Niech trwają tylko miłe chwile - Virginie Grimaldi - ebook + książka

Niech trwają tylko miłe chwile ebook

Grimaldi Virginie

4,7

Opis

Uniwersalna opowieść o chwilach, które wywracają życie do góry nogami, o falach emocji, które zmiatają wszystko na swej drodze, o niezapomnianych spotkaniach, które odmieniają losy. Lily właśnie przedwcześnie wydała na świat córeczkę. Dziewczynka jest taka malutka, a zajmuje już tyle miejsca. Dorosłe dzieci Élise właśnie wyfrunęły z gniazda. Po synu zostaje wielka pustka, a także dziwaczny pies. Jedna musi się nauczyć, jak być pełnoetatową matką, druga musi się nauczyć, jak być matką emerytowaną. Cudownie ciepła książka. „Marie France” Opowieść, w której śmiech miesza się ze łzami, a emocje nie pozwalają odetchnąć. „Nice-Matin” Grimaldi z elegancją i czułością oddaje uczucia, lęki, nadzieje i doświadczenia każdego człowieka. Elle.fr

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (11 ocen)
9
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Całkiem niezła

Czasami człowiek mimo, że najczęściej czyta kryminały czy thrillery, to potrzebuje sięgnąć po coś lżejszego, podnoszącego na duchu i nie powodującego, że humor jeszcze bardziej siądzie. Z takimi książkami osobiście mam największy problem, bo jedne mi przypadają bardzo do gustu i je pochłaniam z zaangażowaniem godnym nie zrobienia obiadu danego dnia byleby skończyć czytać, a inne są obiektywnie świetnie napisane, wciągające, a dla mnie zwyczajne i przeciętne. Jaka w takim razie jest opowieść stworzona przez Grimaldi? Poznajemy dwie kobiety, a każda z nich jest w zupełnie innym momencie swojego życia, ale każda z nich jest matką i każda zmaga się z kryzysem. Dla jednego człowieka to byłyby sprawy błahe, dla innego bardzo trudne. Jedna z nich urodziła wcześniaka i cały jej świat nagle stanął na głowie. Lili, bo o niej mowa, w szpitalu natrafiła na sytuację, na którą wiele mam może się poskarżyć czyli na dwa rodzaje personelu. Jakże to znajome, że nie zawsze jest kolorowo i nie zawsz...
00
Meduza01

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, wzruszająca powieść. Polecam.
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Dwie kobiety, dwie matki, Élise i Lily. Pierwsza czuje się bardzo samotna po tym, jak wcześniej córka, a teraz syn wyprowadza się z domu, by rozpocząć życie na własny rachunek. Jeszcze bardziej tęskni pies chłopaka, u którego weterynarz stwierdza depresję. Druga właśnie została matką zbyt wcześnie narodzonego dziecka, więc drży w obawie o jego życie. Akcja toczy się leniwie, a mimo to jest zajmująca i niezmiernie ciekawa, sprawia też, że zakończenie uderza w nas z podwójną siłą rażenia. Traktuje o macierzyństwie i wszystkich jego etapach. I mnie sprowokowała do słodko gorzkich wspomnień, w których moje dziecko zamiast "hura!" wrzeszczało na cały głos "huja!". Nie jestem w stanie określić czy podczas tej lektury więcej śmiałam się, czy płakałam, jedno jest pewne, emocji tu nie brakuje. "Słodkie chwile przemijają, ale nie znikają. Gdzieś w głębi nas pozostają na zawsze. Nazywamy je wspomnieniami". Autorka porusza problem wcześniactwa oraz syndrom pustego gniazda, który szczególnie m...
00
nataliarucka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

To taka ciepła i spokojna książka. Wypełniona też różnymi emocjami głównych bohaterek i wzruszyła mnie wielokrotnie. Jedna musi nauczyć się rzeczywistości, gdy dzieci opuściły już dom rodzinny, a ona odczuwa ogromną pustkę i nie wie, jak nauczyć się siebie od nowa. Druga właśnie została mamą przedwcześnie urodzonej dziewczynki i na każdym kroku towarzyszy jej lęk o zdrowie i życie swojego dziecka, a także wdzięczność za każdą dobrą nowinę od lekarzy. To dość krótka książka i szybko się ją czyta. Jednak jeżeli ktoś oczekuje jakiejś akcji, to nie ma jej tutaj. To bardzo spokojna opowieść o zmaganiach głównych bohaterek. A gdy dotrzecie do zakończenia tej książki, zobaczycie jak wyjątkowa była to historia 🥺
00

Popularność




« ET QUE NE DURENT QUE LES MOMENTS DOUX » by Virginie Grimaldi

© Librairie Arthème Fayard, 2020

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Bożena Sęk

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Justyna Techmańska

ISBN: 978-83-8230-573-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

1Élise

Mieszkanie jest ciasne, ale dobrze położone. Metro znajduje się o dwa kroki, komisariat o trzy ulice, a szpital o pięć minut drogi. Tylko dworzec Montparnasse leży dość daleko.

Wypakowałam wszystkie kartony, wymyłam sanitariaty, ustawiłam meble, przykleiłam nazwisko na skrzynce na listy, teraz walczę z układaniem naczyń, wspominając, jak to było przy poprzedniej przeprowadzce.

Odbyła się w sierpniową sobotę. Było gorąco, na drzwiach windy woniejącej moczem powitał nas rysunek wielkiego penisa. Thomas chichotał przez całą jazdę na czwarte piętro, Charline ubolewała, że nie zdecydowała się zamieszkać u ojca. On miał osiem lat, ona dwanaście.

Zanim ustawiłam meble, udekorowałam ich pokoje. Wybrałam ładne kolory na ściany, żeby zmniejszyć traumę po rozwodzie. Thomas chciał tapetę w statki kosmiczne, Charline wolała jasnofioletową farbę. Sprzedawca w sklepie budowlanym nas ostrzegł: aby się chronić przed wdychaniem toksycznych oparów, należy dobrze wietrzyć pomieszczenie przez co najmniej czterdzieści osiem godzin i najlepiej nie spać w nim. Dwie noce spędziliśmy zatem na materacach rzuconych na podłogę naszego nowego salonu. Mój syn wciśnięty pod lewe ramię, córka wtulona pod prawe. Ten prowizoryczny kemping należy do moich ulubionych wspomnień.

Układam talerze, kiedy Thomas staje w drzwiach. Głową prawie sięga góry framugi.

– Mamuś, nie widziałaś mojej ładowarki?

– Leży na lodówce. Nie jesteś głodny?

– Trochę – odpowiada, wzruszając ramionami.

Sięgam do szafki i wyjmuję tabliczkę gorzkiej czekolady. Thomas się uśmiecha.

To taki nasz cowieczorny rytuał. Wracamy o tej samej porze, Thomas ze szkoły, ja z biura. Spotykamy się w kuchni, odkrawam dwie grube kromki chleba, kładę na nich dwie kostki czekolady i całość umieszczam w piekarniku na trzy minuty – w sam raz na tyle, żeby otrzymać przypieczoną skórkę i rozpuszczony farsz. Niekoniecznie wtedy rozmawiamy, on często siedzi wpatrzony w wyświetlacz telefonu, ale jesteśmy razem.

– Charline przesyła ci całusy – rzuca, łakomie odgryzając kęs kanapki.

– Dzwoniła?

– Pisała. Jutro zadzwoni do ciebie.

Powstrzymuję się, by nie zetrzeć mu ciemnobrązowej plamki z czubka nosa. Nosi buty w rozmiarze czterdzieści pięć, zapuścił brodę i zdał egzamin na prawo jazdy, mógłby się obruszyć. Podaję mu serwetkę, uśmiecha się. Jest szczęśliwy.

– Widziałaś, która godzina? – pyta.

Spoglądam na zegarek. Już.

Wracam do szafki i układania talerzy.

– Mamuś, pociąg ci ucieknie.

– Nie, zdążę.

– Mamuś… będzie dobrze. Nie martw się.

Zamykam szafkę, po raz ostatni jak najwolniej obchodzę mieszkanie, biorę torebkę, przywołuję na twarz uśmiech, obejmuję mojego dorosłego syna, po czym wychodzę z jego pierwszego mieszkania, do którego pomogłam mu się przeprowadzić. Za kilka godzin znajdę się w swoim, pustym, oddalonym o sześćset kilometrów.

2Lili

Urodzisz się dzisiaj. Nie jestem gotowa.

Przyszłam tylko na badanie.

Doktor Malois się uśmiechał. Rozebrałam się, położyłam, nogi umieściłam w strzemionach i jak zwykle potokiem słów przykryłam skrępowanie. Zawsze się do tego przygotowuję. Wybieram wcześniej, na jaki temat zagaję, kiedy ginekolog zbliży się do mojej intymności, temat wystarczająco ciekawy, żebym ja się oderwała, ale nie na tyle, by rozproszył lekarza. Dzisiaj odciągaczem uwagi były wrześniowe upały, niech pan tylko popatrzy, doktorze, skwar jak w lipcu, nie do zniesienia, a kiedy się dźwiga dodatkowe dwadzieścia kilo, to szkoda gadać, zdaje mi się, że jestem jedną wielką pachą, przy takiej parówie wszystko jest dużo bardziej skomplikowane, dziś rano dziesięć minut wstawałam z łóżka, istna tortura dla pleców, już nie mogę, niechże się ochłodzi, mimo że strach mnie ogarnia na myśl o naciąganiu rajstop, ale przynajmniej każdy gest nie będzie mnie kosztował utraty trzech litrów wody, mam już dosyć, to ma być babie lato? Akurat, raczej lato stulecia.

Moje poczucie humoru miało się równie nieswojo jak ja.

Kiedy twarz doktora Malois wyłoniła się spomiędzy moich ud, nie było już na niej uśmiechu. On zachowywał milczenie, a ja hamowałam pragnienie zadawania pytań. Zdjął zakrwawione rękawiczki, wycisnął trochę żelu na mój brzuch, włączył monitor i zanim przyłożył głowicę do napiętej skóry, pogłaskał mnie po głowie. Zrozumiałam, że sprawa jest poważna.

Kiedy wieziono mnie na blok operacyjny, wspominałam wszystkie reportaże na temat wcześniactwa, które swego czasu pobieżnie przejrzałam. Jakie są szanse na przeżycie dziecka urodzonego w siódmym miesiącu? Jakie mogą być następstwa przedwczesnego porodu? Nie odważyłam się zapytać. Gapiłam się w sufit.

Zajmuje się nami dziewięć osób. Twój tata jest w drodze. Mam nadzieję, że zjawi się przed tobą.

Położna mi wyjaśnia, co się będzie działo, ma kojący głos osoby, która zapowiada trudne chwile, słucham jej, nie słysząc, wpatruję się w drzwi z nadzieją, że otworzy je twój ojciec, anestezjolog dziurawi mi plecy, szczękam zębami, przygotowują pole operacyjne, przełykam łzy, nie możesz wyczuć mojego strachu, wlepiam wzrok w te cholerne drzwi, rozkładają mi ręce na boki, szepczę ci, że wszystko będzie dobrze, drzwi się otwierają, jest twój ojciec. Ty też.

Thomas

21.34

Cześć, skarbie, tu mama. Jestem w domu. Nie zapomnij zamykać okiennic, kiedy się ściemni, nigdy nic nie wiadomo. Całusy. Mama

22.56

Dzięki za pomoc, mamuś. Nie martw się o mnie, będzie dobrze. Kocham Cię.

22.57

Ja Ciebie jeszcze bardziej kocham. Ale mam nadzieję, że pozamykałeś okiennice. Całusy. Mama

3Élise

Nigdy nie zajęło mi tyle czasu przejście alejką, która prowadzi do mojego bloku. Oczywiście postarałam się nie wrócić od razu, przedłużyć wyparcie, pokisić się jeszcze w przedtem, muszę jednak wyprowadzić Édouarda.

Mój ukochany syn zostawił pustkę, ale również swojego psa.

Édouard waży czternaście kilo, w tym trzynaście to jelita. Codziennie na kocią modłę sprawia nam prezent, którym wcale nie jest ptaszek.

Nalegałam, by Thomas zabrał swojego psa: „Kochanie, zwierzę potrzebuje pana, od sześciu lat jest z tobą, nie możesz go porzucić, ja pracuję cały dzień, będzie sam, a tobie będzie go brakowało, popatrz tylko na te kochające oczka, no bądź rozsądny, on się zagłodzi, będziesz go miał na sumieniu, okrutniku, niegodziwcze, morderco”, wszystko na nic. Édouard jest teraz moim jedynym towarzyszem życia.

Idę po schodach. Winda jest za szybka.

Kiedy otwieram drzwi, nie ma za nimi Édouarda. A przecież zwykł tam tkwić, w innym życiu był uszczelniaczem drzwi. Przedpokój jest pusty, dywanik czysty. Kuchnia cicha. W salonie nikogo. Zaczynam się niepokoić, lecz chrapanie podsuwa mi trop. Na paluszkach idę do pokoju Thomasa.

Ściany jeszcze noszą stygmaty młodzieńczości. Obok plakatu koncertu rockowego króluje kilka kwadratowych fotografii, szkic nieukończonego graffiti i osamotnione pluskiewki. Biały regał z dumą eksponuje zakurzone medale, ostatnich świadków wyczynów mojego syna na przyrządach gimnastycznych. Jego pierwsza gitara spoczywa na podłodze. W otwartej szafie leżą dwa za małe tiszerty, za mocno podarte dżinsy, za brudne skarpetki i sweter za bardzo nie w jego guście, wydziergany przeze mnie na drutach po jego pierwszym zawodzie miłosnym. W miejscu łóżka dziura. W miejscu biurka dziura. W miejscu mojego serca dziura.

W miejscu fotela Édouard.

Patrzy na mnie jednym okiem, drugie wlepia w sufit. Édouard miał cztery lata, gdyśmy go adoptowali. Był to prezent urodzinowy dla Thomasa, który nie chciał niczego innego. Kiedy zrozumiałam, że to nie kaprys, zgodziłam się pod warunkiem, że będzie się nim zajmował. Édouard był najbrzydszym psem w schronisku. Sierść biała przetykana żółtymi pasemkami, uszy, które odbierają wszystkie kanały, krzywe zęby i ślepia w stylu jedno oko na Maroko, drugie na Atlantyk. Thomas zakochał się od pierwszego wejrzenia.

– Mamo, nie możemy wziąć tego psa, przecież będzie wstyd! – jęknęła Charline.

– Chcę jego – oświadczył Thomas.

Moja córka próbowała go przekonać do labradora, buldoga francuskiego albo uroczego kundelka, lecz Thomas nie ustępował, a miał niezbity argument:

– Przypomina mi dziadka.

Mój ojciec zmarł trzy miesiące wcześniej. Thomas przepadał za nim. Ojciec pasjonował się astronomią i przyrodą, często zabierał dzieci na odkrywanie drzew, owadów czy konstelacji gwiazd. Umarł w dniu swoich siedemdziesiątych czwartych urodzin. Na imię miał Édouard.

Pies widocznie bierze moje spojrzenie za zachętę, zrywa się i ślizgając się na parkiecie, goni do mnie z ozorem powiewającym jak proporzec. Zanim zdążę się osłonić, unosi się na tylnych łapach i pazurami drapie mi łydki.

– Cholera, Édouard!

Krzyczę. Pies przypada do ziemi. Wolontariusz w schronisku uprzedził nas w dniu adopcji: Édouard z pewnością zaznał złego traktowania. Nie mógł znieść podniesionych głosów i podskakiwał na najlżejszy hałas, nawet spowodowany własnym ciałem. Kiedyś się zsikał ze strachu, widząc, że zamiatam podłogę. Pod wpływem okazywanej mu miłości odzyskał zaufanie do człowieka, lecz stare traumy nigdy nie kryją się głęboko.

Schylam się i nagradzam go głaśnięciem po łebku. Przetacza się na grzbiet, odsłaniając różowy brzuch. Między łapami porusza ogonem. Pustka w pokoju przypomina mi, co się stało. Podnoszę się i wychodzę, zostawiając Édouarda samego z nadziejami na pieszczoty.

4Lili

Nie wiem, gdzie jesteś.

Wyrwali cię z mojego brzucha, przysunęli mi na kilka sekund do twarzy i zaraz zabrali.

Twoja babcia (moja mama) często mi opowiadała o naszym pierwszym spotkaniu. Od razu mnie rozpoznała. Byłam jej córką. Miłość uderzyła ją jak obuch. Byłam pewna, że poczuję to samo. Nie rozpoznałam cię.

Ogarnęła mnie ulga, gdy usłyszałam twój krzyk. Zauważyłam twoje włoski, zobaczyłam bąbelki wychodzące ci z buzi, pomyślałam, że masz długi tułów i mocny głos. Ale nie powiązałam tej istotki z dzieckiem, które sprawiało, że rosły mi brzuch i serce.

Jestem w pokoju obok, na intensywnej terapii. Twój tata jest z tobą. Czuję się sama po raz pierwszy od siedmiu miesięcy.

Nie tak miało się to potoczyć. Tyle razy oglądałam tę scenę w głowie.

Panicznie boję się porodu, odkąd – miałam wtedy chyba z osiem lat – obejrzałam broszurkę o ciąży znalezioną w pokoju matki. Była wtedy w ciąży z moim bratem (wujkiem Valentinem). Na ostatniej stronie broszurki zaprezentowano zdjęcie straszne, niezapomniane, czegoś, co bardzo przypominało niemowlęcą główkę wychodzącą z miejsca, którym robi się siku. Zaczęłam twojej babci zadawać pytania, lecz odegnała je głaśnięciem mnie po policzku.

Broszurka później gdzieś zniknęła, co mojej wyobraźni nastręczyło sposobność do spotęgowania okropieństwa fotografii, zanim wyryła mi się na dobre w pamięci. Już we wczesnej młodości postanowiłam, że nie będę miała dziecka, a jeśli już, to niech sobie wyjdzie z „miejsca, którym robi się siku” należącego do innej osoby. Kiedy poznałam twojego ojca, pragnienie, by stworzyć istotę przypominającą mężczyznę, którego tak kocham, pokonało lęki.

Przez całą ciążę uprawiałam myślenie pozytywne, aby odsunąć strach: urodzisz się w promiennie słoneczny dzień, skurcze ledwie mnie połaskoczą, położna będzie chodziła koło mnie tanecznym krokiem, twój tata wyzna mi, jak bardzo mnie kocha, nie będzie ani gorąco, ani zimno, w radiu będą puszczali Radiohead, w najgorszym razie przyjdzie mi przeć ze dwa, trzy razy, w najlepszym wystarczy, że kichnę, przyjdziesz na świat w pełni formy, położą cię na mnie, zajrzymy sobie głęboko w oczy, po policzkach spłyną mi łzy, nie deformując twarzy, twój ojciec nas uściska i proszę, będziemy rodziną.

Nie tak miało się to potoczyć.

Ty nie miałaś się urodzić, póki nie będziesz gotowa.

Ja nie miałam być matką, póki nie dojrzeję do tej roli.

Thomas

9.08

Cześć, skarbie, tu mama. Jak Ci minęła druga noc? Pamiętaj, żeby się nawadniać, dziś będzie bardzo gorąco. Całusy. Mama

10.43

Wszystko w porządku? Mama

11.34

Tak, spałem. Całusy, mamuś.

11.35

Ściskam Cię, synku. Nie zapomnij pić. Mama

11.36

Oczywiście wodę. Uściski. Mama

5Élise

Moja córka kończy dziś dwadzieścia trzy lata.

Dzwonię do niej punktualnie o północy czasu londyńskiego.

– Cześć, mamo!

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie!

– Dzięki! Udało ci się, jesteś pierwsza.

Wiem, że odgaduje, iż uśmiecham się z zadowoleniem. To takie moje osobiste drobne wyzwanie: zależy mi, aby co roku być osobą, która inauguruje ten dzień. W końcu to także moje urodziny. Od dwudziestu trzech lat jestem matką.

Słyszę, jak Harry, jej chłopak, mówi z kpiną:

– Bławo, teszczowo, znowu wygłana!

– Jestem nie do pokonania, nie próbuj ze mną walczyć.

Charline opowiada, co nowego w jej życiu po drugiej stronie La Manche, ja relacjonuję swoje ostatnie dni, pyta mnie, czy dobrze się mam, kłamię, życzymy sobie dobrej nocy i zapada cisza.

Cisza, która krzyczy w moich uszach.

Włączam telewizor, by nie słyszeć myśli. Na kanale TF1 ludzie walą do siebie z broni. Na France 2 ludzie się kochają. Na France 3 ludzie jedzą rodzinną kolację. Na France 5 ludzie się biją. Na M6 wyłączam telewizor.

Édouard chrapie u moich stóp.

Chciałabym, żeby przyszedł sen, lecz on również przeniósł się gdzie indziej. Pozwalam wobec tego, by czarne myśli mnie podgryzały. Tęsknota przychodzi nocą.

Zawsze się obawiałam ich odejścia. Po urodzeniu Charline dokonała się we mnie przemiana. Chociaż wcześniej utrzymywałam raczej przyjacielskie stosunki z czasem, potem zaczęłam mu wyrzucać, że mija tak szybko. Przez całą ciążę osoby, które już przez to przeszły, przestrzegały: „Korzystaj, czas płynie za szybko”. Radę przyjmowałam uprzejmie, lecz uważałam, że znawcy przedmiotu są nieznośni. Od pierwszego krzyku Charline weszłam do ich grona. Odkąd zostałam matką, czas nie płynie już tak samo.

Ostatnie dwadzieścia trzy lata oddałam swoim dzieciom. Nie poświęciłam się jednak. Rola matki nadała sens mojemu życiu. Wreszcie byłam użyteczna. Wreszcie dla kogoś coś znaczyłam. Owszem, przyznaję, że to egoistyczne. Nie było w tym wyrachowania: macierzyństwo naprawiło we mnie to, co dzieciństwo zniszczyło.

Karmiłam ich, przewijałam, pieściłam, kołysałam, uspokajałam, słuchałam, pielęgnowałam, pocieszałam, chroniłam, rozpieszczałam, wielbiłam, podziwiałam, rozumiałam, budziłam, krzepiłam, zachęcałam, głaskałam, uczyłam, byłam zawsze obok. Widziałam, jak rośli, raczkowali, chodzili, patrzyłam na nich w kąpieli, w stosunkach z kolegami i koleżankami, w życiowych działaniach. Widziałam, jak dziewczynka, która na festynie wstydziła się tańczyć, wygłaszała publicznie prezentację swojego projektu. Widziałam niemowlę, które rzewnie płakało, kiedy wyjeżdżałam na studia do Paryża. Z nimi doświadczyłam największych radości i najstraszniejszych obaw, z nimi wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia. Cierpię, gdy oni cierpią, ocieram im łzy, powstrzymując swoje. Zajęli całe miejsce w moim sercu. Wypełnili wszelkie puste zakamarki.

Często rozmyślałam, jak to będzie, kiedy wyfruną z gniazda. Zawsze z takim samym bolesnym ukłuciem. Odganiałam je komunałami: „Takie jest życie”, „Jeśli odejdą, będzie to znaczyło, że są wystarczająco silni”, „Nie rodzi się dzieci dla siebie”. Ale tylko jedna myśl naprawdę mnie pocieszała: „Mamy czas. Jeszcze nie pora”.

Przyszła pora.

Po dwudziestu trzech latach pełnoetatowej pracy jestem teraz emerytowaną matką.

6Lili

Jesteś taka malutka, a zajmujesz tyle miejsca.

Od piętnastu godzin obserwuję cię w inkubatorze otoczoną rurkami i kablami. Zjechałam do ciebie, jak tylko mi pozwolili poruszać się na wózku inwalidzkim. Mówią, że powinnam odpoczywać, ale pomyślę o tym później, kiedy twoje płucka, żołądek, twoje istnienie już nie będą zależały od maszyn.

Jesteś na parterze, mój pokój mieści się na trzecim piętrze, twój tata obiecuje, że zostanie z tobą, twierdząc, że dwugodzinna drzemka dobrze mu zrobiła, że ja powinnam się przespać. Ma słuszność, ręce mi drżą i w głowie się kręci, najbardziej jednak potrzebuję trzymać oczy szeroko otwarte. Boję się, że jeśli je zamknę, ty zgaśniesz.

Jakby odwrócenie wzroku miało ci dać okazję do odskoczenia, jakby patrzenie na ciebie mogło ci przeszkodzić umrzeć. Jakby życie uciekało tylko z dala od spojrzeń.

Dla zabicia czasu i aby za dużo nie myśleć, piszę do ciebie. Twój tata przyniósł mi notes w żółtej okładce. Co wieczór na piśmie zwracam się do ciebie, nie wiedząc, czy kiedyś to przeczytasz.

Pielęgniarka neonatologiczna, która zajmuje się tobą, ma na imię Florence, ciemne włosy i kojący uśmiech. Mówi do ciebie, jakby cię kochała, toteż i ja ją kocham. Zadałam jej tylko jedno pytanie: „Wyjdzie z tego?”. Wyłącznie to się liczy, kochanie. Czy to zajmie miesiące albo lata, czy przyjdzie mi spędzać wszystkie noce na nogach, czy będziesz niedosłyszała albo niedowidziała, to nie ma żadnego znaczenia, bylebyś tylko żyła. Za dużo sobie nawyobrażałam, mam plany na najbliższe czterdzieści lat, na pięćdziesiąt, jeśli zacznę uprawiać sport, zgadzam się położyć krzyżyk na twoich lekcjach nauki gry na gitarze albo na twoim ślubie pod drzewami, mogę zrezygnować z wkładania ci na głowę czapek z kocim łebkiem i z oglądania kreskówek pod kołdrą, lecz nie zrezygnuję z ciebie.

Florence mi wyjaśniła, że masz kłopoty z oddechem, ponieważ płuca nie do końca się wykształciły. Że jesteś zbyt słaba, aby jeść samodzielnie. Zapewniła mnie, że robią, co w ich mocy, by wszystko potoczyło się jak najlepiej. To mi nie wystarczy. Chcę, aby mi obiecała, że będziesz żyła. Pewnego dnia, choćby i odległego, opuścimy razem oddział położniczy jak inni rozanieleni rodzice, których mijam w korytarzu. Chcę, aby mi przysięgła, że będziesz spała w swoim łóżeczku, że wprowadzisz wielkie zmiany w naszym życiu, że za kilka lat nie będzie to już dramat, lecz złe wspomnienie.

Ale Florence nie może tego zrobić. Tutaj nikt nie daje gwarancji. Jesteśmy na neonatologii, nie w markecie ze sprzętem agd.

7Élise

Nigdy tak niecierpliwie nie wyczekiwałam poniedziałku. Nawet pójście do pracy wydawało mi się milsze niż siedzenie w domu. Przychodzę do biura przed czasem, obecni są tylko Nora i Olivier ze słuchawkami w uszach. Na klawiaturze mojego komputera leży jakaś paczka. Koleżanka się uśmiecha.

– Pomyślałam, że będziesz potrzebowała czegoś na wzmocnienie.

Słuszny plaster ossau-iraty i słoiczek konfitur z wiśni. Pierwszy raz na widok sera ściska mi gardło.

– Opowiesz? – pyta Nora.

Kręcę głową, wskazując wzrokiem Oliviera. Nora rozumie, że nie chcę się przy nim wywnętrzać, i podaje mi nóż.

– Wyglądam na tak zdołowaną?

– To do sera! – Parska śmiechem.

Zanim zdążę odkroić kawałek sera, wkracza pani Madinier, kierowniczka działu. Ściska mi dłoń z sarkastycznym uśmiechem.

– I co? Ptaszek wyfrunął z gniazda?

Nie odpowiadam. Ale to za mało, aby ją zniechęcić.

– Chyba pani nie sądziła, że zostanie w domu do pięćdziesiątki. Nie rodzimy dzieci dla siebie, nie pojmuję, czemu kobiety z takim uporem traktują potomstwo jak swoją własność. Już drugie dziecko idzie na swoje, niechże pani z tego skorzysta i odkryje coś nowego, do licha, jest pani jeszcze młoda!

W ciągu dwudziestu lat dobrze poznałam panią Madinier. Ma swoje zdanie na każdy temat i nie potrafi się pohamować, by go nie wygłosić, zwłaszcza jeśli nikt jej nie pyta. To silniejsze od niej, jest jak spazm. Ulubionym celem jej uwag są kobiety. Te leniuchy ośmielają się brać urlop macierzyński, podczas gdy ona wróciła do pracy tydzień po porodzie. I oczywiście rodziła bez znieczulenia zewnątrzoponowego, które jest dla tchórzy. A co dopiero mówić o tych bezwstydnicach, które mają czelność nosić minispódniczki, dekolty, malować usta, a nawet paradować we wszystkim tym naraz. I potem popłakują, bo są obmacywane. Przez pierwsze tygodnie nic się nie odzywałam, nie mogłam sobie pozwolić na utratę tej pracy, ale szłam co rano do biura ze ściśniętym żołądkiem. Nie wytrzymałam długo, w końcu dałam jej do zrozumienia, że takie gadanie jest nie do przyjęcia. I szybko się połapałam, że to na nic. Gorzej, wydawało się, że to ją zachęca.

Toteż jak reszta koleżeństwa słucham, jak wylewa z siebie żółć, niczego jednak nie słyszę, jest dla mnie niczym irytująca muzyka w tle, która nie ucichnie, póki nie wybrzmi ostatnia nuta. Może w sumie łatwiej jest osądzać życie innych niż swoje.

Nie patrząc na mnie, pani Madinier ciągnie swój monolog:

– Jeśli potrzebuje pani towarzystwa, niech pani sobie weźmie szynszylę! O, albo faceta! Czemu nie znajdzie sobie pani partnera?

Olivier wyciąga słuchawki z uszu i ostentacyjnie chichocze. Pani Madinier patrzy na mnie. Czeka na odpowiedź. Wytrącona z równowagi jąkam:

– No bo… eee… nie mam…

Nora spieszy mi z pomocą, pytając ją o coś w związku z otrzymaną fakturą. Rzucam się na ser.

Dojadam go, kiedy koleżanka przykuca obok mnie. Tamci dwoje wreszcie zajęli się pracą, a nie moim życiem.

– Powinnaś trenować taniec afrykański – szepcze Nora.

– Proszę?

– Madinierowa nie we wszystkim jest światła, ale tu niezupełnie się myli. Dzieci odeszły na swoje, ale to nie znaczy, że twoje życie się skończyło. Zawsze prosto z pracy szłaś do domu, bo twój syn czekał, a teraz masz czas dla siebie. Jeśli będziesz siedziała zamknięta, dostaniesz deprechy. Nie ma czegoś, czym chciałabyś się zająć po robocie?

Zastanawiam się chwilę.

– Nigdy o tym nie myślałam… Chyba mogłabym rysować albo grać na pianinie.

– Kurczę, Élise, nie masz jeszcze pięćdziesiątki! Skoro o tym mowa, może garncarstwem byś się zajęła?

– Ach, czemu nie?

Nora podnosi oczy do nieba.

– Wykończysz mnie. Chodź ze mną na kurs tańca afrykańskiego we wtorek wieczór, zobaczysz, że ci się spodoba.

– Nora, jesteś bardzo miła, ale masz dwadzieścia siedem lat. Formą fizyczną mocno się różnimy.

– Jakie to ma znaczenie? Tam każdy ma własne tempo, ważne, żeby była z tego przyjemność. Poza tym są osoby w różnym wieku, nie będziesz jedyną staruszką.

Parska, uświadomiwszy sobie, co powiedziała. Nora przyszła do biura trzy lata temu i odtąd zaraża wszystkich dobrym humorem. Patrzę na nią rozchichotaną, myślę o pustym mieszkaniu, wyobrażam sobie, jak się pocę do wtóru bębenków, słyszę skrzypienie swoich stawów, znów myślę o pustym mieszkaniu i oznajmiam Norze, że dobrze, czemu nie, będę we wtorek wieczorem.

8Lili

Najgorsza jest noc. Zwłaszcza że już wcześniej jej nie lubiłam.

Ustawiłam budzik na dzwonienie co trzy godziny, by ściągnąć mleko. Nie byłam pewna, czy będę mogła cię karmić. Pomyślałam sobie, że spróbuję, ale bez presji.

Dotąd za każdym razem ściągam zaledwie kilka mililitrów, ważna jest jednak świadomość, że dostarczam ci sił. Niewątpliwie to sposób na wybaczenie mojemu ciału, że nie potrafiło cię ochronić.

Była czwarta nad ranem, kiedy budzik zadzwonił. W sąsiednim pokoju wrzeszczał jakiś noworodek. Pozazdrościłam jego matce. Wspomniałam wszystkich tych ludzi, którzy wspaniałomyślnie nas przestrzegali: „Korzystajcie teraz, później nigdy się nie wyśpicie”. Wiele bym oddała, żebyś nie pozwalała mi spać.

Wcisnęłam guzik na pilocie, by podnieść wezgłowie łóżka, czułam ból, odnosiłam wrażenie, że rana pęknie. Próbowałam usiąść, zsunąwszy nogi, przytrzymując się poręczy, przetaczając się na bok. Po pięciu minutach musiałam się poddać: sama nie dam rady. Jak każdej nocy twój tata spał na dostawce. Zawołałam go szeptem. Mruczeniem. Nuceniem. Wymamrotał coś, obrócił się, pokazując mi dla odmiany twarz zamiast piżamy zsuniętej do połowy pośladków, i znów zasnął. Zawołałam głośniej, sapnął. Rzuciłam w niego pilotem.

– Kurde, Lili, co jest?

– Wybacz, sama nie daję rady.

– A nie możesz wezwać położnej? Przypominam, że masz dzwonek.

– Przepraszam. Myślałam, że mąż mógłby mi pomóc.

Podniósł się z westchnieniem.

– Sorry, jestem naprawdę zmęczony. Daj rękę, pomogę ci.

Odepchnęłam go i wybuchnęłam:

– Jesteś zmęczony? Poważnie? A czymże tak się zmęczyłeś, kotku? Rzyganiem przez trzy miesiące? Otwarciem ci brzucha jak paczki z przesyłką? Utratą litra krwi? Dojeniem się do butelki? Koniecznością błagania, żeby iść się wysikać? Bezsennością ze strachu? Kurde, powiedz, mój drogi, co cię tak męczy, żebym cię wsparła w wypoczynku!

Wcisnęłam guzik dzwonka. Mój mąż w milczeniu na powrót się położył.

Położna pomogła mi usiąść i przystawić laktator. Zaczęłam ściągać mleko, próbując odgonić natrętne myśli. Na próżno.

Drżałam ze złości. Gniew jest przydatny, by ukryć smutek albo strach, zamaskować poczucie winy bądź wstyd. To karta atutowa, dżoker zajmujący miejsce emocji, które nas przepełniają, i pozwalający lepiej je znosić, każdego bowiem przekształca w tyrana doskonałego. Znam dobrze to zjawisko, ponieważ już przez coś takiego przeszłam. Kilka lat wcześniej jednocześnie przetrwałam najtrudniejsze doświadczenie w swoim życiu i odstręczyłam od siebie większość przyjaciół.

Nie wiem, dlaczego twój tata podziałał jak katalizator, wzbudzając we mnie gniew. Może powodem było to, że uważam go za zbyt spokojnego. Ja jestem szczęśliwa, ale przerażona, on jest szczęśliwy bez żadnego „ale”. On podziwia twój nosek, nie widząc nakrywającej go maski, ze wzruszeniem cię obserwuje, abstrahując od kabli, które łączą cię z życiem, przyjmuje rzeczy takie, jakie są, a nie jakie mogłyby być. Może powodem było to, że jeśli tylko chce, idzie do domu. Może to, że wszyscy go uważają za wspaniałego ojca, ponieważ tego nie robi. A może po prostu to, że był pod ręką. Traktujemy gorzej tych, których kochamy.

Byłam niesprawiedliwa.

Poczekałam, aż burza we mnie się uspokoi, po czym wyszeptałam:

– Przepraszam.

Nie odpowiedział. Kontemplował mnie jego tyłek.

Skończyłam odciągać mleko, wezwałam położną, aby wstawiła butelkę w chłodne miejsce, i położyłam się. Już zapadałam w sen, kiedy doszedł do mnie głos twojego ojca:

– Nie przestajesz się bać przez to, że mówisz o tym na głos.

Charline

16.54

Hop, hop, kochanie, tu mama! Widziałam, że w Londynie był wypadek autobusu, odezwij się. Całusy. Mama

17.23

Cześć, Mamo, tu Charline, która pisze z zaświatów. Wiedziałam, że powinnam była pojechać rowerem.

17.24

Ha, ha. Minęłaś się z powołaniem, było zostać kabareciarką. Jeśli jeździsz rowerem, pamiętaj o kasku. Całusy. Mama

9Élise

Odkąd Édouard przestał być uszczelniaczem drzwi, poświęca się nowej karierze: bobra. Zabrał się za ławę, za nogi szafki przy wejściu i za szafki w kuchni. Dziwi mnie, że nie sra wiórami. Weterynarz twierdzi, że jest w depresji.

– Jego pan się wyprowadził, co Édouard przeżywa jako porzucenie. Przepiszę mu coś, ale samo lekarstwo nie wystarczy. Musi mu pani pomóc wyjść z marazmu. Proszę się z nim bawić, mówić do niego, dawać mu odczuć, że jest ważny.

W drodze powrotnej obserwuję go w lusterku wstecznym. Leżąc na tylnej kanapie z głową opartą na przednich łapach, wpatruje się w pustkę z melancholijną miną.

Nie wiem, co zrobię z tym psem. Wystarczająco kłopotliwy jest mój stan ducha, nie mogę odpowiadać za jego nastroje. Parkuję pod blokiem, wyjmuję telefon i wzywam pomoc. Thomas odbiera po trzech sygnałach.

– Cześć, mamuś!

– Cześć, skarbie. Co u ciebie?

– Super! Masz coś pilnego czy mogę oddzwonić później?

Jakiś dźwięk sprawia, że się oglądam. I wzdrygam. Głowa Édouarda jest o kilka centymetrów od mojej, uszy mu drżą, ogonem klepie miarowo po bokach. Usłyszał głos swojego pana.

– Nie, to nic takiego, chciałam się tylko dowiedzieć, co nowego u ciebie.

– Okej, to całuję.

– Też całuję…

Już się rozłączył.

Upływa kilka minut, zanim udaje mi się przekonać Édouarda, by wysiadł z samochodu. Wlecze się do wejścia do bloku i idzie po schodach, jakby na górze czekała na niego kostucha. Zachęcam go bez przekonania, lecz przygnębienie bierze we mnie górę.

Moja cierpliwość należy już do przeszłości, gdy docieramy do celu. Przekręcam zamek, chowam buty i szybko idę do ubikacji. Édouard siada naprzeciwko i wpatruje się we mnie prawym okiem. Zatrzaskuję drzwi, burcząc ze złością. Dzieci w mieszkaniu piętro wyżej ganiają się hałaśliwie. Ich matka krzyczy, aby się uspokoiły.

Kiedy wychodzę z toalety, psa nie ma za drzwiami. W kuchni też nie. Ani w pokoju Thomasa. Ani w moim. Zajrzawszy do wszystkich pomieszczeń, znajduję go w salonie. Jaśnie pan spokojnie ulokował się na kanapie. Na mój widok odwraca głowę i wpatruje się w ścianę.

– Édouard, zejdź.

Bez odzewu.

– No już, wiesz, że tak nie wolno.

Ani drgnie. Głowę ma przekręconą o prawie sto osiemdziesiąt stopni, uszy płasko położone, a szeroko otwartych oczu nie odrywa ani na milimetr od ściany. Ten kosmaty geniusz naprawdę wierzy, że jeśli nie patrzy na mnie, to go nie widzę.

Nie mogę pohamować śmiechu, który natychmiast odblokowuje mu ogon. Tylko on się porusza, drży, ale nieznacznie, jakby Édouard starał się nad nim zapanować. Bez zastanowienia wołam:

– Thomas, chodź zobaczyć swojego psa!

Odpowiada mi oczywiście cisza. Często mi się zdarza zapomnieć, że już go tu nie ma. Za każdym razem to taki sam policzek.

10Lili

Dziś trafiłaś na oddział neonatologii na czwartym piętrze. Już nie potrzebujesz inkubatora, wystarczy ci podgrzewany stół. Twierdzą, że to dobrze wróży.

Oddział jest podzielony na trzy części: niebieską, różową i zieloną. Ty się znajdujesz w drugiej.

Masz własny boks zamknięty szklanymi drzwiami. Żaluzje są opuszczone, żeby światło cię nie raziło. Wokół twojego łóżeczka stoją jakieś urządzenia, niebieski fotel, krzesło, stolik, szuflady na twoje rzeczy, środki czystości, a na ścianie wisi biała tablica, na której można rysować, pisać albo mocować zdjęcia, żeby spersonalizować twoje pierwsze mieszkanko. Tutaj można przychodzić, kiedy się chce, tak w dzień, jak i w nocy, i zostawać tak długo, jak długo ktoś sobie życzy. „Jesteście u siebie”, powiedzieli.

Dotąd nie odważyłam się wziąć cię na ręce. Powtarzali mi, że to by ci posłużyło, że niewiarygodne są skutki dotyku skóry rodziców, odpowiadałam, że boję się, abyś nie zmarzła, że nie chcę ci przeszkadzać, że tak smacznie śpisz. A prawda jest taka, że nie o ciebie się bałam.

Wiedziałam, że niedobrze by było, gdybym poczuła cię przy sobie.

Dziś rano się zgodziłam.

Usiadłam w niebieskim fotelu, zdjęłam tiszert i biustonosz i czekałam, aż cię położą na mnie. Pielęgniarka, Estelle, miała w sobie delikatność i łagodność, których nie da się wyuczyć. Nie mówiła, lecz nuciła. Pomogła mi ułożyć cię tak, by nie odłączyć żadnego przewodu. Wiesz? Bałam się, to był strach, jaki poprzedza ważne spotkania.

Byłaś w samej pieluszce. Natychmiast znalazłaś wygodną pozycję, skuliłaś się na moim brzuchu z buzią przytuloną do piersi. Nie widziałam maseczki, nie czułam rurek. Przestałam słyszeć pikanie urządzeń.

Wiedziałam, że będzie fatalnie.