Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Z posłowiem Małgorzaty Gralińskiej
Przepełniona nostalgią opowieść o schyłku Mitteleuropy. Elegijny portret czasu i miejsca skreślony ręką austriackiego mistrza modernizmu.
„Piękne chwile z przeszłości można nosić w sobie niczym ukryty klejnot albo można wlec je za sobą niczym żelazną kulę na łańcuchu skazańca” – pisze Rezzori i przywołuje obrazy z dalekiej przeszłości, a nas, czytelników, włącza w ów strumień czasu i przywraca to, co wydawało się bezpowrotnie stracone.
Przywołując w Niegdysiejszych śniegach historyczny moment upadku Cesarstwa Austro-Węgierskiego, von Rezzori pisze o rozkładzie prywatnego świata, o rozpadzie rodziny, życiu nomady między domami matki i ojca na Bukowinie, domem dziadków w Wiedniu oraz szkołami i internatem. Kreśli portrety bliskich, którzy wywarli wpływ na jego życie: matki o nerwowych skłonnościach, ojca przytłaczającego wszystkich brutalną witalnością, przedwcześnie zmarłej siostry, „dzikiej” opiekunki Kasandry i białowłosej guwernantki, z którą przyjaźń utrzymywał aż do końca jej życia.
Rezzori zdaje się nie wierzyć w możliwość napisania autobiograficznej, wiernej prawdzie i czasowi, chronologicznej opowieści. Wybiera metodę poruszania się między fikcją a faktem, a ich wzajemne oddziaływanie staje się częścią jego refleksji.
„„Niegdysiejsze śniegi” wprowadzają nas w świat bezpowrotnie utracony: jego wartości zmiotła I wojna światowa, a jego dobrobyt zniszczyła inflacja lat dwudziestych. […] A zatem mocny temat. Von Rezzori śledzi historię swojej rodziny bez cienia ckliwości, z pasją, gorzkim poczuciem humoru i zmysłem obserwacji, który potrafi wychwycić najdrobniejsze niuanse w miłości i obojętności, w języku, krajobrazie i zachowaniu własnej klasy społecznej. Tej książki nie napisał młodzieniec (ani moralista). Jest to dzieło głęboko poruszające. Wśród jego meandrujących, ironicznych fraz nie ma ani jednego zbędnego zdania.” Robert Hughes, „Time”
„Gregor von Rezzori w lirycznej, erudycyjnej prozie kreśli portrety bliskich osób, tworząc opowieść, która jest jednocześnie autobiografią i obrazem minionej epoki […]. „Niegdysiejsze śniegi” ukazują bogatą wyobraźnię autora, jego niemal fotograficzną pamięć, dar opisywania postaci za pomocą anegdot zabarwionych wspomnieniem […]. Jego książka jest zarówno elegijnym hołdem dla znikającej przeszłości, jak również świadectwem ocalającej siły pamięci – albumem z rodzinnymi fotografiami, pięknie przełożonymi na słowa.” Michiko Kakutani, „The New York Times Book Review”
„Jedna z tych rzadkich, wspaniałych książek, które wymykają się jakimkolwiek kategoryzacjom. Fikcja i autobiograficzna opowieść splatają się tu w precyzyjnej i wysublimowanej prozie, w zamiłowaniu do detalu, zdobywając serca czytelników.” Alan Furst
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału niemieckiego Blumen im Schnee
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Na okładce fragment obrazu Portrait of a Gentleman and Son
Copyright © 1989, Gregor von Rezzori
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Gralińska, 2025
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Adam Pluszka
Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Andrea Smolarz / d2d.pl
Książka została opublikowana dzięki pomocy finansowej:
Bundesministerium für Kunst, Kultur, öffentlichen Dienst und Sport – Startseite i Austriackiego Forum Kultury
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-084-5
Dla Beatrice
z miłością i nieskończoną wdzięcznością
Où sont les neiges d’antan?
François Villon
Dorodne baldachy jarzębiny opadła chmara jemiołuszek. Mówi się, że jedynie co siedem lat, gdy ma nadejść szczególnie ostra zima, przylatują z dalekiej Północy, z Laponii czy Syberii. Nazywane również jedwabnymi ogonami, przedstawiają uroczy widok: pękate i kolorowe, niesforne czuby, czarne, jedwabiste lico i podgardle, na skrzydłach białe pręgi i jaskrawoczerwone lotki, ogon z cytrynowożółtą lamówką. Dziobiąc z zapałem czerwone owoce jarzębiny, napierają puszystą klatką piersiową, połyskującą różowawym odcieniem masy perłowej, na kratownicę łodyg.
Nagle huk: ktoś strzela do stada ze śrutu. Ptaki, niczym dym, wzlatują nad koronami drzew. Jednak dobry tuzin odrywa się od owocowych kiści i spada na śnieg wśród zestrzelonych jagód i kropel krwi. Kto wie, czy reszta jeszcze kiedyś powróci? Baldachy wiszą poszarpane, nagie łodygi kreślą nieruchomy wzór na bladym zimowym niebie.
Kiedy pojawiła się w domu, podobno nie różniła się zbyt wiele od zwierzęcia. Wyłuskano ją z ludowego stroju: koszulę, zawijaną spódnicę, bezrękawnik z owczego futra, opinci, czyliskórzane chłopskie buty, natychmiast spalono. Lecz w miastowym ubraniu wyglądała tak absurdalnie, że można było się jej przestraszyć. Żartowano w niewybredny sposób, że napotkane ciężarne kobiety pewnie poroniłyby na jej widok. Prędko z powrotem wciśnięto ją w tradycyjny strój, który nosiła potem przez całe życie – co prawda strój wysterylizowany, pozbawiony kolorowych haftów na koszuli i serdaku, cynobrowej szarfy i chusty na głowę o żółtej barwie janowca, za to utrzymany w mniszych czerniach, bielach i szarościach.
– Szczygła przerobili na pliszkę – miała w zwyczaju mówić pod nosem.
Nikt nie przewidział, że w tym wymyślonym stroju jeszcze bardziej będzie rzucać się w oczy niż w swojskim ubraniu. Ona sama jednak nosiła go z pełną godności dumą, niczym zakonną szatę.
Nikomu nie udało się dowiedzieć, w jaki sposób przylgnęło do niej imię Kasandra. Niemożliwe, że otrzymała je na chrzcie. Dziura w Karpatach, skąd pochodziła – potrafiła wprawdzie podać jej nazwę, ale już nie to, gdzie się znajduje, w każdym razie gdzieś „głęboko w lasach” – składała się z kilku krytych gontem chałup, w których mieszkańcy zimą spali z owcami. Latem natomiast tęskne melodie fletów pasterskich błąkały się w pobrzmiewającej szumem świerków górskiej samotni. Uparcie milczała, nie chcąc nam zdradzić, jak wołano na nią w domu oraz kto po raz pierwszy nazwał ją Kasandrą. Prawdopodobnie zrobił to ktoś z klasztoru, z którego wyciągnął ją ojciec, choć i w tej kwestii pojawiały się wątpliwości. Można było się spodziewać, że chyba tylko sam igumen – czyżby z powodu jakiejś złowróżbnej przepowiedni? – wyróżnił ją z gromady posługujących dziewcząt imieniem wieszczki z Iliady. Mnisi w czarnych habitach, w przypominających rury od pieców kapeluszach bez ronda na kudłatych głowach, nieśmiali, pogrążeni w ekstazie lub też, na podobieństwo szaleńców, zawzięci w swym mistycyzmie, tak samo jak ich bracia w wiosce nie mieli o niczym pojęcia. Niezależnie od tego, kto był jej ojcem chrzestnym, do nas trafiła jako Kasandra i w dniu moich urodzin wzięła mnie pod swoją opiekę – odgrywała rolę niani, jak mówiła matka, albo mamki, jak twierdziła ona sama.
Znamienne jest dla często nieuzasadnionej dumy mojej matki, że nie zostało mi żadne zdjęcie Kasandry. Kiedy w 1940 roku północna część Bukowiny, gdzie mieszkaliśmy – dawny kraj koronny monarchii austro-węgierskiej, później, po 1919 roku prowincja Rumunii – na mocy paktu zawartego między panami Stalinem i Hitlerem, czy też ich lokajami Mołotowem i Ribbentropem, została odstąpiona Rosji, urząd do spraw etnicznych Niemców za granicą zorganizował byłym Austriakom, jako tak zwanym ludziom niemieckiej krwi, „powrót do Rzeszy”. Każdy mógł wziąć ze sobą pięćdziesiąt kilogramów dobytku. W miejskim domu matki kwaterował pułkownik rosyjskich wojsk okupacyjnych, który zezwolił jej szarmancko na zabranie podwójnej ilości bagażu. Przynajmniej jedną trzecią stanowiły pamiątki z czasów naszego dzieciństwa. Spośród setek fotografii skrzętnie usunięto wszystkie te, które przedstawiały nas z Kasandrą. Nie z powodu jej szpetoty, choć ze mną na ramieniu Kasandra mogła wyglądać jak przebrana za mamkę samica goryla po porwaniu białego dziecka. Matka nie mogła nie przyznać, że Kasandra była u nas na służbie jako niania – zwłaszcza moja – później zaś, kiedy dorosłem, a rodzice się rozeszli, została u nas w roli gospodyni ojca. Temu natomiast, że „dzikuska”, jak bez ogródek nazywano ją w domu, miała być rzekomo moją mamką, matka z całą stanowczością zaprzeczała. Rościła sobie wyłączne prawo do tego, że wykarmiła mnie własnym mlekiem.
Wiem jednak lepiej: nie tylko przez całe życie czułem, że jako syn mleczny Kasandry wessałem, wraz z wszystkimi jasnymi i ciemnymi mocami, mleko ziemi, z której wyrosła ona, a nie moja matka. Legenda o bezgranicznej matczynej trosce stała również w sprzeczności z inną, wprawdzie nie znacznie bardziej wiarygodną, lecz przyjmowaną z niewzruszoną wiarą legendą o niezwykle delikatnym zdrowiu matki. Nim na końcu jej dni okazało się, z jaką zadziwiająco nieugiętą siłą ducha musiała stawiać czoła rozmaitym przeciwnościom losu, potrafiła przekonać niemal każdego, że jako osoba chorowita czuje się przytłoczona nawet najprostszymi obowiązkami życiowymi. Przed moim przyjściem na świat większość czasu spędzała w uzdrowiskach, ponoć dochodząc do siebie po narodzinach siostry, co wydarzyło się cztery lata wcześniej.
Do tego rodzaju wrażliwości doszły wydarzenia historyczne, które po raz pierwszy, choć wówczas jeszcze tylko na krótko, wygnały nas z Bukowiny. Urodziłem się w maju 1914 roku, w sierpniu wybuchła I wojna światowa. Bukowina graniczy bezpośrednio z Galicją, gdzie już na samym początku działań wojennych dochodziło do krwawych walk i gdzie Rosjanie niepowstrzymanie posuwali się naprzód. Ktoś twierdził, że widział już ich okrągłe czapki – w rzeczywistości były to ziemistoszare czapki bez daszków naszych niemieckich sojuszników – ludność wpadła więc w panikę. Matka, pozostawiona sama sobie, jako że ojciec był na wojnie, uległa powszechnym nastrojom. Także i my na łeb na szyję rzuciliśmy się do ucieczki. Za cel obraliśmy sobie letni dom w pobliżu Triestu, który należał do zmarłego niedawno dziadka ze strony ojca.
Rzecz jasna nic nie pamiętam z tamtej ucieczki. Moja siostra jednak miała już wtedy prawie pięć lat, opowiadała więc o niej jak o wczesnym doświadczeniu mrocznej przygody. Później niekiedy śniły jej się przerażające rzeczy. Matka nie chciała o tym opowiadać. Ojciec twierdził, że wstydziła się pośpiechu naszej ucieczki, którą on, wzruszając ramionami, określił mianem „pochopnej”. Lecz patrząc na rozwój wypadków, okazało się, że matka miała rację. Podczas toczących się ze zmiennym skutkiem walk Czerniowce, stolica Bukowiny, wielokrotnie dostawały się w ręce Rosjan. W najlepszym razie mogliśmy wybrać sobie na ucieczkę bardziej sprzyjającą porę roku i wygodniejszy środek transportu.
O tym, jak przebiegała nasza uchodźcza droga, wiem również jedynie ze słyszenia i do tego w przybliżeniu. Podobno wśród nocy i zamieci musieliśmy przedostać się konnym wozem przez Karpaty trudną do pokonania przełęczą, by po drugiej stronie, w wówczas jeszcze węgierskim Marmaroszu, w Bystrzycy wsiąść do pociągu, który przez Budapeszt i Wiedeń miał nas zawieźć do Triestu. To mogła być jedynie przełęcz Bârgău, gdzie według legendy oraz powieści Brama Stokera stał zamek Draculi. Żeby dotrzeć najpierw tam, a stamtąd udać się do Bystrzycy, musieliśmy z pewnością wiele dni jechać wozem konnym. Bez wątpienia w tamtym czasie Kasandra była naszym opiekuńczym duchem.
Matka nie mówiła w żadnym z miejscowych języków, a nawet ich nie rozumiała. Wprawdzie za czasów austriackich niemiecki był oficjalnie językiem mówionym, ale im dalej w głąb kraju, tym stawał się coraz bardziej niezrozumiały, kaleczony przez najróżniejsze nacje zamieszkujące Bukowinę i w niewystarczającym stopniu przez nie rozumiany. Kasandra za to, choć sama nawet w przybliżeniu nie mówiła poprawnie w żadnym języku, porozumiewała się strzępami rumuńskiego, rusińkiego, polskiego, węgierskiego, a także tureckiego i jidysz, wspomagając się groteskową mimiką i prymitywną sugestywnością, która, choć przez wszystkich wyśmiewana, była jednak zrozumiała.
Czym jest masowa ucieczka, wiadomo przynajmniej od ostatnich dni II wojny światowej, od przełomu lat 1944 i 1945, o ile nie wcześniej, od klęski Francji, kiedy to ludzie uciekali ze wszystkich części kraju. Wśród ciągniętych ręcznie wózków i otwartych wozów drabiniastych, na których zakutane w stosy szmat dzieci umierają z zimna i głodu, zamknięte karety unoszące okrytych futrami pasażerów i ujadające foksteriery oraz towarzyszące im wozy z górą bagażu zamiast szacunku budzą zgorszenie, a nawet nienawiść. Nie łagodziły ich ani pensjonarska francuszczyzna, ani angielski zasłyszany u nurse, do których matka uciekała się, gdy niemiecki okazywał się niewystarczający. Sędziwi stangreci, wystraszona, przemarznięta i obrażona guwernantka mojej siostry, czeska kucharka oraz dwie wiejskie dziewki z trudem przyuczone na pokojówki nie okazali się pod tym względem ani trochę pomocni. W Karpatach to Kasandra była u siebie w domu. Wdychała ostre powietrze zimowych lasów niczym balsam. Gdyby usłyszała wycie wilków, wydałoby się jej ono pewnie jedynie melodią z rodzinnych stron. Do ludzi sobie podobnych mówiła jak ktoś z ludu, w języku ich ludu. Dziwny strój przydawał jej pewnego autorytetu. Gdy chodziło o nocleg, o miejsce przy ciepłym piecu, o dzban mleka lub choćby tylko o wodę na herbatę, to ona była osobą, która negocjowała, zabiegała o zrozumienie, nawoływała do współczucia i miłosierdzia. Czyniła to z właściwą sobie chochlikowatą, pełną dziwacznych grymasów ruchliwością, której nikt nie mógł się oprzeć. Matka z nieustannym oburzeniem opowiadała później – nie zauważając, jak sama się przy tym zdradza – że Kasandra, odmalowując naszą uchodźczą niedolę, przyciskała bezwstydnie mnie, dopiero co narodzonego, do obnażonej piersi i wykorzystywała ochoczo jako środek moralnego szantażu.
Nie mam również żadnych własnych wspomnień z domu w Trieście, w którym w końcu znaleźliśmy schronienie, chyba że pojawiają się one podświadomie, we wrażeniu swojskości śródziemnomorskiego krajobrazu: widoku znajomych krasowych pobrzeży, inkrustowanych czarnymi obeliskami cyprysów, gdzie nad ochrową barwą błękit Adriatyku zlewa się z ledwie tylko bledszym odcieniem nieba. Może być to jednak również skutek oglądania pocztówkowych widoków we wczesnych latach. Zatrzymaliśmy się w niewielkiej willi pod Triestem tylko do momentu przystąpienia Włoch do wojny przeciwko nam, Austriakom. Potem znowu uciekliśmy, choć tym razem w o wiele mniej dramatycznych okolicznościach – udaliśmy się do Wiednia koleją, zajmując trzy przedziały w wagonie sypialnym.
Kasandra nigdy nie zdradziła, czy bądź co bądź ponad roczny pobyt w krasowej krainie wokół Triestu – tak całkowicie różnej od bogactwa pól i lasów Bukowiny – odczuwała jako zesłanie. Wtedy, pośród włoskojęzycznej ludności, zamilkła. Wyobrażam sobie wprawdzie, że jeśli nie z niemieckojęzycznymi mieszkańcami Triestu, to przynajmniej ze Słoweńcami mogła się jako tako porozumieć po ukraińsku, lecz sądzę, że nawet w tym wielobarwnym świecie Friulów, Słoweńców, Greków i Żydów musiała się wydawać egzotycznym egzemplarzem z ludzkiego zoo jakiegoś wędrownego cyrku, a i okazja do spotkań też nie nadarzała się zbyt często. Żyliśmy w skrajnym odosobnieniu i samotności – nawet nasza matka, pomna swojej roli osoby wypędzonej z ojczyzny, roli, która harmonizowała z jej stale nadszarpniętym zdrowiem, rzadko jeździła do miasta. Siostra opowiadała mi w późniejszych latach, że omal nie umarła z nudów. Obok niekończących się lekcji z guwernantką jej jedyną rozrywkę stanowiło diabolo, gra polegająca na podrzucaniu na sznurku i łapaniu małej, obracającej się zabawki w kształcie dwóch połączonych półkul, o której Proust pisze, że była przestarzała już pod koniec dziewiętnastego wieku. Dzięki ustawicznym ćwiczeniom siostra osiągnęła w grze mistrzostwo, czym miała mnie w przyszłości upokarzać. Fotografie z epoki ukazują, jak w białej codziennej sukience i wielkim lnianym kapeluszu, który miał chronić przed południowym słońcem, rozkwita pomiędzy ogromnymi agawami kamienistego ogrodu. Dziwne rośliny, sprawiające wrażenie, jakby pochodziły z innej ery, stanowiły rodzaj sztafażu: przydawały dziewczęcej postaci czegoś afektowanego i przedwcześnie dojrzałego. W domu – tym na Bukowinie, którego w swoim krótkim życiu nauczy się z całego serca nienawidzić – jej rozkwitająca uroda wydawała się naturalna. Istnieje jeszcze inne zdjęcie: widać na nim siostrę w naszym dawnym ogrodzie, oko w oko z Trollem, szorstkowłosym wyżłem niemieckim. Tuż po narodzinach córki ojciec włożył jej do kołyski szczeniaka – ku przerażeniu już i tak cierpiącej matki, niańki i pozostałych kobiet w domu. Pies, który zdążył w tym czasie urosnąć, oraz mała dziewczynka stanowili organiczną część natury beztrosko zdziczałego ogrodu, jego drzew, krzewów, a także trawników rozrastających się w kwieciste łąki. I chociaż fotografia została zrobiona najwyżej półtora roku wcześniej niż tamta w ogrodzie pod Triestem, dokumentuje bezpowrotnie miniony etap w rozwoju mojej siostry. Dziecięca niewinność, siostrzana jedność z wszystkim, co żyje, zanurzenie w nieskończenie zadziwiającym bogactwie rzeczy przepadły, ustępując miejsca świadomości życiowych trudów.
Spotkanie z obczyzną zwłaszcza dla Kasandry nie okazało się ani trochę ubogacające. Ona, która sypała anegdotami jak z rękawa i każde, byle nie nazbyt banalne zajście, każdą zmianę okoliczności w naszym rodzinnym uniwersum podnosiła do rangi wydarzenia i odmalowywała z fantazją, wplatając w girlandę medalionów, co miało nadać naszej – a tym samym i jej – historii barw i dramaturgii niezwykłości, nie była w stanie opowiedzieć niczego z czasu pobytu w Trieście. Nie wiadomo, czy wspomnienia zmąciła tęsknota za domem, która mogła dokuczać Kasandrze, albo czy melancholijna cierpliwość jej starej niewolniczej rasy, z jaką poddawała się każdemu zrządzeniu losu (w stanie duchowego odrętwienia, podobnie jak w wymiarze fizycznym przyjmują go chrząszcze, gdy w obliczu zagrożenia udają, że są martwe), nie pozwoliła wzbudzić niczego wartego przypomnienia. To naturalne, że nie interesowała jej malowniczość nadmorskiego pejzażu. Prymitywni ludzie, jak zwykł mawiać ojciec, nie znają abstrakcyjnego pojęcia piękna krajobrazu. Umiejętność jego odczuwania stapia się w jedno z miłością do ojczystych stron, wszystko inne pozostaje obce. Kiedy pytałem Kasandrę, czy nie podobało jej się morze, odpowiadała coś lakonicznie, niemal mrukliwie. Odnosiłem wrażenie, że jej szorstkość ma coś wspólnego z przykrym, niechętnie wspominanym wydarzeniem. Nigdy mi o nim nie opowiedziała, lecz na kształt jakiejś duchowej osmozy ukazał mi się taki oto obraz utrzymany w secesyjnym stylu: na rafie obmywanej przez spienioną kipiel niczym galion widnieje sylwetka młodej kobiety, w której, jak sądzę, rozpoznaję moją matkę. Przed nią siedzi w na poły adorującej, na poły władczej pozie, ubrana na ciemno postać mężczyzny, łącząca w synonim tradycyjne atrybuty południowca, artysty i kochanka: czarne włosy, krawat lavallière, czarny, miękki kapelusz z szerokim rondem, wydany na pastwę wiatru. Zawsze podejrzewałem, że coraz bardziej widoczna wrogość między matką i siostrą, pierwotnie zrodzona między niesfornym dzieckiem a autorytetem, który zbyt późno wkroczył w jego życie i nie zawsze czuł się w swej roli pewnie, musiała kiedyś przybrać formę arcykobiecego antagonizmu, w którym zasadniczy motyw stanowiła zazdrość o mężczyznę, i to obojętnie jakiego. Sam jednak nie wymyśliłbym – tak absurdalne mi się to wydawało – że podobna rzecz może wpłynąć na stosunek Kasandry do matki. Potem zacząłem w to wierzyć. Zarówno siostra, jak i Kasandra ubóstwiały ojca. Triest zmącił jego obraz jako dzierżącego wyłączną władzę małżonka – a tym samym jako poręczyciela rodzinnej jedności, która spaja dom.
Dla mnie wszystkie te wydarzenia należą do mitycznej krainy spowitej złotą mgłą. Świadomość pojawia się dopiero po wyjeździe z Triestu i przybyciu do domu przyjaciół w Dolnej Austrii. To zupełnie inny krajobraz: dolina bujnych łąk, umoszczona między zalesionymi łańcuchami pagórków, uroczy pejzaż w większym stopniu ukształtowany ludzką ręką niż Karpaty, które stanowią moją prawdziwą ojczyznę. Lecz noszę w sobie, niczym obraz rodzimych stron, również tę austriacką ziemię. Dla matki klasztor i pobliska niewielka wioska symbolizowały wszelką gorycz uchodźczego losu. Dla mnie oznaczały przebudzenie dla świata. Widzę, jak stoję na łące, przed skoszeniem trawa jest tak wysoka, że zasłania mi cały widok. Wyciągam ręce do Kasandry, żeby mnie podniosła. To ona jest dla mnie nauczycielką świata, uosobieniem bezpieczeństwa, pewności, z jaką wychodzę naprzeciw zdarzeniom. Cud odkrywania świata dokonuje się pod jej opieką i przy jej wsparciu. Pozostali uważają ją za półdzikuskę. Matka nigdy nie potrafiła się z nią dogadać, już dawno zdecydowałaby się ją odesłać, gdyby intuicyjnie nie wyczuwała, że bez Kasandry nie mógłbym żyć.
Darzyłem ją serdeczną miłością, a jeśli ostatecznie ja również uwierzyłem w nieokrzesanie i nieludzką brzydotę Kasandry, miało to swój początek w tym, co nieustannie słyszałem w domu i poza nim. Na początku jej wielkie małpie oblicze, krzepiące, troskliwe, groteskowe, chochlikowate, górowało nad wszystkim, co miało zamienić pamięć o dziecięcych latach w niewyczerpany rezerwuar życiowego optymizmu. Kasandra była apostołką nastroju, który sprawiał, że tamte dni wydawały się jasne, lekkie i nieskończenie zabawne – napiętym stosunkom zuchwale przeciwstawiała pogodne usposobienie, jej wesołość rozdymała wszystkie dramaty do rozmiarów komicznego absurdu i miażdżyła je, obracając w żart. Później zrozumiałem, że mogliśmy się w niej przejrzeć jak w krzywym zwierciadle. Imitowała, parafrazowała, parodiowała, wyszydzała kapryśny, lecz niezmiennie dobry humor ojca, którego czciła z psim oddaniem, oraz naszą dziecięcą, rozhisteryzowaną swawolę. Wszyscy naśladowaliśmy jej komiczne, przerysowane zachowania. Stała na czele korowodu klaunów i arlekinów, głupich Augustów[1] i Kacperków[2]; codziennie formowaliśmy ów pochód, stawiając równoważący opór napięciom w domu, wariactwom ojca, wciąż wzmagającym się nerwowym skłonnościom matki, jej drażliwości, nieuzasadnionej bojaźliwości, nieugiętości, a jednocześnie umiejętności uwodzenia.
Dzięki wesołemu usposobieniu ojca coraz rzadsze, coraz krótsze okresy, gdy przebywał w domu, zyskiwały coś z atmosfery wakacji, choć niekiedy przerywały je burze jego cholerycznych wybuchów. Gdy tylko wyjeżdżał na jedną z tak zwanych komisji, która najczęściej okazywała się polowaniem, nad domem, niczym przekleństwo, zawisały migreny i zmiany nastrojów naszej rodzicielki. Nic jednak nie mogło się równać z poezją igrającą w jej uśmiechu czy z pochlebstwem w głosie, gdy w przypływie poczucia matczynego obowiązku chciała nas przekonać do założenia cieplejszej kurtki czy zjedzenia łyżki szpinaku. Nic też nie potrafiło gruntowniej zburzyć beztroskiej atmosfery jak wyniosły chłód, z jakim karciła Kasandrę albo tę czy inną mademoiselle lub miss mojej siostry, gdy te zwróciły jej uwagę, że dzień jest za ciepły na grube ubrania albo że zjedliśmy już wystarczająco dużo szpinaku. Na nas zaś skrupiały się zarówno rozdrażnienie matki, jak i zły humor upomnianych opiekunek.
Prawdopodobnie między 1916 a 1918 rokiem, w ostatnich wojennych latach, które spędziliśmy w Dolnej Austrii, przesadna troskliwość matki zaczęła przybierać chorobliwe rozmiary. Czasy były ponure i niebezpieczne. Wiejskie otoczenie potęgowało wrażenie odosobnienia, nierzadko zamieniało je niemal w uczucie klaustrofobii. Nieufność chłopów z sąsiedztwa do obcych, którzy przybyli z miasta, uciekając przed brakiem jedzenia, nieogrzewanymi mieszkaniami, zamieszkami i ewentualnymi epidemiami, zmuszała młodą kobietę do przyjęcia roli rozważnej matki i gospodyni, nawet jeśli nie bardzo się do niej nadawała. Przez całe życie jej delikatna duma wykształciła całkowicie abstrakcyjne poczucie obowiązku, wyrzuty sumienia a priori narzucające zasady postępowania, których – często na przekór napotkanej rzeczywistości – przestrzegała z żelazną konsekwencją. Kierowana wyobrażeniem, że według bliżej nieokreślonych wzorców coś powinno wyglądać tak, a nie inaczej, wtrącała się w działające jak w zegarku sfery życia i wprowadzała w nich chaos.
Stara czeska kucharka, która wszędzie wiernie nam towarzyszyła, zbuntowała się i zagroziła odejściem, ponieważ matka, znalazłszy raz w gazecie przepisy na oszczędne dania, chciała mieć wpływ nie tylko na tak czy owak skromny jadłospis, lecz również na przygotowanie potraw. O ile stosunek matki do córki, w pierwszych latach życia dorastającej beztrosko pod opieką nianiek, cechowała neutralność, która wraz z upływem czasu bez przeszkód mogłaby przerodzić się we wzajemną tolerancję przy jednoczesnym zachowaniu własnej niezależności, o tyle teraz ich relacja na skutek uwidocznienia się macierzyńskiego autorytetu o wiktoriańskim rodowodzie przekształciła się w otwartą wrogość. Kasandra ze swoją małpią brzydotą, zakonnym strojem mamki i językiem będącym pstrokatą mieszanką obcych dialektów i tak stanowiła wyzwanie dla chłopów zaskorupiałych w swoich obyczajach. Zaakceptowali ją i nie przepędzili ze wsi kosami i cepami tylko dlatego, że przyznali jej rolę nie do końca ludzkiej opiekunki i maskotki trzyletniego chłopca, czyli mnie, na podobieństwo świni, która wyprowadzała rankiem na pastwisko, a wieczorem eskortowała z powrotem do domu najmłodszego syna Huberów uczepionego jej zakręconego ogona. Odkąd matka się uparła, że sama będzie wychodzić z nami na spacer i pilnować nas podczas zabawy, przekroczyła cienką, irracjonalnie wyznaczoną granicę, w obrębie której przyznawano pańskie przywileje, ewentualnie ich odmawiano. Dopiero teraz w oczach kobiet ze wsi jawiła się jako próżniaczka. Od tamtej pory klaunady Kasandry wydawały się istnymi parodiami i podkopywały autorytet matki również w oczach pozostałych domowników.
Prawdopodobnie na skutek przepocenia w za ciepłym okryciu albo zbyt gwałtownego wychłodzenia podczas burzy, a może również z przyczyn psychosomatycznych w sierpniu 1917 roku nabawiłem się zapalenia płuc (drugi raz w tak delikatnym wieku). Matka chciała zmierzyć gorączkę i wetknęła mi termometr do ust. Natychmiast go ugryzłem. Obawiała się, że mogłem połknąć kawałki szkła, całymi dniami więc chodziła na czworakach wokół łóżka, aż wreszcie powyciągała wszystkie odłamki ze szpar między grubymi deskami podłogi w starym domu i złożyła z nich na nowo termometr. Podobno te chaotyczne poszukiwania, jak i wysiłek, gdy podczas niespodziewanej burzy pędem musiała zanieść mnie do domu, przyczyniły się do tego, że oprócz dotychczasowych dolegliwości nerwowych i choroby nerek rozwinęła się u niej wada serca. Jej to zawdzięczaliśmy, że w późniejszych latach przez wiele trwożliwych godzin musieliśmy chodzić po domu na palcach. Stanowiła też straszliwe narzędzie szantażu, kiedy okazywało się, że nasze zdanie w kwestii ubrania czy udziału w kuligu zimą albo wycieczki nad wodę latem (obie rzeczy, zarówno kulig, jak i kąpiel, mogły spowodować uszczerbek na zdrowiu lub wprost sprowadzić na nas niebezpieczeństwo) stało w sprzeczności z opinią matki.
Mimowolne opanowanie Kasandry w obliczu tych rodzinnych perturbacji – po powrocie na Bukowinę doszły do tego spory między rodzicami – było obleczone w błazeńską przesadę. To ona nadciągające tragedie potrafiła przedzierzgnąć w komedię. Zamieniała wszystko w groteskę i tym sposobem błahostki, które były przyczyną większości nieporozumień, sprowadzała do ich właściwych rozmiarów. Ojciec mawiał, że umiała „nakłuć bańkę naszych rodzinnych dramatów” i otworzyć nam oczy na absurdy życia przeżywanego bezrefleksyjnie i według schematów. To ona, bardziej niż ktokolwiek inny, pokazała nam, na czym polega uzdrawiająca siła śmiechu.
Z perspektywy czasu wiem, że wyposażyła nas w ogromną władzę nad losem, i doceniam to tym bardziej, że epoka, na którą przypadło nasze wczesne dzieciństwo, nie była ani trochę wesoła. Wojna zatruwała codzienne życie. Wyczuwało się zapach krwi i żelaza, nawet tam, gdzie jeszcze nie dotarły. Nikt już nie wierzył w zwycięstwo państw centralnych. Klęska dotknęła ludzi zniechęconych i pogrążonych w głuchej rozpaczy. Nie tylko rozpadało się cesarstwo – to kończył się świat. Wydawało się, jakby wraz z upadkiem cesarsko-królewskich Austro-Węgier zgasło światło, które do tej pory ozłacało dni. Dotyczyło to nie tylko nas. Zaczęła się nowa era w dziejach świata.
Wzrastaliśmy wychowywani w micie utraconej, wspaniałej przeszłości. Już wtedy przypadł nam los, który później, po 1945 roku, miał się stać udziałem setek tysięcy Europejczyków: byliśmy uchodźcami, wypędzonymi, plewami na wietrze czasu. Pod koniec wojny musieliśmy wyjechać z wioski w Dolnej Austrii – zrobiła się jeszcze mniej gościnna niż na samym początku. Wiedeń w gasnącym blasku swej chwały przypominał ponurą norę. Wiedeńscy krewni ze strony matki doradzali wyjazd na Bukowinę. Ojciec, którego po powrocie z wojny ujrzałem po raz pierwszy, przyznawał im rację. I choć przyszłość naszego kraju koronnego była niepewna, wydawał się on o wiele bardziej obiecującym miejscem do zamieszkania niż większość terytorialnych odłamków zdruzgotanej monarchii. Wróciliśmy do domu.
To też nie przebiegło w niczym niezmąconej radości. W Galicji wzdłuż trasy między Lwowem a Prutem ciągnęły się rzędy prostych drewnianych krzyży z hełmami poległych. Szare niebo było upstrzone chmarami wron. Im bardziej zbliżaliśmy się do Prutu, do rzeki na granicy z Bukowiną, tym częściej zaglądaliśmy do domów przez strawione ogniem ramy okien. W otworach po zerwanych więźbach mknęły chmury, spomiędzy desek podłóg wyrastały pokrzywy. Czerniowce leżą po drugiej stronie Prutu. Miasto wydawało się niespokojne i wynędzniałe, zamieszkałe przez szubrawy gatunek ludzki, którego przedstawicieli spotykano do tej pory jedynie pojedynczo lub w najgorszym razie w podejrzanych grupkach złożonych z dwóch czy trzech osób, nigdy zaś w tak zwartej jednolitości.
Uciekaliśmy z domu na wsi; nasza matka nigdy go nie lubiła. Teraz, po czterech latach spędzonych w wiejskim odosobnieniu, także z obawy przed niepewnymi czasami, postanowiono zamieszkać w mieście. Przed domem na najodleglejszych peryferiach miasta, gdzie za ogrodami willi i zagrodami mieszczan rolników rozciągały się wolne połacie ziemi, również ziała niepewność. Zagrażał Wschód. W parku ludowym, który graniczył z naszym, rosły majestatyczne drzewa. Teraz były nagie.
Pociski haubic wyrwały w ziemi kratery. Na ich dnie zbierała się deszczówka i zamieniała w mętne kałuże. Ledwie kilkaset metrów dalej wciąż leżało rozdęte końskie ścierwo. A przecież miało się okazać, że będzie to miejsce, gdzie spędzę wesołe, szczęśliwe, choć krótkie i pełne napięć dzieciństwo – doprawdy nie przypominało ono jednak ani trochę domowego zacisza.
Gościom dom mógł wydawać się przytulny i elegancki. Stare wyposażenie, o ile nie zostało zniszczone bądź rozszabrowane, szybko uzupełniono o kilka nowych nabytków. Matka miała rękę do takich rzeczy. Z okrzykami radości zajęliśmy jasne i przestronne pokoje dziecinne. Zanim jednak zaczął się etap w moim życiu, który określam mianem właściwego dzieciństwa (dziecięce lata siostry wydawały się tak odległe jak mityczna, złota epoka przed wojną), nad naszymi głowami raz jeszcze zebrały się ciemne chmury.
Działo się to na krótko przed tym, nim w 1919 roku Rumuni zajęli kraj. Budzący grozę ludzie w łachmanach, którzy w ostatnim czasie wypełniali ulice miasta, nie pozwalali zapomnieć, że zaledwie kilkaset kilometrów na wschód, po drugiej stronie Dniestru, leży Rosja, gdzie od dwóch lat bolszewicy nie patyczkowali się z takimi jak my. Duch rewolucji, zamienionej w krwawą jatkę, mógł się z łatwością rozprzestrzenić także u nas. Po okolicy rozpełzły się bandy szabrowników. W pierwszej kolejności dobrały się do magazynów z żywnością pozostawionych przez armię austriacką. Mieszkaliśmy niedaleko ogromnych koszar kawalerii. Rozwrzeszczane, umazane tłuszczem i marmoladą, nażarte, pijane hordy przechodziły obok naszego domu. Za dnia motłoch dawał się jako tako utrzymać w ryzach, lecz po zapadnięciu nocy z każdą chwilą stawał się coraz niebezpieczniejszy. Mój romantyczny ojciec wyposażył każdego domownika w broń. Nawet Kasandrze wcisnął do ręki pistolet, który odbezpieczyła i schowała między piersiami. Środki ostrożności, jakie musiała stosować, aby wyjąć broń, wzbogaciły zbiór anegdot narosłych przez lata wokół postaci mojej niezwykłej niani. Na początku jednak nikomu nie było do śmiechu. My, dzieci, w środku nocy zostałyśmy wyciągnięte z łóżek i z pośpiechem ubrane. Oto obrazy wyraźnie zachowane w pamięci: wszystkie światła zgaszone, w świetle księżyca widzę, jak matka drżącymi rękoma chowa biżuterię. Błyszczą lufy pistoletów. Lecz niebezpieczeństwo nas omija. W kolejnych dniach miasto zajmują rumuńscy żołnierze. Od czasu do czasu rozlegają się strzały. Potem, jak to się mówi, zostaje przywrócony porządek.
Nowy porządek wzbudza wszakże pewne obawy. Nie wiemy dokładnie, jak Rumuni zachowają się wobec nas. W dzień ojciec jedzie do miasta, aby rozeznać się w sytuacji. My, dzieci, mamy surowo zabronione choćby słowem odzywać się do obcych. Nie wolno nam, rzecz jasna, wychodzić poza ogród (w przyszłości też nie mogliśmy robić tego bez opieki, a gdy raz odważyłem się na ten krok, spotkała mnie okrutna kara). Z trudem dawało się wytrzymać w takiej izolacji. Podobnie jak wszystkie dzieci narodu w stanie wojny byliśmy żarliwymi nacjonalistami. Równie namiętnie interesowaliśmy się wojskiem, nawet jeśli chodziło o armię dawnych wrogów. Gdy obok domu maszerowały rumuńskie oddziały, nie mogłem usiedzieć w miejscu. Musiałem stanąć przy ogrodzeniu, by popatrzeć. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że trzymam w dłoni laleczkę „niemieckiego brata”: zabawkowego żołnierzyka w mundurze koloru feldgrau z czapeczką wilhelmińskiego rekruta – bez daszka, przyozdobioną czarno-biało-czerwoną kokardą – na blond lokach (widok tego samego nakrycia głowy, jako że wzięliśmy je za część rosyjskiego umundurowania, pięć lat wcześniej zmusił nas do ucieczki). Kapral maszerującego rumuńskiego batalionu dostrzega tę zabawkę – symbol wcześniej rozbudzonych nacjonalistycznych przekonań. Wściekły podchodzi do ogrodzenia, wkłada rękę przez pręty, wyrywa mi żołnierzyka i klnąc, rzuca nim do rynsztoka. Nie dostrzegł jednak Kasandry stojącej wraz ze mną przy płocie. Locha, widząc, że jej warchlakom grozi niebezpieczeństwo, nie mogłaby gwałtowniej wystrzelić z podszytu. Kasandra rzuca się na żelazne pręty ogrodzenia z taką zapalczywością, że kapral z przerażeniem odskakuje. Wylewa się na niego stek plugawych rumuńskich wyzwisk. Wespół z groteskowym widokiem miotającej przekleństwa kobiety wywołuje to u kompanów z oddziału salwy szyderczego śmiechu. Gdyby nie ten wybuch nieokrzesanej wesołości, napaść Kasandry mogłaby się dla niej źle skończyć. Nie omieszkała podnieść małpimi rękami grudy ziemi i cisnąć nią w ślad za uciekającym. Równie dobrze mogła zostać zastrzelona.
Wszystkie wspomnienia wczesnego dzieciństwa mają epizodyczny charakter, są zanurzone w nastroju pojedynczych epok, które później zinterpretujemy jako etapy rozwoju. Dzieje się to rok później. Letni, nieznośnie upalny dzień. Liście na drzewach wokół domu wiszą bez ruchu. Matka coraz bardziej się niepokoi, że duszne powietrze może doprowadzić do uszczerbku na naszym, dzieci, zdrowiu. Wciąż towarzyszą jej tego typu obawy. Czasy stały się jednak spokojniejsze – jesteśmy teraz obywatelami Królestwa Rumunii. Monarchizm ojca okazał się silniejszy niż poczucie przynależności do narodu austriackiego: przedkłada obcojęzyczną monarchię ponad wyłącznie niemieckojęzyczną kadłubową Republikę Austriacką. Matka natomiast ma wrażenie, że została wydana na łaskę jakiejś podrzędnej cywilizacji. W tym świecie czyha mnóstwo zagrożeń, również natury klimatycznej. W upalny dzień taki jak ten wylęgają się nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Nie dziwi zatem, że nagle trzeba wyruszyć w drogę do najbliższego wzniesienia w pofałdowanym, pagórkowatym terenie. Nawet przy minimalnej różnicy wysokości powietrze wydaje się tam świeższe. W pobliżu nie brakuje rozległych lasów.
W tamtych czasach ekspedycji tego typu nie przeprowadzano tak jak dzisiaj, bez odpowiedniego namysłu. Podróżowano na końskich wozach, jazda trwała godzinami. Dla ochrony przed palącym słońcem należało wziąć parasole, podobnie jak pudermantle, palta i derki na podróż powrotną wieczorem. Po drodze nigdzie nie było gospody, zabierano więc zimne napoje w termosach, a do koszy pakowano kanapki. Jechał też z nami sprzęt sportowy: obręcze z lekkiej trzciny, podrzucane w górę kijkami i łapane ruchem przypominającym pchnięcie szpady, piłki oraz diabolo mojej siostry – dwie półkule ułożone w kształt klepsydry, które na sznurku pociąganym w górę i w dół za pomocą pałeczek wciąż były wprawiane w obroty i wyrzucane z furkotem w powietrze, by po chwili spaść i zwinnie toczyć się dalej po sznurku. Matka lubiła patrzeć, jak oddawaliśmy się takim spokojnym zabawom z czasów jej własnej młodości. Nas samych zaczynały one śmiertelnie nudzić.
Zazwyczaj, kiedy jechała z nami Kasandra, oszczędzano mi ćwiczeń cielesnych mających raczej charakter choreograficzny niż sportowy. Pod pretekstem, że muszę uważać na nadwerężone płuca i pod żadnym pozorem nie wolno mi się zgrzać, usuwaliśmy się w cień wysokiego drzewa w kompleksie leśnym, gdzie biwakowaliśmy. Oto idealny obraz tamtej epoki i elementów budujących jej nastrój (musiałem mieć wówczas niewiele ponad pięć lat): wspaniała kępa drzew w przeważnie powściągliwym krajobrazie. W potężnych koronach szczebioczą wilgi, pośród gałęzi tam i z powrotem fruwają jaskrawoniebieskie kraski. Lekki wietrzyk przebiega po polach, szeleści twardymi liśćmi kukurydzy, wielkie żółto-białe i czarno-zielone pręgowane dynie z włochatymi wąsami spoczywają ciężko na tłustej ziemi. W oddali słychać nawoływanie kukułki i śpiew przepiórek. W sitowiu rosnącym wokół pobliskiego bajorka przekomarzają się żaby. Bocian kroczy ostrożnie pod wierzbami nad brzegiem potoku, a potem, ciężko bijąc skrzydłami, wzlatuje ponad czubki drzew i odfruwa. Kasandra kołysze mnie w ramionach i opowiada bajki.
Tamtego razu nie pojechała z nami. Nasza matka nie wierzyła w świeży pokój, w szczególności zaś nie ufała dobroduszności wieśniaków, którzy zdziczeli podczas dopiero co minionej wojny, a na skutek bliskości miasta byli kompletnie zepsuci. Dla ochrony i sprawowania nadzoru musiało więc towarzyszyć nam jak najwięcej osób – jednym słowem w drogę wybrali się wszyscy domownicy oprócz Kasandry i pokojówek, które, co zdarzało się nieczęsto, dostały wychodne (wiadomo było przecież, że i tak uciekną, skoro tylko państwo wyjadą). Kasandra nie pojechała, bo ktoś musiał zaopiekować się domem. Ku naszemu zmartwieniu zostały z nią psy. Miały bronić Kasandry i domostwa, a poza tym obawiano się, że na łonie natury mogłyby polować.
Psy odgrywały znaczącą rolę w latach naszego dzieciństwa. Na każdego członka rodziny przypadał przynajmniej jeden. Kasandra, od razu gdy u nas się pojawiła, zaskarbiła sobie instynktowną sympatię wszystkich czworonogów. Uznawały w niej wyższą instancję w domowej hierarchii, a zarazem towarzyszkę losu, której powodzenie było ściśle powiązane z ich własną dolą i także zależało od państwa. Dziwnym trafem, pomimo namiętnej miłości do ojca i nas samych, psy największą władczynię upatrywały w nerwowej matce. Przypominało to – lepsze określenie nie chce mi przyjść do głowy – gradację: od ziemskiej zwierzchności aż po duchową władzę. Z wyjątkiem psów, które sama bardzo kochała, wszyscy drżeliśmy przed nerwowymi skłonnościami matki niczym przed jakąś metafizyczną siłą. Nie dało się jej racjonalnie wyjaśnić ani tym bardziej unicestwić. Matka ucieleśniała w rzeczy samej wieczne zagrożenie i kruchość egzystencji. Dramat istnienia stał jej przed oczyma na kształt tragedii, która może nadejść w każdej chwili. Zapobieganie nieszczęściu uznawała za swój obowiązek, a czyniła to, wzywając otoczenie do tego, by stale miało się na baczności. Gdyby przypuszczała, że w ten sposób o wiele bardziej zasługuje na miano Kasandry niż moja mamka, odebrałaby to jako obrazę. W każdym razie psy zdawały się wyczuwać w niej tragiczne, wrodzone rozumienie właściwej, złowieszczej istoty natury. Kiedy nadciągała burza, uciekały do nóg matki.
W opozycji do niej stała Kasandra ze swoją zwierzęco niezłomną witalnością. Nieraz wręcz zatrważające wybuchy wesołości mojej karmicielki (podobnie jak najczęściej niczym niezmącona ojcowska pogoda ducha) brały swój początek w pewnej filozoficznej dyspozycji, która być może nie była niczym innym, jak tylko naturalną komitywą krzepkiego organizmu z otaczającym światem. Podczas gdy matka i siostra były znacznie delikatniejszej konstytucji, Kasandra i ojciec cieszyli się najlepszym zdrowiem, wyśmienitym apetytem, wspaniałym trawieniem, a co za tym idzie najpogodniejszym, wciąż skorym do żartów usposobieniem. Można jedynie domniemywać – raczej nie da się tego udowodnić – że owa skłonność, by nie brać życia na poważnie, miała swoje źródło w przynajmniej tak samo głębokim wejrzeniu w otchłań istnienia jak w przypadku matki. Rozpoznanie i zaakceptowanie tego, co absurdalne, w żadnym razie nie przesłania spojrzenia na tragizm egzystencji. Ostatecznie nawet pomaga przyjąć postawę pogodzenia się ze światem.
Nasza wycieczka na świeże powietrze w otoczony lasami pagórkowaty krajobraz miała prawdopodobnie taki sam chaotyczny przebieg jak większość przedsięwzięć, które wypływały ze wzruszającego zamiaru matki, by na nowo urządzić dla nas świat tak, jak wyglądał za czasów jej młodości na początku stulecia. Piliśmy zimną, smakującą termosem herbatę, zajadaliśmy upuszczone w piach kanapki i tak długo bawiliśmy się obręczami i piłkami, skakaliśmy przez skakankę i odgrywaliśmy żywe obrazy, aż w końcu zrobiliśmy się krnąbrni, zaczęliśmy beczeć i brać się za łby. Zaraz potem nadciągnęła burza. Trzeba było przerwać eskapadę i wrócić do miasta przed czasem. Dom zastaliśmy opuszczony. Drzwi stały otworem. Weszliśmy do pierwszych pomieszczeń. Były spustoszone i przedstawiały przerażający widok. Pierwsze, co przyszło nam do głowy, to napad rabunkowy. Potem jednak pojawiła się Kasandra, golusieńka i kompletnie zdyszana, z szympansią twarzą nabiegłą krwią i rozpuszczonymi włosami niedostatecznie zakrywającymi jej nagość – wyglądała niczym lady Godiva, na którą spadło pasmo nieszczęść. Kasandra skorzystała z okazji i przez całe popołudnie dokazywała z psami. Nago, jak zwierzę pośród zwierząt. Dzika gonitwa odbywała się w ogrodzie i po całym domu, a nasz przedwczesny powrót nie zostawił bachantce czasu na posprzątanie. Ani trochę niezawstydzona wyjaśniła, że psy od czasu do czasu muszą się w ten sposób wyszaleć.
Matka o mały włos jej nie przepędziła. Ojciec, który jak zwykle przebywał na polowaniu i nie był świadkiem całego zajścia, wróciwszy do domu, przyznał Kasandrze rację. Dla matki incydent ten jawił się jako skandal, kolejny punkt na liście upokorzeń, które zesłał jej los. Wydawało jej się, że w decydującym momencie opowiedzenia się za albo przeciw zamiast niej wybrano Kasandrę. My natomiast – ojciec, ja i siostra – widzieliśmy w tym groteskowym zdarzeniu nie tylko całkowicie nieposkromioną osobowość naszej dziwacznej domowniczki, lecz także coś mitycznego i mitologicznego: pierwotny pierwiastek krainy, w której żyliśmy, ucieleśniony przez jedną z jej wybranych córek. Dzika pogoń psów przypominała pogańskie misterium. Zwierzęta mogły rozszarpać Kasandrę, a ona sama zginęłaby wtedy rytualną śmiercią ofiary. Od tamtej chwili otaczała ją aura tajemnego kapłaństwa. Gdy wracam myślą do domu mojego dzieciństwa, który pamięć ukazuje mi wyraźnie w otoczeniu brzóz, buków i jarzębów na tle rozległego krajobrazu (jest w tym coś z pogańskiego secesyjnego neoklasycyzmu obrazów Franza von Stucka[3]), widzę również mitologiczny obraz nagiej, zganianej Kasandry: ucieka przed zgrają psów, a one próbują capnąć zębami czarną pelerynę jej włosów.
Włosy Kasandry stanowiły urocze przeciwieństwo jej brzydoty i rozkosz mojego dzieciństwa. Zazwyczaj splatała je w dwa warkocze grubości ramienia i upinała tak, że wieńczyły wielką czaszkę niczym spłaszczony od góry turban. Twierdziła, że wszystkie kobiety w jej wiosce noszą podobne fryzury, rodzaj poduszek, na których da się lepiej ustawić dzbany i ciężkie kosze. Gdy rozpuszczała włosy, opadały jej na ramiona i plecy jedwabiście miękką, połyskującą, szumiącą kaskadą i sięgały aż do kolan. Możliwość ich dotknięcia, zanurzenia małych rączek w suchej sypkości była dla mnie niewyczerpanym źródłem szczęścia. Wieczorami, gdy rozbierała mnie przed położeniem do łóżka, ja, stojąc na komodzie do przewijania z niemowlęcych lat, wyciągałem z włosów Kasandry szpilki, rozplatałem warkocze i zasłaniałem jej twarz. Pozwalała mi na to pośród śmiechu i żartów. Niekiedy cały się nimi owijałem, skrywałem za ich zasłoną, a potem wołałem siostrę, która leżała już w łóżku (zazwyczaj z książką), i kazałem, by mnie szukała. Z lubością wdychałem ostrą woń migdałów i kadzidła zaplątaną w pasmach. Odkąd świadomie odczuwam, falujące włosy – jak najbardziej w zgodzie z duchem epoki późnej secesji, w której przyszedłem na świat – w moim wyobrażeniu były i pozostały symbolem ciemno-słodkiej namiętności kobiety, w odróżnieniu od trudnej, nietykalnej, całkowicie odmiennej, a nawet wrogiej strony jej natury, której doskonałym ucieleśnieniem była delikatna skóra (zwłaszcza niemal przezroczyste powieki) matki i siostry.
Później mnie to zdziwiło, ponieważ wydało się nieprawdopodobne, że kiedykolwiek mogłem dostrzec w Kasandrze płciową określoność, nie mówiąc już o jakimś pierwiastku „kobiety”. Dla mnie stanowiła ona cząstkę najbardziej mojego, najintymniejszego świata. Jego wybrane elementy – pies, sroka, królik albo ulubiona zabawka, na przykład miś czy zrobiony z gumopodobnego tworzywa słoń, z którym prawie nigdy się nie rozstawałem – dzięki miłości, jaką do nich żywiłem, były obdarzone „duszą”. Czułem się do tych rzeczy szczerze przywiązany, gorzko opłakiwałbym ich stratę, nie miały one jednak nic wspólnego z prawdziwym światem, gdzie przyszło mi żyć, światem dorosłych strzegących tajemnicy płciowości i śmierci. Kasandra stanowiła część mojego świata. Z nie mniejszym niedowierzaniem niż w przypadku zainteresowania jej osobą musiałbym przyjąć do wiadomości fakt, że przedmiotem moich erotycznych rozmyślań mogłoby się stać pudełko domina.
Rzecz jasna, w żadnym razie nie byłem wolny od libidinalnych popędów. Dość wcześnie zaprzątały mnie myśli o kobietach. Już w wieku sześciu, siedmiu lat nieustannie w kimś się podkochiwałem: w młodej ciotce, w eleganckiej damie, która przyszła do nas z wizytą, w ślicznej dziewczynie ujrzanej w przelocie albo jedynie na zdjęciu w gazecie, w córce naszego lekarza rodzinnego, mniej więcej mojej rówieśnicy, i tak dalej. Moją wyobraźnię wypełniały stany szczęścia, na które składały się delikatne uściski, pocałunki, namiętne milczenie spotkań, choć nie zabrakło też wizji chwilowych nieporozumień między mną a kochanką i tym bardziej rozkosznych pojednań, gdy wszystko miało zostać wyjaśnione, oczywiście na moją korzyść. Tego rodzaju odczucia były jednak całkowicie „platoniczne”, jak wówczas się mówiło – „czyste”, jak wyraziłaby się matka. Nie miały żadnego związku z oznakami budzącej się płciowości, które moje małe ciało mimowolnie zdradzało przy okazjonalnych podnietach – muszę przyznać: ku nieskrywanemu zachwytowi Kasandry. Wśród gromkiego śmiechu i głośnych, na wpół kpiących, na wpół wygłaszanych na serio pochwał, pokazywała mnie w stanie męskiej dumy kucharce, pokojówkom oraz komukolwiek ze służby, kto się akurat napatoczył albo znajdował w pobliżu. W tym też nie widziałem niczego poza swawolną zabawą, zwłaszcza w odniesieniu do pokojówek, które stale się zresztą zmieniały i były, jak niegdyś sama Kasandra, jedynie z trudem udomowionymi córkami pasterzy z karpackich lasów – najczęściej rozbiegały się z krzykiem, śmiejąc się i protestując. Zwolennicy idei profesora Freuda mogą wszakże poczuć się zadowoleni, jeśli dodam, że w owym czasie mój najgorszy koszmar wyglądał następująco: siedzę na nocniku w otwartym przejściu, wystawiony na spojrzenia przechodzących osób, i nie mogę się ruszyć z miejsca, bo przy wstawaniu będzie widać mój goły tyłek. Uczucie zawinionego potępienia, jakie towarzyszyło mi w tamtym śnie, nie było ani trochę mniej straszne niż późniejszy sen o odkryciu popełnionego przeze mnie haniebnego skrytobójstwa, wciąż powracający w dorosłych latach.
Zresztą wtedy motywy skatologiczne odgrywały znaczącą rolę w moim świecie, który w ogromnej mierze był światem Kasandry. Czuwała uważnie nad moimi czynnościami trawiennymi, fachowo omawiała ich zróżnicowane funkcjonowanie, jak również konsystencję i barwę ekskrementów, a uzyskane w ten sposób diagnozy okraszała anegdotami i ordynarnymi chłopskimi przysłowiami. W ogóle niemal regularnie wplatała w swoje opowieści proces defekacji. W baśniach opowiadających o przygodach dwojga zakochanych – jak na przykład w mojej ulubionej historii o cudownym rumaku, który za każdym razem dogania porywaną przez Króla Wiatr narzeczoną księcia, aż wreszcie porywaczowi udaje się uciec na równie szybkim rodzonym bracie ogiera – a zatem i w tej symbolicznej, pięknej baśni zakończenie stanowiło wspólne oddawanie stolca, rytualno-zmysłowy obraz szczęśliwego rozwiązania i ostatecznego zjednoczenia.
– A potem przykucnęli obok siebie i zesrali się na ziemię – kończyła po prostu swoją opowieść Kasandra.
Ani przez moment nie miałem wątpliwości, że chodzi tu o skonsumowanie związku małżeńskiego, o wiele bardziej uroczyste, czystsze i etyczne, a nawet – jako że z zachowaniem własnej odrębności, a nie dokonywane przez wzajemne oddanie się – przebiegające na estetycznie wyższym poziomie niż wulgarne parowanie, które znaliśmy aż nazbyt dobrze z obserwacji naszych psów i innych zwierząt wokół domu. Bez skrępowania mówiliśmy wtedy, że „biorą ślub”. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby tę jedynie fizyczną kopulację łączyć czy nawet utożsamiać z uszczęśliwiającym stanem miłosnych przeżyć, o których marzyłem. Bliższy już wydawał mi się rytuał wspólnego załatwiania potrzeby fizjologicznej – dzielony, współdzielony proces oczyszczenia.
Wszystko to mogło pozostać niezauważone, ponieważ rozgrywało się w intymnej przestrzeni tożsamego pojmowania świata gdzieś między mną a Kasandrą, w ekskluzywnej przestrzeni bycia we dwoje, którą niejako przypieczętowywał język złożony z pstrokatych strzępów. Przejąłem go od niej, a potem przekształciliśmy go w tajemny idiom zrozumiały tylko dla nas dwojga. Coraz częściej się zdarzało, że musiałem słowo po słowie tłumaczyć domownikom zdania Kasandry, a lingwistyczna drastyczność i komizm, które się przy tej okazji uwidaczniały, bawiły ojca oraz obdarzonych poczuciem humoru współmieszkańców w takim samym stopniu, jak odrzucały, a niekiedy nawet przerażały matkę. Pilnowałem się jednak, by nie zdradzić niczego na temat rzeczy najintymniejszej: baśni opowiadanych przez Kasandrę i tego, że przysłuchiwałem się im niczym w transie. Dziwny obraz aktu konsekracji, przypieczętowujący zjednoczenie dwojga kochanków (nawet jeśli nie podobny, to porównywalny do sceny w indyjskich baśniach, gdzie młodzi jedzą z jednej miski) pozostałby tajemnicą moją i Kasandry, gdyby dziecięca potrzeba pojęcia niezrozumiałego nie popchnęła mnie do niezamierzonej zdrady.
Wydarzyło się to nocą w naszym pokoju. Kasandra już wtedy ze mną nie spała. Światła były zgaszone, siostra paplała coś jeszcze pod nosem w ciemności, co jak zwykle miało mnie zdenerwować, zezłościć albo przestraszyć. Tym razem wspominała etap, gdy byłem nieporadnym dwulatkiem, który uczy się chodzić, rozbija wszystko, co wpadnie mu w ręce, wpycha sobie każdą rzecz do buzi, hałasuje, robi w majtki i tym podobne. Siostra opowiadała o czasie naszego wygnania w Trieście. Złośliwie odmalowywała moją bezradność, dodając, że ona sama umiała się już wtedy bardzo grzecznie zachować i szczebiotać po włosku. Stanowiło to dla mnie tym większą udrękę, że nie miałem przecież najmniejszego wyobrażenia o tamtym okresie naszego życia, żadnego obrazu, podług którego mógłbym sprawdzić prawdziwość albo fałszywość jej twierdzeń. Musiałem brać za dobrą monetę to, co opowiadała, przy tym zaś odnosiłem wrażenie, jakby dawna nieudolność rozciągała się aż na dzień dzisiejszy, a tym samym na całą przyszłość: zawsze byłem i będę kimś następnym, mniej rozwiniętym, słabszym, ona natomiast tą, która wyprzedza mnie w świecie wyszukanych doznań, wiedzy i umiejętności. Wszystko, co pamiętałem z czasu w Trieście – a to też jedynie mglista wizja, nie umiałbym zresztą nawet powiedzieć, skąd do mnie przyfrunęła – ograniczało się do kobiecej sylwetki na nadmorskiej rafie, w której, zdawało mi się, rozpoznaję matkę, i do nieznanego mężczyzny u jej stóp. Naiwny, szepcząc bojaźliwie w ciemności, opowiedziałem o tym siostrze, a moje bijące serce wypełniała nadzieja, że oto nareszcie poznam rozwiązanie dręczącej zagadki. Spytałem, czy sądzi, że ci dwoje ukucnęli obok siebie i zesrali się na ziemię.
Wielorakie doświadczenia z siostrą, której musiałem się wydawać uciążliwym natrętem, powinny mnie były nauczyć, że nie przepuści ona okazji obrócenia na moją niekorzyść podobnej demaskującej wypowiedzi. Zostałem poddany niezwykle drobiazgowemu przesłuchaniu, które wykazało wprawdzie, skąd znam tę niewypowiedzianie wulgarną i kompromitującą metaforę, lecz nie to, że nie mam pojęcia o jej właściwym znaczeniu. Podejrzewano u mnie aż nazbyt dokładną znajomość tematu, który skrywała. Już to wydawało się hańbą. Jeszcze gorszy był fakt, że uznałem rodzoną, czystą matkę za zdolną do tego typu poniżającego zachowania, nie mówiąc już o niechlubnej denuncjacji, która, gdyby dotarła do uszu ojca (siostra zatroszczyła się również o to), musiała skierować jego gniew nie na domniemanych złoczyńców, lecz na mnie, pospolitego oszczercę.
Kasandra również została wzięta w obroty. Jednak próba uzyskania od niej szczegółowych informacji czy też skłonienia jej do przyznania się, że i w innych okolicznościach wywierała na mnie zgubny wpływ, rozbiła się o kompletny brak zrozumienia, i to nie tylko językowej natury. Początkowo zupełnie nie pojmowała, o czym jest mowa. Ja natomiast chociaż co nieco podejrzewałem, to przecież nie rozumiałem wszystkiego do końca. Skutek był taki, że od tamtej pory za najniewinniejszymi powiedzeniami, których sens nie wydawał mi się oczywisty, domyślałem się ukrytych podtekstów. W większym stopniu zachowałbym niewinność, gdyby nie posądzano mnie tak wcześnie o bycie winnym.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby w zjadliwościach i podłych zagrywkach mojej siostry dopatrywać się złośliwego i podstępnego charakteru. Ulegała jedynie odruchowi, by odpłacać pięknym za nadobne, jeśli coś jej przeszkadzało lub działało na nerwy, a tak się składało, że najbardziej w życiu przeszkadzała jej i działała na nerwy moja obecność. Da się to zresztą łatwo zrozumieć: dla utalentowanej, obdarzonej wyobraźnią i szczęśliwie zajętej sobą dziesięciolatki uparty i choleryczny sześciolatek, który ustawicznie próbuje się dostać do świata jej zabaw i marzeń, musi jawić się jako znienawidzony natręt. Często dziwiłem się, że nie wykorzystała jakiejś okazji, by skręcić mi kark. Ja ze swej strony traktowałem ją jako naturalną składową życia: podobnie jak urozmaicony, niekiedy surowy klimat naszych ojczystych stron – skwarne lata, przeszywające do szpiku kości, lodowate zimy, zapierające dech w piersiach wiosny oraz jesienie mieniące się błękitem i złotem – jak uwodzicielską, ludożerczą miłość matki, jej powaby i pokusy, wzmagającą się monotonię napomnień, ostrzeżeń, ograniczeń, zakazów, gróźb, potępień i kar, jak wszystkie bolączki wieku dziecięcego: niemoc, bezbronność, mękę egzystencji wobec niewyjaśnionego, gdy człowiek szuka po omacku, drąży i doznaje udręki. Jednak siostra nie potrafiła pogodzić się z moim istnieniem, zwłaszcza że brakowało mi tego wszystkiego, co w jej opinii mieścił w sobie pojemny termin przyzwoitości.
Prostacka znajomość rzeczy cielesnych, którą zawdzięczałem Kasandrze, całkowity brak tabu wobec sfery fizycznej przyczyniły się do tego, że dystans między mną a siostrą spowodowany różnicą wieku rozszerzył się na sprawy zasadnicze i niemożliwe do przezwyciężenia, a mianowicie na różnice kulturowe. Przynależeliśmy do dwóch odmiennych cywilizacji. Ona pojawiła się na jeszcze rzekomo nietkniętym świecie, tuż przed nadchodzącym powszechnym spospoliceniem czasu powojennego, ja zaś byłem dzieckiem epoki spustoszenia. Fundament jej nienagannych obyczajów stanowiło (jak miało się okazać – złudne) poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało wspaniałe imperium wraz z jego dokładnie określonymi regułami postępowania i moralności. Mnie natomiast przyszło dorastać w jednym z tych podejrzanych państw, które powstały na jego gruzach i które zaliczano do krajów bałkańskich. Tym sposobem, jeśli chodzi o wytrzymałość psychiczną, już wkrótce prześcignąłem siostrę i nieporównywalnie łatwiej dostosowywałem się do warunków naszego życia. Miało się to ujawnić w dramatycznych okolicznościach. W dniach naszego dzieciństwa, które spędzaliśmy obok siebie – potem widywaliśmy się jedynie czasami, gdy wracaliśmy do domu na wakacje z różnych szkół – każde z nas przeżywało ten rozbrat na swój własny sposób: ona pewna siebie, ze świadomością przewagi, jaką dawały jej książki i wcześnie zdobyta wiedza, ja z wyraźnym poczuciem niższości, zbuntowany, z zaciśniętymi pięściami, tłumiąc wybuchy bezsilnej złości, ze wszech miar nieokrzesany, za to nieskrępowany, wolny, pozbawiony złudzeń, bliższy okrutnym prawdom natury, w mniejszym stopniu wydany na pastwę fikcji i abstrakcji. Jedynie Kasandra potrafiła niekiedy złagodzić napięcia. Z diaboliczną przebiegłością wydobywała z mojej siostry coś pierwotnie dziecięcego, wręcz dziecinnego, i wiedziała, jak owe powroty do stanu pierwotnego rozdąć do rozmiarów groteski, a tym samym obrócić w śmieszność i sprowadzić do właściwych rozmiarów wyniosłość przedwcześnie dojrzałej dziewczynki. Nie przychodzi mi tutaj do głowy żaden lepszy przykład niż to, co określaliśmy mianem „wojny o nocniki”.
Zgodnie z poleceniem matki, która kiedyś usłyszała coś na temat wstrząsu nerkowego, gdy przydarzył nam się jakiś drobny wypadek albo najedliśmy się strachu – co zdarzało się dość często – najpierw sadzano nas na nocnik. „Robienie siusiu”, jak mówiliśmy, stało się tym samym jakimś rodzajem oczyszczenia, które miało dokonywać się z pewnym namaszczeniem, obojętnie, czy działo się to zaraz po upadku i nabiciu guza, gdy wciąż połykaliśmy łzy, czy po prostu wieczorem przed pójściem do łóżka i zanurzeniem się w ciemną rzeczywistość snu albo rankiem po otrząśnięciu się z osobliwości sennych marzeń. Naczynie urosło do rangi symbolu pomyślności, każde z nas miało swój nocnik i strzegło go zazdrośnie jak własności będącej wyznacznikiem osobowości, a jeśli któreś z nas w pośpiechu, przez pomyłkę lub też ze złośliwym zamiarem przywłaszczyło sobie mienie drugiego, dochodziło do dzikich awantur.
Prawdopodobnie krył się w tym jakiś głębszy sens. Znaczenie, jakie przypisywano naszym regularnym i gruntownym opróżnieniom pęcherzy, miało niemal sakralny charakter, nawyk zaś sprawił, że stały się one rytuałem. Kłótnia o nocnik była prymitywną wojną religijną, jej zażartość brała się, by tak rzec, z zoologicznej, elementarnej cechy ludzkiej natury.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Dummer August – postać klauna cyrkowego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Kacperek (niem. Kasperle) – główna postać tradycyjnego niemieckiego teatru lalkowego.
[3] Franz von Stuck (1863–1928) – niemiecki ekspresjonista i symbolista, jeden z założycieli Secesji Monachijskiej.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I