho­ciaż oczy­wi­ście ró­żnię się od niej ko­lo­rem. Mó­wię o tym z uza­sad­nio­ną dumą, gdyż świad­czy to o ko­rze­niach na­sze­go rodu, któ­ry si­ęga cza­sów, kie­dy lu­dzie mie­li dość roz­sąd­ku, by uzna­wać nas za bo­gów.

Dzi­siaj wie­rzą w fa­łszy­wych bo­gów – cóż, tym go­rzej dla nich, gdyż w cza­sach sta­ro­żyt­ne­go Egip­tu, kie­dy człon­ko­wie na­szej ro­dzi­ny od­bie­ra­li cze­ść w świ­ąty­niach, żyło się znacz­nie le­piej. To jed­nak zu­pe­łnie inna hi­sto­ria i w naj­mniej­szym stop­niu nie do­ty­czy tego, co mam do po­wie­dze­nia. Ale mimo wszyst­ko świa­do­mo­ść, że kie­dyś było się bo­giem, nie­wa­żne, jak daw­no temu, w ja­kiś spo­sób musi prze­ja­wiać się w na­szym za­cho­wa­niu.

W mo­jej opo­wie­ści Jen­nie ta­kże nie od­gry­wa już żad­nej roli, cho­ciaż przy­pusz­czam, że odzie­dzi­czy­łam coś z jej nie­za­le­żno­ści, od­wa­gi i gra­cji, że nie wspom­nę o ele­gan­cji, a wy­mie­niam jej imię tyl­ko na wy­pa­dek, gdy­by za­in­te­re­so­wa­ła was jej hi­sto­ria.

Ja też mam za sobą nie­zwy­kle in­te­re­su­jącą przy­go­dę i do­świad­cze­nie, je­den z naj­prze­dziw­niej­szych przy­pad­ków, ja­kie kie­dy­kol­wiek się wy­da­rzy­ły, przy­naj­mniej w części, któ­ra mnie do­ty­czy.

Nie będę was dłu­żej trzy­mać w nie­pew­no­ści. Spra­wa do­ty­czy mor­der­stwa.

Tym jed­nak, co ró­żni tę hi­sto­rię od wszyst­kich, któ­re zda­rzy­ło wam się czy­tać, jest fakt, że to ja zo­sta­łam za­mor­do­wa­na.

Imię, któ­re no­szę – Tho­ma­si­na – to wy­nik jed­nej z tych śmiesz­nych, nie­wy­ba­czal­nych po­my­łek, po­pe­łnia­nych przez lu­dzi, któ­rzy pró­bu­ją roz­po­znać na­szą płeć za­raz po uro­dze­niu. Na po­cząt­ku, kie­dy przy­szłam na świat w Glas­gow, w domu ro­dzi­ny mo­jej pa­nien­ki, trzy­let­niej Mary Ru­adh Mac­Dhui, na­zwa­no mnie Tho­ma­sem. Do­pie­ro kie­dy po­my­łka wy­szła na jaw, go­spo­dy­ni, pani McKen­zie zmie­ni­ła po pro­stu męską for­mę na że­ńską, nie py­ta­jąc mnie w ogó­le o zda­nie.

Nie wiem, cze­mu lu­dzie tak do­szczęt­nie głu­pie­ją przy okre­śla­niu na­szej płci w tak mło­dym wie­ku. Prze­cież ró­żni­ca jest oczy­wi­sta, trze­ba tyl­ko pa­trzeć, za­miast zga­dy­wać i tro­chę się po­sta­rać, bo u chło­pa­ków wszyst­ko jest roz­dzie­lo­ne, a u dziew­czy­nek tuż koło sie­bie, i to za­wsze, na­wet w naj­młod­szym wie­ku.

Pan An­drew Mac­Dhui, jako chi­rurg we­te­ry­na­ryj­ny, na pew­no roz­po­zna­łby to na pierw­szy rzut oka. Ale to naj­dziw­niej­szy czło­wiek, jaki kie­dy­kol­wiek upra­wiał za­wód le­ka­rza zwie­rząt, gdyż nie da­rzy ich ani mi­ło­ścią, ani w ogó­le żad­nym uczu­ciem, to­też od mo­men­tu, w któ­rym po­ja­wi­łam się w jego domu, ni­g­dy nie oka­zał mi ani odro­bi­ny za­in­te­re­so­wa­nia. Nie po­wiem, żeby mi to prze­szka­dza­ło. On też nic mnie nie ob­cho­dził.

Miesz­ka­li­śmy przy Du­ne­arn Stre­et w du­żym, dość po­nu­rym domu, któ­ry pan Mac­Dhui odzie­dzi­czył po śmier­ci ojca, ta­kże we­te­ry­na­rza. Na dwóch ni­ższych pi­ętrach mie­ści­ły się ga­bi­ne­ty, sala ope­ra­cyj­na i szpi­ta­lik, a dwa po­zo­sta­łe zaj­mo­wa­li pa­ństwo Mac­Dhui z có­recz­ką Mary Ru­adh. Wszy­scy mie­li rude wło­sy. Ja ta­kże, cho­ciaż mój od­cień jest ra­czej im­bi­ro­wy z bia­łą strza­łką na pier­si. Ale tym, co lu­dzi szcze­gól­nie u mnie za­chwy­ca, są moje czte­ry bia­łe łap­ki i ta­kiż czu­bek ogo­na. Przy­wy­kłam już do kom­ple­men­tów na te­mat mo­jej uro­dy i wdzi­ęku.

Cho­ciaż mia­łam wte­dy tyl­ko sze­ść mie­si­ęcy, pa­mi­ętam do­brze Anne, mamę Mary Ru­adh. Była pi­ęk­na, z wło­sa­mi ko­lo­ru mie­dzia­nych garn­ków przy ko­min­ku, i bar­dzo we­so­ła. Krząta­jąc się po domu, za­wsze śpie­wa­ła, dzi­ęki cze­mu wy­da­wał się ja­śniej­szy i mniej po­nu­ry na­wet w desz­czo­we dni. Strasz­nie roz­pusz­cza­ła Mary Ru­adh i często szep­ta­ły so­bie do ucha, co wy­gląda­ło jak piesz­czo­ta. Dom ro­bił wra­że­nie ca­łkiem szczęśli­we­go, mimo swe­go go­spo­da­rza. Nie trwa­ło to jed­nak dłu­go, bo wkrót­ce po moim uro­dze­niu pani za­ra­zi­ła się ja­kąś cho­ro­bą od pa­pu­gi ze szpi­ta­li­ka i uma­rła.

Wte­dy na­stał dla mnie zły czas. Po­wiem wam, że gdy­by nie pani McKen­zie, nie wiem, co by się ze mną sta­ło, bo pan Mac­Dhui od­cho­dził od zmy­słów, tak przy­naj­mniej mó­wio­no, i chy­ba słusz­nie, bo wi­dać to było po jego ata­kach zło­ści i za­cho­wa­niu. Całą swo­ją mi­ło­ść do żony prze­lał na cór­kę, a gwa­łtow­no­ść tych uczuć śmier­tel­nie prze­ra­ża­ła i ją, i mnie. Trzy­mał się wci­ąż z dala od domu i ca­ły­mi dnia­mi nie za­cho­dził do zwie­rzęce­go szpi­ta­li­ka, aż wresz­cie spra­wy przy­bra­ły na­praw­dę zły ob­rót. W ko­ńcu od­wie­dził go daw­ny przy­ja­ciel z jego ro­dzin­nych stron, nie­ja­ki pa­stor Ped­die i po­tem wszyst­ko za­częło się ukła­dać le­piej, bo na­stąpi­ła wiel­ka zmia­na.

Jak się wy­da­je, obaj pa­no­wie zna­li się jesz­cze ze stu­diów na edyn­bur­skim uni­wer­sy­te­cie (mo­gli tam na­wet po­znać ko­goś z mo­jej ro­dzi­ny). Pa­stor po­wie­dział panu Mac­Dhu­ie­mu, że w jego mie­ście jest na sprze­daż prak­ty­ka, i na­mó­wił go do prze­pro­wadz­ki.

Tak więc pan Mac­Dhui sprze­dał swo­ją prak­ty­kę w Glas­gow, a ta­kże dom przy Du­ne­arn Stre­et, w któ­rym się wy­cho­wał, po czym wszy­scy prze­nie­śli­śmy się do In­ve­ra­noch na za­chod­nim brze­gu Loch Fyne w Ar­gyll. I tam wła­śnie wy­da­rzy­ła się moja tra­ge­dia.

Mary Ru­adh za­częła wła­śnie siód­my rok ży­cia. Miesz­ka­li­śmy w przed­ostat­nim domu przy Ar­gyll Lane, a na­szym naj­bli­ższym sąsia­dem był wła­śnie pa­stor An­gus Ped­die, któ­ry trzy­mał obrzy­dli­we­go mop­sa imie­niem Fin. Ohy­da!

Nasz dom skła­dał się wła­ści­wie z dwóch od­dziel­nych, dość wąskich bu­dyn­ków z bie­lo­ne­go ka­mie­nia z łup­ko­wy­mi da­cha­mi. Mia­ły po dwa pi­ętra i wy­so­kie ko­mi­ny, na któ­rych zwy­kle sia­dy­wa­ły mewy. W jed­nym z nich miesz­ka­li­śmy, w dru­gim zaś mie­ścił się ga­bi­net we­te­ry­na­ryj­ny, a ta­kże po­cze­kal­nia, sal­ka ope­ra­cyj­na i szpi­ta­lik. Oczy­wi­ście ni­g­dy tam nie cho­dzi­ły­śmy, bo Mary Ru­adh mia­ła ab­so­lut­ny za­kaz. Po tym, co wy­da­rzy­ło się w Glas­gow, pan Mac­Dhui przy­si­ągł so­bie, że ni­g­dy nie wpu­ści cho­re­go zwie­rza­ka do swo­je­go miesz­ka­nia.

Do­szłam do wnio­sku, że w In­ve­ra­noch jest mi znacz­nie le­piej niż w Glas­gow. Loch Fyne, wąskie ra­mię mo­rza, któ­re oce­an wpy­cha w głąb lądu, ci­ągnie się wzdłuż Gre­enock aż do Ca­irn­dow w Hi­gh­lands. Mo­żna nad jego brze­giem ob­ser­wo­wać mewy w lo­cie, wdy­chać za­pach ryb, go­nić dziw­ne pta­ki bie­ga­jące po pla­ży. Da­lej są wspa­nia­łe, ciem­ne i prze­ra­ża­jące lasy, do­li­ny i góry, zna­ko­mi­te do po­lo­wa­nia. W Glas­gow ni­g­dy nie wy­pusz­cza­no mnie z domu, ale tu było ca­łkiem ina­czej i wkrót­ce sta­łam się praw­dzi­wą Hi­gh­lan­der­ką, a wia­do­mo, że my, szkoc­cy gó­ra­le, na wszyst­kich pa­trzy­my z góry.

In­ve­ra­noch nie jest tak duże jak Glas­gow, wła­ści­wie jest wręcz małe, bo ma le­d­wie kil­ka ty­si­ęcy miesz­ka­ńców, ale la­tem do­cho­dzą do tego set­ki go­ści, któ­rzy spędza­ją tu wa­ka­cje.

Pan Mac­Dhui ma wte­dy za­wsze pe­łne ręce ro­bo­ty, bo tu­ry­ści często przy­wo­żą ze sobą do­mo­we zwie­rzęta, oczy­wi­ście głów­nie psy, ale ta­kże koty i pta­ki, a raz na­wet zda­rzy­ła się ma­łpa. Nie za­wsze od­po­wia­da im nasz kli­mat, cza­sem w le­sie coś je po­gry­zie albo użądli czy na przy­kład wda­dzą się w bój­kę z któ­ry­mś z nas, Hi­gh­lan­de­rów. To głu­pie, bo ci przy­jezd­ni prze­wa­żnie są zbyt de­li­kat­ni i po­tem wła­ści­cie­le zno­szą ich do pana Mac­Dhu­ie­go, aby ich zre­pe­ro­wał. Chy­ba źle to na nie­go wpły­wa, bo on z za­sa­dy nie cier­pi ta­kich do­mo­wych piesz­czosz­ków, tak samo zresz­tą jak swo­je­go za­wo­du. Znacz­nie bar­dziej woli spędzać czas na wsi z far­me­ra­mi i ho­dow­ca­mi by­dła niż w przy­chod­ni.

Zresz­tą nic mnie to wszyst­ko nie ob­cho­dzi­ło, bo w tym cza­sie żyło mi się dość wy­god­nie, w zgo­dzie w mo­imi zwy­cza­ja­mi i upodo­ba­nia­mi, z wy­jąt­kiem jed­nej rze­czy: Mary Ru­adh sta­ła się ży­wym ko­cim trans­por­te­rem.

Je­śli kie­dy­kol­wiek mie­li­ście albo ma­cie małą có­recz­kę, to wie­cie, o co mi cho­dzi. Je­śli nie – to może za­uwa­ży­li­ście, że dziew­czyn­ki w pew­nym wie­ku wszędzie tasz­czą ze sobą lal­ki, ale nie­któ­re z nich to samo ro­bią z ko­tem. Często na­wet nie zda­ją so­bie spra­wy, że wła­ści­wie nie wy­pusz­cza­ją ich z rąk. Trzy­ma­ją je w sa­mym środ­ku i przy­ci­ska­ją do sie­bie tak, że kot dyn­da bez­wład­nie ze zwie­szo­ną w dół gło­wą i czte­re­ma ła­pa­mi.

Mary Ru­adh sto­so­wa­ła cza­sem pew­ną od­mia­nę tej nie­wy­god­nej i upo­ka­rza­jącej po­zy­cji, ukła­da­jąc mnie na szyi ni­czym fu­trza­ny ko­łnierz. Mo­głam tam so­bie le­żeć i da­wać się po­dzi­wiać lu­dziom, któ­rzy ma­wia­li, że trud­no mnie od­ró­żnić od wło­sów Mary Ru­adh. Nic mi to nie prze­szka­dza­ło, go­rzej, jak no­si­ła mnie w ra­mio­nach do góry ła­pa­mi, jak nie­mow­lę. Tego wprost nie cier­pia­łam.

Py­ta­cie, cze­mu w ta­kim ra­zie to wszyst­ko zno­si­łam? Nie umiem na to od­po­wie­dzieć, gdyż moja fi­lo­zo­fia ży­cio­wa jest dość pro­sta. Kie­dy znaj­dziesz się w ja­kie­jś nie­przy­jem­nej sy­tu­acji albo kie­dy coś ci się nie po­do­ba – to po pro­stu wyj­dź.

No do­bra, dzia­ły się też inne rze­czy, o któ­rych nie chcia­łam wspo­mi­nać, ale sko­ro już je­ste­śmy przy te­ma­cie, mogę opo­wie­dzieć i o nich. Na przy­kład Mary Ru­adh sa­dza­ła mnie na krze­śle z ser­wet­ką pod bro­dą i uda­wa­ła, że je­stem czło­wie­kiem. Do­sta­wa­łam za to kil­ka cia­ste­czek z kmin­kiem, a tak się skła­da, że je lu­bię, i odro­bi­nę mle­ka na spodku, ale nie re­kom­pen­so­wa­ło mi to znie­wa­gi.

Kie­dy ro­dzi­łam ko­ci­ęta, za­bie­ra­li mi je i to­pi­li.

A w nocy mu­sia­łam spać w no­gach jej łó­żka. Nie mo­głam się prze­nie­ść na mój ulu­bio­ny fo­tel, bo je­śli się obu­dzi­ła i zo­ba­czy­ła, że mnie nie ma, to za­czy­na­ła mnie wo­łać i pła­kać tak, że aż się ser­ce kra­ja­ło. Cza­sem zresz­tą i tak się bu­dzi­ła i pła­ka­ła ci­chut­ko, szep­cząc: „Ma­mu­siu... Ma­mu­siu...”, bo chy­ba ją so­bie przy­po­mi­na­ła. Si­ęga­ła wte­dy po mnie w ciem­no­ści i wtu­la­ła bu­zię w moje fu­tro, przy­ci­ska­jąc do sie­bie tak moc­no, że le­d­wie mo­głam od­dy­chać, a wie­cie chy­ba, jak nie lu­bię być przy­trzy­my­wa­na.

Szep­ta­ła do mnie czu­le: „Och, Tho­ma­si­no, Tho­ma­si­no, tak bar­dzo cię ko­cham. Ni­g­dy mnie nie opusz­czaj”. I po chwi­li się uspo­ka­ja­ła, a ja my­łam jej bu­zię, zli­zu­jąc łzy z po­licz­ków, co za­wsze ją śmie­szy­ło. „Tho­ma­si­no, ła­sko­czesz mnie” – mó­wi­ła, a po­tem szyb­ko znów za­pa­da­ła w sen.

I zo­sta­łam tam jed­nak. Wierz­cie mi albo nie, gdy­by to był chło­piec, z pew­no­ścią bym ucie­kła gdzie pieprz ro­śnie i ni­g­dy nie wró­ci­ła. Za­miesz­ka­ła­bym w le­sie albo zna­la­zła so­bie w mie­ście inny dom, bo ja do­sko­na­le po­tra­fię za­trosz­czyć się o Tho­ma­si­nę. Cho­ciaż wy­glądam na de­li­kat­ną, je­stem bar­dzo od­por­na, moc­no zbu­do­wa­na i pra­wie wszyst­ko prze­trzy­mam. Kie­dyś prze­je­chał mnie ro­we­rem ja­kiś chło­pak. Pani McKen­zie w te pędy wy­bie­gła z domu, krzy­cząc, że mnie za­bił, Mary Ru­adh pła­ka­ła tak, że przez go­dzi­nę ją uspo­ka­ja­li, a tym­cza­sem oka­za­ło się, że to ten chło­pak spa­dł i się po­tłu­kł, ja zaś po pro­stu wsta­łam i so­bie po­szłam.

No do­bra, ale był tam jesz­cze sam pan Mac­Dhui, a o nim mia­ła­bym na­praw­dę dużo do po­wie­dze­nia i to sa­mych nie­mi­łych rze­czy. Le­karz zwie­rząt, któ­ry nie lubi zwie­rząt, to jest do­pie­ro gość! Mó­wio­no o nim, że tro­chę za szyb­ko si­ęga po szma­tę z chlo­ro­for­mem, kie­dy lu­dzie przy­no­szą mu cho­re zwie­rza­ki. Po­wiem wam jed­no: nie chcia­ła­bym, żeby mnie le­czył. Pan Mac­Dhui był o mnie za­zdro­sny, bo jego cór­ka tak bar­dzo mnie ko­cha­ła. Dla­te­go mnie nie­na­wi­dził i – co gor­sza – igno­ro­wał. Pan i wład­ca, my­śla­łby kto! Nos w gó­rze, wiecz­nie zje­żo­ne wąsy i ten odór le­karstw! Fuj! Taki sam czu­je się obok szpi­ta­la. Kie­dy wra­cał do domu wie­czo­rem i po­chy­lał się nad Mary Ru­adh, żeby ją po­ca­ło­wać (a prze­cież za­wsze mnie trzy­ma­ła na rękach) od razu czu­łam nad sobą tę jego wiel­ką czer­wo­ną gębę, cuch­nącą le­kar­stwa­mi i ty­to­niem, i za­wsze ro­bi­ło się nie­do­brze.

Na­tu­ral­nie de­ner­wo­wa­łam go, jak tyl­ko mo­głam: my­łam się przed sa­mym jego no­sem, zaj­mo­wa­łam mu ulu­bio­ny fo­tel, gdy tyl­ko chciał na nim usi­ąść, spe­cjal­nie kła­dłam się w pro­gu, żeby mu­siał się o mnie po­tknąć, ocie­ra­łam mu się o nogi, zo­sta­wia­jąc sie­rść na jego naj­lep­szych spodniach, wska­ki­wa­łam mu na ko­la­na, gdy czy­tał ga­ze­tę, i roz­sie­wa­łam wła­sne brzyd­kie za­pa­chy. W obec­no­ści Mary Ru­adh nie wa­żył się mnie kar­cić, więc uda­wał, że mnie nie wi­dzi, i od cza­su do cza­su na­gle się zry­wał z fo­te­la, niby po ty­toń, byle tyl­ko zrzu­cić mnie na zie­mię.

W su­mie sami wi­dzi­cie, że na­zbie­ra­ło się dość po­wo­dów, żeby stam­tąd wiać. Mimo to zo­sta­łam i wca­le nie czu­łam się spe­cjal­nie nie­szczęśli­wa. W ży­ciu nie przy­zna­ła­bym się do tego ni­ko­mu in­ne­mu, ale sko­ro chce­cie znać praw­dę, to po pro­stu po­lu­bi­łam to dziec­ko.

My­ślę, że sta­ło się tak dla­te­go, że małe ludz­kie sa­micz­ki są tro­chę po­dob­ne do ko­tów. Jest coś szcze­gól­nie ta­jem­ni­cze­go w ma­łych dziew­czyn­kach; spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by zna­ły rze­czy ukry­te, a w spo­so­bie, jaki na cie­bie pa­trzą, kry­je się coś re­flek­syj­ne­go i nie ca­łkiem po­chleb­ne­go, co tak samo dzia­ła na ner­wy ich opie­ku­nom jak my.

Je­śli kie­dy­kol­wiek miesz­ka­li­ście pod jed­nym da­chem z małą dziew­czyn­ką, to z pew­no­ścią zna­cie to ci­che, do­pro­wa­dza­jące do sza­łu wy­co­fa­nie do wła­sne­go świa­ta, tak samo jak twar­dy opór wo­bec głu­pich, nie­roz­sąd­nych żądań czy za­ka­zów. Te same ce­chy, jak się zda­je, de­ner­wu­ją was w ko­tach. Bo ani kota, ani ma­łej dziew­czyn­ki nie da się zmu­sić do cze­goś, na co nie mają ocho­ty, tak jak nie mo­żna zmu­sić nas do mi­ło­ści. I to wła­śnie łączy mnie z Mary Ru­adh.

Tak więc zro­bi­łam wie­le rze­czy, o któ­rych ni­g­dy nie po­my­śla­ła­bym, że je­stem do nich zdol­na. Kie­dy Mary Ru­adh cho­dzi­ła do szko­ły (ta moja przy­go­da mia­ła miej­sce w cza­sie let­nich wa­ka­cji), po­tul­nie zno­si­łam, że mnie tam z sobą tasz­czy­ła, po­zwa­la­ła ob­ma­cy­wać i cu­do­wać się nade mną in­nym dzie­ciom aż do dzwon­ka na lek­cje. Do­pie­ro wte­dy mo­głam wró­cić do domu i za­jąć się wła­sny­mi spra­wa­mi.

Ale wierz­cie albo nie, kie­dy nad­cho­dzi­ła pora jej po­wro­tu, sie­dzia­łam na słup­ku furt­ki, owi­ni­ęta ogo­nem, i cze­ka­łam. Ow­szem, był to ta­kże zna­ko­mi­ty punkt ob­ser­wa­cyj­ny, z któ­re­go mo­głam pluć na mop­sa pa­sto­ra, je­śli tam­tędy prze­cho­dził, ale jed­nak. Sąsie­dzi zwy­kli ma­wiać, że za­wsze po­zna­ją, któ­ra jest go­dzi­na, po tym, że kot McDhu­ich cze­ka na swo­ją pa­nien­kę.

Ja, Tho­ma­si­na, cze­ka­jąca na słup­ku na ja­kieś ludz­kie, rude i na­wet nie­zbyt ład­ne dziec­ko – wy­obra­ża­cie to so­bie?

Cza­sem za­sta­na­wiam się, czy nie łączy­ła nas ja­kaś inna więź; po za­cho­dzie sło­ńca, gdy noc spro­wa­dza­ła strach i sa­mot­no­ść, szu­ka­ły­śmy wza­jem­nej bli­sko­ści, przy­wie­ra­jąc cia­sno do sie­bie.

Le­kar­stwem na sa­mot­no­ść jest bli­sko­ść i do­tyk – fu­tro do fu­tra, skó­ra do skó­ry albo... skó­ra do fu­tra. Cza­sem, kie­dy bu­dzi­łam się w nocy po złym śnie, słu­cha­łam re­gu­lar­ne­go od­de­chu Mary Ru­adh i czu­łam le­ciut­kie wzno­sze­nie i opa­da­nie jej przy­kry­cia. Wte­dy lęk mi­jał i mo­głam znów za­pa­ść w sen.

Wspo­mnia­łam już, że Mary Ru­adh nie była szcze­gól­nie ład­nym dziec­kiem, co może uzna­cie za nie­zbyt grzecz­ne z mo­jej stro­ny, gdyż ona uwa­ża­ła mnie z pew­no­ścią za naj­pi­ęk­niej­sze­go kota na świe­cie. Mia­łam jed­nak na my­śli „szcze­gól­nie ład­ne” w nie­zwy­kłym zna­cze­niu. Była dość prze­ci­ęt­nie wy­gląda­jącą dziew­czyn­ką, z wy­jąt­kiem oczu, z któ­rych prze­bi­ja­ła pew­na ab­so­lut­nie wy­jąt­ko­wa ce­cha. Często nie mo­głam za dłu­go w nie pa­trzeć. Mia­ły ko­lor bar­dzo in­ten­syw­ne­go błęki­tu, ale kie­dy my­śla­ła o czy­mś, cze­go nie ro­zu­mia­łam ani na­wet nie po­dej­rze­wa­łam, sta­wa­ły się tak ciem­ne, jak wody Loch pod­czas bu­rzy.

Poza tym na­praw­dę nie było na czym za­wie­sić oka: za­dar­ty no­sek, pie­go­wa­ta bu­zia, zbyt moc­no wy­su­ni­ęta dol­na war­ga, a brwi i rzęsy tak ja­sne, że pra­wie nie­wi­docz­ne. Rude wło­sy spla­ta­ła w dwa war­ko­cze, któ­re prze­wi­ązy­wa­ła zie­lo­ną albo nie­bie­ską wstążką. Nogi mia­ła dość dłu­gie i lu­bi­ła wy­pi­nać brzu­szek.

Ale po­do­ba­ło mi się w niej coś jesz­cze: ona ład­nie pach­nia­ła. Pani McKen­zie pil­no­wa­ła, żeby Mary Ru­adh za­wsze była umy­ta i mia­ła od­pra­so­wa­ne rze­czy, za­wsze też to­wa­rzy­szył jej za­pach la­wen­dy, bo pani Mac­Ken­zie wkła­da­ła wo­recz­ki z tym zie­lem mi­ędzy ubra­nia i bie­li­znę.

Mo­gło się wy­da­wać, że pani Mac­Ken­zie wiecz­nie coś pie­rze, pra­su­je, kroch­ma­li czy na­sy­ca za­pa­cha­mi, bo tyl­ko tak po­tra­fi­ła wy­ra­zić swo­je wiel­kie przy­wi­ąza­nie do Mary Ru­adh. Była to chu­da ko­bie­ta, któ­ra mó­wi­ła i śpie­wa­ła przez nos. Dba­ła o Mary Ru­adh jak o wła­sne dziec­ko, tak samo jak my, kie­dy opie­ku­je­my się cu­dzy­mi ko­ci­ęta­mi. Nie­ste­ty pan Mac­Dhui był o nią za­zdro­sny, bał się, że Mary Ru­adh za bar­dzo by po­ko­cha­ła pa­nią McKen­zie, gdy­by po­zwo­lił jej pie­ścić dziew­czyn­kę. Och, sam pan Kłu­jący Śmier­dziuch mógł ją ma­dźgać, ile tyl­ko chciał, ale nikt poza nim.

Uwiel­bia­łam aro­mat la­wen­dy. Za­pa­chy jesz­cze bar­dziej niż dźwi­ęki zda­ją się bu­dzić we mnie wspo­mnie­nia, za­rów­no te szczęśli­we, jak i te przy­kre. Mo­że­cie nie pa­mi­ętać, dla­cze­go ja­kiś za­pach zło­ści was albo prze­ra­ża, ale gdy tyl­ko się z nim ze­tknie­cie, za­wsze czu­je­cie to samo. Tak jak ten me­dycz­ny odór pana Mac­Dhu­ie­go.

Ale za­pach la­wen­dy ko­ja­rzył mi się ze szczęściem. Gdy tyl­ko go wy­czu­łam, pa­zur­ki same za­czy­na­ły mi się wy­su­wać i wsu­wać, a z gar­dła wy­do­by­wa­ło się mru­cze­nie.

Cza­sem po scho­wa­niu wy­pra­so­wa­nych rze­czy Mary Ru­adh pani McKen­zie za­po­mi­na­ła za­mknąć któ­rąś z szu­flad. Wte­dy szyb­ko wśli­zgi­wa­łam się do środ­ka i roz­ci­ąga­łam na całą dłu­go­ść z no­sem przy la­wen­do­wym wo­recz­ku, roz­ko­szu­jąc się do upo­je­nia ulu­bio­nym za­pa­chem. Czu­łam się wte­dy jak w nie­bie – taka szczęśli­wa i po­go­dzo­na ze świa­tem.

Po wy­jściu z przy­chod­ni Geo­r­die McNabb ru­szył bie­giem przed sie­bie, ści­ska­jąc kur­czo­wo pu­de­łko, w któ­rym na po­sła­niu z tra­wy i mło­de­go wrzo­su le­ża­ła cho­ra żaba. Od cza­su do cza­su od­ru­cho­wo pod­ska­ki­wał, ale gdy tyl­ko znów uświa­do­mił so­bie po­wa­gę sy­tu­acji, prze­cho­dził w trucht albo na­wet zu­pe­łnie zwal­niał.

Nie zmie­rzał do ja­kie­goś szcze­gól­ne­go celu, cie­szył się tyl­ko, że znów uda­ło mu się zna­le­źć poza za­si­ęgiem tego wiel­kie­go za­ro­śni­ęte­go fa­ce­ta, któ­ry nic nie ro­zu­miał i jesz­cze na­ru­szył god­no­ść wilcz­ka, da­jąc mu klap­sa w ty­łek.

Geo­r­die co pe­wien czas przy­sta­wał, by zaj­rzeć do pu­de­łka i ostro­żnie do­tknąć żaby, a tym sa­mym po­twier­dzić swo­ją dia­gno­zę, w myśl któ­rej to zła­ma­na nó­żka unie­mo­żli­wia­ła jej ska­ka­nie i w ogó­le zaj­mo­wa­nie się wła­sny­mi ża­bi­mi spra­wa­mi. Za­wsze przy tym przy­glądał się zwie­rząt­ku z mie­sza­ni­ną za­in­te­re­so­wa­nia, czu­ło­ści i głębo­kiej tro­ski. Miał pe­łną świa­do­mo­ść, że będzie mu­siał po­zbyć się ja­koś swej pod­opiecz­nej, bo za­bra­nie jej do domu, gdzie we­wnętrz­ny re­gu­la­min za­ka­zy­wał im­por­tu zwie­rząt, nie wcho­dzi­ło w grę. Jed­no­cze­śnie nie wy­obra­żał so­bie, że mó­głby po­rzu­cić ją na pa­stwę losu, jak ra­dził we­te­ry­narz. Było to pierw­sze ze­tkni­ęcie Geo­r­die­go z nie­życz­li­wą po­sta­wą świa­ta wo­bec ko­goś, kto miał nie­szczęście wzi­ąć na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ść.

Błąka­jąc się tak bez celu, za­wędro­wał aż na skraj mia­sta, czy­li w miej­sce, gdzie ko­ńczy­ły się za­bu­do­wa­nia, a za­czy­na­ły far­my i łąki. Da­lej roz­ci­ągał się ciem­ny i ta­jem­ni­czy las, po­ra­sta­jący wzgó­rze Glen Ar­drath, gdzie miesz­ka­ła Ruda Cza­row­ni­ca... Geo­r­die przy­po­mniał so­bie, że ta­kie prze­ra­ża­jące roz­wi­ąza­nie prze­mknęło mu już wcze­śniej przez myśl, ale szyb­ko je od­rzu­cił, jako zbyt nie­bez­piecz­ne.

A jed­nak te­raz, kie­dy stał przy mo­ście na Ar­drath, spo­koj­nym po­to­ku wpa­da­jącym do Loch Fyne, za­si­la­nym rwący­mi gór­ski­mi stru­my­ka­mi, któ­re spły­wa­ły z Glen, per­spek­ty­wa wi­zy­ty u Cza­row­ni­cy, choć na­dal bu­dzi­ła gro­zę, wy­da­ła mu się dość atrak­cyj­na i eks­cy­tu­jąca. To fakt, że miesz­ka­ńcy omi­ja­li sze­ro­kim łu­kiem sie­dli­sko Ru­dej Cza­row­ni­cy, zna­nej ta­kże jako Dur­na Lori albo Sza­lo­na Lori. Nade wszyst­ko zaś uni­ka­li tej oko­li­cy mali chłop­cy, wy­cho­wa­ni na ksi­ążkach z baj­ka­mi i opo­wie­ściach sta­rych bab o je­żdżących na mio­tłach wie­dźmach z ha­czy­ko­wa­ty­mi no­sa­mi.

Ale na Rudą Cza­row­ni­cę z Glen Ar­drath mo­żna było pa­trzeć z dwóch stron. Jed­na z nich to wi­zja pod­su­wa­na przez roz­go­rącz­ko­wa­ną wy­obra­źnię, re­agu­jącą na samo sło­wo „cza­row­ni­ca”, dru­ga zaś to ob­raz nie­szko­dli­wej ko­bie­ty, któ­ra żyła sa­mot­nie w chat­ce na wzgó­rzu, utrzy­mu­jąc się z tkac­twa na ręcz­nych kro­snach, roz­ma­wia­ła z pta­ka­mi i zwie­rzęta­mi, opie­ko­wa­ła się nimi, kar­mi­ła i pie­lęgno­wa­ła, a do tego ko­mu­ni­ko­wa­ła się z anio­ła­mi i Ma­łym Lud­kiem, od któ­re­go na Glen aż się ro­iło.

Geo­r­die zda­wał so­bie spra­wę z oby­dwu tych wi­zji. Je­że­li to praw­da, że sar­ny scho­dzi­ły ze sto­ków Ben In­ver, żeby jeść jej z ręki, pta­ki sia­da­ły na jej gło­wie i ra­mio­nach, pstrągi i ło­so­sie na dźwi­ęk jej gło­su wy­sta­wia­ły łeb­ki z na­sło­necz­nio­nych pły­cizn po­to­ku, a w staj­niach za jej chat­ką miesz­ka­ły cho­re zwie­rzęta, któ­re znaj­do­wa­ła w la­sach czy na ska­łach Glen albo któ­re wie­dzio­ne in­stynk­tem szu­ka­ły u niej po­mo­cy, a ona je le­czy­ła i pie­lęgno­wa­ła, to może war­to za­ry­zy­ko­wać i po­wie­rzyć jej ta­kże cho­rą żabę. W ka­żdym ra­zie wy­da­wa­ło się to słusz­nym pre­tek­stem do prze­ży­cia nie­sa­mo­wi­tej przy­go­dy, bez względu na to, co z tego wy­nik­nie.

Po­ko­naw­szy łu­ko­wa­ty most na rze­ce, za­czął piąć się przez las na Glen Ar­drath, obok sza­re­go szkie­le­tu zam­ku Ar­drath, z któ­re­go za­cho­wa­ła się tyl­ko okrągła wie­ża i reszt­ka ka­mien­ne­go muru.

Chat­ka Ru­dej Cza­row­ni­cy po­win­na się znaj­do­wać ze dwa ki­lo­me­try da­lej, tam gdzie las był naj­gęściej­szy. Jak na ma­łe­go chłop­ca, na­wet na­le­żące­go do wilcz­ków i zna­jące­go się tro­chę na le­sie, za­pusz­cze­nie się w mrocz­ny ob­szar omsza­łych dębów, roz­ło­ży­stych bu­ków i po­nu­rych jo­deł, a po­tem brni­ęcie przez si­ęga­jące pasa pa­pro­cie, wy­ma­ga­ło nie­ma­ło od­wa­gi. Za­głu­szał swo­je oba­wy, iden­ty­fi­ku­jąc dzi­kie kwia­ty ro­snące obok ście­żki – czer­wo­ny ku­rzy­ślad, żó­łte żar­now­ce i ró­żo­we dzi­kie róże, spląta­ne z kwit­nący­mi na bia­ło je­ży­na­mi, któ­re je­sie­nią wy­da­dzą sło­dziut­kie owo­ce. Po­śród fio­le­to­we­go kwie­cia roz­po­znał czer­wo­ną fir­let­kę i nie­bie­skie dzwon­ki, praw­dzi­we szkoc­kie dzwon­ki, ro­snące w ob­fi­to­ści na po­lan­ce, któ­ra po­kry­ta kwia­ta­mi i wy­grza­na w pro­mie­niach prze­bi­ja­jące­go wśród ga­łęzi sło­ńca wy­gląda­ła jak utwo­rzo­na przez tra­dy­cyj­ny cza­ro­dziej­ski pie­rścień ro­snących wo­kół niej drzew.

Od­tąd dro­ga była co­raz bar­dziej stro­ma i Geo­r­die, choć nie wi­dział ni­g­dzie po­to­ku, sły­szał jego dzi­ki huk. Usia­dł na chwi­lę, żeby od­po­cząć, i wy­jął z pu­de­łka żabę. Uło­żył ją na mchu, gdzie bez­rad­nie dy­go­ta­ła. Ser­ce wez­bra­ło mu li­to­ścią nad jej lo­sem i wkła­da­jąc zwie­rząt­ko do pu­de­łka, po­sta­no­wił twar­do, że za wszel­ką cenę znaj­dzie ja­kiś ra­tu­nek.

Wresz­cie na ho­ry­zon­cie uka­zał się po­szu­ki­wa­ny do­mek i Geo­r­die, któ­re­mu wpo­jo­no, że wil­czek ma być prze­bie­gły jak In­dia­nin, roz­płasz­czył się na zie­mi i za­sty­gł, do­ko­nu­jąc re­ko­ne­san­su.

Ka­mien­na chat­ka była dłu­ga i wąska, z ko­mi­na­mi ster­czący­mi po obu ko­ńcach ni­czym uszy. Z zie­lo­ny­mi ża­lu­zja­mi, któ­re opa­da­ły na okna jak po­wie­ki na oczy, zda­wa­ła się po­grążo­na we śnie. Sta­ła na skra­ju po­la­ny, tam gdzie ścia­na Glen roz­sze­rza­ła się w ro­dzaj nie­wiel­kiej plat­for­my. Po­tok ta­kże w tym miej­scu się roz­sze­rzał i pły­nął bar­dziej le­ni­wie. Za nim, bar­dziej z boku, znaj­do­wał się jesz­cze je­den dłu­gi, ni­ski bu­dy­nek – za­pew­ne daw­na sto­do­ła albo obo­ra. Geo­r­die przy­ci­snął moc­niej pu­de­łko do bi­jące­go szyb­ko ser­ca i kon­ty­nu­ował ob­ser­wa­cję oko­li­cy.

Kil­ka­na­ście me­trów przed dom­kiem wzno­sił się po­tężny pień dębu, tak roz­ło­ży­ste­go, że jego ga­łęzie si­ęga­ły da­chu, a te naj­wy­ższe osła­nia­ły go ni­czym pa­ra­so­lem. Mu­siał mieć po­nad dwie­ście lat. Z naj­ni­ższe­go ko­na­ru zwie­szał się po­sre­brza­ny dzwo­nek z ci­ągnącym się do sa­mej zie­mi sznur­kiem. Le­żąc po ci­chu w swo­jej kry­jów­ce w gąsz­czu pa­pro­ci, Geo­r­die sły­szał ró­żne ru­chy i dźwi­ęki. Z wnętrza dom­ku do­bie­ga­ły wy­so­ki, czy­sty śpiew i dziw­ne, stłu­mio­ne stu­ka­nie. „To pew­nie ta cza­row­ni­ca” – stwier­dził Geo­r­die i aż za­dy­go­tał ze stra­chu. Ow­szem, śpiew go ocza­ro­wał, ale ten stu­kot wy­dał mu się po­dej­rza­ny i zło­wiesz­czy, po­nie­waż ni­g­dy do­tąd nie sły­szał od­gło­su kro­sien i ręcz­ne­go czó­łen­ka.

Z ga­łęzi sza­ro­zie­lo­ne­go buka ob­rzu­ci­ła go wy­zwi­ska­mi wie­wiór­ka; kruk i czar­ny gaw­ron, któ­re kłó­ci­ły się o coś, na­gle za­częły wrzesz­czeć i bić skrzy­dła­mi, tak że wszyst­kie pta­ki po­de­rwa­ły się w górę – si­kor­ki mo­drasz­ki, ru­dzi­ki, żó­łte plisz­ki, droz­dy, szczy­gły, wró­ble i trzna­dle. Krąży­ły wo­kół ko­mi­nów, ćwier­ka­jąc z obu­rze­niem; mi­ędzy drze­wa­mi śmi­gnęły dwie sro­ki, a z od­da­li ode­zwa­ła się sowa.

Głos ze środ­ka wznió­sł się jesz­cze wy­żej w naj­czyst­szej, cho­ciaż po­zba­wio­nej me­lo­dii pie­śni, jaką Geo­r­die kie­dy­kol­wiek sły­szał. Mia­ła na nie­go dziw­ny wpływ, bo na­gle po­czuł chęć, żeby za­kryć dło­ńmi oczy i za­pła­kać. Ło­pot skrzy­deł ustał i pta­sie wrza­ski uci­chły. Nad po­to­kiem mi­gnął bia­ły kró­li­czy ogo­nek.

Po­tem Geo­r­die McNabb zro­bił coś, co na­ka­zy­wał mu in­stynkt, cho­ciaż wy­ma­ga­ło to spo­ro od­wa­gi. Wy­czo­łgał się z kry­jów­ki, pod­pe­łzł do zwie­sza­jące­go się z drze­wa sznur­ka i umie­ściw­szy przy nim pu­de­łko z żabą, de­li­kat­nie go szarp­nął. Las na­tych­miast wy­pe­łni­ły sre­brzy­ste dźwi­ęki dzwon­ka, zwie­lo­krot­nio­ne przez echa. W tej sa­mej chwi­li umil­kł do­bie­ga­jący z dom­ku śpiew i ustał stu­kot, Geo­r­die zaś zwiał co sił w no­gach z po­wro­tem w pa­pro­cio­wy gąszcz.

Dźwi­ęk dzwon­ka szyb­ko uci­chł, ale roz­le­gło się hi­ste­rycz­ne szcze­ka­nie psa. Ze sto­do­ły za chat­ką wy­pa­dł szkoc­ki te­rier. Set­ki pta­ków wzbi­ły się w po­wie­trze, trze­po­cząc wście­kle skrzy­dła­mi wo­kół ko­mi­nów. Zza węgła wy­ma­sze­ro­wa­ły do­stoj­nym kro­kiem dwa koty – czar­ny i pręgo­wa­ny – z usztyw­nio­ny­mi na bacz­no­ść ogo­na­mi. Usa­do­wi­ły się spo­koj­nie w pew­nej od­le­gło­ści, cze­ka­jąc na roz­wój wy­da­rzeń. Z krza­ków wy­chy­nął mło­dy ko­zioł z czuj­nie pod­nie­sio­nym łbem; sło­ńce świe­ci­ło pro­sto na jego wil­got­ny ciem­ny nos i oczy. Po­ru­szał się ostro­żnie, od­rzu­ca­jąc w tył swo­ją pi­ęk­ną gło­wę, ze wzro­kiem utkwio­nym w domu, gdzie fron­to­we drzwi za­częły się ostro­żnie uchy­lać.

Ser­ce Geo­r­die­go McNab­ba biło jak sza­lo­ne, a on sam był bli­ski pa­ni­ki i naj­chęt­niej wzi­ąłby nogi za pas, ale w ko­ńcu zwy­ci­ęży­ła cie­ka­wo­ść. Te­raz, sko­ro prze­wędro­wał taki szmat dro­gi i od­wa­żył się na tak wie­le, szko­da by­ło­by nie zo­ba­czyć na wła­sne oczy Ru­dej Cza­row­ni­cy z Glen Ar­drath, a ta­kże nie spraw­dzić, co sta­nie się z żabą.