NIKSY - Nathan Hill - ebook + książka

NIKSY ebook

Nathan Hill

0,0
42,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samuel ze wszystkimi szczegółami zapamiętał dzień, w którym opuściła go matka. Podobnie jak noc, kiedy pocałował ukochaną, i popołudnie nad stawem w lesie, gdzie ostatni raz widział najlepszego przyjaciela. Wszyscy oni nagle zniknęli z jego życia.

Choć Samuel ukrył się w wirtualnym świecie Elflandii, by tam zabijać potwory, ani przez chwilę nie przestał myśleć o tych, których utracił. Gdy po latach wyruszy w podróż, by odkryć prawdę o swojej rodzinie, przekona się, że jego dotychczasowe życie było ulotną grą pozorów. Przyszedł czas, by zmierzyć się z niksami, o których opowiadała mu matka.

Niksy to demony, które oszałamiają i uwodzą, wciągają do swojego świata i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Każdy widzi je inaczej. Niksa to ktoś, kogo kochałeś, ale nie potrafiłeś przy sobie zatrzymać, albo coś nieuchwytnego, czego szukasz przez całe życie, o czym marzysz, choć jest nieosiągalne. Każdy ma swoją niksę.

Nathan Hill z maestrią łączy skandynawską mitologię ze światem gier komputerowych, zderza chicagowskie zamieszki z 1968 roku z ponadczasową miłością, tworząc wielowymiarowy obraz świata przenikniętego autentycznymi emocjami. Od tej powieści nie sposób się oderwać.

„Wielki literacki talent”

„The New York Timesˮ

„Nathan Hill jest mistrzem!”

John Irving

„Jednocześnie poruszająca i zabawna, budująca i głęboko smutna”

Slate

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 965

Data ważności licencji: 8/30/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Jenni

W Śrawasti żył król, który zwrócił się do pewnego męża z prośbą, by zebrał wszystkich mieszkańców miasta niewidomych od urodzenia. Gdy człek ów spełnił życzenie króla, ten poprosił go, by pokazał niewidomym słonia. Niektórym ślepcom przedstawił głowę zwierzęcia, niektórym ucho, innym zaś cios, trąbę, tułów, stopę, zadek, ogon lub kępkę włosów na końcu ogona. Każdemu z nich rzekł: „Oto jest słoń”.

Gdy doniósł królowi, co uczynił, monarcha podszedł do niewidomych i rozkazał im:

– Powiedzcie mi, ślepcy, do czego porównalibyście słonia.

Odparli ci, którym pokazano głowę zwierza:

– Słoń, Wasza Wysokość, jest jak dzban na wodę.

Ci zaś, którym pokazano ucho:

– Jest jak wyplatany kosz.

Ci z kolei, którym pokazano cios:

– Jest jak lemiesz.

Ci natomiast, którym pokazano trąbę:

– Jest jak grządziel pługa.

A ci, którym pokazano tułów, rzekli:

– Słoń przypomina spiżarnię.

I wszyscy pozostali również opisali zwierzę na podstawie tej części, którą im pokazano.

A potem, krzycząc: „Słoń jest taki a taki, słoń nie jest taki a taki!”, rzucili się na siebie z pięściami.

Król zaś nie posiadał się ze szczęścia.

Natchnione opowieści Buddy

Prolog

Późne lato 1988 roku

Gdyby Samuel wiedział, że jego matka odchodzi, bardziej zwracałby na nią uwagę. Możliwe, że pilniej by słuchał, baczniej patrzył, zarejestrowałby kilka istotnych szczegółów. Może inaczej by się zachowywał, co innego by mówił, byłby kimś innym.

Może mógłby być dzieckiem, dla którego warto byłoby zostać.

Ale Samuel nie wiedział, że matka odchodzi. Nie wiedział, że to odchodzenie postępuje już od wielu miesięcy – ukradkiem, po kawałku. Jeden po drugim wynosiła z domu różne przedmioty. A to sukienkę z szafy. A to pojedyncze zdjęcie z albumu, widelec z szuflady ze sztućcami, narzutę spod łóżka. Każdego tygodnia zabierała coś nowego. Sweter. Parę butów. Bożonarodzeniową ozdobę. Książkę. Jej obecność w domu powoli się zacierała.

Ten proceder trwał już prawie rok, gdy Samuel i jego ojciec zaczęli coś wyczuwać, pewną niestabilność, tajemnicze, niepokojące i czasem nawet złowieszcze wrażenie ogołocenia. Przenikało ich znienacka od czasu do czasu. Spoglądali na regał z książkami i zadawali sobie w myślach pytanie: „Czy my nie mamy więcej książek?”. Mijali etażerkę i byli pewni, że czegoś w niej brakuje. Ale czego? Nie umieli tego nazwać – tego poczucia, że życiowe detale ulegają przemieszczeniu. Nie zdawali sobie sprawy, że nie jadają potraw z wolnowaru, bo urządzenia nie ma już w domu. Jeśli półki wydawały się przerzedzone, to dlatego że matka wyłuskała z nich wszystkie tomiki z poezją. Jeśli etażerka wydawała się niepełna, to dlatego że z kolekcji podebrała dwa talerzyki, dwie miseczki i dzbanek do herbaty.

Rabunek w ślimaczym tempie.

– Na tej ścianie nie wisiało więcej zdjęć? – dziwił się ojciec Samuela, stojąc na dole schodów i mrużąc oczy. – Nie mieliśmy tu fotografii Wielkiego Kanionu?

– Nie – rzuciła matka Samuela. – Schowaliśmy to zdjęcie.

– Tak? Nie pamiętam.

– To była twoja decyzja.

– Naprawdę? – spytał skonsternowany. Myślał, że popada w obłęd.

Kilka lat później na lekcji biologii w liceum Samuel usłyszał o pewnym gatunku afrykańskich żółwi, które przepływają ocean, żeby złożyć jaja w Ameryce Południowej. Naukowcy nie potrafili tego wytłumaczyć. Dlaczego żółwie pokonują tak olbrzymie odległości? Czołowa teoria głosiła, że zaczęły to robić tysiące lat wcześniej, gdy Ameryka Południowa i Afryka były wciąż jednym lądem. W tamtych zamierzchłych czasach oddzielała je może jedynie rzeka i żółwie składały jaja na jej drugim brzegu. Potem jednak kontynenty zaczęły się od siebie oddalać, rzeka poszerzała się o parę centymetrów rocznie, co dla żółwi było niezauważalną zmianą. Płynęły więc do tego samego miejsca, na drugi brzeg rzeki, i każde kolejne pokolenie pokonywało nieco większą odległość, i gdy w ciągu stu milionów lat rzeka zamieniła się w ocean, żółwie tego nie zauważyły.

Taka właśnie, doszedł do wniosku Samuel, była natura odejścia matki. W ten sposób się od nich oddalała – niepostrzeżenie, powoli, krok po kroku. Stopniowo redukowała swoje istnienie, aż jedyną rzeczą do wywiezienia pozostała ona sama.

W dniu, w którym zniknęła, wyszła z jedną walizką.

Część pierwsza

Zmora gubernatora

Późne lato 2011 roku

1

Ten nagłówek pojawia się pewnego popołudnia niemal jednocześnie w kilku informacyjnych portalach internetowych: ATAK NA GUBERNATORA PACKERA!

Kilka chwil później telewizja podchwytuje temat, podany w programie jako pilna wiadomość z ostatniej chwili, gdy prowadzący spogląda z poważną miną do kamery i informuje:

– Dowiadujemy się od naszych korespondentów w Chicago, że zaatakowano gubernatora Sheldona Packera.

Chwilowo wiadomo tylko tyle – że został zaatakowany. I przez kilka oszałamiających minut każdy zadaje te same dwa pytania: Czy gubernator żyje? Oraz: Czy ktoś to nagrał?

Pierwsze relacje pochodzą od reporterów z miejsca zdarzenia, którzy dodzwaniają się ze swoich komórek i wchodzą na antenę na żywo. Mówią, że Packer pełnił rolę gospodarza na bankiecie w chicagowskim Hiltonie, gdzie wygłosił przemówienie. Po uroczystości, gdy razem ze swoją obstawą przechodził przez Grant Park, ściskając dłonie, rozdając całusy dzieciom, wykonując wszystkie typowe kampanijne gesty, nagle jakaś osoba lub grupa osób z tłumu przystąpiła do ataku.

– Co rozumiemy przez „atak”? – pyta prowadzący. Siedzi w studiu o lśniących czarnych podłogach, z oświetleniem w kolorach czerwonym, białym i niebieskim. Twarz ma gładką jak lukrowany tort. Za nim widać pracujących przy biurkach ludzi. Zadaje pytanie: – Jak możesz opisać ten atak?

– Na tę chwilę wiem tylko – mówi reporter – że czymś w niego rzucono.

– Ale czym?

– Na razie nie jest to jasne.

– Czy gubernator został trafiony? Coś mu się stało?

– Wydaje mi się, że został trafiony, tak.

– Widziałeś napastników? Było ich wielu? Tych, którzy zaatakowali gubernatora?

– Powstało wielkie zamieszanie. Słychać było krzyki.

– Te przedmioty, którymi go obrzucono, były duże czy małe?

– Przypuszczalnie na tyle małe, by można było nimi rzucać.

– Większe od piłki baseballowej?

– Nie, mniejsze.

– Więc rozmiaru piłki golfowej?

– Może to bardziej precyzyjne określenie.

– Ostre? Ciężkie?

– Wszystko działo się tak szybko.

– Działanie z premedytacją? Spisek?

– Pada tutaj wiele tego typu pytań.

Powstaje specjalny napis: „Akt terroru w Chicago”. Przelatuje ze świstem do miejsca przy uchu prowadzącego i powiewa jak flaga na wietrze. Na gigantycznym ekranie dotykowym wyświetlona zostaje mapa Grant Parku, co w nowoczesnej telewizji informacyjnej jest na porządku dziennym: oto postać na ekranie komunikuje się poprzez inny ekran, stoi przed monitorem i steruje obrazem o najwyższej rozdzielczości, powiększając go i zmniejszając nieznacznymi ruchami dłoni. To wszystko wygląda naprawdę cool.

W oczekiwaniu na nadejście nowych informacji omawia się kwestię, jak ów incydent wpłynie na szanse wyborcze gubernatora. Rozmówcy dochodzą do wniosku, że korzystnie, rozpoznawalność jego nazwiska jest bowiem dość niska poza żelaznym elektoratem z kręgów konserwatywno-chrześcijańskich, czyli ludźmi, którym po prostu podoba się to, czego dokonał w czasie swojej gubernatorskiej kadencji w Wyoming, gdzie natychmiast wprowadził zakaz aborcji i obowiązek porannego recytowania dziesięciu przykazań w szkołach przez dzieci i nauczycieli, przed przysięgą na wierność sztandarowi, angielski uczynił oficjalnym i jedynym językiem w sądach oraz zakazał posiadania nieruchomości osobom, które nie posługują się płynnie angielszczyzną. Poza tym zezwolił na używanie broni palnej w każdym stanowym rezerwacie przyrody. Wydał także dekret, na mocy którego prawo stanowe zyskało pierwszeństwo przed prawem federalnym we wszystkich dziedzinach, posunięcie, które zdaniem konstytucjonalistów było równoznaczne z faktycznym odłączeniem się Wyoming od Stanów Zjednoczonych. Nosił kowbojki. Konferencje prasowe organizował na swoim ranczo, chodził z prawdziwą, najprawdziwszą bronią, rewolwerem bujającym się w skórzanej kaburze na biodrze.

Pod koniec pierwszej kadencji gubernatorskiej ogłosił, że nie ubiega się o reelekcję, ażeby się skupić na sprawach ogólnokrajowych, i oczywiście media zinterpretowały te słowa jako chęć udziału w wyborach prezydenckich. Opanował do perfekcji sposób bycia kaznodziei ukośnik kowboja i antyelitarystyczny populizm, znajdując odzew zwłaszcza wśród białych konserwatywnych robotników, których obecna recesja skazała na bezrobocie. Porównywał imigrantów odbierających pracę Amerykanom do kojotów zabijających zwierzęta hodowlane, a gdy to robił, wymawiał „odbierajom” zamiast „odbierają”. Przekręcał nazwy, przeciągał samogłoski, zamiast „zmęczony” mówił „wypluty”, a zamiast „wziąć” – „wziąść”.

Jego zwolennicy twierdzili, że tak właśnie mówią normalni, zwyczajni ludzie z Wyoming.

Jego krytycy za to zwracali uwagę, że w sytuacji kiedy sądy odrzuciły wszystkie inicjatywy legislacyjne gubernatora w Wyoming, jego dokonania na tym polu praktycznie równają się zeru. Najwyraźniej nie przeszkadzało to tym, którzy nadal płacili po pięćset dolarów za udział w kolacjach dla sponsorów (on sam, nawiasem mówiąc, nazywał je „wyżerką za darmochę”), po dziesięć tysięcy honorarium za wykład i po trzydzieści dolarów za książkę w twardej oprawie pod tytułem Serce prawdziwego Amerykanina, zasilając jego – jak to lubili określać dziennikarze – „skarbiec wojenny”, fundusz na „przyszłą, być może, kampanię prezydencką”.

A teraz gubernator został zaatakowany, choć nikt najwyraźniej nie wiedział, w jaki sposób, czym i przez kogo ani czy polityk ucierpiał jakoś w wyniku tej napaści. Prezenterzy wiadomości snują spekulacje o potencjalnych obrażeniach, jakie mogą powstać przy trafieniu prosto w oko rozpędzonym łożyskiem kulkowym lub szklaną kulką. Rozprawiają o tym przez dobrych dziesięć minut, przedstawiając na grafikach, w jaki sposób drobny przedmiot lecący z prędkością blisko stu kilometrów na godzinę może przebić gałkę oczną. Gdy temat ten się wyczerpuje, przerywają program na reklamy. Przypominają o zbliżającej się premierze filmu dokumentalnego w dziesiątą rocznicę ataku z jedenastego września: Dzień strachu, dekada wojny. Czekają.

A potem coś wyrywa program z impasu, w którym zaczął grzęznąć: prowadzący pojawia się znowu i donosi, że przypadkowy świadek utrwalił całe spektakularne zajście na filmie opublikowanym właśnie w internecie.

Zaprezentowane zostaje więc nagranie, które w kolejnych dniach będzie pokazane w telewizji tysiące razy, które nabije miliony odsłon i stanie się trzecim najczęściej oglądanym filmem w sieci tuż za nowym teledyskiem nastoletniej gwiazdki muzyki pop Molly Miller do singla Akcja reprezentacja i rodzinnym wideo z brzdącem, który przewraca się ze śmiechu. Oto, co zostało zarejestrowane:

Film zaczyna się w bieli i świstach wiatru owiewającego odsłonięty mikrofon, przy którym po chwili manipulują czyjeś palce, wywołując muszelkowe szumy, gdy kamera dostosowuje przesłonę do jasnego dnia i biel przechodzi w błękit nieba, nieokreśloną, rozmazaną zieleń, przypuszczalnie trawy, a potem rozlega się, zbyt blisko mikrofonu, donośny męski głos:

– Nagrywa się? Nie wiem, nagrywa się już czy nie?

Obraz nabiera ostrości w chwili, gdy mężczyzna mierzy kamerą we własne stopy. Mówi poirytowanym i zdesperowanym głosem:

– Czy coś się w ogóle nagrywa? Skąd mam wiedzieć?

A potem kobiecy głos, spokojniejszy i melodyjny, pyta:

– Co jest w tle? Co ci się wyświetla w tle?

Wtedy jej mąż, chłopak, w każdym razie mężczyzna, który nie potrafi ustabilizować obrazu, odburkuje: „Może byś mi tak pomogła?” agresywno-oszczerczym tonem, który ma zakomunikować, że jeśli biedak ma jakiekolwiek problemy z obsługą kamery, odpowiedzialna za nie jest ona. Film przez cały ten czas składa się ze skaczących, przyprawiających o zawroty głowy zbliżeń jego butów. Pękatych, białych, sięgających kostek. Nadzwyczajnie białych i wyglądających na nowe. Stoi chyba na blacie parkowego stołu.

– Co widać w tle? – pyta kobieta.

– Gdzie?

– W tle ekranu.

– To akurat wiem – obrusza się. – Gdzie dokładnie?

– W dolnym prawym rogu – informuje z niewzruszonym spokojem kobieta. – Co się wyświetla?

– Pisze „R”.

– To znaczy, że się nagrywa. Zacząłeś nagrywać.

– Jakie to głupie – stwierdza mężczyzna. – Powinno być „N”.

Obraz przeskakuje chwiejnie z jego butów na coś, co wygląda na grupę ludzi na dalszym planie.

– Jest! Patrz! To on! Jest! – wykrzykuje mężczyzna.

Nakierowuje kamerę przed siebie i gdy w końcu przestaje nią potrząsać, w kadrze ukazuje się Sheldon Packer, w odległości około trzydziestu metrów, w otoczeniu organizatorów i ochroniarzy. Jest trochę ludzi. Ci z przodu nagle sobie uświadamiają, że coś się dzieje, że w pobliżu znajduje się ktoś znany.

Kamerzysta wywrzaskuje teraz:

– Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor!

Obraz znów zaczyna się trząść, przypuszczalnie dlatego, że mężczyzna macha, podskakuje albo jedno i drugie.

– Jak się w tym cholerstwie zoomuje? – pyta.

– Wciskasz „ZOOM” – podpowiada kobieta.

Obraz zaczyna się przybliżać, co wywołuje jeszcze więcej problemów z ostrością i naświetleniem. Właściwie cały ten materiał nadaje się do telewizji tylko dzięki temu, że mężczyzna w końcu podaje kamerę swojej partnerce ze słowami: „Masz, zabierz to ode mnie”. I biegnie, żeby uścisnąć gubernatorowi dłoń.

Później ta paplanina zostanie wycięta, toteż fragment powtarzany setki razy w telewizji będzie zaczynał się w tym miejscu, a potem znieruchomieje, by realizatorzy wiadomości mogli wziąć w czerwone kółeczko kobietę siedzącą na parkowej ławce po prawej stronie ekranu. „Oto najprawdopodobniej sprawczyni incydentu”, informuje prezenter. Jest siwowłosa, ma około sześćdziesięciu lat, siedzi na ławce i czyta książkę, w żaden sposób się nie wyróżniając, jest jak statystka w filmie, która wypełnia kadr. Ma na sobie T-shirt, na nim lekką niebieską koszulę, czarne elastyczne legginsy jak do jogi. Jej krótkie włosy są zmierzwione i na czoło pada kilka wystrzępionych kosmyków. Ma w sobie atletyczną zwartość – jest szczupła, lecz także muskularna. Zauważa, co się wokół niej dzieje. Widzi nadchodzącego gubernatora, zamyka książkę, wstaje i obserwuje. Jest na skraju kadru i najwyraźniej usiłuje podjąć decyzję, co zrobić. Opiera dłonie na biodrach. Przygryza od wewnątrz usta. Wygląda, jakby rozważała, jakie ma możliwości. Jej poza zdaje się pytać: „Powinnam czy nie?”.

Zaczyna iść szybkim krokiem, zbliża się do gubernatora. Odrzuciła książkę na ławkę i idzie, sadząc wielkie kroki jak mieszkańcy przedmieść w trakcie swoich rund po galeriach handlowych. Z tym że ramiona pozostają wyciągnięte wzdłuż boków, a dłonie zaciskają się w pięści. Podchodzi do gubernatora blisko, na odległość rzutu, i w tym momencie, przypadkowo, tłum się rozstępuje, toteż z perspektywy naszej kamerzystki nic nie zasłania kobiety i polityka. Kobieta stoi na żwirowej ścieżce, spogląda w dół, przyklęka, zgarnia garść kamyków. Uzbrojona w ten sposób woła – co akurat słychać bardzo wyraźnie, jako że dokładnie w tym momencie zamiera wiatr i tłum się ucisza, prawie jakby wszyscy wiedzieli, co ma się za chwilę wydarzyć, robią więc, co w ich mocy, żeby cały incydent można było z powodzeniem zarejestrować – a więc woła: „Ty świnio!”. Po czym ciska kamykami.

Na początku powstaje tylko zamieszanie, gdy ludzie odwracają głowy, sprawdzając, skąd dobiegł krzyk, albo krzywią się lub wzdrygają trafieni. Potem napastniczka zgarnia kolejną garść żwiru i ciska nim, zgarnia i ciska, zgarnia i ciska, jak dziecko w czasie szalonej bitwy na śnieżki. Tłumek uchyla się przed atakiem, matki zasłaniają dzieciom twarze, a gubernator zgina się wpół i łapie za prawe oko. Kobieta nie przestaje miotać żwirem, dopóki nie przypadają do niej ochroniarze gubernatora. Właściwie nie tyle przypadają, ile opasują ramionami i powalają na ziemię niczym wyczerpani zapaśnicy.

I tyle. Cały filmik trwa niespełna minutę. Po emisji w niedługim czasie wyłania się kilka faktów. Upublicznione zostaje nazwisko kobiety: Faye Andresen-Anderson, co wszyscy w wiadomościach przekręcają na „Anderson-Anderson”, nawiązując do innych niesławnych podwójnych imion, w szczególności Sirhan Sirhan. Szybko wychodzi na jaw, że uczy w pobliskiej szkole podstawowej, co jest wodą na młyn części telewizyjnych ekspertów, których zdaniem świadczy to tylko o tym, jak bardzo liberalne idee rozpanoszyły się w państwowych szkołach. Nagłówki zostają przeredagowane na: NAUCZYCIELKA ATAKUJE GUB. PACKERA!, ale po jakiejś godzinie ktoś odnajduje zdjęcie rzekomo ukazujące Faye w czasie demonstracji w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym. Siedzi na polu z tysiącem innych, w olbrzymiej, anonimowej ludzkiej masie, gdzie wielu trzyma domowej roboty transparenty, a jedna osoba powiewa amerykańską flagą. Kobieta spogląda sennie w stronę obiektywu zza wielkich okrągłych okularów. Pochyla się na prawo, jak gdyby oparta o kogoś, kto się nie zmieścił w kadrze – widać tylko czyjś bark. Na lewo od niej, znad srebrnych lotniczych okularów przeciwsłonecznych, spogląda groźnie długowłosa kobieta w wojskowej kurtce.

Nagłówek przechodzi w: HIPISOWSKA EKSTREMISTKA ATAKUJE GUB. PACKERA!

I jak gdyby ta historia nie była jeszcze dość smakowita, pod koniec dnia pracy następują dwa wydarzenia, które katapultują ją do stratosfery z siłą wodotrysku. Najpierw pojawia się informacja, że gubernator Packer przechodzi pilną operację oka. A potem ktoś odgrzebuje policyjne zdjęcie, które świadczy o tym, że jego gnębicielka w sześćdziesiątym ósmym została aresztowana – choć nigdy oficjalnie nie postawiono jej zarzutów ani nie skazano – za prostytucję.

Tego jest już za wiele. Jak w jednym nagłówku można pomieścić tyle rozmaitych szczegółów? HIPISKA EKSTREMISTKA NAUCZYCIELKA EKSPROSTYTUTKA OŚLEPIA GUB. PACKERA W BRUTALNYM ATAKU!

Realizatorzy wiadomości ciągle odtwarzają ten fragment nagrania, w którym gubernator zostaje ugodzony. Pragnąc koniecznie pokazać wszystkim ten moment, kiedy ostry kawałek żwiru wbija się w rogówkę prawego oka, powiększają obraz do tego stopnia, że staje się spikselowany i ziarnisty. Eksperci spierają się co do znaczenia tej napaści i czy stanowi ona zagrożenie dla demokracji. Niektórzy nazywają kobietę terrorystką, inni wskazują na to, jak nisko upadł dyskurs polityczny, jeszcze inni twierdzą, że gubernator właściwie sam się o to prosił, prowadząc tak lekkomyślną kampanię na rzecz prawa do posiadania broni. Dokonuje się porównań z ruchem Weather Underground i Czarnymi Panterami. Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie wydaje oświadczenie, utrzymując, że do ataku nigdy by nie doszło, gdyby gubernator miał przy sobie swój rewolwer. Tymczasem ludzie przy biurkach w tle za prezenterem wiadomości nie sprawiają wrażenia, by w tym momencie pracowali bardziej lub mniej intensywnie niż wcześniej tego dnia.

Jakiemuś bystremu copywriterowi zajmuje około trzech kwadransów wymyślenie rymowanego hasła „zmora gubernatora”, podchwyconego z miejsca przez wszystkie kanały telewizyjne i wprowadzonego do specjalnych napisów, którymi reklamują swoje relacje.

Sama kobieta przebywa w miejskim areszcie i czeka na postawienie zarzutów, nie udzielając żadnych komentarzy. Bez jej wyjaśnień narracja tego dnia powstaje tak jak zawsze, gdy opinie mieszają się z domysłami i garstką faktów, tworząc protowersję, która tężeje w ludzkich umysłach: napastniczka jest dawną hipiską, obecnie zaś radykalną liberałką, która nienawidzi gubernatora tak bardzo, że przyczaiła się na niego i brutalnie go zaatakowała.

Tylko że w tej teorii zieje jedna logiczna dziura, mianowicie wyjście gubernatora do parku było czymś zupełnie spontanicznym, o czym nie wiedziała wcześniej nawet jego obstawa. A zatem napastniczka nie mogła wiedzieć o nadejściu Packera i nie mogła się na niego zaczaić. Ta niekonsekwencja ginie jednak pośród bardziej sensacyjnych doniesień i nigdy nie zostaje w pełni naświetlona.

2

Samuel Anderson siedzi w mroku swego małego uniwersyteckiego gabinetu z poszarzałą w poświacie komputerowego monitora twarzą. Rolety w oknach są opuszczone. Szparę pod drzwiami zasłania ręcznik. Kosz na śmieci wystawił na korytarz, inaczej przeszkodziłaby mu sprzątaczka z nocnej zmiany. Na uszach ma słuchawki, żeby nikt nie słyszał, co robi.

Loguje się. Dociera do intro gry ze znajomymi wizerunkami orków i elfów w bitewnych piruetach. Słyszy muzykę w wykonaniu głównie instrumentów dętych, triumfalną, zagrzewającą do boju. Wpisuje hasło bardziej skomplikowane i zawiłe niż to do konta bankowego. I gdy wkracza do Elflandii, wkracza nie jako wykładowca literatury angielskiej, lecz jako Spryciarz, elficki rzezimieszek, i uczucie, które go w tym momencie ogarnia, to wrażenie powrotu do domu. Powrotu po długim dniu do kogoś, kto się cieszy na twój widok – odczucie to sprawia, że loguje się i gra ponad czterdzieści godzin tygodniowo, przygotowując się do akcji takiej jak teraz, gdy zbiera się ze swymi anonimowymi przyjaciółmi z sieci i razem wyruszają zabić coś dużego i śmiertelnie groźnego.

Dzisiejszej nocy tym czymś jest smok.

Logują się z suteren, biur, słabo oświetlonych pokoi, z boksów i stacji roboczych, z bibliotek publicznych, akademików, gościnnych sypialni, z laptopów na kuchennych blatach, z komputerów, które wydmuchują gorące powietrze, stukają i trzeszczą, jak gdyby gdzieś w ich plastikowych obudowach smażono coś do jedzenia. Nakładają słuchawki, logują się i materializują w świecie gry, i znów są razem, jak w każdy środowy, piątkowy i sobotni wieczór w ciągu minionych kilku tygodni. Niemal wszyscy mieszkają w Chicago albo bardzo blisko miasta. Serwer, na którym grają – jeden z tysięcy na całym świecie – mieści się w dawnej przetwórni mięsa w dzielnicy South Side. I żeby uniknąć problemów z synchronizacją i opóźnieniami, Elflandia zawsze przypisuje graczy do najbliższego serwera. Tak więc wszyscy są praktycznie sąsiadami, choć w prawdziwym życiu nigdy się nie spotkali.

– Siema, Spryciarz! – Samuel słyszy po zalogowaniu czyjeś pozdrowienie.

Odpisuje „siema”. Nigdy tutaj z nikim nie rozmawia. Myślą, że nie ma mikrofonu i to dlatego. Prawda jest taka, że Samuel ma mikrofon, ale martwi się, że jeśli w czasie akcji zacznie się odzywać, może go usłyszeć przechodzący korytarzem kolega po fachu, gdy wygaduje coś o smokach. Tak więc członkowie gildii nie wiedzą o nim tak naprawdę nic oprócz tego, że nigdy nie przegapi akcji i że ma skłonność do zapisywania całych słów zamiast przyjętych w sieci skrótów. Gracze nie są pewni, dlaczego upiera się przy tych anachronizmach. Wydaje im się, że nick Spryciarz ma coś wspólnego z jakimś serialem kryminalnym, ale w rzeczywistości jest to nawiązanie do Dickensa. To, że nikt tego odniesienia nie rozwikłał, sprawia, że Samuel czuje się mądry i lepszy od innych, a musi się tak czuć, żeby zagłuszyć poczucie wstydu wywołane tym, że poświęca tyle czasu grze, w którą grają też dwunastolatkowie.

Samuel próbuje się pocieszać, że to samo robią miliony ludzi. Na każdym kontynencie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. W każdej dowolnej chwili liczba graczy w Elflandię jest zbliżona do liczby ludności Paryża, przypomina sobie czasem, gdy czuje wewnętrzne rozdarcie na myśl o tym, że tak oto wygląda teraz jego życie.

W realu nikomu nie mówi, że gra w Elflandię, bo jeszcze ktoś mógłby go zapytać, jaki jest cel tej gry. I cóż mógłby wtedy odpowiedzieć? Że chodzi o zabijanie smoków i mordowanie orków?

Można też grać jako ork, a wtedy twoim celem jest uśmiercanie smoków i elfów.

Ale taka właśnie jest istota tej gry, jej fundamentalna przesłanka, podstawowe yin i yang.

Zaczynał jako elf na poziomie pierwszym i dobrnął do poziomu dziewięćdziesiątego, co zajęło mu w przybliżeniu dziesięć miesięcy. Po drodze przeżył wiele przygód. Podróżował po różnych kontynentach. Poznawał ludzi. Znajdował skarby. Wypełniał misje. I potem, na poziomie dziewięćdziesiątym, wstąpił do gildii i razem ze swymi towarzyszami zabijał smoki i demony, zwłaszcza zaś orków. Tych ostatnich zabił zatrzęsienie. I gdy wbija ostrze w jeden z wrażliwych punktów na ciele orka, takich jak szyja, głowa lub serce, wyświetla się napis: ŚMIERTELNY CIOS!, i rozlega się cichy dźwięk, orkowy okrzyk trwogi. Z czasem pokochał ten odgłos. Napawa się nim. Jego postać należy do klasy rzezimieszków, co znaczy, że do jego szczególnych umiejętności należą kradzież kieszonkowa, produkcja bomb oraz niewidzialność, szczególnie więc lubi zakradać się na terytorium zaludnione przez orków i podkładać dynamit na uczęszczanych przez nie szlakach, od czego giną. Potem okrada ciała swoich wrogów, zabiera broń, pieniądze i ubrania i zostawia ich nagich, pokonanych i martwych.

Dlaczego stało się to tak wciągające, właściwie nie jest pewien.

Tego wieczoru jest ich dwudziestu uzbrojonych i opancerzonych przeciwko jednemu smokowi, bo ten jest bardzo groźny. O zębiskach ostrych jak brzytwa. Poza tym zieje ogniem. No i pokryty jest łuskami grubości blachy, co mogą zobaczyć, jeśli mają odpowiednio dobrą kartę graficzną. Smok wydaje się pogrążony we śnie. Leży zwinięty jak kot w swoim ogrzewanym magmą legowisku umiejscowionym rzecz jasna w wydrążonym wulkanie. Sklepienie tej kryjówki jest na tyle wysokie, by mu umożliwić długotrwały lot, bowiem podczas drugiej fazy starcia smok wzbije się w powietrze i będzie krążył nad ich głowami, rażąc ich ognistymi kulami. To będzie ich czwarta próba pokonania smoka; nigdy nie przekroczyli fazy drugiej. Chcą go zabić, bo smok w głębi legowiska strzeże góry skarbów, broni i zbroi i zdobycie ich bardzo by im pomogło w wojnie, którą prowadzą z orkami. Tuż pod skalistą powierzchnią ziemi świecą żyłki jasnoczerwonej magmy. W trzeciej i ostatniej fazie starcia – fazie, której jeszcze nie doświadczyli, bo po prostu nie mogą opanować sztuki uchylania się przed ognistymi kulami – z tych szczelin będzie tryskać lawa.

– Wszyscy obejrzeli wideo, które wam wysłałem? – pyta dowódca akcji, elficki wojownik o nicku Pwnage. Kilka awatarów kiwa głowami. Przesłał im mailem filmowy instruktaż przedstawiający, jak pokonać smoka. Pwnage chciał teraz, żeby się skupili na przejściu fazy drugiej – sekret polega na tym, że cały czas trzeba pozostawać w ruchu i unikać zbijania się w grupy.

„LECIMY!!!” – pisze Topornik, którego awatar symulował właśnie stosunek seksualny ze skałą. Kilku elfów tańczy w miejscu, gdy Pwnage wyjaśnia im ponownie szczegóły starcia.

Samuel gra w Elflandię na swoim służbowym komputerze ze względu na szybsze łącze internetowe, które może aż o dwa procent zwiększyć jego niszczycielski potencjał w tego typu starciach, chyba że występują problemy z przepustowością, na przykład w czasie gdy studenci rejestrują się na zajęcia. Wykłada literaturę na małym uniwersytecie na północno-zachodnich przedmieściach Chicago, gdzie wszystkie wielkie autostrady rozszczepiają się i wiodą do gigantycznych centrów handlowych, korporacyjnych kompleksów biurowych i trójpasmówek zapchanych samochodami prowadzonymi przez rodziców, którzy posyłają swoje dzieci na uczelnię Samuela.

Dzieci w rodzaju Laury Pottsdam – jasnowłosej, lekko piegowatej, ubranej byle jak w T-shirty z jakimś logo i bawełniane szorty z różnymi napisami na tyłku, która jako specjalizację wybrała marketing i komunikację w biznesie i która tego właśnie dnia zjawiła się na zajęciach ze wstępu do literatury, wręczyła mu przepisaną skądś pracę i zaraz spytała, czy może wyjść.

– Jeśli będziemy mieć jakiś sprawdzian – powiedziała – to zostanę. Ale jeśli nie, to naprawdę muszę wyjść.

– Jakaś pilna sprawa? – spytał Samuel.

– Nie. Po prostu nie chcę stracić punktów. Robimy dzisiaj coś na punkty?

– Omawiamy lekturę. Rzeczy, które chyba powinna pani wiedzieć.

– Ale czy będą za to jakieś punkty?

– Raczej nie.

– Dobrze, w takim razie muszę wyjść.

Czytali Hamleta i Samuel z doświadczenia wiedział, że te zajęcia będą orką na ugorze. Już sam język Shakespeare’a potrafił wycieńczyć studentów, wyssać z nich całą energię. Praca, którą zadał, polegała na znalezieniu błędów logicznych w rozumowaniu Hamleta, co – Samuel musiał przyznać – było dość beznadziejnym ćwiczeniem. Będą pytać, dlaczego muszą to robić, czytać tę archaiczną sztukę. Będą pytać: „Czy ta wiedza kiedykolwiek nam się przyda w prawdziwym życiu?”.

Czekał na te zajęcia jak na ścięcie.

W takich chwilach Samuel wraca myślami do tego, jak wspaniale kiedyś rokował. Gdy miał dwadzieścia cztery lata, jedno z czasopism opublikowało jego opowiadanie. I to nie jakieś tam byle czasopismo, tylko to czasopismo. Przygotowali wydanie specjalne poświęcone młodym pisarzom. „Pięcioro przed dwudziestką piątką”, tak brzmiało hasło przewodnie. „Następne pokolenie wielkich amerykańskich autorów”. I on znalazł się w tej piątce. Była to pierwsza rzecz, którą w ogóle opublikował. Jak się okazało – jedyna. Zamieszczono jego zdjęcie, biogram i tytuły ulubionych książek. Następnego dnia miał jakieś pięćdziesiąt telefonów od grubych ryb świata wydawniczego. Chcieli nowych tekstów. On nie miał nowych tekstów. Nie przejmowali się tym. Podpisał umowę i dostał pokaźną zaliczkę za książkę, której jeszcze nawet nie napisał. To było dziesięć lat temu, przed bieżącą finansową mizerią, zanim kryzys na rynku nieruchomości i w bankowości zachwiał na dobrą sprawę całą światową gospodarką. Czasem przychodzi Samuelowi do głowy, że jego kariera przebiega z grubsza po tej samej trajektorii co stan światowych finansów. Lato roku 2001 to dobre czasy, które teraz, z bieżącej perspektywy, wydają się rozkosznym, niefrasobliwym snem.

„LECIMYYYYYY!!!” – pisze znowu Topornik. Przestał posuwać ścianę groty i teraz podskakuje w miejscu. Samuel myśli sobie: „Pierwsza klasa liceum, tragicznie pryszczaty, nadpobudliwy, prawdopodobnie kiedyś wyląduje na moich zajęciach ze wstępu do literatury”.

– Jak wam się podobał Hamlet? – spytał dzisiaj grupę po wyjściu Laury.

Jęki. Grymasy niezadowolenia. Chłopak z tyłu podniósł obie dłonie, zwracając do dołu swoje grube, przypominające rzeźnicze haki kciuki.

– Porażka – oznajmił.

– Nie da rady nic zrozumieć – podchwycił ktoś inny.

– Za długi – dodał ktoś.

– Masakrycznie długi.

Samuel zadawał swoim studentom pytania w nadziei, że zapoczątkują one jakąś wymianę zdań: Myślicie, że duch był prawdziwy czy Hamlet miał halucynacje? Dlaczego waszym zdaniem Gertruda tak szybko ponownie wyszła za mąż? Uważacie Klaudiusza za czarny charakter czy Hamlet był po prostu rozgoryczony? I tak dalej. Nic. Zero reakcji. Wbijali obojętne spojrzenia w okolice swoich nóg lub w ekrany komputerów. Zawsze wpatrują się w komputery. Samuel nie ma kontroli nad tymi urządzeniami, nie może ich wyłączyć. Wyposażona jest w nie każda sala, stoją na każdym stanowisku, czym uczelnia chwali się we wszystkich materiałach promocyjnych rozsyłanych do rodziców: „Skomputeryzowany kampus! Przygotowujemy studentów do życia w dwudziestym pierwszym wieku!”. Samuelowi wydaje się jednak, że uczelnia przygotowuje ich jedynie do tego, by siedzieli cicho i udawali, że pracują. By symulowali koncentrację, gdy w rzeczywistości sprawdzają wyniki sportowe, skrzynkę mailową, oglądają klipy lub myślą o niebieskich migdałach. I jeśli się nad tym zastanowić, może jest to najważniejsza lekcja, jaką szkoła może im wpoić, na temat amerykańskiego środowiska pracy: jak siedzieć spokojnie przy biurku, surfować po internecie i nie zwariować.

– Ilu z was przeczytało całą sztukę? – spytał Samuel i spośród dwudziestu pięciu osób w grupie ręce podniosły tylko cztery. I podniosły je powoli, nieśmiało, jakby zawstydzone tym, że wykonały zadaną pracę. Pozostali zdawali się mieć do niego pretensje – świadczyły o tym ich pogardliwe spojrzenia i niedbałe pozy sygnalizujące potworne znudzenie. Zupełnie jakby to jego winili za swoją bezczynność. Gdyby nie zadał im czegoś tak głupiego, nie byliby zmuszeni tego nie robić.

– Pulluję! – woła Pwnage, który teraz pędzi w stronę smoka z olbrzymim toporem w dłoni. Reszta grupy idzie w jego ślady i wydaje z siebie dzikie okrzyki, naśladując sceny z obejrzanych filmów o średniowiecznych wojnach.

Pwnage, trzeba przyznać, jest elflandiowym geniuszem. Ekspertem od gier wideo. Spośród dwudziestu postaci elfów w dzisiejszej akcji sześć jest kontrolowanych przez niego. Ma ich całą wioskę tworzącą niezależny mikroekonomiczny twór – dobiera je i grupuje w zależności od akcji, grając wieloma z nich jednocześnie dzięki niesamowicie zaawansowanej technice zwanej multiboxingiem, która wymaga podłączenia kilku komputerów do centralnego mózgu dowodzenia kontrolowanego przez niego za pomocą zaprogramowanych na klawiaturze manewrów i specjalnej myszy z piętnastoma przyciskami. Pwnage wie o tej grze wszystko, czego tylko można się dowiedzieć. Przyswoił sobie tajniki Elflandii jak drzewo, które po latach splata się z ogrodzeniem, przy którym rośnie. Unicestwia orków, często zadając śmiertelny cios przy wtórze swego charakterystycznego powiedzenia: „Spwnowałem ci gębę, noobie!!!”.

W pierwszej fazie walki muszą uważać głównie na ogon smoka, którym ten wymachuje i uderza o skalne podłoże. Tak więc wszyscy próbują atakować smoka, unikając jego smagnięć przez tych kilka minut, których trzeba, żeby jego pasek zdrowia skurczył się do sześćdziesięciu procent, bo wtedy smok wzbija się w powietrze.

– Faza druga – informuje Pwnage spokojnym głosem, który transmitowany przez internet brzmi mechanicznie. – Przygotować się na ogień. Nie dajcie się trafić.

Uczestników akcji zaczynają razić kule ognia i gdy dla wielu graczy unikanie tego ostrzału przy jednoczesnym kontynuowaniu czynności związanych z prowadzeniem walki jest sporym wyzwaniem, postaci Pwnage’a dokonują tego bez wysiłku, cała szóstka, odskakując kilka stuknięć myszką w prawo lub lewo, toteż kule chybiają zaledwie o kilka pikseli.

Samuel stara się uchylać przed ognistymi kulami, ale w tym momencie myśli przede wszystkim o sprawdzianie, który zrobił tego dnia na swoich zajęciach. Po wyjściu Laury, gdy stało się jasne, że grupa nie przeczytała zadanego tekstu, wpadł w mściwy nastrój. Kazał studentom napisać streszczenie pierwszego aktu Hamleta. Rozległ się zbiorowy jęk. Nie planował robić żadnych sprawdzianów, ale coś w zachowaniu Laury wyzwoliło w nim pasywną agresję. Były to zajęcia ze wstępu do literatury, tymczasem jej na literaturze zależało mniej niż na punktach. Nie miał dla niej znaczenia przedmiot kursu; liczyła się tylko waluta. Przyszedł mu na myśl makler z Wall Street, który pewnego dnia może kupić kontrakty terminowe na kawę, a drugiego – papiery wartościowe zabezpieczone hipoteką. Mniej ważne jest to, czym się handluje, bardziej – ile można zyskać. Laura też myślała w ten sposób, myślała tylko o wyniku końcowym, o swojej ocenie, jedynej rzeczy, która się liczyła.

Samuel kiedyś skrupulatnie komentował ich prace pisemne, używając nawet czerwonego atramentu. Uczył ich różnicy między „zabrać się za coś” i „zabrać się do czegoś”, kiedy używać „dwojga”, nie „dwóch”, i w jaki sposób „afekt” różni się od „afektacji”, a „emporium” od „imperium”. Tego typu rzeczy. I oto pewnego dnia w pobliżu kampusu tankował na stacji benzynowej o nazwie Bęzynka Express, spojrzał na szyld i pomyślał: „A po jaką cholerę?”.

No bo naprawdę, szczerze, do czego im się przyda znajomość Hamleta?

Zrobił sprawdzian i skończył zajęcia pół godziny przed czasem. Był zmęczony. Stał przed zobojętniałą gromadą młodych ludzi i zaczął się czuć jak Hamlet w swoim pierwszym monologu: zbędny. Chciał zniknąć. Chciał, żeby jego ciało wtopiło się w rosę. Ostatnio często mu się to zdarzało: czuł się mniejszy niż własne ciało, jak gdyby kurczył się w nim duch, wiecznie ten, który rezygnuje z podłokietników w samolotach, wiecznie ten, który na chodniku schodzi z drogi innym.

A że owo uczucie zbiegło się z ostatnim przeglądem w sieci zdjęć Bethany – cóż, rzecz zbyt oczywista, by jej nie zauważyć. Jego myśli zawsze się ku niej zwracają, gdy robi coś, co wzbudza w nim wyrzuty sumienia, czyli ostatnio praktycznie bez przerwy, całe jego życie bowiem porastają jak pąkle warstwy nieprzeniknionego poczucia winy. Bethany – jego największa miłość, jego największa porażka – która wciąż, z tego co się orientuje, mieszka w Nowym Jorku. Skrzypaczka występująca w najwspanialszych salach koncertowych, nagrywająca albumy solowe, odbywająca światowe trasy. Wygooglowanie jej to jak odkręcenie w swoim wnętrzu gigantycznego kranu. Nie wie, dlaczego raz na jakiś czas tak się dręczy, do późnej nocy przeglądając zdjęcia Bethany, pięknej w wieczorowych kreacjach, z instrumentem w ręku, z ogromnymi bukietami róż, w wianuszku pełnych uwielbienia fanów w Paryżu, Melbourne, Moskwie, Londynie.

Co by o tym pomyślała? Byłaby oczywiście rozczarowana. Pomyślałaby, że Samuel w ogóle nie dorósł – wciąż jest chłopcem grającym po ciemku w gry wideo. Wciąż jest takim samym dzieciakiem, jakim był, gdy się poznali. Samuel myśli o Bethany w taki sposób, w jaki inni ludzie być może myślą o Bogu. Jak wtedy, gdy zadają pytanie: „Jak osądza mnie Bóg?”. Samuel odczuwa ten sam impuls, choć zastąpił Boga inną wielką nieobecnością: Bethany. I czasem, jeśli myśli o tym za dużo, wpada w swoisty stan, jak gdyby doświadczał swego życia z dystansu, jak gdyby nie przeżywał swego życia, lecz oceniał, analizował egzystencję, która w jakiś dziwny sposób, niestety, należy do niego.

Przekleństwa kumpli z gildii przenoszą go z powrotem do gry. Elfy giną w zastraszającym tempie. Smok ryczy z góry, gdy bojownicy bombardują go swoją najlepszą dalekosiężną amunicją – strzałami, ogniem z muszkietów, nożami i pociskami elektrycznymi, które wyglądają jak błyskawice, a wylatują wprost z gołych rąk walczących.

– Spryciarz, uważaj – ostrzega go Pwnage i Samuel zdaje sobie sprawę, że zaraz zostanie trafiony. Robi unik. Ognista kula ląduje obok. Jego pasek zdrowia opróżnia się niemal do zera.

„Dzięki” – pisze Samuel.

Rozlegają się wiwaty, gdy smok ląduje i rozpoczyna się faza trzecia. Z pierwotnej dwudziestki zostało tylko kilku napastników: jest Samuel i Topornik, uzdrawiacz grupy i cztery z sześciu postaci Pwnage’a. Jeszcze nigdy nie zaszli tak daleko. To jak dotąd ich najlepsze starcie z tym smokiem.

Faza trzecia w znacznej mierze przypomina fazę pierwszą, z tym że smok miota się jak oszalały, uwalniając spod ziemi strumienie lawy i strącając ze sklepienia jaskini olbrzymie śmiercionośne stalaktyty. Większość walk z bossem w Elflandii kończy się tutaj. Są nie tyle próbą umiejętności, ile testem na zapamiętywanie schematów i wielozadaniowość: Czy potrafisz umknąć przed lawą tryskającą spod ziemi, uchylać się przed skałami spadającymi z góry, obserwować smoczy ogon, żeby nim nie oberwać, i ścigać smoka po jego jamie, zadając mu ciosy nożem, stosując bardzo konkretny i skomplikowany manewr składający się z dziesięciu ruchów, który pozwala zadać najwięcej obrażeń na sekundę, aby doprowadzić punkty życia smoka do zera, zanim włączy się jego dziesięciominutowy wewnętrzny czasomierz i smok dostanie tak zwanego wścieku, kiedy to wpada w szał i zabija wszystkich dookoła?

W ferworze gry Samuel zwykle emocjonuje się jej przebiegiem. Lecz tuż po jej zakończeniu, nawet jeśli wygrywają starcie, zawsze spada na niego to samo przytłaczające poczucie zawodu, ponieważ skarb, który zdobyli, to skarb na niby, po prostu szereg cyfrowych danych, a cała zrabowana broń i pancerze nie przydadzą im się na długo, bo gdy tylko więcej graczy zacznie pokonywać smoka, autorzy gry wprowadzą nową istotę, której zabicie będzie jeszcze trudniejsze i która będzie strzec jeszcze wspanialszego skarbu – cykl, który powtarza się w nieskończoność. Tak naprawdę wygrać nie można. Nie widać końca. I czasami bezsens tej gry objawia mu się znienacka, tak jak teraz, gdy patrzy, jak uzdrawiacz usiłuje utrzymać Pwnage’a przy życiu, pasek zdrowia smoka powoli zbliża się do zera, Pwnage wrzeszczy: „Jazda, jazda, jazda!”, i są już na skraju spektakularnego zwycięstwa, nawet w tym momencie Samuel myśli sobie, że jedyne, co się teraz dzieje, to kilku samotnych ludzi stuka po ciemku w klawiaturę, przesyłając sygnały elektryczne do serwera komputerowego w okolicach Chicago, który odsyła im małe porcje danych. Wszystko inne – smok i jego jama, tryskająca lawa, elfy, ich miecze i czary – to tylko pozory, fasada.

„Co ja tutaj robię?” – zastanawia się w chwili, gdy zostaje zmiażdżony przez ogon smoka, Topornik nadziewa się na spadający stalaktyt, a uzdrawiacz spala się na popiół w szczelinie z magmą, toteż jedynym pozostałym w akcji elfem jest Pwnage i wygrana jest możliwa tylko pod warunkiem, że utrzyma się przy życiu, gildia dopinguje go więc okrzykami do mikrofonów, gdy pasek zdrowia smoka topnieje do czterech, trzech, dwóch procent…

Samuel zastanawia się, nawet teraz, gdy zwycięstwo jest tak blisko: „Jaki to ma sens?”.

„Co ja wyprawiam?”

„Co pomyślałaby sobie Bethany?”

3

Taniec, który odstawia Pwnage w swoim pokoju dziennym, wygląda jak zbitka piłkarskich gestów wykonywanych po strzeleniu gola. Szczególnie lubi jeden, polegający na kręceniu przed sobą pięścią – „ubijanie masła”, tak się chyba nazywa.

– Pwnage rządzi! – ktoś woła. Elfy urządziłyby mu owację na stojąco, gdyby nie były wszystkie martwe. Odgłosy ich aprobaty dobiegają hałaśliwie z głośników zestawu kina domowego. Wszystkie monitory, których w sumie jest sześć, pokazują nieżyjącego smoka pod różnymi kątami.

Ubija masło.

Wykonuje też inny ruch pięścią, który wygląda, jakby próbował uruchomić kosiarkę do trawy.

A potem ów obsceniczny taniec, gdzie można by pomyśleć, że poklepuje coś przed sobą, przypuszczalnie czyjś tyłek.

Duchy elfów trafiają z powrotem do ciał i jego kompani w jamie smoka jeden po drugim skaczą na nogi, zmartwychwstali w ten szczególny dla gier wideo sposób, gdzie się umiera, ale nigdy tak naprawdę. Pwnage zabiera łupy z głębi jaskini i rozdaje je swoim towarzyszom z gildii – miecze i topory, zbroje płytowe i czarodziejskie pierścienie. Czuje się przy tym wspaniałomyślny i wielkoduszny jak ktoś przebrany w Wigilię za Świętego Mikołaja.

Potem wszyscy zaczynają się wylogowywać, a on żegna się indywidualnie z każdym członkiem swojej gildii, gratulując wspaniałego osiągnięcia, i usiłuje ich namówić do pozostania w sieci trochę dłużej, ale oni się skarżą, że jest już późno, że muszą rano wstać do pracy, i w końcu przyznaje im rację – czas iść spać. Wylogowuje się, wyłącza wszystkie komputery, wsuwa się do pościeli i zamyka oczy, a wtedy jego umysł zaczyna swoje „migotki”, jak nazywa halucynacyjne powidoki elfów, orków i smoków, które się wyświetlają niepowstrzymanie w jego głowie, gdy on próbuje odpocząć po kolejnej elflandiowej orgii.

Tego dnia nie zamierzał grać. A już na pewno nie tyle godzin. Tego dnia miał przejść na nową dietę. Przyrzekł sobie, że tego dnia zacznie się lepiej odżywiać – owoce i warzywa, chude białko i żadnych tłuszczów trans, nic przetworzonego, rozsądne porcje, starannie zbilansowane, obfitujące w substancje odżywcze posiłki, począwszy od tego właśnie dnia. I rano zainaugurował swój całkiem nowy, zdrowożywieniowy styl życia rozłupaniem orzecha brazylijskiego, przeżuciem go i połknięciem, bo orzechy brazylijskie należą do „pięciu artykułów żywnościowych, których powinno się jeść więcej” według książki, którą kupił w ramach przygotowań do tego dnia, razem ze wszystkimi jej kolejnymi częściami, planem żywieniowym ułożonym według zasad diety oraz aplikacjami na urządzenia mobilne – wszędzie tam promowano kuchnię złożoną głównie z białka zwierzęcego i orzechów, w gruncie rzeczy menu łowcy-zbieracza. Pomyślał o tych wszystkich zdrowych na serce dobrych tłuszczach, przeciwutleniaczach i makroelementach z orzecha brazylijskiego przelewających się przez jego organizm i dokonujących tych wszystkich dobroczynnych zmian, takich jak niszczenie wolnych rodników, obniżenie poziomu cholesterolu i przy odrobinie szczęścia dodanie mu energii, bo miał tyle do zrobienia.

Kuchnia pilnie wymagała remontu: blat z laminatu podwijał się na brzegach, zeszłej wiosny padła zmywarka, młynek w zlewie nie działał już chyba od roku, popsuły się trzy z czterech palników w kuchence, a ostatnio zaczęła wariować chłodziarka – część lodówkowa nieprzewidywalnie się wyłączała, przez co psuły się parówki i wędliny i kwasiło mleko, z kolei część z zamrażarką od czasu do czasu popadała w hiperaktywność i skuwała gotowe dania w wieczną zmarzlinę. Poza tym szafki kuchenne należało opróżnić z całych kolekcji pożółkłych ze starości plastikowych pojemników, z zapomnianych torebek z suszonymi owocami, orzechami lub chipsami i z bardzo licznych walcowatych pojemników z ziołami i przyprawami w geologicznych warstwach nagromadzonych w czasie poprzednich prób rozpoczęcia nowej diety, przy czym każda z tych prób wymagała zakupienia nowego zestawu ziół i przypraw, ponieważ w czasie, który minął od poprzedniej poważnej próby, stare zioła i przyprawy zdążyły się zbić w słoikach w pojedyncze, nienadające się do użytku, wyschnięte grudki.

I wiedział, że powinien pootwierać szafki i wszystko to powyrzucać, dopilnowując, żeby w najdalszych i najciemniejszych zakamarkach nie zachowały się kolonie bakterii i insektów, ale tak naprawdę nie chciało mu się otwierać szafek i sprawdzać, czy nie zalęgło się w nich robactwo, bo bał się tego, co mógłby tam znaleźć, mianowicie robactwa. Bo wtedy musiałby pozakrywać wszystko folią, odkazić pomieszczenie i w jakimś innym miejscu urządzić coś w rodzaju „obszaru roboczego”, gdzie gromadziłby konieczne rzeczy (nowe meble i deski podłogowe, nowe urządzenia, różne młotki, piły, pudełka z gwoździami, śrubki, plastikowe rury i cały ten szajs niezbędny do drastycznej rekonstrukcji kuchni), chociaż rozglądając się po domu, rozumiał, jak trudne byłoby to zadanie: pokój dzienny na przykład musiał być strefą wolną od remontowego bałaganu, na wypadek gdyby kiedyś w przyszłości przyszło mu podejmować wieczorem niespodziewanych gości (czyli Lisę), którym sterty narzędzi nie wydałyby się niczym atrakcyjnym ani romantycznym; to samo z sypialnią, również nie nadającą się na obszar roboczy dokładnie z tego samego powodu, choć trzeba przyznać, że minęło już trochę czasu od ostatniej wizyty Lisy, głównie z tej przyczyny, że zależało jej na zachowaniu „dystansu” w trakcie nowego etapu ich związku, postanowienie, które nie przeszkadzało jej prosić go o podwożenie do pracy lub galerii handlowych, gdzie miała do załatwienia różne sprawy, a to, że Lisa się z nim rozwiodła, nie oznaczało przecież, że zostawi ją bez pomocy, ją, która nie ma prawa jazdy ani samochodu, i choć wiedział, że większość facetów nie wahałaby się jej odmówić, on po prostu był inaczej wychowany.

Jedynym ewentualnym obszarem roboczym dla kuchennych klamotów pozostawała gościnna sypialnia, co niestety było również nierealne, jako że pokój ten pękał już w szwach od rzeczy, których wyrzucenie było nie do pomyślenia – wstawił tam pudła z nagrodami z liceum, przypinkami, trofeami, medalami, dyplomami i gdzieś wśród tego wszystkiego podziewał się oprawiony w czarną skórę notes, notes z kilkoma pierwszymi stronami powieści, którą obiecywał sobie dokończyć jakoś niedługo – musiał więc przejrzeć te pudła i skatalogować ich zawartość, zanim będzie w stanie stworzyć porządny obszar roboczy niezbędny do rozpoczęcia remontu kuchni, który był z kolei konieczny, jeśli miał przejść na najnowszą dietę.

Do tego dochodziła kwestia kasy. No bo jak można sobie pozwolić na zupełnie nowy zdrowy program odżywiania, kiedy i bez tego brnie się w poważne długi za sprawą licznych kont w Elflandii i nowego smartfona. I owszem, wiedział, że z perspektywy kogoś z zewnątrz kupno smartfona za czterysta dolców w parze z abonamentem z nieograniczoną liczbą esemesów i transmisją danych może się wydać ogromnym obciążeniem w przypadku osoby, której działalność zawodowa nie jest uzależniona od dostępności do komunikacji elektronicznej, zresztą przytłaczająca większość esemesów po zakupie smartfona pochodziła od producenta samego urządzenia – z pytaniami, czy jest z niego zadowolony, z ofertą ubezpieczenia oraz zachętą do wypróbowania programów i sprzętu tejże firmy – a pozostałe przysyłała Lisa, zawiadamiając go na przykład, że jest niespodziewanie potrzebna na stoisku Lancôme lub że wychodzi wcześniej, lub zostaje później na stoisku Lancôme albo że nie potrzebuje podwózki, bo została „gdzieś” zaproszona przez „kogoś z pracy”, i były to esemesy, których irytująca w najwyższym stopniu dwuznaczność przyprawiała go o napady zazdrości, zwijał się więc na sofie, trząsł i obgryzał kruche paznokcie, rozmyślając o granicach wierności Lisy. I choć oczywiście nie mógł już od niej oczekiwać hegemonicznej małżeńskiej monogamii, i choć dostrzegał, że rozwód nadał ich związkowi rysu pewnej finalności, wiedział także, że Lisa nie zostawiła go dla innego mężczyzny i że wciąż jest w jej życiu postacią ważną, przez co w głębi ducha nie tracił nadziei, że jeśli będzie dla niej wystarczająco pożyteczny, usłużny i dyspozycyjny, Lisa tak naprawdę nigdy go nie zostawi (w sensie „zostawi zostawi”), stąd potrzeba zakupu smartfona.

Poza tym w każdym nowym programie prawidłowego odżywiania nieodzowne są aplikacje mobilne związane z dietą i ćwiczeniami, aplikacje, dzięki którym mógł rejestrować codzienne spożycie poszczególnych artykułów żywnościowych i analizować, jak sobie radzi zarówno pod względem kalorycznym, jak i odżywczym. Wpisał na przykład, co zjada w normalny dzień, żeby mieć jakiś punkt odniesienia, z którym będzie można precyzyjnie porównywać jego przyszłą znakomicie zdrową dietę, i odkrył, że trzy kawy espresso na śniadanie (z cukrem) dają sto kalorii, latte z sześciu dawek espresso i kawałek ciasta czekoladowego na obiad to kolejne czterysta kalorii, co zostawiało mu zapas tysiąca pięciuset kalorii z dwutysięcznego dziennego limitu, a to znaczyło, że na kolację miał miejsce na dwa, może trzy opakowania mrożonej fajity łososiowej Ocean Bonanza, zestawu z precyzyjnie pokrojonymi na kształt frytek warzywami oraz paczuszką słonego czerwonego czegoś, co nazwano „przyprawą południowozachodnią”, do której zwykle dodawał jeszcze jedną łyżkę stołową soli (aplikacja w telefonie podliczała ją jako zero kalorii, co uważał za wielkie zwycięstwo na polu smaku), zjadał więc te dania z mrożonym łososiem dość szybko i zachłannie, jednocześnie starając się nie zwracać uwagi na to, że kuchenka mikrofalowa podgrzewa wszystko nierównomiernie, toteż zielona papryka dosłownie parzy go w język, natomiast środek niektórych większych kawałków ryby bywa wciąż tak zimny, że kruszy się i ma konsystencję czegoś na kształt wilgotnej kory drzewnej, co w sumie stanowiło nad wyraz nieprzyjemne doświadczenie, choć to nie powstrzymywało go przed pakowaniem do zamrażarki kolejnych łososiowych fajit, nie tylko dlatego, że widniał na nich napis „Zadziwiająco mało tłuszczu!”, lecz także dlatego, że sklepy 7-Eleven miały na nie niekończącą się fantastyczną promocję: dziesięć opakowań za pięć dolarów (maksymalnie dziesięć zestawów).

W każdym razie aplikacja w smartfonie analizowała spożywane przez niego substancje odżywcze i makroelementy i porównywała je z zalecanymi przez Agencję Żywności i Leków dawkami wszystkich ważnych witamin, kwasów, tłuszczów i tak dalej, a potem wyświetlała wyniki na wykresie, który powinien być kojąco zielony, gdyby Pwnage przestrzegał zasad prawidłowego odżywiania się, ale w rzeczywistości miał czerwony kolor guzika alarmowego ze względu na zatrważające niedobory tak naprawdę wszystkiego, co konieczne do zachowania podstawowych narządów w zdrowiu. I owszem, musiał przyznać, że ostatnimi czasy gałki oczne i końcówki włosów zażółciły mu się niepokojąco, paznokcie stały się cieńsze i bardziej łamliwe i miały tendencję, gdy je obgryzał, do pękania nagle w połowie niemal do samej nasady, a ostatnio też paznokcie i włosy całkowicie przestały mu rosnąć i teraz jego czupryna zdawała się miejscami przerzedzać, nawet jakby cofać, poza tym rozwinęła się u niego właściwie permanentna wysypka na ręku, w miejscu gdzie znajdowałby się zegarek, gdyby go nosił. Toteż chociaż zazwyczaj daleko mu było do przekroczenia dziennego limitu dwóch tysięcy kalorii, zrozumiał, że chcąc „lepiej się odżywiać”, musi się karmić zupełnie innym rodzajem kalorii, pochodzącym ze świeżej, organicznej, zdrowej żywności sprzedawanej po nierealnych cenach, biorąc pod uwagę ściągane z jego karty kredytowej comiesięczne raty za smartfon i powiązany z nim abonament. Pojmował paradoks tej sytuacji, bo było coś ironicznego w tym, że spłata urządzenia, które pokazuje mu, jak ma się właściwie odżywiać, pozbawia go pieniędzy na to, by zacząć się właściwie odżywiać, i owszem, obciążał tym wszystkim kartę kredytową, na której zadłużenie boleśnie się pogłębiało, a szansa jego spłaty oddalała się z niewzruszonością dryfu kontynentów. To samo z ratami kredytu hipotecznego, które także wzrastały, bo lata temu, zanim rynek nieruchomości w mieście (i w całym kraju) diabli wzięli, pośrednik w agencji namówił go na zrefinansowanie domu z wykorzystaniem instrumentu zwanego negatywną amortyzacją. Wtedy był to dla niego potężny zastrzyk finansowy, który pozwolił mu zakupić telewizor HD, różne rozbudowane konsole do gier wideo i drogą domową stację roboczą, teraz zaś musiał się borykać z olbrzymim obciążeniem, jako że raty hipoteczne nie przestawały szokująco wzrastać, podczas gdy wartość domu, gdy ostatnio sprawdzał, spadła i pozostała na tak kuriozalnie niskim poziomie, jak gdyby prowadził w nim fabryczkę metamfetaminy i doszło w niej do jakiejś katastrofalnej eksplozji.

I przez to żył w stresie, przez to i przez wszystkie inne problemy natury finansowo-budżetowej, był w takim stresie, że jego serce zaczęło wyprawiać dziwne harce, rodzaj nerwowych dygotów, jak gdyby ktoś mechanicznie ostukiwał mu klatkę piersiową od wewnątrz. A jak mawiała Lisa: „Nie masz nic, jeśli nie masz zdrowia”, którymi to słowami uzasadniał swoje inwestycje w rzeczy pomagające złagodzić stres, takie jak elektronika i gry wideo z górnej półki.

Ku którym właśnie zwrócił się tego dnia. Przed podjęciem się uciążliwych obowiązków, jakich wymagała od niego nowa dieta, postanowił, że najpierw odhaczy inne, te czekające go w Elflandii: dwadzieścia zadań, które wykonywał codziennie, zdobywając naprawdę odjazdowe nagrody (takie jak latające gryfy do ujeżdżania, topory nieprawdopodobnych rozmiarów i zgrabne wdzianka i spodnie, w których jego awatar prezentował się nader szykownie). Misje te – polegające zwykle na uśmierceniu jakiegoś pomniejszego wroga, pokonaniu zdradzieckiego terenu, żeby dostarczyć wiadomość, lub zlokalizowaniu zagubionego ważnego przedmiotu – trzeba było ukończyć codziennie bez pudła do czterdziestu dni z rzędu, żeby odblokować dostęp do nagród w możliwie jak najszybszym czasie, co samo w sobie było już pewną nagrodą, bo za każdym razem, gdy udawała mu się ta sztuka, pojawiały się fajerwerki i ryk trąb i jego ksywka wyświetlała się na publicznej liście „Wielkich mistrzów” Elflandii i wszyscy z jego listy kontaktów przesyłali mu gratulacje i pochwały. Trochę jakby się było panem młodym na weselu. A jako że Pwnage grał nie tylko jedną postacią, ale miał ich tyle, że wystarczyłoby na obsadzenie całej drużyny softballowej, oznaczało to, że gdy tylko kończył dwadzieścia codziennych misji swego głównego bohatera, powtarzał je także dla altów, toteż liczba codziennych zadań do wykonania podskoczyła do około dwustu lub więcej, w zależności od tego, levelowaniem ilu altów był zainteresowany. Zatem cały proces zaliczania kolejnych misji zabierał mu w sumie około pięciu godzin – i chociaż zdawał sobie sprawę, że dla większości ludzi pięć bitych godzin gry to górny pułap czasu, jaki są w stanie wytrzymać w Elflandii, dla niego czas ten był jedynie przygrywką do rozpoczęcia gry właściwej, rodzajem rozgrzewki przed prawdziwą sesją, czymś, z czym musiał się uporać, nim zabawa zacznie się na dobre.

Gdy więc tego dnia wyrobił codzienną normę misji do zaliczenia, za oknami zrobiło się ciemno, a on po pięciu godzinach odklepywania wyuczonych na pamięć zadań czuł się tak przymulony, zobojętniały i umysłowo zablokowany, że nie mógł wykrzesać z siebie koncentracji, zapału ani energii koniecznych do wykonywania trudnych czynności wyższego rzędu, takich jak zakupy, gotowanie czy skomplikowany remont kuchni. Pozostawał więc przy komputerze, ładował akumulatory kawą latte z sześciu dawek espresso, zakąszał ją mrożonką burrito i nie przestawał grać.

Grał tak długo, że teraz, gdy próbuje zasnąć, migotki są szczególnie silne i nie ma mowy, żeby w najbliższym czasie przyszedł sen – i jedyne, co tak naprawdę może zrobić, to wstać z łóżka, odpalić komputery, sprawdzić serwery na Zachodnim Wybrzeżu i wybrać się na kolejną akcję. Potem, po kilku godzinach, przenosi się na serwery australijskie i znów przypuszcza atak na smoka. Przed czwartą nad ranem włączają komputery hardcorowi gracze z Japonii, co zawsze jest miłą niespodzianką, dołącza więc do nich i zabija smoka jeszcze kilka razy, aż zabicie smoka nie przynosi już poczucia triumfu, wydaje się raczej czymś rutynowym, zwyczajnym i może nawet trochę nużącym. I mniej więcej w czasie, kiedy budzą się Indie, migotki przeradzają się w coś w rodzaju pulsującej rozmytej luminescencji i Pwnage porzuca grę totalnie skołowany, jakby jego czoło znajdowało się fizycznie metr od twarzy, uznaje więc, że przed pójściem spać potrzebuje chwili odprężenia, i wrzuca jeden z filmów DVD, który oglądał już z milion razy (zamysł jest taki, że może puścić film i trochę się odmóżdżyć, jako że zna fabułę na pamięć i nie musi specjalnie nadwyrężać intelektu), jeden z kolekcji apokaliptycznych filmów katastroficznych, w których Ziemia zostaje w jakiś sposób zniszczona – przez meteoryty, kosmitów, nie spotykaną dotąd aktywność wulkaniczną – i w ciągu pierwszych piętnastu minut jego umysł zaczyna się zamulać, i akurat w momencie, kiedy główny bohater odkrywa tajemnicę, którą rząd przez cały ten czas zatajał, i wie, że niedługo zacznie się prawdziwy koszmar, Pwnage odpływa i rozmyśla o minionym dniu, przypomina sobie jak przez mgłę swój entuzjazm i silne pragnienie, by zacząć lepiej się odżywiać, i może z poczucia winy, że jednak nie uznał tego dnia za odpowiedni do przejścia na zdrową dietę, rozłupuje kolejnego orzecha brazylijskiego, zastanawiając się, czy nie lepiej wdrażać się w te rzeczy stopniowo i czy ten orzech brazylijski nie jest pomostem między jego obecnym życiem a życiem na zdrowej diecie, które go dopiero czeka, ale szybko się rozprasza i gapiąc się w telewizor z iście rybią pustką w spojrzeniu, przełyka gęstą miazgę orzecha brazylijskiego i patrzy, jak Ziemia ulega zniszczeniu, i z pewną satysfakcją wyobraża sobie, że skała wielkości Kalifornii naprawdę spada na Ziemię i w jednym topiącym szkielety rozbłysku zmiata wszystko, zabija wszystkich, unicestwia na amen, a potem podnosi się z kanapy zdziwiony, jak szybko zleciała ta noc, bo prawie już świta, chwiejnym krokiem dociera więc do sypialni, zauważając się w lustrze – żółtawe włosy, zaczerwienione od zmęczenia i odwodnienia oczy – i kładzie się, po czym nie tyle zasypia, ile wpada gwałtownie we wszechogarniającą nieprzytomną czeluść. I tym, co próbuje zatrzymać w myślach w tym bliskim śpiączki stanie, jest wspomnienie swojego tańca.

Chce zapamiętać, jakie to było uczucie: chwila najwyższej radości. Po raz pierwszy pokonał smoka. Wszyscy jego przyjaciele z Chicago wiwatowali.

Teraz jednak nie chciało do niego wrócić – to uczucie, pod którego wpływem odtańczył swój żywiołowy taniec. Pwnage usiłuje przywołać obraz siebie pląsającego, ale wyczuwa dystans – jakby dawno temu oglądał coś w telewizji. Gdyby czuł się tak jak teraz, nie ubijałby masła, nie uruchamiał kosiarki, nie poklepywałby tyłka.

Jutro, przyrzeka sobie.

Jutro będzie pierwszy dzień nowej diety – prawdziwy, oficjalny pierwszy dzień. I może ten, który minął, był niejako preludium lub próbą generalną, rodzajem falstartu przed tym autentycznym pierwszym dniem nowej diety, który zacznie się tuż-tuż. Któregoś dnia, już niedługo, gdy obudzi się wcześnie, zje zdrowe śniadanie, zacznie remont w kuchni, opróżni szafki, zrobi zakupy, nawet nie usiądzie przed komputerem i wreszcie, przez cały dzień, będzie robił wszystko wzorowo, dokładnie tak jak trzeba.

Przysięga sobie. Obiecuje. Jeden z tych dni, niedługo, będzie tym, który zmieni wszystko.

4

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Wydarzenia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku opisane w niniejszej powieści to wynik połączenia faktów historycznych, relacji naocznych świadków, a także wyobraźni, niewiedzy i fantazji autora. Dla przykładu: Allen Ginsberg brał udział w chicagowskim proteście, ale nie wykładał w Chicago Circle. Uczelnia ta nie miała w roku sześćdziesiątym ósmym domów studenckich. Natomiast budynek nauk behawioralnych otwarto dopiero w sześćdziesiątym dziewiątym. Mój opis manifestacji w Grant Parku także nie odpowiada dokładnie chronologicznemu porządkowi zdarzeń. I tak dalej. Dla zgłębienia historycznie rzetelniejszych opisów protestów sześćdziesiątego ósmego roku polecałbym następujące tytuły, które były dla mnie nieocenioną pomocą w trakcie powstawania tej powieści: Chicago ’68 Davida Farbera, The Whole World Is Watching Todda Gitlina, Battleground Chicago Franka Kuscha, Miami and the Siege of Chicago Normana Mailera, film Chicago 10 w reżyserii Bretta Morgena, Telling It Like It Was: The Chicago Riots pod redakcją Waltera Schneira oraz No One Was Killed Johna Schultza.

Poniższe książki pomogły mi, za co jestem wdzięczny, sportretować ten okres w przekonujący (mam nadzieję) sposób: Make Love, Not War Davida Allyna, Young, White, and Miserable Wini Breines, Culture Against Man Julesa Henry’ego, 1968 Marka Kurlansky’ego, Dream Time Geoffreya O’Briena oraz Shards of God Eda Sandersa.

Niektóre słowa przypisane w tej książce Allenowi Ginsbergowi zostały przez niego spisane w esejach i listach zebranych w Deliberate Prose: Selected Essays 1952–1995 pod redakcją Billa Morgana i w Journals: Early Fifties Early Sixties pod redakcją Gordona Balla.

Za wspaniałe norweskie opowieści o duchach jestem wdzięczny Folktales of Norway pod redakcją Reidara Christiansena, w tłumaczeniu Pat Shaw Iversen. Niksy to istoty z mitologii germańskiej, które w Norwegii nazywane są nøkk.

Wiedzę o napadach paniki zaczerpnąłem z Dying of Embarrassment Barbary G. Markway i in. oraz z Fearing Others Ariela Stravynskiego. Celne spostrzeżenia dotyczące pożądania i frustracji znalazłem w Missing Out: In Praise of the Unlived Life Adama Phillipsa.

Za badania dotyczące psychologii i zachowań graczy w MMORPG jestem zobowiązany Nickowi Yee i jego projektowi Daedalus. W rozwinięciu koncepcji o czterech rodzajach wyzwań w grach wideo pomogła mi książka Level Design for Games Phila Co. Różne zaburzenia umysłowe Pwnage’a zostały zainspirowane przez blog Nicholasa Carra Rough Type i artykuł Microstructure Abnormalities in Adolescents with Internet Addiction Disorder Kai Yuana i in. opublikowany w „PLoS ONE”, czerwiec 2011.

Reklamy produktów higienicznych dla kobiet z pracowni zajęć gospodarstwa domowego w szkole Faye pochodzą ze strony internetowej Found in Mom’s Basement: pzrservices.typepad.com/vintage advertising. Pewne szczegóły związane z Laurą Pottsdam zostały zaczerpnięte z kilku niesamowitych rozmów Dana Savage’a na stronie Savage Lovecast. Mój opis teledysku Molly Miller wiele zawdzięcza Visual Digital Culture Andrew Darleya. Część informacji na temat brutalistycznej architektury Chicago Circle pochodzi z pracy magisterskiej Andrew Beana na Wesleyan University The Unloved Campus: Evolution of Perceptions at the University of Illinois at Chicago. Pomysł bojkotu rozrodczego został wyjęty z artykułu w „Ain’t I a Woman” 1972, nr 1. Fragmenty listu do redakcji, który Faye czyta w „Chicago Free Voice”, zostały przytoczone z nie opublikowanego listu do „Chicago Seed” przekazanego Muzeum Historii Chicago. Informacje Sebastiana dotyczące maarr pochodzą z artykułu The Meaning of the Steps Is in Between: Dancing and the Curse of Compliments opublikowanego w „The Australian Journal of Anthropology”, sierpień 2000. Opowieść Allena Ginsberga „Jedzcie mango!” pochodzi z Ewangelii Śri Ramakryszny.

Dziękuję pracownikom Muzeum Historii Chicago za okazane mi wsparcie. Za pomocniczą korektę tej powieści ogromne podziękowania należą się Minnesota State Arts Board i University of St. Thomas.

Podziękowania dla mojego redaktora Tima O’Connella za nadzwyczajną pomoc w ukształtowaniu tej historii, nie wspominając o jego entuzjazmie i zapale godnych Periwinkle’a. Podziękowania dla wszystkich wspaniałych pracowników wydawnictwa Knopf: Toma Polda, Andrew Ridkera, Paula Bogaardsa, Robin Desser, Gabrielle Brooks, Jennifer Kurdyla, LuAnn Walther, Olivera Mundaya, Kathy Hourigan, Ellen Feldman, Cameron Ackroyd, Karli Eoff i Sonny’ego Mehty.

Dziękuję mojej agentce Emily Forland za jej mądrość, cierpliwość i słowa otuchy. Dziękuję Marianne Meroli i wszystkim cudownym ludziom z ekipy Brandt & Hochman.

Podziękowania dla mojej rodziny, przyjaciół i nauczycieli za ich miłość, dobroć, wspaniałomyślność i wsparcie. Dziękuję Molly Dorozenski za rady po lekturze długich fragmentów pierwszych wersji tekstu.

I na koniec dziękuję Jenni Groyon, mojej pierwszej czytelniczce, za wskazywanie mi drogi przez dziesięć lat pracy nad tą książką.

Tytuł oryginału

The Nix

THE NIX by Nathan Hill. Copyright © 2016 by Nathan Hill.

By arrangement with the Author.

All rights reserved.

Projekt okładki

Oliver Munday

Zdjęcie wykorzystane na okładce

Parade and Rally for Freedom, Grant Park, Chicago, Illinois, April 27, 1968.

Chicago History Museum

Opieka redakcyjna

Dorota Gruszka

Adiustacja

Anna Szulczyńska

Korekta

Małgorzata Biernacka

Katarzyna Onderka

Copyright © for the translation by Jerzy Kozłowski

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2017

ISBN 978-83-240-5021-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com