Nie zdobywając szczytów. Wyprawa w Himalaje - Paolo Cognetti - ebook

Nie zdobywając szczytów. Wyprawa w Himalaje ebook

Paolo Cognetti

3,8

Opis

Aby stawić czoła Himalajom, potrzebna jest prawdziwa wyprawa. Ale jeszcze bardziej potrzebni są dobrzy towarzysze podróży. Zapis podróży, którą Paolo Cognetti, laureat Premio Strega za Osiem gór, odbył na krótko przed swoimi czterdziestymi urodzinami, tuż przed przejściem przez grań młodości. „W końcu pojechałem w Himalaje. Nie po to, by się wspinać na szczyty, o czym marzyłem jako dziecko, ale żeby poznawać doliny. Chciałem zobaczyć, czy jeszcze gdzieś na świecie istnieją prawdziwe pierwotne góry, ujrzeć je na własne oczy, nim i one zginą. Wyruszyłem z opuszczonych zurbanizowanych Alp i znalazłem się w najdalszym zakątku Nepalu, w małym Tybecie, który przetrwał i trwa w cieniu Tybetu wielkiego i już na zawsze utraconego. Przemaszerowałem trzysta kilometrów i przeszedłem przez osiem przełęczy leżących na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów, nie zdobywając po drodze żadnego szczytu. Towarzyszyła mi kultowa książka, pies napotkany po drodze i paru przyjaciół: po powrocie pozostali mi przyjaciele”. Czym jest wyprawa w góry bez zdobywania szczytu? Aktem wyrzeczenia się przemocy, pragnieniem zrozumienia, krążeniem wokół sensu własnej wędrówki. Ta książka jest zapisem prawdziwej podróży ale i opowieścią o tym, że choć w górach chodzi się samotnie nawet wtedy, gdy idzie się z innymi, to poczucie oddalenia i odkrywania świata umacnia przyjaźnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 107

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (20 ocen)
5
7
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaczkinson

Dobrze spędzony czas

Bardzo miło spędzony czas przy wspomnieniach z wyprawy. Nie należy spodziewać się spektakularnych wydarzeń, ale spokoju, towarzyszenia w krokach wśród gór, bez szczytów, bez emocji, raczej towarzyszącą w ciszy która jednak autor ubrał w słowa. Polecam, choć nie jest to książka dla każdego czytelnika.
00

Popularność




Senza mai arrivare in cima

© 2018 Einaudi

This edition published in agreement with the Proprietor through MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Tomasz Kwiecień (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Roberta Roberto

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Aleksandra Pietrzyńska

ISBN: 978-83-8230-016-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Tego ranka

chciałbym być malarzem,

a nie rzemieślnikiem słów.

We mgle majaczą

ogromne różaneczniki

splecione w omszałym uścisku.

Tiziano Terzani, Un’idea di destino

Pod koniec 2017 roku, kilka miesięcy przed moimi czterdziestymi urodzinami, wraz z kilkorgiem towarzyszy wyruszyłem do wysokogórskiego regionu Dolpa na północnym zachodzie Nepalu. Zamierzaliśmy przez jakiś miesiąc podążać pieszo wzdłuż tybetańskiej granicy, pokonując górskie przełęcze położone powyżej pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Tybet był celem nieosiągalnym, i to nie z powodu oddzielającej nas od niego granicy: owo starożytne królestwo mnichów, kupców i wędrownych pasterzy, podbite przez wojska chińskie w 1950 roku, zdewastowane przez rewolucję kulturalną w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a w końcu bezlitośnie skolonizowane przez nowe kapitalistyczne Chiny, po prostu przestało istnieć.

Istniał jednak, a przynajmniej tak mi opowiadano, mały Tybet na nepalskiej ziemi, ocalały dzięki jakiemuś roztargnieniu historii. Dolpa nawet na mapach wygląda jak anomalia: tam gdzie polityczna granica Nepalu, z reguły biegnąca po południowej stronie Himalajów, pokonuje górski łańcuch i sięga w głąb ogromnej Wyżyny Tybetańskiej, znajduje się region w całości położony powyżej czterech tysięcy metrów, obszar, do którego nie docierają ani monsuny, ani drogi, najmniej urodzajny, najbardziej oddalony i najrzadziej zaludniony w całym kraju. Może właśnie tam, mówiłem sobie, uda mi się ujrzeć Tybet, który już nie istnieje i którego nikt już nie może zobaczyć. Takiej właśnie wyprawy pragnąłem na swoje czterdzieste urodziny, by we właściwy sposób uczcić pożegnaniem jeszcze inne utracone królestwo: młodość.

Nie był to jedyny powód mojej wyprawy. Równie ważnym była karawana, w której skład miałem wejść. Bo Himalaje nie są miejscem, w które można się zagłębiać ot tak, beztrosko: aby przejść setki kilometrów wśród niezamieszkanych gór, potrzebna była prawdziwa ekspedycja z przewodnikami, tragarzami, mułami, z obozem rozbijanym co wieczór i zwijanym o poranku. Oraz z towarzyszami podróży.

W naszej dziesięcioosobowej grupie był Nicola, z którym łączyła mnie rodząca się przyjaźń. Znaliśmy się od niedawna, czuliśmy, że jesteśmy do siebie podobni, i byliśmy w tym okresie przyjaźni, kiedy wszystkiego jeszcze trzeba się o sobie dowiedzieć. Obaj jednak wierzyliśmy, że przyjaźniom nie należy się biernie przyglądać: byliśmy przekonani, że trzeba je budować na solidnym fundamencie i że potrzebują przedsięwzięć, które będzie się wspominało w przyszłości. Dlatego pewnego wiosennego dnia zadzwoniłem do niego, opisałem mu Dolpę i zapytałem:

– To co, jedziemy?

– Tak – odpowiedział.

Teraz była jesień i żaden z nas się nie wycofał.

Drugim towarzyszem był Remigio, wtedy najserdeczniejszy i najtrudniejszy z moich przyjaciół. Przez dziesięć lat, odkąd się zaprzyjaźniliśmy, nie udawało mi się go wyciągnąć z górskiej wioski, w której on się urodził i wychował, a ja zamieszkałem. Nie miałem zamiaru go wykorzenić, chciałem tylko doświadczyć razem z nim czegoś nowego: odkrywania miejsca, w którym obaj bylibyśmy przybyszami z daleka. Pracowałem nad nim miesiącami, użyłem wszystkich możliwych technik perswazji i jedyne, co osiągnąłem, to wątpliwości i ciągłe zmiany zdania. Zawsze coś mu nie pasowało, a to słabe kolano, a to brak pieniędzy, a to psujący się co chwila samochód. Ostatecznie pojawił się na lotnisku w tej samej chwili, w której ja pogodziłem się z myślą, że go nie zobaczę.

– A więc jednak jedziesz? – zapytałem.

– No jadę – odparł, wzruszając ramionami.

Wiedziałem, że w górach zawsze chodzi się samotnie, nawet jeśli wyrusza się w nie z kimś jeszcze, ale cieszyło mnie, że będę dzielił swoją samotność z nimi dwoma.

Wyruszyliśmy na początku października, kiedy w Alpach już czeka się na śnieg, i wylądowaliśmy w gorącym i zakurzonym Katmandu, gdzie właśnie zakończyła się pora monsunowa. Od czasu mojej ostatniej wizyty miasto jakby jeszcze szerzej się rozlało po rozległej dolinie: pojawiły się kolejne peryferie, slumsy, bogate dzielnice, bezpańskie psy, małpy, żebracy, kościste krowy na środku ulicy, dzieci. Po hinduskich i buddyjskich świątyniach na placu Durbar, nadszarpniętych lub całkiem zrujnowanych przez trzęsienie ziemi sprzed dwóch lat, zostały tylko zgliszcza albo mury podparte drewnianymi drągami. Wielkie billboardy oznajmiały, że odbudową zajmuje się rząd chiński. Chiny? Co robiły Chiny na najważniejszym placu w Nepalu?

Z domu przywiozłem gorączkę, która wzmagała dezorientację, i kiedy jakaś kobieta przekonała mnie, bym kupił mleko w proszku dla jej dziecka, dałem się oskubać z niemal wszystkich posiadanych rupii przez nią i jej wspólnika w sklepie. Rzeźnicy wystawiali w zaułkach ciemnoczerwone żeberka, ociekające krwią koźle głowy, a w świątynkach na rogach ulic wierni zostawiali kwiaty i owoce na przegnicie. Udaliśmy się do Thamelu, dzielnicy turystycznej, gdzie kręciły się grupy przybyszów z Zachodu wybierających się na Mount Everest albo na poszukiwanie Katmandu Beatlesów, chcieliśmy bowiem kupić brakujący nam sprzęt podróżny w jednym z tamtejszych sklepów z używanymi rzeczami, wiatrówkami, swetrami i buciorami piętrzącymi się na kontuarze, z całym wyposażeniem, które klienci ofiarowywali tragarzom, widząc, jak na wielkich wysokościach chodzą w samych sandałach i koszulkach z krótkimi rękawami, a które tragarze sprzedawali, jak tylko zeszli z gór. Błądziliśmy wśród kurzu, spoconych ciał i dłoni, wśród dźwięków klaksonów, zgnilizny płynącej wzdłuż brzegów ulic, a jednak było w tym mieście coś, co nieodmiennie mnie oczarowywało.

Porządniejsze bary znajdowały się na tarasach ostatnich pięter budynków, sprawiały wrażenie, że tam można się wznieść ponad mizerię ludzkiego istnienia. Rozmawiając przy piwie o wyprawie, zawsze patrzyliśmy na północ: z Katmandu nie widać Himalajów, dolinę zamykają wzgórza i chmury, ale mogliśmy je sobie wyobrażać i drżeć z przejęcia. W końcu, jak zawsze w Nepalu, poczucie zmarnowanego czasu przeobraziło się w przekonanie, że należy się przyzwyczaić, iż tutaj biegnie on inaczej. Dopiero kiedy człowiek mu się podda, ogarnie go właściwe nastawienie do wyprawy. Aż wreszcie któregoś dnia rano nadeszły pozwolenia na wyjazd do Dolpy i mogliśmy nareszcie wyruszyć w góry.

Rozdział pierwszyWzdłuż brzegów rzeki

Na pokładzie lecącego na północ małego samolotu, ze wzrokiem utkwionym w masyw Himalajów wyłaniający się z gęstych tropikalnych chmur, przypomniałem sobie książkę, którą dał mi ojciec, kiedy miałem jakieś dziewięć lat i leżałem w łóżku z gorączką. Nosiła tytuł Najpiękniejsze szczyty i najsłynniejsze podejścia. Na okładce widniała Monte Rosa, dla mnie aż do tamtej chwili góra pierwsza i jedyna. Miałem już za sobą jakieś doświadczenie skały i lodu w sezonie letnim, ale zimą góry stawały się dla mnie odległym wspomnieniem, tak więc długie godziny w łóżku spędziłem z tym tomiszczem pełnym kolorowych fotografii, lecząc się z przeziębienia i nostalgii. Wpatrywałem się w masywy Mount Everestu, K2, Nanga Parbat, czytałem o ich zdobywcach, uczyłem się nazwisk i wysokości z uporem typowym dla dzieci, dla których zapamiętywanie jest aktem magicznym, dającym złudzenie posiadania. Marzyłem więc o byciu alpinistą, czytałem Messnera i Bonattiego, jakby byli Stevensonem i Verne’em, a Tybet i Nepal tajemnymi królestwami i wyspami skarbów.

Trzydzieści lat później wciąż potrafiłem rozpoznać kształt Dhaulagiri, najbardziej na zachód wysuniętego nepalskiego ośmiotysięcznika. Samolocik leciał znacznie niżej, muskając kłęby chmur rozświetlone promieniami słońca, i zostawił szczyt na wschodzie. Przed nami wyrastały kolejne ciemne szczyty, łańcuch pięciotysięczników: tak jak liczyliśmy, mgła zatrzymywała się na ich ścianie. Potem pod śmigłami maszyny zacząłem widzieć ostre granie, zawrotne przepaści ginące w porannym cieniu, rozpadliny wyżłobione przez osuwiska podczas pory deszczowej. Spojrzałem na Remigia przyklejonego do okienka i pomyślałem, że wiem, czego szukał wzrokiem: pejzażu, który potrafiłby odczytać, jakiegoś znanego mu pisma.

Odkąd zamieszkałem w górach, bardziej od szczytów interesowały mnie doliny, bardziej od alpinistów – górale. Byłem przywiązany do myśli, że w wysoko położonych częściach świata żyje jeden wielki lud, ale i to była romantyczna mrzonka: w Alpach byliśmy już dawno obywatelami olbrzymiego europejskiego megalopolis czy też jego lesistych peryferii. Mieszkaliśmy, pracowali, przemieszczali się i nawiązywali relacje tak samo jak miastowi. Czy ludzie gór jeszcze istnieli? Czy gdzieś jeszcze zostało autentyczne górskie środowisko, wolne od miejskiego kolonializmu, nietknięte w swojej góralskości? Z taką nadzieją wybrałem się do Nepalu kilka lat wcześniej. Pokręciłem się po najbardziej uczęszczanych rejonach po to jedynie, by stwierdzić, że także do Himalajów nowoczesność zaczęła przynosić swoje dary: drogi, motocykle, telefony, elektryczność, produkty przemysłowe, upragniony dobrobyt w zamian za starożytną kulturę, biedną i skazaną na wymarcie zupełnie jak alpejska. Musiałem poszukać dokładniej, wyruszyć dalej.

Pilot, którego ruchy obserwowałem, łagodnie skręcił do skąpanej w słońcu doliny. Skierował samolot na krótki pas lotniska, nie więcej niż sto metrów żwirowej nawierzchni w połowie zbocza, i zszedł do lądowania. Dotknąwszy ziemi, zahamował zdecydowanie pośród domów miejscowości Dźufal, punktu początkowego długiej trasy na północ: niskie kamienne chaty, wszędzie wokół tarasy uprawne i zbiory, o tej porze roku dobiegające już końca. Miałem jeszcze na sobie zapach parnego tropikalnego poranka, gdy schodząc po stopniach samolotu, poczułem czysty zapach gór. Dwusilnikowiec pozostał tylko tyle, ile było trzeba, by zabrać plecak, i zaraz wzbił się w powietrze.

Sete liczył sobie czterdzieści siedem lat i należał do ludu Tamangów ze wschodniego Nepalu. Miał szerokie kości jarzmowe, wąskie szparki oczu, smagłą skórę i po raz pierwszy założył na plecy kosz tragarza jako dziecko. Został kucharzem i tragarzem wysokogórskim i w tym charakterze wszedł na Mount Everest, Makalu, Czo Oju, Dhaulagiri, Sziszapangmę, a po latach wrócił w doliny. Obecnie wiosną i latem pracował w schroniskach na Monte Rosa, a jesienią zatrudniał się jako przewodnik wypraw takich jak nasza. Mówił po włosku, śmiał się często. Zastanawiałem się, czy to była wrodzona wesołość, czy może jedna z zawodowych sztuczek, sposób unikania bezpośrednich pytań. Od kilku dni organizował w Dźufalu karawanę, która składała się z niego, jego brata, pięciu chłopaków odpowiedzialnych za kuchnię i obóz, kolejnych pięciu od zwierząt i transportu oraz z dwudziestu pięciu mułów obładowanych tym wszystkim, co miało nam służyć przez miesiąc bez mała. Łącznie z nami, dziesięcioma przybyszami z Alp, czterdzieści siedem stworzeń, zwierząt i ludzi. Namioty, narzędzia, prowiant, kerozyna do gotowania, pasza dla mułów i bagaż osobisty zostały załadowane do siodeł jucznych. Jedyne, czego nie braliśmy ze sobą, to woda: znalezienie każdego wieczoru strumienia i przestrzeni do rozbicia namiotów było zadaniem Setego, który nigdy jeszcze nie był w Dolpie, ale niezbyt wierzył naszym mapom. Wolał pytać o drogę poganiaczy mułów i mijanych wieśniaków. W Dźufalu było ciepło i zastanawiałem się, co mam włożyć do plecaka, a co zapakować na grzbiet muła, więc zapytałem go, kiedy będę potrzebował cięższego ubrania.

– Wyżej – odpowiedział.

– Co rozumiesz przez „wyżej”?

Niedbałym gestem wskazał na mapie, którą rozwinąłem, plamkę w kształcie litery Y, wielkie jezioro Phoksumdo położone w zbiegu dwóch dolin.

– A ile nam zajmie dostanie się tam?

– Ze cztery dni, kto wie.

– Kto wie?

Sprawdziłem wysokość, na której znajdowało się jezioro. Trzy tysiące sześćset metrów. U nas na dwóch i pół tysiąca metrów rosła gryka. Schodząc z Dźufalu w dół doliny, mijaliśmy ryżowiska, uprawne tarasy jęczmienia i prosa, bujne ogrody. Domy miały płaskie dachy z ubitej ziemi, na których suszyły się siano i papryczki. Większa część życia wioski zdawała się toczyć tam i składała się w stu procentach z rodzaju żeńskiego: młode kobiety młóciły jęczmień długimi kijami, stare oddzielały ziarno wiejadłem, plewy oddając wiatrowi, niżej w kamiennym zbiorniku mała dziewczynka myła włosy szarym mydłem. Żółte podłużne dynie, dziwny groszek o kolczastych strąkach, nawet kiście małych pomidorków pokrywały to niemal całkiem pozbawione drzew zbocze, gdzie tylko niekiedy cień między grządkami rzucał cedr himalajski, iglaste drzewo wyglądające jak żywcem przeniesione z Afryki.

Rozglądając się wokół, myślałem o porośniętych krzakami tarasach, o rozpadających się murkach wzniesionych na sucho, o kanałach nawadniających pochłoniętych przez las, do których widoku przyzwyczaiłem się w Alpach; myślałem o czasach, kiedy nasze góry były równie zadbane, i o tym, kiedy te tutaj doświadczą podobnego opuszczenia. Czy to, co widziałem w dole, to była droga? Tak, wzdłuż rzeki biegła żwirówka i właśnie w chwili, gdy na nią wchodziliśmy, przejechał nią ciężarowy samochód. Z tego, co nam opowiadano, parę lat wcześniej prowadziła tędy tylko ścieżka dla mułów.

Słysząc to, wymieniłem się spojrzeniami z Remigiem. Do jego rodzinnej wsi aż do lat siedemdziesiątych można było dotrzeć wyłącznie pieszo, potem doprowadzono do niej drogę i na jego oczach wioska wyludniła się niemal całkowicie. Kiedyś powiedział mi: gdy dokądś dociera droga, to na początku się wydaje, że służy temu, by coś przynieść, ale potem się odkrywa, że jest po to, aby  z a b r a ć.  Przypatrywał się dwóm robotnikom, którzy łopatą i kilofem naprawiali jezdnię. Myślę, że ten widok znał z dzieciństwa.

Karawana wzbijała kurz na drodze i wkrótce poczułem zew płynącej dołem wody: kiedy Sete ustalił miejsce na obóz, pierwszy z wszystkich zdjąłem buty i zanurzyłem stopy w niespokojnym nurcie Bheri Khola. Woda była mętna, lodowcowa, metalicznie szara.

– Skąd płynie ta woda? – zapytałem.

– Z góry.

– Z jakiej góry? Z Dhaulagiri?

– Kto wie.

Sete