NN-ojcowie, NN-matki - Janusz Moździerz - ebook

NN-ojcowie, NN-matki ebook

Janusz Moździerz

0,0

Opis

Każdy ma jakąś historię. Nie każda została odkryta.

Trzydziestoletni malarz, Robert Demoni, po ciężkiej chorobie wyjeżdża do Torfowego Zdroju – niewielkiego kurortu na Ziemiach Odzyskanych. Szuka spokoju, a także ucieczki przed codziennością i zaborczą dziennikarką, Agrafką. Nie przeczuwa jednak, że miejsce, które miało przynieść ukojenie, ściągnie na niego echa ludzkich dramatów.

Gdy Olga, jedna z kuracjuszek, urodzona w okolicach uzdrowiska, prosi go o pomoc w poznaniu rodzinnej przeszłości, Robert nie potrafi jej odmówić. Jeden z tropów szeroko zakrojonych poszukiwań prowadzi do górującej nad miasteczkiem ponurej wieży ciśnień – milczącego świadka wielu tragedii. Z każdą odkrytą warstwą historii przed malarzem wyłania się coraz mroczniejszy obraz powojennej rzeczywistości.

Pejzaż malowany farbą, która zostawiła tutaj trwały ślad…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 116

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Janusz Moździerz

NN-ojcowie, NN-matki

Los, niczym wściekły kurier roznoszący kiepsko zaadresowane przesyłki wzywające do stawienia się, zaliczył feralne odwiedziny u artysty. Malarza. Dobrze rokującego w branży – po pierwszych pozytywnie przyjętych wernisażach. Goniec przywalił awizo królewskiego wirusa na sztalugach opuszczonej pracowni i pognał za potrzebą. Stanowił nierozpoznaną forpocztę epidemii. Może nawet prowokacyjną manifestację.

Niby pierwsza jaskółka – uznawana fałszywie za zwiastunkę wiosny, odradzania się życia – nie czekając na efekt, koszącym lotem pognał za najwyższe pasma gór, przyczajając się na dekady, by wrócić na czele śmiercionośnej czeredy.

Wirusowe panisko. Z górnej półki. Obcesowe. Bez zaproszenia. Jeszcze tej samej doby rozpoczął krecią robotę: powalił, udupił i uziemił zaaferowanego twórcę tuż przed premierą kolejnej poważnej wystawy. Atak z gatunku afer z grubej rury: temperatura ponad czterdzieści stopni Celsjusza z pikającym wkurwiająco arytmicznie czerwonym alarmem bezdotykowego termometru firmy zza siedmiu mórz, obserwowanym przez zaniepokojoną nie na żarty Agrafkę. Partnerkę artysty. Aktualną. Nagle postawioną przed ostrym przekazem: nie będzie szałowej promocji, żadnego znaczącego kroku ku jego – a u boku malarza i jej – karierze w artystycznym światku. Koniec kropka. Przynajmniej tak to wyglądało.

Napłynęła siwiutka mgła. Potem pociemniało. Odcięło powietrze. I szpitalna kuracja. Długotrwała. Dolegliwa. Po części eksperymentalna. W niewygodnej pozycji łóżkowej. Twarzą ku atakującemu wzrok śliskiemu linoleum. Zafiksowane w podświadomości: zamaskowane tańczące białe anioły i mechaniczny poszum, dochodzący zza cudzych pleców. Paranoja.

Niepożądany gość okazał się wybiórczo litościwy; nie uśmiercił wytypowanego pacjenta, jedynie odebrał mu – może słuszniej byłoby powiedzieć: skasował na czas nieokreślony – apetyt na malowanie, omijając bezpiecznym łukiem przyczajone odruchowo w zakamarach mózgowia libido. Cwany był. Odczekał. Zameldował się anonimowo w niefartownym dla upatrzonej ofiary momencie. I nagle zwiał – a nikt nie przypuszczał, jak groźne skutki przyniesie w przyszłości.

Malarza przytuliła sala dla ozdrowieńców. Klitka zwana pojedynką. Odzyskał świadomość i zmarnował szansę. A nieświadomość mogła stanowić jego najlepszą obronę.

Na początku pierwszego lata trzeciego milenium spadł śnieg. Bez szumnej zapowiedzi nadciągnęła fala upału. Żar zmiótł biel pod nieodkurzany dywan zieleni, murawa w mig zrudziała i tak zostało. Zdaniem synoptyków zapowiadało się gorące i burzliwe lato. Najstarsi górale – ekspoddani monarchii austro-węgierskiej – w odpowiedzi na palące pytania ceprów, czy tegoroczna kanikuła nie sprowadzi na ludzi obłędu, odpowiadali milcząco, puszczając z fajek kółka dymu wędrujące wdzięcznie ku niebu.

A Robert Demoni nie chciał namalować żadnego obrazu, chociaż potrafił.

Nazwano je Torfowy Zdrój (TZ) – na co dzień: tezet. Poprzednio mówili na nie Bad Jakoś Tam. Kiedy nazistom przetrącono kręgosłup, nie naruszając rdzenia, nastąpiła zmiana gospodarza i kraju. Ku lamentom żywych tuziemców wypędzanych bezceremonialnie – dobijanych nie słuchano – i strachliwej niepewności przybyszów – co to będzie, co to będzie?! – legalnych dziadów. Miasteczko rozpłaszczone na ośmiu łagodnych wzniesieniach polodowcowych sąsiadujące z mieszanym lasem uciekającym w popłochu przed zachłanną ręką zbrojną w topory. Bliżej opłotków ułożyły się torfowiska. Wysokie i niskie. Hen pod wygiętą perspektywą linię topoli. W symbiozie z badylami nieużytków. Ani śladu szczerzących się ku słońcu ściernisk. I rozkraczony wiatrak ze złamanym skrzydłem na spiczastym wzgórzu, jakby czuwał jeszcze – już uziemiony. Czarny kruk – może biały? Czeka na odkrywcę? Malarza? Młynarza? Ma nadzieję?

Torfowy Zdrój – restaurowany pałacyk, beczkowata bryła browaru i dziurawiąca burzowe chmury iglica wieży ciśnień na pocztówce z pozdrowieniami od koleżanki ze studiów, podrzuconej na chybotliwy stolik przez dyżurnego lekarza niestabilnego pacjenta. Trzy ulice na krzyż razy trzy, no może cztery. Okraszone spadzistym brukowanym ryneczkiem wielkości pięciozłotówki. I to niemal wszystko. Zabudowa niska, pruski mur dominujący, potrzaskane belki smętnie przypominające dostatnie czasy. Większość domostw zrujnowana po przejściu wojsk. I bez liku komórek na graty czy chów inwentarza. Teraz składziki na węgiel plus szczapy. Nocnymi wspomnieniami tkwiąca w zmurszałych deskach ożywa kakofonia: kwiki, beczenie, gdakanie, gęganie, pianie i samotne zawodzenie pijaczka szukającego drogi do zapomnianego barłogu. Wypisz wymaluj: galante zadupie. Gdyby nie te zdroje. One ofiarowały Torfowemu Zdrojowi, czy poprzednio Badowi Jakiemuś Tam, życie. Właściwie jego ciągłe trwanie. Proces. Niespełna trzy tysiące stałych mieszkańców i niemal dwa razy tyle zmieniających się sezonowo kuracjuszy w trzech domach zdrojowych. Niby trzy w jednym, choć nie całkiem: najmniejszy nazywany „Maluchem”, oddalony dziesięć kilometrów od centrum, w pobliżu naturalnego zalewu, ale zarządzany z budynku głównego. Kiedyś stanowił wisienkę na torcie Torfowego Dworu – TD. Dawno. I dwie pętle: Duża i Mała. Wodne. Niby zaciskające się memento dla wisielca. Spoko: może topielca raczej?!

Takie to miasteczko miało przytulić na trzy okrągłe miesiące ozdrowieńca. Wypada, że do trzech razy sztuka. Czy zdoła je polubić, czy człowiek wyrwany z milionowego miasta wytrzyma klimat przesycony zapachem obcych stron? Oderwany od palety. Sprzątnięty sprzed kosy śmierci; wciąż w szponach zaborczej kobiety. Jednej?!

Ta opowieść może odpowiedzieć na zadane pytania, choć nie musi. Pewnie nawet nie trzeba o to bardzo zabiegać. Tak jak nie należy typować, czy pijąca łapczywie z brzegu błotnistego zbiornika w porze suchej na bezludziu pomiędzy Wielkimi Afrykańskimi Rowami płochliwa zebra zdoła umknąć przed czającym się tuż koło niej wygłodniałym krokodylem.

Może jednak taka próba ma szansę powodzenia. I jeśli jest choćby minimalna szansa – warto podjąć ryzyko.

O świcie bez ceremonialnego pożegnania opuścił pracownię, pakując odruchowo do bagażnika sztalugi. Robert Demoni. Artysta. Malarz. Niedoszły nieboszczyk; trzydziestotrzylatek z nadgryzionym zdrowiem. Niespotykany okaz heterochromii: szmaragdowa tęczówka w parze z niezmąconym błękitem towarzyszki.

I dał w długą.

Powiało aktywnym wypoczynkiem.

Schludna astra prowadziła się doskonale jak panienka z przedwojennej pensji dla dziewcząt z dobrego domu. Opel dotarł do celu po sześciu godzinach smętnych rozmyślań kierowcy, parkując na tyłach centralnego budynku zespołu uzdrowiskowego. Robert nie od razu wysiadł. Jeszcze wciąż istniała możliwość powrotu.

Kiedyś popełnił grubą, nieodwracalną pomyłkę: teraz dawała o sobie znać tikiem lewej powieki. Nie wiedzieć z jakiego powodu zawitała myśl – pani w „zielonej” szkole w zapadłej dziurze zapytała dzieci: „Jakie sze ptaki chowio na torfiakach?”. Dziatwa zachichrała się zbiorowo z autochtonki. Obcej – jak szła za nią fama. A miejscowej zrobiło się przykro, lecz on wtedy nie współczuł starowinie. I obciążony niedobrym wspomnieniem opuścił fotel, stawiając stopę na obcej ziemi.

Dobrowolnie trafił w miejsce przeznaczone do kasacji skutków nie tylko wirusowej agresji.

Stał przed frontem największego w okolicy uzdrowiska. Groźnie wypiętrzona fasada: ciemnoszara sylweta drapieżnego ptaka z rozłożonymi do koszącego lotu skrzydłami. Kiepsko przyjął udziwnioną wizję pomieszanych stylistycznych upodobań architekta. To pierwsze wrażenie wlokło się za nim do końca pobytu.

Zerknął w prześwit między łącznikami w poszukiwaniu miejsca dla wozu.

Wzdłuż zabudowań gospodarczych wędrowały refleksy z karoserii zapełnionego po brzegi trawiastego placyku. Zajął jedyne wolne miejsce opatrzone tabliczką z numerem 69. Coś sobie skojarzył bezwiednie. Wtedy zaleciał go intensywny zapach gotowanego posiłku. Nadpływał z przyklejonego do ośrodka brzydactwa, parterowego betonowego placka kuchni. Przypływ atawistycznego głodu na widok jawnej profanacji architektonicznej spowodował znane w przyrodzie zjawisko: miękkie nogi – kierowca padł na siedzenie niczym kawka. Przemógł się z trudem. Praktykantka w recepcji poczęstowała go rozmazanym makijażem, bladoniebieską plastykową bransoletką mocowaną na nadgarstku – symbolem przydziału do jadalni serwującej wyszukane menu dla prywatnych kuracjuszy – i cienkim folderem wypełnionym harmonogramem dnia obowiązującym w TD.

Sterana winda zaprotestowała zgrzytliwie, pojękując z wysiłku. Bezskutecznie. Ludzie nie okazali zrozumienia. Tkwili bez ruchu wrośnięci w drgającą podłogę. Wygodnisie – zgrzytnęła zdesperowana, zachybotała złośliwym rytmem, nim niezdecydowanie wzięła się do monotonnej roboty. Jak od stu lat. Z okładem.

Kobieta dyskretnie wykonała znak krzyża – lewą dłoń o ciemnoczekoladowej karnacji trzymała zaciśniętą na uchwycie wypakowanej walizy. W ciemnawej kabinie było ciasno. Troje ludzi z torbami podróżnymi na kółkach. Najmniejsza należała do najmłodszego. Towarzysz właścicielki najcięższej walizy przybył z Bawarii, na co wskazywała plakietka podróżna: „Munchen”.

Właściciel skromnej torby stanął najbliżej drzwi. Złożone sztalugi przytroczone gurtową taśmą do bagażu nie pozostawiały wątpliwości co do zajęcia właściciela sprzętu.

W lustrze odbijał się wykrzywiony obraz nieregularnego znamienia na lśniącej czaszce zwalistego cudzoziemca. Część twarzy postawnej kobiety skrywały ciemne okulary korekcyjne. Granatowoczarne grube włosy upinała w dorodny kok. Niezły model, pomyślałby jeszcze do niedawna właściciel sztalug; w zamian usłyszał stukot mechanizmu hamującego dźwigu. W zmrużone źrenice zajrzała pulsująca smuga światła zza rozsuwających się leniwie drzwi. Wysiadający powiedział „do widzenia” i przekroczył metalowy próg. Odzewu obcych nie usłyszał. Na pożegnanie popłynął za nim cichnący gwałtownie, pełen żalu zaśpiew olinowania windy: niefart, najlżejszy wysiada najszybciej, a te dwa toboły mam targać dalej, żadnej wrażliwości i szacunku dla zabytku wożącego onegdaj niejednego magnata, a teraz byle łachudra się ładuje bezceremonialnie do środka cudzego ja. Do zobaczenia szybki malarzu, jesteś gościu. Ulżyłeś staruszce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:

Spis treści:

Okładka

Strona tytułowa

NN-ojcowie, NN-matki

NN-ojcowie, NN-matki

ISBN: 978-83-8373-923-6

© Janusz Moździerz i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Wiola Pierzgalska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek