Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niedopowiedzenia to dziewięć przepełnionych emocjami opowieści o ludziach, którzy zmagają się z lękami, tajemnicami i poszukiwaniem sensu w świecie pełnym niedopowiedzeń. Klara usiłuje poskładać fragmenty swojej przeszłości ukrytej w poturbowanej wypadkiem głowie, Renata odkrywa, że miłość do siebie może być silniejsza niż pragnienie bliskości, Maria stawia czoła najbardziej przerażającym pytaniom o życie i śmierć, a Piotr płaci najwyższą cenę za słowa, których nie wypowiedział w odpowiednim czasie.
Wszystkie te historie łączy jedna prawda: cisza potrafi zburzyć więcej niż wykrzyczany gniew. To, co niewypowiedziane, ma moc zmieniającą wszystko.
Ten wyjątkowy zbiór opowiadań nakłania do refleksji nad tym, jak słowa i milczenie kształtują relacje oraz sposób postrzegania świata, jak wiele może się kryć za mgłą niedopowiedzeń, a także ile z obrazów składających się na rzeczywistość leży poza słowami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OLGA PASSIA
NIEDOPOWIEDZENIA
ZBIÓR OPOWIADAŃ
Tytuł: Niedopowiedzenia
Copyright © by Wydawnictwo Passia, Warszawa 2025
Tekst: Olga Passia
Projekt okładki: Kamil Potęga – Studio Składam
Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl
Korekta: Natalia Kocot – Zyszczak.pl
Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Ilustracja wykorzystana jako przerywnik: hendri maulana – Vecteezy.com
ISBN: 978-83-973192-5-7
Książka dostępna także jako e-book.
Wydawnictwo Passia
www.wydawnictwopassia.pl
https://www.facebook.com/olga.passia
https://www.instagram.com/olga.passia_pisarka
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, fonograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Jeśli cytujesz fragmenty książki w Internecie, nie zmieniaj ich treści i zaznacz, czyje to dzieło.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Tę książkę dedykuję wszystkim, którzy byli mi bliscy, a odeszli bez słów, zostawiając pustkę i niedopowiedzenia. Tym, którzy nie znaleźli odwagi na słowa, a ich milczenie stało się częścią mojej historii.
Ale też tym, którzy bez względu na okoliczności zostali – ich obecność jest dla mnie bezcennym darem.
Pomiędzy tym, co zostało powiedziane, a nie było tak pomyślane, a tym, co zostało pomyślane, a nie zostało powiedziane – gubi się większość miłości.
Khalil Gibran, libański poeta i filozof
„Piszę, odkąd pamiętam” – te słowa towarzyszą mi na każdym spotkaniu autorskim od momentu, gdy moja debiutancka powieść To ja, Klara zagościła na półkach księgarni. Z perspektywy czasu wiem, jak bardzo są prawdziwe. Pytana o pierwszy raz, kiedy świadomie zanotowałam zdanie, zawsze odpowiadam, że wydarzyło się to, gdy byłam dzieckiem i miałam nie więcej niż dziesięć lat.
To żadne odkrycie, że pierwsze lata życia kształtują naszą osobowość. Trudności niekoniecznie nas wzmacniają, a ból nie jest gwarantem wysokiej wrażliwości. Wszystko zależy od tego, na jaki grunt trafią wydarzenia – one tak jak ziarno kiełkujące w ziemi odkładają się w ludziach i stają doświadczeniem. Z nim ruszamy dalej w drogę, w głąb życia.
Dziewięć opowiadań, które wybrałam do tego zbioru, powstawało na przestrzeni wielu lat i stanowi wypadkową moich przeżyć, obserwacji, zasłyszanych historii, a przede wszystkim fikcji literackiej.
Jeśli tylko będziesz chciała jest najświeższe (bo napisane wiosną 2025 roku) i najbardziej szczególne, gdyż stanowi dla mnie namiastkę powieści, której jeszcze nie stworzyłam, choć obiecałam ją czytelnikom. Jest to historia będąca pomostem pomiędzy poprzednią książką a kolejną, ale może istnieć bez względu na każdą z nich i przybrała formę opowiadania.
To, co przydarza się Klarze, jest naznaczone moim stanem duszy w chwili, gdy pisałam tę historię. O tym, że mam nowotwór piersi, dowiedziałam się latem 2024 roku, jeszcze przed premierą To ja, Klara. Ten, kto usłyszał kiedyś niedobrą dla siebie diagnozę zawierającą choćby cień śmierci, wie, jak bardzo odbiera to energię i wenę twórczą. Stąd właśnie się wzięło moje opóźnienie w tworzeniu drugiego tomu – bo nie potrafiłam wykrzesać z siebie sił na pisanie o dalszych losach bohaterki, żyjąc pod pulsującym znakiem zapytania własnych. Kiedy jednak chmury nad moją głową się rozpierzchły, zdecydowałam się na tę krótką formę nakreślenia czytelnikom, co się dzieje w życiu Klary.
Akcja tego opowiadania rozgrywa się w latach 2000, podobnie jak w Ostatniej melodii i Podróży do dzieci. Wspominam o tym, by wyjaśnić, że przeczytacie w Niedopowiedzeniach także o okresie, gdy nie było telefonów komórkowych, bo nie dla wszystkich czytelników jest to oczywiste.
Pani Rose odchodzi i Żeby pani nie płakała powstały w czasach, kiedy jeszcze używaliśmy dyskietek, a więc naprawdę dawno – mówię tu o latach 90., gdy rozgrywa się akcja. Podobnie jest z Ars moriendi.
Wydarzenia w Zemście Jo i Pielgrzymie miłości są osadzone w okolicach 2010 roku, a Reni E. powstała w swojej pierwszej wersji w 2015, wszystko też dzieje się w tamtym właśnie czasie.
Wszyscy moi bohaterowie szukają siebie. Niegdyś pewna starsza osoba powiedziała mi, że im dłużej żyje, tym więcej ma wątpliwości, kim jest i kim chciałaby być. Może to prawda? Może przez pewną część życia nie wiemy, kim jesteśmy, i poszukujemy, błądzimy, próbujemy, raniąc siebie i innych? A kiedy wreszcie odkrywamy, co dla nas znaczy Ja, zaczynamy walkę o możliwość zaistnienia tej postaci. Ta walka to decyzje, których się boimy, choć zmiana jest nieunikniona. Decyzje, trudność w ich podjęciu oraz skutki ich niepodjęcia to kolejny temat przewijający się w napisanych przeze mnie opowiadaniach.
Pojawia się w nich również motyw śmierci, bo ona istnieje obok nas w różnych formach i kształtach, krząta się po naszym życiu, jest w nim obecna. Dlatego daję jej trochę miejsca w mojej twórczości. I wcale nie w Ars moriendi, choć tytuł podpowiada co innego, ale ta opowieść traktuje o woli życia w zgodzie ze sobą, o poszukiwaniu sensu i drodze do siebie mimo lęku. Napisałam to opowiadanie w 2023 roku i było dla mnie zdumiewające, bo ta historia sama wyrosła ze mnie jak nowa gałąź z dojrzałej już jabłoni. Po prostu była we mnie i musiałam ją spisać, poza tym zaskoczyłam się jej stylem, bo uważam, że jest inny niż w reszcie mojej twórczości.
Mam nadzieję, że wszyscy wykreowani przeze mnie bohaterowie dobrze odegrają powierzoną im rolę – a jaka ona jest? To pozostawię bez wyjaśnienia, bo przecież nie byłoby tej książki, gdyby nie niedopowiedzenia.
Życzę przyjemnej lektury i liczę, że wyczytacie to, czego nie widać gołym okiem.
Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku,
kiedy będziecie czytać te słowa, wszyscy znajdziemy się w innym miejscu, niż jesteśmy w chwili, gdy ja je piszę.
Życie pędzi jak pociąg, a krajobraz przesuwa się szybko. Zanim więc zdążymy nacieszyć zmysły widokiem lasu, już migają nam przed oczyma osiedla podmiejskie i barwne punkty przemieszczających się samochodów, których kształt w krótkich migawkach nie ma najmniejszego znaczenia. Przez chwilę ważny jest tylko kolor odcinający je od tła, ale i jego sens ulatuje, bo zaraz po horyzont rozciągają się soczyste pastwiska i łąki w ciasnym uścisku z błękitem nieba blednącego u schyłku lata. Niedługo później przyjdą jesień chłodna i dżdżysta albo złota, pełna słońca wplecionego w nitki babiego lata, a po niej zima, mroźna lub jedynie wilgotna. Nie wiemy, co przyniesie jutro, lecz wszyscy ufamy, że będziemy szczęśliwi. Los nie zawsze jest dla nas łaskawy, choć zdarza się, że to nie on decyduje o tym, czy jesteśmy zadowoleni, bo częściej my sami gotujemy sobie zranienia i ból.
„Największym problemem komunikacji jest iluzja, że do niej doszło” – to stwierdzenie George’a Bernarda Shawa, irlandzkiego mistrza słowa, przypomina nam, jak często błądzimy w labiryntach interakcji przekonani, że mamy zrozumienie na wyciągnięcie ręki. Shaw zauważał, że prawdziwa komunikacja polega na głębokim zrozumieniu drugiej osoby. To wydaje się trywialne, a jednak wciąż powtarzamy te same błędy trące do krwi tkanki, którymi łączymy się z wybranymi ludźmi.
W tym zbiorze przedstawiam historie ludzi, którzy przeżywają trudne chwile, bo zamiast na wyżyny otwartej komunikacji wspinają się na obrośnięty grubym mchem mur niedopowiedzeń. Każdy z nas kiedyś dotarł do takiego miejsca – niektórzy sami je tworzą, innym ukazuje się nagle jak wzniesiona przez otoczenie bariera. Rozmowa i bliskość nieoczekiwanie zmieniają się w narzędzia prowadzące do nieporozumień, a zaufanie – w splot, który łatwo zerwać. Nie rozumiemy wielu wydarzeń ani ich następstw: niektórzy nigdy nie dowiedzą się, z jakiego powodu stracili pracę, inni nie poznają prawdziwej przyczyny zniknięcia przyjaciół, a jeszcze inni nie odkryją, dlaczego bliska osoba odeszła w milczeniu. Efekty takich przeżyć potrafią prowadzić do głębokich ran emocjonalnych. Możemy się długo borykać z konsekwencjami niewypowiedzianych przez kogoś słów, szukając rozwiązań w terapii, w kieliszku, w snach.
W życiu zdarzają się również słowa, które są nie do powiedzenia. „Lepiej nie mów wszystkiego” – kto z nas nie wymówił albo nie usłyszał czegoś takiego? To nie tylko popularne zdanie, ale także wybór prowadzący do bólu i niepewności. Bo czy naprawdę wolimy się ukrywać za niedopowiedzeniami i liczyć, że ich skutki będą łagodniejsze dla tych, których pozostawiamy z wygodnym dla nas milczeniem?
Niedopowiedzenia to zbiór opowiadań stanowiących rezultat przemyśleń i emocji, które od dawna we mnie narastały. To podróż przez rzeczywistość, w której niewypowiedziane staje się równie ważne jak to, co wypowiedziane na głos. To próba zrozumienia słów, których nigdy nie usłyszymy.
Pisząc te historie, starałam się uchwycić ich esencję, by poruszyć, zaintrygować i skłonić Cię do refleksji nad życiem i relacjami z innymi. Każde słowo ma znaczenie, a każdy akapit jest zaproszeniem do wspólnej wędrówki przez ludzkie losy i doświadczenia. Zachęcam wszystkich do lektury i wsłuchania się w melodię wygrywaną przez słowa oraz w tę, którą nuci cisza. Odkryjecie w tych opowiadaniach echo ludzkich tęsknot i klucz do zrozumienia tego, co skrywa się w niewypowiedzianych przestrzeniach Waszego serca.
Piotr oparł głowę na brudnym zagłówku. Na szczęście nikogo prócz niego nie było w przedziale. Miał nadzieję, że tak zostanie. Nie chciał patrzeć na kogokolwiek. Dwie godziny drogi pozwalały mu się oderwać od życia, zawiesić na chwilę myśli. Był zmęczony i czuł ucisk w gardle. Niedawno usłyszał od jakiegoś człowieka, że myślenie to wybór. Chciał więc wybrać niemyślenie, ale nie potrafił, bo obrazy zalewały mu głowę, tłukły się w niej, biły o pierwszeństwo.
Zamykał oczy i widział stojącą na schodach Iwonę w sukni balowej, kiedy przed kilkoma laty obchodzili hucznie swoją kolejną rocznicę ślubu, a potem ją jadącą z zadyszką i uśmiechem obok niego na rowerze, upominającą go, by nie wyrywał się do przodu, następnie klęczącą w ogrodzie, robiącą w ziemi te swoje dziurki i wpuszczającą tam nasiona, sadzonki albo bulwy, z których po jakimś czasie wyrastały kwiaty.
Widział ją dokładnie, jej twarz zdawała się niemal namacalna, ale gdy podnosił ciężkie powieki, wyłaniały się przed nim brudne, zniszczone fotele przedziału jak straszydła zagrażające samotnością. Nie miał pojęcia, dlaczego pociąg był tak pusty. Kiedyś jeździł nim często i zawsze natykał się na jakichś pasażerów, kogoś, do kogo można otworzyć gębę, albo choćby kogoś, obok kogo można stanąć, byle tylko usłyszeć inny głos.
A jednak dziś odpowiadała mu ta pustka. Wsiadał z zamiarem przespania się, odpoczęcia, lecz nie mógł się wyciszyć, co zaczynało go mocno złościć.
Jakaś niewidzialna ręka szperała w jego głowie, wyciągała na wierzch dawne obrazy niczym zdjęcia i przekładała je przed oczami z zawrotną szybkością, aż mózg ledwie nadążał.
Iwona, a za nią stały ich dzieci, ale nie widział ich wyraźnie, jakby się nie liczyły tak jak ona. Chcąc nie chcąc, musiał się przyglądać jej twarzy.
Znał każdą jej zmarszczkę utworzoną przez lata wokół pięknych, jaśniejących oczu. A potem nagle ujrzał ją taką, jaką widział ją dziś wieczorem: inną, przerażoną nim i sobą. Czuł się winny, że nie uprzedził jej o swoim powrocie, że nie dał jej czasu, by sama zdecydowała, co zrobi z tym, co rozpoczęła.
Mocno potrząsnął głową, by przepędzić obraz, bo ten wydał mu się nierzeczywisty, niepasujący do całej reszty.
Przez chwilę miał wrażenie, że to był sen, że to wszystko nigdy się nie wydarzyło, a potem uznał, że nawet jeśli się wydarzyło, może nie miało znaczenia.
Ale miało, bo ona nazwała to, co on jedynie zobaczył. Nadała temu znaczenie. Sam widok jej w ramionach innego mężczyzny nie zmusił go do ucieczki, lecz jej słowa już tak.
Dlatego jego życie wywróciło się do góry nogami i pewnie dlatego kłucie w klatce piersiowej narastało z każdym najlżejszym szarpnięciem pociągu. Ostatecznie nie wiedział już, czy ból wstrząsa jego ciałem, czy może to wina od lat nieremontowanych torów kolejowych.
Miał świadomość, że od następnych obrazów będzie zależało wszystko. Że musi odgonić to, co widzi, i zastąpić te wizje innymi. Tak mówił mu ten człowiek jakiś czas temu, ale nie pamiętał, gdzie go spotkał ani co dokładnie powiedział. Tylko tyle, że umysł ma wielką siłę i można nim sterować. Chciał się tego nauczyć, zmylić świadomość, zastąpić złe wspomnienia dobrymi. Uczepić się czegoś, co go uspokoi, zamazać, zniekształcić fakty, cofnąć się w bezpieczną, pewną przeszłość.
Ucieszył się, gdy powieki znów opadły, a on zobaczył Iwonę z miłosnym grymasem, przygniecioną jego ciężarem. A jednak zacisnął z bólu oczy. Coś jeszcze silniej ukłuło go pod łopatką. Słowo „przeszłość” zaczęło mu krążyć po głowie. Rozlało się po nim zimnym, bezkresnym morzem. Zadrżał, jakby do przedziału wdarł się arktyczny chłód.
Spojrzał na zewnątrz. Koła turkotały. Nie było tam nic, co przypominałoby widok za oknem, jedynie czarna plama. Jakby ktoś na złość przykleił do szyb czarny papier. Nie było krajobrazu, nie było przyszłości, żadnego światła. Nic. Ciemność. Pociąg widmo.
Chciał sobie przypomnieć, po co się tutaj znalazł, ale w jego umyśle nie było nic prócz pustki.
Wiedział, że nie wolno mu się poddać, i powtórzył sobie w duchu swój plan: jedzie do dzieci, weźmie je do domu. Kiedy Iwona zobaczy ich razem, na pewno zmieni zdanie.
Poczuł się lepiej, jakby w dzieciach leżała cała nadzieja i jakby dzięki nim dało się cofnąć czas, puścić w niepamięć przykre chwile i naprawić to, czego nie można zapomnieć.
Jutro znów będzie dzień, zwykły poniedziałek, rano wróci do domu z maluchami, po południu zajrzy do firmy i jak zwykle zostanie przywitany z szacunkiem. Nikt się przecież nie dowie, jak bardzo został upokorzony. A może do tego czasu wymaże z pamięci to, co zaszło, Iwona odwoła swoje słowa. Gorzkie słowa.
Lokomotywa szarpnęła wagonami i ruszyła. Musiał być jakiś postój, ale przegapił moment, kiedy się zatrzymali. Ale kto? Jacy oni? Przecież siedział całkiem sam w tym pociągu. I sam przegapił wszystko – może całe swoje życie, a może tylko chwilę, w której jego Iwona przestała być jego i stała się kogoś innego. Lecz czy człowiek może w ogóle należeć do kogokolwiek? Rozmawiali o tym w dzień jej czterdziestych urodzin. Ktoś złożył jej życzenia, by była panią swoich marzeń. „A kto miałby nią być, jeśli nie ja?” – oburzyła się wtedy.
Potem on ją spytał, czy nie uważa, że wiążąc się z nim, musiała kiedykolwiek z czegoś zrezygnować. Powiedziała, że nie, że nigdy nie należała do niego, że zawsze była wolna i tylko dlatego mogła go kochać, bo dla niej – podkreśliła – miłość jest miłością tak długo, jak długo stanowi wybór, nie konieczność.
Może gdyby, tak jak zapowiedział, wrócił dopiero w poniedziałek, nic by się nie zmieniło. Może facet, z którym ją zastał, więcej by się nie pojawił w jej życiu, a ona nie pomyślałaby o nim na poważnie. Może…
A jednak coś kazało mu wracać wcześniej do domu. Nawet zadzwonił, gdy dotarł na lotnisko szczęśliwy, że udało mu się zmienić loty.
Odebrała zaspana. Powiedział, że ma słabą baterię i się cieszy, bo właśnie… Wtedy rozmowa się urwała.
– Tak, to on – wyszeptała Iwona, kładąc się z powrotem na łóżku. – Padła mu bateria. Pewnie chciał się podzielić wrażeniami z konferencji. Nic nowego. – Westchnęła. – On zawsze odnosi sukcesy. Znów coś mu się udało.
Było mu obojętne, czy zje kolację z tymi wszystkimi ludźmi, bo nie miał już ochoty na kombinowanie, co zrobić, by ci obcy poczuli się szczęśliwi, ani na zachowanie formy, na uśmiech, wycieranie serwetką ust. Marzył, żeby zobaczyć bezpiecznie śpiące dzieci, usłyszeć ich oddechy i może poczuć zapach zupy, którą Iwona pewnie gotuje dla nich na jutro. Wyobrażał sobie, że maluchy pójdą spać, a oni wypiją po lampce wina, które ukołysze ich do snu.
Westchnął ciężko. Jakaś młoda kobieta w czapeczce bejsbolowej otworzyła drzwi przedziału.
– Wolne? – spytała energicznie.
– Nie, zajęte – odciął się. Nie miał siły na życzliwość ani na bycie obserwowanym przez kogokolwiek. Jego życie się zatrzęsło, a w takich momentach nikt nie życzy sobie być pod ostrzałem czyjegoś spojrzenia.
Zatrzasnęła drzwi. Nie domknęły się. Hałas na korytarzu był dokuczliwy, dlatego Piotr zerwał się z miejsca, by zamknąć przedział. Niespodziewanie opadł na siedzenie, kiedy spróbował się z niego podnieść. Poczuł przenikliwy ból w klatce piersiowej. Tak, miał swoje lata. Zresztą nie był już potrzebny, więc może to i lepiej? Nie chciał już nic innego – pragnął poczuć ten ból jeszcze raz, ale równocześnie się go bał.
*
Zaparkował przed domem i zobaczył światło zapalone we wszystkich pomieszczeniach. Pewnie Iwona znów miała stracha. Lubiła się wprawiać w takie stany. Zdarzało się nawet, że spała przy zapalonym świetle, kiedy jego nie było.
Otworzył drzwi i przemierzył korytarz. Wszędzie leżały porozrzucane ciuchy. Zrobiło mu się gorąco i nieswojo. Zwątpił, że wszedł do własnego domu, ale na podłodze leżały części garderoby należące do jego żony. Walały się zmieszane i jakby zawstydzone obok nieznanych mu męskich ubrań. W pierwszym odruchu chciał uciec, zrobił już krok w tył, lecz krzyknął:
– Iwona! Iwona… – Głos skurczył mu się nagle jak orzeszek w niedopasowanej łupince. Za mały, zdeformowany, należący do innej skorupki. Poczuł, że nie jest u siebie, a potem to uczucie się nasiliło jakby dyktowane przez kogoś, kto wdarł się tu i pozbawił go mocy.
Usłyszał dziwny szelest, ale to była jedynie zapowiedź. Później rozległo się chaotyczne, drobne tupanie. Ktoś wyraźnie próbował biec.
Już wiedział, choć nie chciał tego rozumieć. Jakiś pusty, na wpół głuchy ucisk w piersi rzucił mu szybką myśl, by wyjść. Ale czemu on? Przecież wrócił do siebie. Nie mógł się pomylić – znał ten dom. Zbudował go razem z Iwoną. Ile to było lat temu?
Iwona owinięta wielkim ręcznikiem kąpielowym stanęła na schodach. Miała czerwoną twarz i rozbiegane oczy.
– Przepraszam, Piotrze. Nie powinieneś teraz wracać – wyszeptała. – Dlaczego wróciłeś wcześniej? – zaszlochała. – Zawsze musisz mnie kontrolować, no to masz… – Zawiesiła głos, dławiąc się własną histerią.
Stała zażenowana jak mała, krucha, nieporadna istota. Zdawała się kulić ze wstydu przed własną nagością. Przed sytuacją. Czuła się ośmieszona. Nie wiadomo, czy bardziej w oczach męża, czy kochanka. Ręcznik wisiał krzywo, niezdarnie podtrzymywany przez sine końcówki lekko drżących palców. Lewa pierś zwisała zwykle niżej niż druga, akurat ukryta pod pasiastym materiałem.
– Gdybyś zostawił mi choć trochę więcej swobody, wolną rękę, nigdy bym tego nie zrobiła – załkała. – Ale ty ciągle stałeś za moimi plecami. Nie mogłam oddychać, dusiłam się z tobą… Sam widzisz…
– Tak, widzę… – Umilkł, ale po chwili, tłumiąc krzyk, dodał: – Gdzie dzieci?
– U twojej matki. – Łzy toczyły jej się po policzku.
– No dobra. Nic tu po mnie. Jadę do nich.
Wyszedł. Wolał go nie oglądać, wiedział już wszystko, więc nie było sensu stawać oko w oko z intruzem. Odetchnął świeżym powietrzem. Wsiadł do samochodu, odpalił silnik i włączył radio.
– Tu Program Trzeci Polskiego Radia – powiedziała spikerka miłym głosem.
Przerwał jej, gasząc silnik. Wysiadł. Drzwi trzasnęły z łomotem i wtedy złapał go ten skurcz w klatce, bliski i wyraźny. Próbował w nim odnaleźć radość, dziką przyjemność, lecz nie czuł nic prócz upokorzenia. Co powinien zrobić? Zabić tamtego? Ją? A może po prostu umrzeć tu, w garażu, i pozwolić im się pogrążyć w poczuciu winy?
*
Pociąg znów szarpnął, przeskakując na inne tory. Piotr złapał się podłokietnika, walcząc z nudnościami, a potem mocniej zacisnął palce, jakby chciał uścisnąć komuś dłoń.
To nie był lekki ból, niepewny jak tamten w samochodzie.
Teraz czuł się złapany w jego szpony, sparaliżowany strachem i narastającym spustoszeniem, jakie zostawiał po sobie impuls przeszywający piersi.
Rozedrgane emocje z łoskotem waliły w splot słoneczny.
Znów ta kobieta w błękitnej czapeczce bejsbolowej zajrzała do przedziału w chwili, gdy wagon zmieniał tory. Gwałtowne szarpnięcie spowodowało, że straciła równowagę i wpadła prosto na niego. Podniósł wzrok. Miał czerwone oczy pełne zwątpienia. Albo może złych przeczuć. Rozbiegane.
„Facet bez przyszłości” – pomyślała, ale powiedziała co innego:
– Przepraszam, źle się pan czuje?
– Ten pociąg jest prawie pusty – syknął przez zęby. – Proszę poszukać innego miejsca.
Wyszła obrażona, zostawiając niedomknięte drzwi. Teraz był osaczony przez ból, nie mógł nawet ruszyć ręką. Przymknął oczy. Cierpła mu połowa ciała. Mógł wezwać jeszcze pomoc, lecz nie miał siły. Zacisnął powieki. Myśli dudniły, mieszając się ze stukaniem kół. Piotr po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że hałas dobiega z jego głowy. Pełne pretensji i oburzenia myśli przemieszczały się gdzieś pod gałkami ocznymi, napiętą skórą na czole. Próbował otworzyć oczy, ale nie potrafił. Obrazy z szumem przelewały się falami.
Chciał wtedy wrócić do domu, żeby go zabić? Nie miał chyba takiego zamiaru – raczej liczył, że wszystko cofnie ponownym otwarciem drzwi. Że zastanie tylko Iwonę przyrządzającą jego ulubioną kolację, jaką robiła dla niego często, gdy przyjeżdżał po kilkudniowej nieobecności.
„Kochanie, otworzyć wino?” – zapyta stęsknionym głosem i wytrze ręce w stary fartuch, żeby się z nim przywitać.
„Ja otworzę” – odpowie on i spyta, czy dzieci śpią, choć zawsze o tej godzinie leżały w swoich łóżkach pachnące i czyściutkie.
Przypomniał to sobie teraz z trudem, wycierając wewnętrzną stroną przedramienia spocone czoło. Bolało coraz mocniej, nie mógł tego przeoczyć. Przeszło mu przez myśl, że to koniec i miłość Iwony nigdy nie będzie już dla niego, bo właśnie nadszedł kres wszystkiego.
A potem sobie uświadomił, że przecież nie tak wygląda śmierć.
„Zabiorą mnie stąd, jak tylko wstanę i zatrzymam pociąg. Pociągnę za hamulec bezpieczeństwa i przyjdą po mnie” – skonkludował.
Niejednokrotnie widział stojące w polu wagony i karetkę pogotowia blisko nich. Nie było wątpliwości, że ktoś wymagał nagłej pomocy. Dziś to on jej potrzebował. I dobrze. Należy się i jemu.
Jutro zadzwonią ze szpitala do Iwony, na pewno ją to przerazi – jej mąż nigdy nie był w szpitalu, a tu nagle trach! Wszystko się zmienia.
Na pewno przyjedzie od razu i powie, że go kocha, że to był tylko nic nieznaczący wybryk.
I wszystko wróci do normy pod osłoną jego cierpienia.
Powinien jak najszybciej wezwać pomoc, lecz nie mógł podnieść się z fotela.
Na szczęście miał telefon w wewnętrznej kieszeni marynarki. Sięgnął po niego. Kiedy go chwycił, wyślizgnął mu się z wilgotnej dłoni i głucho uderzył o podłogę tuż obok jego nogi. Z wysiłkiem spojrzał za okno. Wciąż było ciemno. Otworzył szerzej oczy i nagle poczuł dotyk Iwony.
Leżeli w namiocie w samym środku lasu. Nie pamiętał jakiego. Dotarł do niego zapach rozwieszonych nad ich głowami grzybów, które zebrali, i poczuł jej słodki oddech na policzku.
– Taaak, mnóstwo dzieci. – Zaśmiała się, wypowiedziawszy te słowa swoim wysokim, przyjemnym głosem. – Chcę mieć ich z tobą całą gromadę.
– Ja też. – Westchnął i objął ją ramieniem.
Pociąg nadal turkotał. Jakość szyn na tym odcinku nie zmieniła się od lat. Pojazd ciął ciemność ostrymi nożycami, raz po raz dając znać głośnym gwizdem lokomotywy.
Piotr nic już nie słyszał. Widział tylko ciemność i pomyślał, że jego plan się nie uda, że nie ma już dla niego żadnej przyszłości. Iwona nie przyjdzie do szpitala, bo sam nie dostanie się tam w porę.
*
Zatrzasnął drzwi samochodu i wszedł do domu. Po co tam wrócił?
Może po to, by wziąć Iwonę w ramiona? Albo by powiedzieć intruzowi: „żebym cię tu więcej nie widział”. Pamiętał jego twarz i sylwetkę. Pospolite oczy, przeciętny wzrost, zwykła koszulka i spodnie bez polotu czy elegancji. Co ona w nim widziała? Piotr uważał, że wygląda o niebo lepiej, ale to tamten przytulał Iwonę, jakby to było zupełnie naturalne. Stali w salonie, ona miała na sobie swój kremowy szlafrok frotté, a palant nie zdjął nawet butów.
Kołysał ją w ramionach.
„Zapewne założyli, że już odjechałem” – pomyślał, przyglądając się im.
Mógł ich obserwować do woli z korytarza, lecz zdradził go własny świszczący oddech.
Szumiało mu w uszach i miał ochotę wyć, kiedy Iwona odwróciła głowę od kochanka i popatrzyła w kierunku korytarza.
– Na litość boską, co ty tu robisz?
– No dobra! – krzyknął, połykając rozpacz. – To powiedz mi teraz… – Podniósł głos jeszcze bardziej, aż facet się nastroszył i cofnął, podczas gdy Piotr wyszedł na środek salonu. – Myślałaś, że sobie pojechałem bez przywitania się z gościem? – Cały czas mówił o wiele za głośno, jego słowa odbijały się w nim jak piłeczka pingpongowa. W prawo i lewo, w prawo i lewo. Odchrząknął.
Tamci milczeli. Rozpierzchli się, jakby chcieli mu utrudnić ich złapanie. Już nie byli zespołem.
– No… porozmawiajmy. – Zaśmiał się ironicznie. – Mam dobre wino.
Sięgnął do szafki, gdzie leżały równo poukładane butelki. Niektóre z nich pokrywał kurz. Wyciągnął pierwszą z brzegu, potem wsunął dłoń do szuflady i wymacał korkociąg. Szarpnął nerwowo, korek mlasnął z charakterystycznym odgłosem.
– Może włączycie jakąś muzykę? – Uśmiechnął się łagodnie, próbując panować nad drżeniem głosu i rąk. – Ja jestem Piotr, a ty? – Spojrzał na mężczyznę chowającego się za donicą.
– Ja już idę, nie będę wam przeszkadzał…
– Co?! Ty, kurwa, nie będziesz nam przeszkadzał?! Trzeba było o tym pomyśleć, zanim ściągnąłeś majtki mojej żonie. Teraz usiądziesz i opowiesz mi, jak było. Jest niezła, co nie? Wiem coś o tym, też lubię ją bzykać. No już, gadaj. – Podszedł do niego szybkim krokiem, wsunął się między fikusa a palmę, złapał mężczyznę za marynarkę i szarpnął. – Gadaj, kurwa!
– Dobrze, porozmawiajmy wszyscy – powiedziała płaczliwie Iwona. – Usiądźmy. Błagam was, nie róbcie zamieszania.
– Zamieszania… No tak, nie róbmy! Bądźmy spokojni. Ostatecznie jestem panem własnych nerwów, jak zawsze powtarzała mi żona. Więc proszę, uspokójmy nerwy. – Piotr energicznie podstawił krzesło nieznajomemu. – Siadaj. Masz jakieś imię czy mam do ciebie mówić „gnoju jebany”? Niezmiernie mnie ciekawi, jak to jest pod nieobecność męża… To musi być ekscytujące.
Tamten milczał, ale usiadł, a właściwie opadł na krzesło w sposób zdradzający, że jest mu słabo.
– Mam cię zmusić do gadania?!
Piotr zbliżył się do Iwony, patrząc jej prosto w oczy. Dopadał go strach, jakaś pustka zalewała mu serce.
– Dziwka z ciebie – szepnął. – Nie sądziłem…
– Igor, powiedz mu coś!
– Pójdę już, to nie jest odpowiedni moment na rozmowę. Zresztą niech ona ci opowie. – Kochaś poruszył nerwowo głową, wskazując na Iwonę. – Poza tym dziwne, że tak późno się interesujesz swoją żoną. Szkoda, że dopiero teraz pytasz, kiedy widzisz już skutki.
– Zamknij się! Co ty możesz wiedzieć o nas, o naszej rodzinie? Racja, nie masz nic do powiedzenia. Wynoś się stąd, zanim cię rozpierdolę!
Igor się podniósł.
– Chyba że mi to wyjaśnisz? Siadaj! – Piotr znów podszedł i przycisnął faceta do krzesła.
– Nie mamy o czym rozmawiać! – wrzasnęła Iwona. – Między nami nie ma już nic – dodała ciszej.
Piotr upuścił kieliszek. Szkło rozprysło się po pokoju.
– Nie ma? Możesz powtórzyć?
– Tak, Piotrek, wszystko już dawno się skończyło. Chcę od ciebie odejść. Chcę być z Igorem. Zamierzałam ci to powiedzieć miesiąc temu, ale nie słuchałeś. Od dawna jesteś głuchy na to, co dla mnie ważne.
– Wrócę w poniedziałek z dziećmi – powiedział i skierował się do drzwi, a potem powtórzył wolniej, tym razem podkreślając słowo „dziećmi”, wziął głęboki oddech i dodał: – Myślę jednak, że mamy o czym rozmawiać…
Wyszedł.
Nie pamiętał, jak dotarł na dworzec, ale wiedział, że zaparkował prawie pod samym wejściem. Nie mógł jechać nocą do matki autem – był zbyt wzburzony i bolały go wnętrzności. Stary, brudny, obdrapany budynek wydał mu się bliski i potrzebny. Rzadko korzystał z kolei. Ostatni raz chyba wtedy, kiedy wracali razem z Karpacza. Tak, ze dwa lata temu.
Dworzec był prawie pusty – w prowincjonalnym miasteczku zatrzymywało się niewiele pociągów. Piotr kupił bilet i zdobył się nawet na uśmiech do kasjerki w wieku emerytalnym.
Siedziała prosto, dumnie, wysoko upięty kok z pewnością przypominał jej o zachowaniu tej dostojnej sylwetki; sztucznie sztywna szyja wyciągała się w górę. Kobieta prawie nie poruszała głową, jakby się bała, że przy najdrobniejszym geście jej ciężar uruchomi lawinę włosów spadających na ramiona.
– Pociąg do Grudziądza dopiero za godzinkę – powiedziała, opuszczając podbródek. Zdawała się patrzeć na niego z kpiną, a może tylko chciała spojrzeć znad okularów?
Wziął bilet. Zbliżała się północ.
Minął cuchnący korytarz z żółtawym, sennym światłem. W barku siedziało trzech zapitych, gadających od rzeczy mężczyzn. Kobieta, która im usługiwała, jedynie wiekiem przypominała kasjerkę. Miała czerwone oczy i bez wątpienia piła razem z delikwentami.
– Pan elegancki usiądzie z nami – powiedziała, gdy Piotr stanął w progu.
Pomyślał raczej o czymś chłodnym, ale właściwie czemu by nie napić się setki? Może zwiększy przejrzystość myślenia. Choć patrząc na towarzystwo, stwierdził, że alkohol może je tylko stępić. Kobieta oparła się wyprostowaną ręką o niski stół. Kilka siwych włosów spiętych w równie wysoki kok jak u jej dworcowej koleżanki wysunęło się z niego. Obficie nałożony tusz do rzęs rozmazał się na skórze, stwarzając wrażenie, jakby gałki oczne wpadły w czarną maź i unosiły się na gęstej, smolistej powierzchni. „Brzydka kobieta” – pomyślał, bo wydała mu się brzydka nie tyle ona, ile stan, w jaki się wprowadziła. Stała na chwiejnych, cienkich, szeroko rozstawionych nogach i trzymała się blatu jak ostatniej szansy, by w swojej wepchniętej w dno kieliszka świadomości wydać się osobą kontrolującą sytuację.
– Pan elegancki weźmie sobie zza baru kieliszeczek – wybełkotała.
Mógł siedzieć przez godzinę na obskurnym dworcu i myśleć o tamtym albo o czymkolwiek, ale bał się zostać sam. Brązowe ławki ustawione tu pół wieku temu nagle wydały się zbyt małe w stosunku do wysokiego sklepienia. Od dawna niemyta, przetarta posadzka nie pozwoliłaby mu zebrać myśli. Pamiętał ją zbyt dokładnie, gdy jechali pierwszy raz z Iwoną na wakacje. Siedziała tam ze swoim zielonym plecakiem u stóp, a on poszedł po herbatniki dla wszystkich.
„Dla zakochanych czekoladę!” – krzyknął wychowawca i zaśmiał się pod grubym wąsem.
Jego słowa do dziś wisiały gdzieś pod tym ogołoconym z oryginalnego żyrandola sufitem. Wtedy ten dworzec żył. Teraz to był wrak. „Jak ja?” – pomyślał, ale zaraz wrócił do tamtych wspomnień. Jechali w góry. Wtedy pierwszy raz spali obok siebie. Wychowawca nie zamierzał utrudniać im bycia razem.
Nie, nie, nie będzie znów oglądał tamtej posadzki, na której Iwona pokazała mu serce znalezione przez nią we wzorze przedwojennych mozaikowych kafli. To miał być ich sekret, a serce było dla niego. Na zawsze.
Więc dobrze, zostanie tutaj. Rozczochrana kobieta wygrała. Wciąż upiornie się w niego wpatrywała i wyglądała przy tym jak wiedźma. Niby uśmiechała się czule, ukazując przy tym krzywe zęby, ale on widział tylko jej oczy zmętnione głębokim upojeniem alkoholowym. Wszedł za bar i wyciągnął kieliszek. Jeden z gości wydawał się bardziej świadomy niż inni, ale jego opowiadanie i tak było mało przejrzyste. Musiało chodzić o pogrzeb kogoś, kogo znali wszyscy siedzący przy klejącym się od brudu stoliku.
– Życie jest takie krótkie – dodał, nalewając następną kolejkę.
Piotr się rozluźniał, trunek dobrze mu robił. Stanął za kontuarem. Inna niż dotąd perspektywa. Można się poczuć jak na widowni – wszyscy po drugiej stronie grają swoje źle wyuczone scenki. Patrzył na nich jeszcze przez moment i napełnił sobie ponownie kieliszek. Wódka wydostała się poza brzegi naczynia. Chciał się schylić, by upić nadmiar płynu, ale znów lekko coś zabolało, więc zawisł zgięty wpół nad niedoczyszczonym blatem. Uderzył go smród tego miejsca. Nie powinien tam wchodzić. Oczy pijących skierowały się ku niemu. Chciał się szybko wyprostować i uśmiechnąć, lecz nie mógł – ból złapał go w swoje sidła i trzymał. Oparł więc łokieć na barze, a drugą ręką odsunął kieliszek. Ruch był zbyt gwałtowny, dlatego szkło się przewróciło, a lśniąca, przeźroczysta ciecz spłynęła cienką strużką na scenę.
Kobieta stanęła obok i wzięła go pod łokieć.
– Pan usiądzie. Za dużo pan wypił.
Była zbyt pijana, by trafnie ocenić sytuację.
– Tak, wiem – odparł, prostując się nagle. – Już mi lepiej, pani wybaczy. – Wsunął rękę do kieszeni i wydobył zwinięty banknot. – Dziękuję.
Coś mówili, gdy wychodził, ale nie chciał dłużej tam zostawać. Było zbyt ciemno i duszno.
Na peronie dokuczał chłód, rosa pokrywała ławki. Opadł na jedną z nich, ale zaraz wstał, by nie zmarznąć. Znów pomyślał o Iwonie – tamtej młodej dziewczynie pokazującej mu serce, którego od dziś już nie ma. Musiało zniknąć wdeptane w chłodną posadzkę albo po prostu maleńkie, ledwie widzialne fragmenty tego rysunku powoli przyklejały się do setek, tysięcy podeszew butów przypadkiem depczących po ich sercu. Tak, zostało zniszczone jak cała ta dworcowa posadzka. Ale nie żałował, że nie sprawdził, czy coś się na niej zachowało. Nadzieja pozwalała mu głębiej oddychać. A w tej chwili czuł, że oddycha zbyt słabo, zbyt płytko. Jak ryba, której skrzela przestają pracować, kiedy ktoś wydziera ją z naturalnego środowiska, a ona nie umie się przystosować. Miota się i wyrywa, a przecież mogłaby łatwo się wyślizgnąć, gdyby się uspokoiła.
„Instynkt to zły doradca” – pomyślał.
Pociąg nadjechał cicho, prawie ukradkiem. Przedziały były puste. Tak jakby tylko Piotr musiał się przemieszczać dziś nocą.
Oparł głowę o wytarty zagłówek. Na chwilę zapomniał o celu i powodzie swojej podróży.
Wytarta posadzka, wytarty zagłówek, stary dworzec, znoszone życie.
Pociąg turkotał.
„A, tak, jadę do dzieci” – przypomniał sobie nagle. To jedyne, co miało jeszcze sens.
Przytuli je, może nawet wejdzie na moment do łóżka, jeśli matka mu nie zabroni, by poczuć ich ciepło, ich sen ułożony wygodnie na dziecięcej skórze. Znów dopadał go ból. Nie wiedział, gdzie się kończy fizyczne cierpienie, a gdzie zaczyna rozpacz.
Ciągle myślał o dwóch małych istotach, które pragnął jak najszybciej zobaczyć, przytulić, o ubezpieczeniu na życie, które miał wykupić na wszelki wypadek… Gdyby tylko nie ten ból w łopatce, w mostku i gdzieś tam rozlany między mózgiem a osią jego ciała, jego istnienia – wtedy mógłby zaplanować, co jeszcze powinien zrobić.
Ktoś znów otworzył przedział. A może to jakieś głosy dobiegały zza ściany.
– Daleko jeszcze? – wyszeptał, lecz nikt go nie słuchał.
Zdawało mu się, że ktoś o niego walczy albo wydaje mu polecenia. Chciał płakać, ale nie mógł. Nie tak to miało wyglądać. Przecież były jeszcze dzieci, tak bardzo je kochał. Prócz ucisku poczuł nagły przypływ sił. Zebrał je, bo zrozumiał, że nie ma czasu. Jeśli podąży za bólem, ostatnim krokiem będzie ten w ciemność – uratuje go tylko świadomy, choćby niewielki strumień energii. Szarpnął myślą, a obraz biegnących do niego dzieci nałożył się znów na ból. Nie, nie pozwoli na to, by tak po prostu odejść. Jakiś prąd przeszył mu klatkę piersiową, zimny pot spłynął leniwymi strumieniami na powieki, podniósł je jednak. Głęboko w głowie sięgnął po klucz z przeszłości. Oddech. Złapać oddech, wyrównać go, rozkurczyć serce. Tak, musiało chodzić o serce. Nie zamknie już oczu, nie podda się. Obraz pokryty mroczkami nabierał ostrości, choć światło lamp raziło. Tak, to serce – wiedział już na pewno. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Wyprostował nogi i jeszcze raz zebrał siły. Wciągnął powietrze, by świadomie skierować je tam, gdzie najbardziej go potrzebował. Dla dzieci. Tak jak wtedy, gdy był obok, kiedy się rodziły, a położna instruowała Iwonę: „Przeć! Mocniej! O tak, spokojnie oddychać. Powoli, dobrze. A teraz jeszcze raz, wziąć wdech i przeć tym powietrzem, kierować je w dół, do dziecka. Dobrze”.
Jego oddech przepłynął powoli przez brzuch, osiadł w sercu, a ono się nim karmiło. Nadal kłuło, ale tętno się wyrównywało. Teraz już wiedział – zmierzał w dobrym kierunku. Jechał do dzieci. Pozbiera się.
Pociąg podskoczył gwałtownie, jakby się uniósł. Może wykoleił. Życie jest takie krótkie – słyszał już dziś te słowa. Zamknie więc oczy, by zmniejszyć odczuwalność skutków wypadku. Tylko na chwilę.
*
Iwona siedziała z nogami na ławie. On obok. Zapalił jej papierosa w szklanej lufce. Zmrużyła oczy. Dopijali wino, które otworzył Piotr.
– A jeśli wróci? – zapytał Igor.
– Męczysz, daj spokój, nie wróci. Nie ma odwagi.
– Powinienem zostawić was samych, to twój mąż…
– Odpręż się. Jest już pewnie u swoich rodziców, a oni utwierdzą go w przekonaniu, że jestem ostatnią szmatą. Nie powiesz nic? Lepiej, że tak się stało. W końcu nie musimy się ukrywać, zakończymy tę grę. Czas już na to, prawda, kochanie? Mowę ci odebrało ze wzruszenia? – wyszczebiotała jak nastolatka, przysuwając się do niego i wtulając głowę w jego ramię. Przemknęło jej przez myśl, że siedzi dziwnie sztywny, ale zignorowała to. – Miałam już dość życia w kłamstwie. Dobrze, że tu wpadł, postanowił coś za nas. Życie pisze czasem takie scenariusze…
Wzdrygnął się.
– Co masz na myśli z tym scenariuszem? – zapytał ostro. – Bo jeśli sądzisz, że sprawa została rozwiązana, to od razu ci mówię, że nie. Ja nie powiem swojej żonie.
– Co przez to rozumiesz?
– Że jeśli tak myślisz… to się mylisz.
Odsunęła się, mrużąc oczy.
– Ale co TY masz na myśli? – zapytała wolno.
Milczał.
Dziś, kiedy przyjechał tu na kolację, powiedział, że ma dość, że dłużej tak nie może. Że go to męczy. Przyznała Igorowi rację i zamknęła mu usta pocałunkiem.
Pragnęła upajać się tą chwilą, karmić się nią. On zaś sądził, że zakończą znajomość w dorosły, odpowiedzialny sposób miłym wieczorem.
Dla niej ten moment mógł trwać wieki, był jak czekolada rozpuszczająca się pod językiem. To takie piękne usłyszeć wyznanie, ale jeszcze cudowniej jest na nie czekać.
Rozgniatała nieśpiesznie słodką kapsułkę szczęścia. Kochali się, potem ona wzięła kąpiel, a on ubrał się dziwnie szybko. Powiedział, że muszą pogadać, ale przecież mieli cały wieczór, więc nie chciała zaczynać poważnej rozmowy. Jak się domyślała, powie jej, że ma zamęt w pracy, i znów się nie zobaczą przez kilka dni. A potem przyszedł jej mąż.
– Kochamy się, prawda? – powiedziała zdziwiona własnym drżącym głosem i niepewnym tonem. – Jezu! Czemu ty milczysz? Mówiłeś, że masz dość, że już tak nie możesz, ta sprawa ciągnie się od ponad roku, że… musimy to skończyć.
– No widzisz. Rozumiesz. – Przełknął z trudem ślinę, jakby jej rozumienie sytuacji wcale nie sprawiło, że poczuł się lepiej. Chciała zajrzeć mu w oczy, ale odwrócił głowę.
Ciężki kamień opadł na samo dno jej serca, a potem zobaczyła te dziwne mroczki.
Miała je w zeszłym roku. Z ich powodu często brała zwolnienie w pracy, a kiedy wróciła, bo pomogły jej leki, została zwolniona. Piotr kazał jej się wtedy nie martwić. Dużo zarabiał, do tego dzieci wciąż były małe i według niego jej obecność przy nich pozytywnie na nie wpływała. Z pewnością chciał dobrze, ale przerażała ją wizja siedzenia w domu. Miała mnóstwo energii, a maluchy odbierała ze szkoły dopiero koło piętnastej. Musiała jakoś zapełnić te siedem godzin od ich wyjścia do powrotu.
We wtorki i w piątki chodziła na basen, w środy miała czas, by zająć się sobą: manicure, kosmetyczka, lunch z koleżanką.
To ona zaproponowała przyjaciółce, by zaczęły się uczyć gry w tenisa. Niemal od zawsze chciała tego spróbować, ale brakowało jej czasu. Szybko złapała bakcyla i lekcja raz w tygodniu stała się niewystarczająca. Po dwóch miesiącach nauki zmieniła dni na wtorki oraz czwartki i zrezygnowała z pływania. Czuła się cudownie w spodenkach i zabawnej doczepianej spódniczce, o jakiej marzyła od dziecka, gdy oglądała z matką rozgrywki tenisowe na Roland Garros. Jej idolkami były Steffi Graf i Gabriela Sabatini. Teraz mogła sprawdzić, jak to jest zwinnie i z wdziękiem odbijać piłkę wydającą z siebie pełen energii dźwięk. Bach. Pach. Ciach.
Igor zobaczył ją na korcie. Grywał obok o tej samej godzinie z kumplem. Spytał, czy nie zjadłyby czegoś w klubowej restauracji, a ponieważ ładnie pachniał i miał w oczach coś, co powodowało, że przyjemnie się na niego patrzyło, nie odmówiła.
Ich znajomość zmieniła się w romans już kolejnego dnia. Tak jakby byli sobie pisani. Niecały miesiąc później zaczęła snuć plany dotyczące rozwodu. Piotr ciągle był nieobecny i nawet nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio go prosiła, by rzadziej wyjeżdżał. Te czasy lepiej pamiętała jej matka, bo musiała regularnie wysłuchiwać pochlipywania córki skarżącej się na brak męża i tęsknotę. Odkąd pracował w tej amerykańskiej firmie, często jeździł na konferencje jako prelegent. Nieraz odmawiał, by w ogóle zjawiać się w domu, ale i tak bywał w nim bardziej gościem. A gdy wreszcie przyjeżdżał, odsypiał, bawił się z dziećmi albo zarywał noce, by się przygotować do kolejnego wyjazdu. Rzadko znajdował siły, by spędzić czas z żoną. W końcu oboje przywykli do życia, jakie nazywali małżeńskim, i żadne z nich nie miało o nic pretensji ani nie spodziewało się za dużo.
Iwona spojrzała na ustawione na stole świeczki. Ich światło zaczęło się rozmazywać i migać tysiącem punkcików.
– Powiedziałeś „skończyć”… Nasze związki…? Tak…? – Nie zamierzała się poddać, wciąż nie dopuszczała do siebie tego, co Igor ma na myśli. Patrzyła na niego wielkimi oczami, z których popłynęły łzy.
– Nie. – Wstał nagle i odszedł od niej, jakby chciał zwiększyć dystans między nimi. Po chwili wrócił. – To się da odkręcić – wyszeptał, nachylając się nad nią.
– Umiesz cofać słowa?
– To, że Piotr nas nakrył. To – powiedział z naciskiem i chrząknął ostro. – To się da odkręcić, bo ja wracam do żony. Mam dość tej szarpaniny. Było miło, naprawdę. Uwierz mi, jesteś cudowną kobietą, ale mam dzieci i… kocham swoją rodzinę.
Schowała twarz w dłoniach, więc usiadł obok i pogłaskał ją po głowie.
– Ciebie też kocham, ale… wiesz przecież, ile znaczy rodzina.
Zaszlochała.
– To miał być układ. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. A dziś zdałem sobie sprawę, że nie chciałbym, żeby to moja żona tak na nas patrzyła. – Pociągnął nosem i wstał. – Przepraszam, ale nie mogę jej sprawić bólu, tak jak ty sprawiłaś go Piotrowi.
– Ja?
– Przecież nie ja. O mnie pewnie teraz nie myśli zbyt wiele. O tobie owszem, ale to się da odkręcić. Zobaczysz. Wytłumaczysz mu to, przeprosisz. Będzie dobrze – powiedział, wkładając buty.
– Ty naprawdę wychodzisz? – wydusiła przez ściśnięte gardło. – Zostawiasz mnie tak samą?
– Nie, nie samą. On przyjedzie jutro. Muszę iść.
– Musisz?
– Chcę iść i nie chcę wracać. Zapamiętaj naszą historię jako miłe wspomnienie, romans. Nie niszczmy naszych rodzin, naszych żyć. To były piękne chwile, ale pomóżmy im przeminąć.
Wyszedł, a ona stała w oknie i patrzyła, jak odjeżdża. Piotr pewnie był już z dziećmi. Jutro mu wytłumaczy, wszystko naprawi.
*
Trawa była mokra od rosy. Pociąg jeszcze stał.
Medycy otworzyli szerzej drzwi karetki.
– Zapisz godzinę – polecił wysoki mężczyzna.
– Północ – powiedział niewyraźnie drugi. – Nie wiem, która mogła być wtedy.
– Pisz północ, nie ma znaczenia.
Już nie było pośpiechu. Nie mogli nic więcej zrobić.
– Uważaj! – krzyknął sanitariusz, wsuwając do pojazdu ciało przykryte folią. – Niepotrzebnie tak mocno ścisnąłeś faceta linką. Gdyby żył, udusiłbyś go od razu.
Zaśmiali się cicho.
– Potem to odkręcę.
– Zamykaj!
– Poczekaj – powiedział jeden z dwóch mężczyzn i się odwrócił. – Czego pani tu szuka?
Przed drzwiami ambulansu stała kobieta w czapeczce bejsbolowej.
– A może pani znała tego pana? – Lekarz w brudnej od kurzu kurtce wpatrywał się w jej długi daszek.
– To zawał? – spytała.
– Jest pani z rodziny?
Wzruszyła ramionami i wróciła do wagonu.
Usiadła w przedziale, myśląc o mężczyźnie i o tym, że gdyby zareagowała wcześniej, może udałoby się zmienić bieg wydarzeń.
Pociąg ruszył.
*
Iwona popiła tabletki nasenne wodą i zgasiła światło w sypialni.
„Jutro wszystko się ułoży. Na pewno da się to jakoś odkręcić” – pomyślała i zasnęła.
