Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na co dzień towarzyszą Ci lęk i samotność? Zmagasz się z chorobą nowotworową i nie wiesz, jak sobie poradzić? Straciłaś już nadzieję? Brakuje Ci wiary w siebie?
Wiedz, że nie jesteś sama! Miliony kobiet znalazły się w podobnej sytuacji. Jedną z nich jest Milena Ziemba, znana jako Kora, autorka tej książki.
Milena doskonale wie, co to przez lata pielęgnowany lęk, samotność i choroba nowotworowa. Metodą małych kroków stawianych codziennie doszła do punktu, w którym może śmiało napisać: JESTEM SZCZĘŚLIWA. Udowadnia, że my, kobiety, mamy niesamowity potencjał i zdolność do wprowadzania do swojego życia pozytywnych zmian.
Przeczytaj tę historię i obudź w sobie SIEBIE! Ty też możesz być szczęśliwa.
Jak mówi Milena: Alleluja i do przodu!
Milena Ziemba, pseudonim KORA - czterdziestodziewięcioletnia kobieta od dwóch lat wolna od fikcyjnych relacji, wymuszonych uśmiechów i spotkań. Metodą małych kroków doszła na sam szczyt, wbrew i na przekór wielu osobom. Opisując w prosty sposób ostatnie trzynaście lat swojego życia, pragnie przekazać, że kobieta potrafi wrócić do samej siebie. Chce, abyśmy my, kobiety, pamiętały tylko o jednym: aby dawać sobie szansę.
Najtrudniejsze decyzje prowadzą do najlepszych rozwiązań.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 160
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grafika na okładce: pl.freepik.com
Zdjęcia w książce: z archiwum autorki
Projekt okładki: EJ Design
Projekt graficzny środka, skład: EJ Design
Redakcja: Ewa Hoffmann-Skibińska
Korekta: Anna Strakowska
Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum
Copyright © by Milena Ziemba 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
Publikowane zdjęcia oraz nazwiska zostały użyte zgodnie z wcześniejszą pisemną zgodą. Wszystkie opisane w tej książce sytuacje zdarzyły się naprawdę.
ISBN 978-83-68239-30-0
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o. o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
To NIE→PRZYPADEK, że sięgnęłaś właśnie po tę książkę.
Tak samo jak nieprzypadkowo poznałam osobę, którą sama wybrałam (w najtrudniejszym momencie mojego życia) i to spośród wielu. Wszystko jednak po kolei.
Może zrób sobie dziś wolny wieczór przy kawie lub herbacie. Zafunduj sobie czas sam na sam z moją książką.
Trudno pisać o samej sobie. Kilka lat temu nie byłabym na to gotowa. W kokonie bólu i niedowartościowania czułam, że muszę w stu procentach pokazać innym, że dam radę. Nic bardziej mylnego… Dziś wiem również, kim jestem, jaka jestem i że już nic nikomu nie MUSZĘ udowadniać. Ogromna potrzeba spisania części mojego życia w całość i zainspirowanie kobiet w podobnej sytuacji – to też mój cel, moja praca oraz moje marzenie.
Mam na imię Milena i piszę wyłącznie na podstawie doświadczeń, które przeżyłam lub których miałam nie przeżyć.
Wierzę w sens spisanych słów. Wiem, że wiele kobiet znajdzie tu część siebie. Lubię bawić się słowami. Może i tu coś wyskrobię – kto wie?
Jestem czterdziestodziewięcioletnią kobietą, dumną matką i żoną.
NIE→PRZYPADEK
Ten wyraz jest cudowny… i przypomina mi wiele sytuacji.
Czy wierzę w przypadki? → Nie! Wierzę, że coś się dzieje po coś, w odpowiednim miejscu i czasie.
Fot. 1.Ja i moja terapeutka Anna. Dzięki niej dostałam narzędzia i sumiennie zaopiekowałam się sobą
W najtrudniejszym momencie mojego życia szukałam specjalisty. Psychoonkologa, psychotraumatologa lub po prostu psychologa. Zajęło mi to około pięciu miesięcy, wybrałam mądrze. Victoria! Przyszedł dzień, gdy wyklikałam na klawiaturze do nieprzypadkowej kobiety: „Potrzebuję pomocy”.
Wybrałam sama.
Wybrałam najlepiej.
Rozdział 1
Rozdział 1
– Jakie było twoje życie po trzydziestce?
– Bardzo szybkie i emocjonujące. Chciałam udowodnić całemu światu, że sama dam radę ze wszystkim… Wpadłam głęboko, aż po same uszy, w sformułowaniach typu: „muszę”, „dam radę”, „poradzę sobie sama”. Dawałam radę z maską uśmiechniętej Mileny na twarzy. Pragnęłam być idealną żoną, matką i córką, zapominając zupełnie o sobie. Dom, praca, dziecko, gotowanie, zakupy itede, itepe. Takie poganianie siebie przez samą siebie i otoczenie. Wolny czas jednak zawsze planowałam w wakacje, by móc pokazać synowi, jaka piękna jest Polska. Moja babcia była zawsze taka gospodarna i ja chciałam być jak ona. Nie powinnam wtedy narzekać (nie narzekałam), a to było na rękę mojemu otoczeniu. Martwiłam się o innych na zapas, myślałam za innych z wyprzedzeniem, zawsze z zegarkiem w ręku, zawsze na czas. Drożdżówka zjedzona w biegu po drodze do żłobka… Ja zawsze uśmiechnięta do świata… Ja dla siebie zawsze później.
Fot. 2. Ja ciesząca się życiem przed nowotworami
Ciągły stres o zdrowie synka, nieprzespane noce, ciągłe telefony ze żłobka do pracy, że Michu znów chory. Pamiętam, jak kolejny raz biegłam po synka wezwana do przedszkola. Miał gorączkę. A dopiero co skończył przyjmować antybiotyk. Szybko po taksówkę i do przychodni. Weszliśmy do gabinetu, lekarka go osłuchała i oznajmiła: „Antybiotyk”. „Co???” – zapytałam. „Nie ma mowy! Ciągle tylko antybiotyk i antybiotyk. Wykończy mi pani syna!” – krzyknęłam. „Pani jest lekarzem czy ja?” – spytała z dumą lekarka. Odpowiedziałam: „Matką jestem. Do widzenia”. Wstałam i wyszłam. Minęło prawie osiemnaście lat. Nigdy więcej nie poszłam z synem do tej lekarki.
Skupiłam się na podwyższeniu mu odporności, poświęciłam się bardzo, by mój największy skarb nie chorował. Jedyne wyjście? Decyzja o zwolnieniu się z pracy na umowę stałą. Syn mnie potrzebował. Amen. Poszłam na znaną wszystkim kuroniówkę i gdy mąż wracał z pracy (wtedy miał zatrudnienie na miejscu), ja szłam do tej samej pracy, z której się zwolniłam, ale na czarno. Dzięki temu miałam elastyczne godziny.
W tamtym czasie brakowało mi czasu na czytanie książek czy oddawanie się jakiejkolwiek pasji. Często z uporem maniaka powtarzałam, że moim hobby jest gotowanie. Hobby czy nie, ugotować i tak musiałam.
Uszczęśliwianie innych stało się moim motorem napędowym. Dziś wiem, że zrobiłam tym sobie największą krzywdę. Napędzany przeze mnie ciągły stres, strach, pośpiech zostawiły przez lata wewnętrzny lęk. Dziś to wiem i rozumiem. Problemy w pracy irytowały mnie, ale w domu nigdy tego po sobie nie pokazywałam. A może nie nauczono mnie wyrażać emocji? Ciągłe udowadnianie, że jest się idealną, bardzo męczy. Dodatkowo napięcie związane z moją rodzicielką – spakowane w jeden tobołek i ukryte głęboko we mnie. Byłam pewna, że to odejdzie, przeminie… Niestety, pielęgnowane każdego dnia, nasilało się. Bo wiesz, ja bardzo honorowa jestem. Od dziecka nie umiałam pokazywać słabości. Mała Milenka zawsze płakała sama, po kątach lub na schodach. Nigdy nie czułam takiego ciepła, szczerego ciepła, miłości rodziców. Jako dziecko nie miałam z kim szczerze porozmawiać. Często czułam się winna, odepchnięta i bardzo samotna.
– A babcia?
– Babcia… Kocham to słowo. Wywołuje na mojej twarzy uśmiech. Miłość mojej babci była głęboka. Ona otoczyła mnie opieką, świetnie gotowała i zajmowała domem. Domatorka, bardzo skromna kobieta, ale wiesz… To babcia, a nie kumpela do zwierzeń. Bardzo za nią tęsknię, chociaż zmarła prawie trzydzieści lat temu, to nie ma dnia, bym o niej nie myślała. Często cytuję jej teksty i powiedzenia.
– Na przykład jakie?
– Babcia nie znosiła plotek, a jak ktoś coś opowiadał, to mówiła: „Gadają? Serio? To dobrze, że gadają, o byle kim się nie rozmawia. Ba! Gorzej, jakby nie gadali”. Czasem coś opowiadałam, żeby czas szybciej zleciał, a babcia mi przerywała i mówiła: „Pierdol, pierdol… Ja posłucham”. Jak pokazywałam na przykład nową bluzkę, a ta jej się nie podobała, to padał tekst typu: „To do dupy niepodobne”.
– Szczera do bólu?
– Tak, nawet bardzo. Myślę, że w szczerości i gotowaniu jestem do niej podobna.
Około trzydziestki miałam plany jak większość osób. Cel: założyć rodzinę, mieć trójkę dzieci, pracować, pomagać mamie. Początek był wyzwaniem, zaczynaliśmy z mężem od zera, ale mieliśmy siebie i sporo możliwości.
– Jakie chwile z tamtego czasu wspominasz jako najpiękniejsze?
– Bez dwóch zdań czas z synkiem, ten głośny śmiech, taka zwykła codzienna radość przy nim. W wolnym czasie chciałam pokazać mu mały świat wokół nas, kamyczki, ptaszki, potoki, listki, zwierzęta, a nie tylko plac zabaw. Michu był bardzo radosnym dzieckiem, a ja przy nim radosną i szczęśliwą mamą. Bardzo dużo spacerował (nie znosił wózka), codziennie odwiedzaliśmy ogród botaniczny. Właściwie to wszędzie razem: do fryzjera, dentysty, na zakupy. Cudowny, cudowny czas. Cieszę się, że usłyszałam pierwszy raz wypowiedziane słowa „mama”, „tata”, zobaczyłam pierwsze kroki i ząbki. Czasami odczuwałam jednak silny ból brzucha. Interpretowałam go jako skutek stresu. W takich chwilach brałam leki rozkurczowe i przeciwbólowe, by w ogóle funkcjonować. Nikomu się nie skarżyłam, nie chciałam zostać źle oceniona. Przecież ja, Milena Waleczna, nie pokazywałam słabości. Pragnęłam być perfekcyjna: w domu wysprzątane jak w muzeum, podłogi myłam na kolanach, rzeczy zawsze złożone w kosteczkę, okna czyste. Dziś wiem, że biczowałam samą siebie. Zbyt wiele od siebie wymagałam.
– I długo się tak biczowałaś?
– Za długo, bo lata całe… Bywało, że z synkiem, czasem z mężem, wyjeżdżaliśmy do znajomych w okolice gór. Michał miał tam nabywać odporności. Nauczyłam się też robić mniszek lekarski (w maju). Dziecko mi zdrowiało w oczach. Mogłam spokojnie pomyśleć o sobie i planach zawodowych na przyszłość. Nadal pracowałam na czarno, ale postanowiłam też zrobić kurs (ważny w całej Unii Europejskiej) opiekuna osób niepełnosprawnych i przewlekle chorych.
– A kim jesteś z zawodu?
– Kaletnikiem. Kocham ten zawód, ale w dzisiejszych czasach trzeba być elastycznym na rynku pracy, a jednocześnie robić coś, co się czuje. Praca to taki drugi dom. Spędzamy w niej wiele godzin. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy wykonywali swój zawód z przymusu. Przecież nie można zrobić czegoś dobrze bez zwykłej chęci.
– Zdałaś egzamin na opiekuna?
– Tak! Jeśli chodzi o praktykę, to zapamiętam ją na całe życie. Teoria okazała się wielotematyczna, wykłady z psychologami, lekarzami, nauka języka angielskiego na przykład. To zupełnie nowe doświadczenie w moim życiu, zobaczyłam pacjentów z tej mało znanej, drugiej strony. Wiele mnie to nauczyło. Już nie patrzę z naiwnością dziecka, że personel w ośrodkach opiekuje się schorowanymi tak, jak na to zasługują. W telewizji i na korytarzach placówek opiekuńczych pensjonariusze wyglądają na zadowolonych. Są spokojni…
– Co masz na myśli?
– Nie dokończę tej myśli, bo wiem, że jest wielu pracowników z ogromnym zaangażowaniem i empatią. Oni nie zasługują na złe słowa. Szkoda tylko, że to wyjątki.
– Opowiedz o swojej praktyce zawodowej.
– Odbyłam ją w domu pogodnej jesieni w moim mieście i z superkursantami. W razie potrzeby jeden drugiemu pomagał. Bardzo się wspieraliśmy, bo każdy z nas wiedział, że w grupie damy radę. Przypominały mi się obrazy z całego dzieciństwa, gdy chorowałam i często leżałam w szpitalu. Ci starsi ludzie często są jak małe i nieświadome dzieci. Jak masz okazję opiekować się ludźmi po różnych przejściach, to patrzysz na wszystko zupełnie inaczej. Doceniasz to, że masz ręce, nogi, dobre życie, możesz pracować i się spełniać. W czasie tych praktyk bardziej spokorniałam, ale też poczułam w sobie taką nienazwaną siłę. Zrozumiałam, że najgorszą chorobą w chorobie jest samotność. Podopieczni stale opowiadali mi o bliskich, za którymi rozpaczliwie tęsknią. Z dumą odebrałam świadectwo ważne w całej Unii. Miałam też od razu możliwość wyjazdu na rok do Niemiec. Warunki bardzo korzystne, jak na tamten czas (dwa tysiące jedenasty rok): wynagrodzenie super, do tego osobno mieszkanie, wyżywienie i auto do dyspozycji.
– Super! Gratuluję.
– Czego?
– Wyjazdu…
– Nie wyjechałam. Mój syn dopiero co wyszedł z chorób. Powoli myślałam o przygotowaniu go do komunii. Mąż, ze względu na wykonywany zawód, często wyjeżdżał. Synem opiekowałam się tylko ja i nikt ani nic nie mogło tego zmienić. Pieniądze w tym momencie nie miały najwyższego priorytetu. Michu i ja staliśmy się nierozłączni, nie istniało nic ważniejszego niż my. Niestety do czasu…
Kolejny dłuższy wyjazd męża zmobilizował mnie do zrobienia małego remontu w mieszkaniu. Stale podwyższałam sobie poprzeczkę z obowiązkami. Porozmawiałam z teściem i bez wahania zgodził się mi pomóc. Przesunęliśmy drzwi, położyliśmy kafelki na podłodze i na powrót męża mieszkanie błyszczało nowością. Zmęczona, ale szczęśliwa i dumna z siebie czekałam… Hmmm… Sama nie wiem na co. Może na pochwałę?
– Komu i co chciałaś udowodnić?
– To dziwne, bo samej sobie przecież nie muszę niczego udowadniać. Wiem, jaka jestem. Wiem też, że wystarczająca.
– Wtedy tego chyba nie wiedziałaś?
– Tak, wtedy w ogóle siebie nie dostrzegałam. Myślę, że tak chciałam udowodnić, że jestem silną, mocną, kochającą żoną. Pracowitą, wartą miłości i szacunku.
– Teraz też tak myślisz?
– Nieee… Teraz tak nie myślę. Teraz sobie to wszystko wybaczam…
– Opowiedz coś o relacjach z rodzicami.
– Ten temat jest dla mnie trudny od zawsze. Od dzieciństwa nie miałam z kim porozmawiać o tym, co czuję, jak czuję. Wiesz… To są moi rodzice. Bez nich by mnie nie było. W jakimś sensie dziękuję im za to, że dali mi życie. Szanuję to i życzę im dobrze. Nie chcę pisać o ojcu. Nie mamy kontaktu od ponad czterdziestu lat. Ocena przychodzi łatwo, a ja zwyczajnie nie wiem, jakim jest człowiekiem.
– A relacja z mamą?
– Uuu… To tak jak wspominałam wcześniej i jak ją nazwałam – moja rodzicielka. Czy kiedykolwiek stała się gotowa do roli matki? Nie wiem i chyba już nie chcę wiedzieć. Zadręczałam się tym pytaniem przez większość życia. Już dość. Słowo „matka” kojarzy mi się z bezinteresowną miłością, czułością, skromnością, bez afiszowania, z oddaniem i ochroną swojego największego pragnienia i szczęścia – tej kruchej istoty, jaką jest dziecko. Dziś już nie czuję pragnienia miłości płynącej od rodziców. Dziś już (a może w końcu) nie żebrzę o miłość rodziców. Dziś już jestem mądrzejsza i zdolniejsza ukochać i przytulić siebie. Nie mam już potrzeby udowadniać na siłę komukolwiek, jakim jestem wartościowym człowiekiem. Najważniejsze jest dla mnie to, że potrafiłam w naturalnym odruchu serca ukochać i przytulać swojego syna. Wychowałam go na wystarczającego, mądrego i samodzielnego mężczyznę. Jestem z Michała bardzo dumna. Przypominam mu o tym często.
– Dałaś radę, bo czułaś, odczuwałaś i pragnęłaś…
– Czułam, że pragnę dziecka, a jak się urodziło, to wiedziałam od razu. To instynkt. Wystarczy posłuchać tej miłości w sobie. Ciało samo podpowiada, co robić.
– Nie miałaś przecież wzoru w rodzicach…
– Dokładnie, nie miałam tych wzorców w rodzicach. Ojciec chciał spotkań, mama mu je utrudniała. Przeciągali tę linę, na środku której stałam ja, mała Milenka. Jako nastolatka słyszałam często: „Jak będziesz niegrzeczna, to pójdziesz do ojca”, „Ty mnie doprowadzisz do grobu”. Stale czułam się czemuś winna. O raju… Jak to odkształca myślenie dziecka! W późniejszym wieku trzeba to wyrzucić z siebie podczas terapii. Myślę, że oszczędziłam takiego podejścia własnemu dziecku, bo wiem, jak to bardzo boli. Klapsy to nic w porównaniu ze słowami, które zostają w pamięci na bardzo długo. Czujesz się przez to gorszy i niekochany. Miałam pięć lat, jak rodzice się rozstali. Gdy przystępowałam do komunii, byłam dumna z tego, że mam „nowego” tatusia. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościłam. Jedynie w szkole podstawowej mamy i taty koleżankom. Włodek, mój ojczym, zachowywał się bardziej jak kolega. Podobało mi się jego luzackie usposobienie. Na co nie pozwalała mama, to godził się Włodek. Niestety mama dużo pracowała, a on zaczął pić. Kolejny rozwód. Po tym związku mama przyprowadziła do domu jeszcze kilku kandydatów na ojczyma. Gdy założyłam własną rodzinę, nowe związki mojej mamy stały się dla mnie już mało istotne.
– Zależy ci teraz na dobrych relacjach z rodzicami? Wspólnych świętach czy wyjazdach, np. na wakacje?
– Nieee, teraz zależy mi wyłącznie na dobrej relacji z samą sobą i z ludźmi, przy których czuję się sobą, bo jesteśmy dla siebie wystarczający. Jeżeli ludzie nie czują bliskości, to nieważne, czy to rodzice, babcia, ciocia, siostra, to nie możemy ich do tej bliskości zmusić. Ojciec ma swoją rodzinę od wielu, wielu lat i nie chcę burzyć jego świata. Mama od zawsze była wolnym ptakiem, żyła dla innych, więc czas to uszanować. To dorośli ludzie. Terapia nauczyła mnie zdrowego myślenia. Przestałam już żyć w świecie wymuszonych relacji. Jeżeli nie czułam ich bliskości przez tyle lat, to nie mam się co łudzić, że teraz poczuję. Mam też dość poczucia winy, że jestem niewystarczająca, by zasłużyć na ich miłość. W chorobach nowotworowych bardzo mi ich brakowało. Długo nie potrafiłam tego zrozumieć. Skrywane do tej pory żale, zmartwienia, łzy, poczucia winy itp. spakowałam w jeden tobołek i na terapii „oddałam” im to. Dziś żyję spokojniej, chodzi mi o spokój myśli przede wszystkim. Zdrowia nikt mi nie odda. Nikt nie zrozumie bólu. We wszystkich przykrych, bolesnych momentach mojego życia w chorobie brakowało mi babci. Tylko przy niej i przyjaciółce Kasi czułam się bezpieczna. Czułam się w pełni sobą, kochaną pomimo wad. Myślę, że mam sporo zachowań i cech po babci: kocham gotować i karmić innych, jestem domatorką, mam swoje pasje, ciętą ripostę, lubię naturę, zwierzęta. Czasami, gdy mam focha, przewracam oczami jak ona. Od zawsze kocham mocną kawę bez cukru. Gdy boli mnie kręgosłup, siedzę i bujam się jak ona. Trzydzieści lat paliłam papierosy (od dwóch nie palę). Nie lubię narzekać. Babcia Hela, moja kochana. Minęło dwadzieścia siedem lat od jej śmierci, a czuję, jakbym rozmawiała z nią jeszcze wczoraj… Głęboko wierzę, że patrzy na mnie z góry i cieszy się z moich małych i dużych osiągnięć. Wiem, bo czuję, że czuwa nade mną i całą moją rodziną. Dodaje sensu moim działaniom i siły. Dziękuję, kochana babciu, za wszystko.
– Powiedz: kiedy zatrzymał się twój świat?
– Właściwie wszystko się zmieniło… Ooo, pamiętam doskonale początek grudnia dwa tysiące jedenastego roku. Brałam kąpiel w wannie. Wyczułam guzek w lewej piersi. Nie bolał, był twardy, blisko sutka. Intuicyjnie pomyślałam: rak. Za kilka dni Wigilia, Nowy Rok… nie chciałam panikować i psuć całej świątecznej atmosfery, odczekałam do stycznia.
– Bolało cię coś?
– Tak, łydki i kręgosłup. Wtedy nie myślałam, że to związane z nowotworem. W styczniu, bez skierowania, sama pojechałam do szpitala onkologicznego w Bydgoszczy. Mam chyba w sobie jakiś specjalny urok, bo udało mi się przekonać rejestratorkę w okienku. Zapisała mnie do jednego z najlepszych lekarzy onkologów, a termin miałam za sześć dni! Uff…
– Skąd wiedziałaś przed wizytą, że to rak?
– Jestem kobietą, często czuję swoje ciało, swoje myśli. Zawsze najpierw słuchałam siebie, bo gdy słuchałam innych, to doznawałam rozczarowań. Podświadomie to poczułam, tylko nie wiedziałam, czy jest złośliwy, czy nie. W domu powiedziałam o swoich przypuszczeniach mężowi. Odbyliśmy trudną rozmowę, a po tygodniu miałam wizytę u pana doktora Krajewskiego. Kolejny NIE→PRZYPADEK… Krajewska to moje nazwisko panieńskie.
– Najpierw chemia?
– Nie, nie. NIE→PRZYPADKIEM miałam szczęście w nieszczęściu, a mój guz równe trzy centymetry. Procedury są takie: powyżej trzech centymetrów chemia, a później operacja i znów chemia. Więc poszło sprawnie i już po dwóch tygodniach miałam operację – amputację lewej piersi. Nawet wtedy nie myślałam o sobie. Tęskniłam za synkiem, bo przecież miałam go powoli przygotowywać do komunii. Popołudnia i wieczory zawsze spędzaliśmy razem. Czułam, że i jemu nie jest lekko. A teraz szpital i rozłąka. Mąż został z obowiązkami. Wiedziałam, że zachodził w głowę. Posypało się wszystko. Oczywiście przy rodzinie udawałam twardą i silną, a w środku czułam tęsknotę, ból i niepewność jutra.
– Co powiedziałaś synkowi?
– Powiedziałam mu, że zachorowałam i kilka dni spędzę w szpitalu. I nie musi się martwić, bo to szybko zleci i niebawem wrócę do domu. Ufa mi. Zawsze wiedział, że dotrzymuję słowa. Do dziś to wie. W dzień operacji Michu skończył dziewięć lat. Dostał ode mnie używany telefon i gdy się obudziłam po narkozie, przeczytałam jego pierwszy w życiu esemes wysłany do mnie. „Mamo, jak się czujesz?” – wzruszyłam się ogromnie, płakałam jak dziecko. To był miód na moje serce. Wiedziałam, że jestem silna, wiedziałam, że synek bardzo mnie potrzebuje. To dało mi kopa do walki. Potraktowałam tę sytuację jak zadanie do wykonania. Leżała ze mną kobieta, bardzo miła i dzielna. Ona jedna wiedziała, jak złapać mnie pod plecy, bym mogła usiąść na łóżku, nie czując rozdzierającego bólu. Dziś nawet nie pamiętam jej imienia. Troszczyła się o mnie przez dwa dni, a nie musiała.
– Po ilu dniach wróciłaś do domu?
– Po trzech. Niestety przez brak morfiny ból puścił.
– Czyli?
– Pamiętam, że czułam całą lewą połowę ciała jak drewno, jak nie moje, takie tępe. Jeden wielki ból. Nie potrafię tego opisać.
– Jak długo bolało?
– Oj, długo, bo oprócz całej lewej piersi miałam też usunięte węzły chłonne pod pachą. Jestem upartą kobietą i nie brałam żadnych leków przeciwbólowych. Cierpiałam troszkę na własne życzenie. Mąż bez zastanowienia wziął miesiąc urlopu, więc miałam spokojną głowę w kwestii podstawowych tematów domowych. Równo po miesiącu, gdy zaczęłam wracać do sił, lekarz onkolog zadecydował na konsylium, że od teraz co dwa tygodnie dostanę cztery serie czerwonej chemii, później osiemnaście serii (wlew dożylny co dwa tygodnie) herceptyny. Bleee.
– Bleee?
– Tak. Blee, kolor czerwony jeszcze przez długi czas działał na mnie jak płachta na byka. Czerwone meble i kafelki w kuchni… Masakra jakaś. One powodowały u mnie niechęć do jedzenia. Sprawiały, że miałam silniejsze mdłości. Reagowałam też silnie na zapachy i smaki. Po wlewie czerwonej chemii nawet mocz stawał się czerwony. Pościel przesiąkała, ubrania miały specyficzny zapach. Bleee. Jednocześnie lekarz zapisał mi „specyfik” bardzo znany pacjentkom onkologicznym. Na ogół bierze się go bez przerwy przez pięć lat, prawie w stu procentach refundowany. Pomimo bardzo częstych wizyt lekarz na oddziale chemioterapii nigdy nie wytłumaczył mi, jakie zadanie do wykonania ma ten „specyfik” w moim organizmie. Odpowiadał uśmiechem, wymijająco. Wiesz… Ja od pierwszej tabletki czułam, że coś jest nie tak; że moje ciało „tego” nie chce. Niestety, po dwóch tygodniach zaczęła mnie boleć prawa noga. Na początku lekko, ale z biegiem czasu ból stał się już nie do zniesienia. Dopiero wtedy kazano mi odstawić ten „specyfik”. Pojechałam na SOR. Lekarz pisakiem zaznaczał mi sine plamy na nodze, które „szły” od palców aż do kolana. Znów walka o życie. Przez półtora roku robiłam sobie zastrzyki w brzuch rozrzedzające krew. Pan doktor na SOR-ze wytłumaczył mi, że to skutek uboczny po przyjmowaniu tego „specyfiku”. Pacjentki onkologiczne powinny najpierw mieć przeprowadzone badania, między innymi na krzepliwość krwi.
– Szok?!
– Tak! Szok! Byłam zła! A ból i niedoinformowanie dodatkowo mnie osłabiały. Po półtora roku miałam na brzuchu już tak twarde zrosty, że nie dawałam rady wbić igły. Przepisano mi więc na dwa lata silne leki przeciwzakrzepowe.
– Teraz okej z nogą?
– Niestety nie, ale przynajmniej już tak nie boli. Do tematu nogi i zakrzepicy jeszcze wrócę.
– A twoja mama była przy tobie?
– Mama wyjechała jako opiekunka. Mąż był przy mnie i przy naszym synku. Bardzo dużo się pozmieniało, wielu znajomych odeszło. Czasem ktoś zadzwonił. Najbardziej lubiłam rozmowy z moją przyjaciółką Kasią. Odbywałyśmy je raz w tygodniu. Były takie naturalne. Nie musiała mnie pocieszać, bym poczuła, że jest blisko i kocha mnie jak rodzoną siostrę. Odwiedzała mnie też pani Irenka (dawna koleżanka mojej mamy). Starsza ode mnie ponad dwadzieścia lat, mogłaby być moją matką. Mieszkała jeden przystanek autobusowy ode mnie. Czasem robiłyśmy z młodym pierogi, mnóstwo pierogów (od stu do trzystu). Później, na przykład po chemioterapii, miałam obiad dla moich chłopaków na wiele dni. Pamiętam, że robiłyśmy domowy mus jabłkowy do naleśników i wiele, wiele innych fajnych rzeczy. Pani Irenka zawsze znalazła też czas, by porozmawiać z moim synkiem. To ważne… Wiedziałam i czułam, że jej zaufał. Kilka razy przyjechała do mnie znajoma z okolic Bielska-Białej. Nie czułam się sama, ale chciałam choć przez chwilę mieć przy sobie rodziców, poczuć ich miłość i obecność. Choroba zmieniła mój mały świat. To była dla mnie zupełnie nowa, nieznana sytuacja. Ból fizyczny, mentalny, psychiczny… Nie życzę nikomu. „Będzie dobrze” nie pomaga. „Wręcz przeciwnie” – wołałam. Lepiej działa: „Jestem”, „Potrzebujesz czegoś?”, „Masz z kim jechać na kolejną chemię?”, „Młody ma z kim jechać na trening?”. Podzieliłabym to, co usłyszałam podczas choroby, na dwie kategorie: słowa nadziei i słowa wsparcia. Czasami też nie potrzebowałam żadnych słów, tylko snu i spokoju. Nikomu z moich bliskich nie przyszło do głowy, że czekam na przytulenie, że go potrzebuję. Synowi pokazywałam, że jestem twardzielką, nie ujawniałam przed nim całego bólu. A przytulić nie miał mnie kto. Dziś mam na przytulenie bardzo prosty sposób, ale opiszę go w innym rozdziale.
– A wsparcie lekarza?
– Ojojoj! To już inna para kaloszy. Do czasu operacji czułam się w jakiś sposób zaopiekowana. Lekarz dużo mi tłumaczył. Dziś odnoszę wrażenie, że właśnie przed operacją poświęcano mi w szpitalu, w gabinetach, więcej czasu. Po zabiegu nie było już tak samo. Nigdy nie zapomnę tego panicznego wręcz lęku przed pierwszym wlewem czerwonej chemii. Nikt mnie do tego nie przygotował, czułam ogromny strach. Na sam widok tego woreczka wiszącego nad głową robiło mi się słabo. Wkoło te smutne twarze… Nie miałam pojęcia, co mnie czeka, jak zachowa się moje ciało. Wszystko było takie nowe i tak bardzo niechciane przeze mnie. Pamiętam, jak przy pierwszej chemioterapii pielęgniarka wkuła się w rękę i kazała usiąść na krześle.
„Dlaczego na krześle?” – pomyślałam. Przecież ze strachu mam miękkie kolana. Przecież mi słabo. Z drugiej strony ta waleczna JA, która przecież nie pokazuje słabości. „Padnę to padnę” – pomyślałam. „Przecież jestem jeszcze przez kilka godzin na oddziale”. Dostałam też dokument, w którym jasno napisano: opieka całodobowa. Hmmm, taa. Dziesięć, dwanaście godzin w szpitalu i do domu. Ktoś potrzebował tego dokumentu od każdego pacjenta, ale nie my, pacjenci. Podano mi magiczną chemię. Od razu poczułam ból, wiedziałam, że coś jest nie tak. Część płynu rozlała mi się pod skórą w zgięciu łokcia. Poprosiłam o pomoc. Przekłuto mi się w drugą rękę, a na bolące miejsce dostałam woreczek z lodem. Dzień po tych wydarzeniach ból bardzo się nasilił, ręka okropnie spuchła. Miałam wrażenie, jakby ktoś w tym miejscu oblał mnie kwasem. Wieczorem podjechaliśmy do lekarza dyżurującego w tym szpitalu. Nie wykazał się nawet odrobiną empatii. Poinformował, że tak się czasem zdarza i wystarczy zakupić w aptece znaną maść. Po chwili wyciągnął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcia mojej ręki. Żenada! Chciałam już tylko wrócić do domu, do łóżka. Tam czułam się bezpieczna z moim bólem.
– Jak dziś wygląda ręka?
– Zobacz sama. Wklęsła, jakby wypalono mi pod skórą część tkanek. Widać ubytek. Winnych brak. Po tej akcji bałam się jeszcze bardziej kolejnego wlewu, a ten miał nastąpić po dwóch tygodniach. Bywało i tak, że przed wyjazdem do szpitala wymiotowałam i miałam biegunkę.
– Aż tak?
– Wróciła moja mama. Ucieszyłam się, bo jak taka mała dziewczynka chciałam wypłakać się jej w rękaw. Walka z chorobą plus ta bitwa w środku, by wierzyć w słuszność tego, co robię. Czułam, że jestem bardzo dzielna, miałam ogromną potrzebę porozmawiania o tym.
– Porozmawiała, pocieszyła?
– Hmmm, myślę, że na swój sposób próbowała, powiedziała: „Misia, nie denerwuj się, zostały ci tylko trzy czerwone”. Dla mnie to były aż trzy czerwone. Zależy od punktu widzenia. Psychicznie wspierałam się sama, czasami dzwoniłam do Kasi i pani Irenki.
– Co byś powiedziała kobietom, które czekają na czerwoną chemię?
– Powiedziałabym, żeby kupiły stopery do uszu i nie słuchały innych pacjentek, ponieważ korytarzowe historie są różne i często przebarwione. Każda z kobiet jest inna, nie można się porównywać. Czerwoną chemię przygotowuje się w szpitalnej aptece indywidualnie. Waga, wzrost, typ nowotworu – od tego zależy skład. Każda z nas ma inny próg bólu, różne dodatkowe choroby. Mogę jedynie doradzić, by zmienić dietę na lekkostrawną i dania gotowane. Proszę pamiętać, że opisuję w tej książce swój przypadek, swoją chorobę. Nie jestem lekarzem. To wyłącznie moje przeżycia.
– Czy sama szukałaś wsparcia?
– Szukałam przez internet, znalazłam Amazonki. Zostałam ciepło przyjęta. Dziewczyny pomagały mi w ogarnięciu różnych dokumentów. Musiałam postarać się o receptę na perukę, protezę. Dzięki tej grupie załatwiało się łatwiej. Szybko też otrzymałam pierwszą grupę inwalidzką. Sama załatwiałabym ją dłużej. Niestety, u Amazonek funkcjonowało coś takiego, że jak któraś umarła, to przez dwa dni główna strona internetowa wyświetlała się na czarno… Okazało się, że to dla mnie za wiele. Jednego dnia na przykład rozmawiałam z dziewczyną o kolorze chusty na głowę, a drugiego czarna strona i jej nie ma. Dobiło mnie to i zrezygnowałam. Mój nick pewnie tam jeszcze wisi. Poznałam pacjentkę, Szamę (taki miała nick na grupie). Pisałyśmy, czasem dzwoniłyśmy do siebie. Dużo starsza ode mnie, z mojego ukochanego Krakowa. Przejazdem kiedyś nawet zatrzymała się w Bydgoszczy na kilka godzin. Ucieszyłam się bardzo i powolutku oprowadziłam ją po najciekawszych zakątkach mojego uroczego miasta. Dwie kobiety w jednej niedoli. Rozmowa przebiegała naturalnie: z empatią i takim nienazwanym ciepłem. Obie potrzebowałyśmy takich chwil. One bardzo pomagają. Drugi raz widziałam się z Szamą w Krakowie, gdy tym razem to ja gościłam u niej przejazdem.
Poznałam w Amazonkach jeszcze jedną dziewczynę. Nie pamiętam jej imienia. Jednak jedno wydarzenie sprawiło, że poczułam z nią więź. I jak to babcia Hela mówiła: „Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze”. NIE→PRZYPADKIEM, gdy miałam wizytę u ginekologa onkologa, na korytarzu podeszła do mnie właśnie ona.
– Czyli zauważyła cię na szpitalnym korytarzu?
– To takie proste, a zarazem bardzo trudne. Wyobraź sobie: miałam na Facebooku zdjęcie profilowe z moim ośmioletnim synkiem. Więc wiedziała, jak wyglądam, rozpoznała mnie. Podeszła do mnie przed gabinetem, uśmiechnęła się serdecznie i spytała: „Kora?”. „Zależy kto pyta?” – odpowiedziałam z uśmiechem. Kora to nick, którego często używam w internecie. Przedstawiła się i podała mi rękę. Zrobiło się tak jakoś miło. Ta dziewczyna to kolejna siostra niedoli… „Tyle kobiet jest na tym portalu, a ty zapamiętałaś moją twarz?” – spytałam. „Tak, Kora, bo sprawdziłam kilka dni temu informacje na twoim profilu i tu cię zaskoczę”. Znów się uśmiechnęła. „Też urodziłam się dwudziestego drugiego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku”. „O kurwa!” – przeklęłam po cichu. To kolejny NIE→PRZYPADEK. Uścisnęła mnie, jakby tym gestem miała przypieczętować swoją wypowiedź. Korzystając z okazji, zapytałam, jak czuje się po operacji i chemii. Odparła, że teraz już dobrze i przyjeżdża tylko do kontroli. Pochwaliła się trzema dorosłymi córkami i wspierającym ją mężem. Faktycznie wyglądała kwitnąco, a w oczach miała wymalowane szczęście. Po około trzech miesiącach Szama spytała mnie w esemesie, czy wiem o śmierci tej dziewczyny… Co? O czym ona do mnie pisze? Nieee! Nic nie wiedziałam! Kurwa! Nie!!! Późnym wieczorem po tej informacji zamknęłam się w łazience i krzyczałam po cichu, by nie obudzić synka. To okropne i nie do opisania uczucie. I taka bezradność… Nie umiem dokładnie opisać stanu, w jakim wtedy się znalazłam. Do dziś mam przed oczyma uśmiech tej dziewczyny.
– Milena… Jak okazywałaś swój ból, swoje emocje w chorobie?
– Nazywałam siebie waleczną. Chyba mam to we krwi, to taka walka wewnętrzna. Jestem tylko człowiekiem, było mi często bardzo źle, wyłam w środku z bólu z niemocy. Z miesiąca na miesiąc czułam się bardziej samotna w chorobie. Rzadko mówiłam innym, jak bardzo cierpię, nie lubiłam pokazywać słabości. Często rozmawiałam z Bogiem, ale nigdy nie miałam do Niego żalu. Bardzo brakowało mi babci, no i oczywiście rodziców. Jestem jedynaczką, potrzebowałam choć troszkę miłości i ciepła.
– Dostałaś?
– Nie. Przykro to przyznać, ale od rodziców nie.
– Jak myślisz? Dlaczego przeżyłaś?
– Napisałam sobie kiedyś: „Nadzieja umiera ostatnia”. I powiem szczerze, że może dlatego przeżyłam. Nadzieja i wiara to takie bliskie mi siostry. Możesz w to nie wierzyć, ale ja czułam, że wielu ludzi się za mnie modli. Nigdy nie modliłam się za siebie, bo myślałam, że to egoizm, za to zawsze modliłam się za innych. Dużo rozmawiałam z Bogiem. Często byliśmy tylko my dwoje: On i ja. Kiedy czułam największy ból i lęk o swoje życie, robiłam sobie spowiedź. Bardzo tego potrzebowałam, trudno to opisać słowami, jak bardzo… Nikogo nie było wtedy w domu i postanowiłam wyspowiadać się przed Bogiem z całego życia. Na końcu poczułam ulgę na sercu i duszy. Popłakałam się jak mała dziewczynka. Pomyślałam: A teraz niech się dzieje, co chce. Oddaję się Bogu, nie ludziom. Jeżeli mam umrzeć, to jestem gotowa, a jeśli mam żyć, będę żyła. I On dał mi szansę.
– Cudownie, że o tym mówisz, wiesz?
– Dlaczego?
– Dlatego, że to pierwiastek duchowy, a my, ludzie, mamy w sobie pierwiastek duchowy. To, o czym mówisz, to właśnie to zaufanie. To powierzenie swojego życia w ręce siły wyższej. Czy pamiętasz, co jeszcze wtedy czułaś?
– Tak! Czułam ogromne uwolnienie od moich grzechów, bardzo głębokie. Jeżeli nie jesteś uduchowiony, to w ogóle tego nie czujesz… Poczułam ulgę, że to wypowiedziałam na głos i że się autentycznie wypłakałam, wręcz oczyściłam.
Chciałam opowiedzieć komuś o tym ciepłym, szczerym przeżyciu, ale coś mnie blokowało. Może bałam się niezrozumienia tematu? Nie czułam już strachu, tylko ból fizyczny. W ogóle od czasu tej mojej spowiedzi przestałam czuć strach, a wcześniej bardzo się bałam śmierci. Żyję w ciągłym bólu i jedyne, czego się boję, to większego bólu. Śmierć jest przyjemna. Chodzi mi o sam moment odchodzenia. Widziałam śmierć w szpitalach. To taki spokojny stan.
Słowo medytacja nie jest mi już obce. Bardzo mnie odpręża, wycisza, uwalnia od złych emocji. Chciałam też powiedzieć coś na temat samego skupienia się na temacie śmierci. Przecież chorując na złośliwego raka, nie zawsze na niego umieramy. Podam kilka przykładów pomiędzy jedną, drugą a trzecią moją chorobą nowotworową. Przy leczeniu nowotworów pojawiło się sporo chorób współistniejących i ich skutki uboczne, które leczę do dziś. Miałam sporo innych sytuacji skrajnych, gdzie otarłam się o śmierć. NIE→PRZYPADKIEM je przeżyłam. Wszystkie zdarzyły się po coś. Psychiczne poddanie się potrafi poczynić nieodwracalne spustoszenie. To akurat mnie nie dotyczyło. Podam kilka przykładów niezwiązanych z chorobą, które bezpośrednio zagrażały mojemu życiu.
Pewnego razu, mimo że miałam ogromne zawroty głowy i czułam osłabienie, znajoma namówiła mnie na spacer. Zima. Czułam lęk. Powoli szłyśmy w stronę na pobliskie Białe Błota.
– Tak po prostu? Bez celu?
– Nie, punktem docelowym miał być znany nam lumpeks.
– Lubisz takie sklepy?
– Tak, bardzo, ale te czyste i z duszą, ja to zawsze wyczuję moim zmysłem. Mam dwa takie ulubione w naszym mieście. Jest tam towar dobry gatunkowo, sporo też artykułów do wyrobu rękodzieła. Ostatnio kupiłam sobie świetną puchową kurtkę na zimę za dziewięć złotych. Wracając jednak do tematu: szłyśmy alejką dla pieszych i rowerzystów naprzeciw aut wjeżdżających wylotówką do Bydgoszczy. Luty, sporo śniegu, przymrozek. Kolejny NIE→PRZYPADEK: znajoma przystanęła na chwilę, by odpalić papierosa (co się później okazało, jej nałóg uratował mi życie). Wyobraź sobie: kierowca zbliżającej się ciężarówki nie usunął z przyczepy lodu i śniegu. Pod wpływem silnego podmuchu powietrza cała tafla z ogromnym impetem i pod ukosem spadła na ścieżkę jakieś dziesięć metrów przed nami. W ciągu sekundy całe życie przeleciało mi przed oczami. To trwało chwilę… Zawrotne tempo, huk i cisza… Dziwne uczucie.
Kolejny przykład: zakrzepica. To coś takiego, z czego nie zdawałam sobie sprawy. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam. W rodzinie też nikt na nią nie chorował. Myślałam, że po prostu boli mnie pod kolanem, więc to rozchodzę i przejdzie. Babcia czasem mówiła: „Samo weszło, samo wyjdzie”, ale tym razem to powiedzenie się nie sprawdziło.
– Która noga?
– Prawa. Lato. Po chemioterapii miałam dwa tygodnie przerwy do następnego wlewu. Po mnie i po syna przyjechała koleżanka z okolic Bielska-Białej. Gdy u niej gościłam, bardzo cierpiałam. Kuśtykałam i noga strasznie mi spuchła. Ból już nie do zniesienia. Wyłam po kątach!!! Postanowiliśmy ze znajomymi, że pojedziemy wieczorem na izbę przyjęć. Lekarz kazał mi się położyć na kozetce. Noga od stopy w górę kolana robiła się dziwnie sina, bolała i mrowiła jednocześnie. Lekarz pisakiem zaznaczał kreski na skórze i wytłumaczył, że to poważna sprawa. Bezpośrednie zagrożenie życia. Spytał, dlaczego nie wezwałam karetki. „W każdej chwili skrzeplina może się oderwać i spowodować zator. To skutkuje zgonem” – usłyszałam. Tłumaczyłam się niewiedzą. Po tej informacji zrobiło mi się słabo, a na korytarzu czekał mój dziewięcioletni synek. Do Bydgoszczy pięćset kilometrów, a ja łysa, napuchnięta po chemii i jeszcze z zakrzepicą. Obłęd! A może sen? „I co teraz, panie doktorze? – spytałam pokornie. Spojrzał na mnie i stanowczym głosem poinformował, że muszę zostać na oddziale pod stałą obserwacją. Podadzą mi leki rozrzedzające krew i silne przeciwbólowe. Pomyślałam, że nie ma żartów.
– Milczysz?
– Hmmm… Zamyśliłam się… Przypomniało mi się. Oprócz ogromnego bólu i problemu z chodzeniem bardzo trudna sytuacja z wielu względów. Mąż pracował za granicą. Bałam się, że wpadnę w panikę. Byłam wzorem dla synka, nie mogłam mu pokazać słabości.
– Mogłaś!!!
– W tamtym czasie myślałam inaczej niż teraz – niestety.
– Co dalej?
– Wzięłam głęboki oddech, żeby nabrać sił i pewności siebie. Powiedziałam do lekarza: „Panie doktorze, nie mogę tu zostać, przebywam z synkiem u znajomych. Za trzy dni mam kolejną chemioterapię w moim mieście. Błagam, zaaplikujcie mi coś przeciwbólowego, bo już nie daję rady”. Lekarz z niedowierzaniem spojrzał na mnie, jakby nie zrozumiał, co mówię. Kazał wypełnić dokument, że wychodzę na własną odpowiedzialność. Zapisał mi cztery kartoniki zastrzyków z cienką igłą i kazał je podawać w brzuch raz dziennie. Dopisał też bardzo silne leki przeciwbólowe. Po chwili podeszła pielęgniarka i oznajmiła, że poda mi zastrzyk. O kurczę. „Ale ja się boję igieł” – powiedziałam, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. Uśmiechnęła się i obiecała, że będzie delikatna, a za chwilę poczuję ogromną ulgę. Miała rację. Poczułam się tak, jakby z nogi spadła mi tona metalu. Odżyłam. Stałam się lżejsza o połowę. Uff…
– Widzę, że z nogą już w porządku? Tylko lekko grubsza od lewej…
– Tak, ta znajoma zabrała mnie do pewnego starszego małżeństwa. Nawet nie wiem, kim byli. Cudotwórcami? Wcześniej nie wierzyłam w taką pomoc, ale nie miałam nic do stracenia, chyba że ból i opuchliznę.
– Bez dotykania?
– Dotykali, ale z dystansu, ale pomimo tego czułam takie ciepło, jakby wkładali w moje ciało dodatkowe życie. Wiem, że płaciło się im co łaska. Wyciągnęłam z kieszeni pieniądze, ale powiedzieli z troską: „Dziecko, młoda jesteś, potrzebujesz wsparcia. Masz synka, walcz”. Nie za często miałam takie sytuacje w chorobie. Jestem im ogromnie wdzięczna. Zresztą to podwójny cud. Tego samego dnia opuchlizna z nogi zeszła i… uwaga: grałam z synkiem w badmintona.
– Masz kontakt z tymi cudotwórcami?
– Niestety, oboje już nie żyją. Odeszli jakieś cztery lata temu. Staram się co roku odwiedzić ich grób z lampką.
Kolejny przykład: w zeszłym roku, dokładnie na wysokości miejsca, w którym z ciężarówki spadła tafla lodu, jechałyśmy autem z koleżanką Anią.
– Sporo tych Ań.
– Ha, ha… Tak, mam sporo znajomych o tym imieniu. Sama na drugie mam Anna.
– I co dalej?
– Włączyłam muzykę w telefonie i w jednej chwili poczułam ogromne szarpnięcie. Ania włączyła awaryjne światła i przez chwilę siedziałyśmy w bezruchu, w milczeniu. Pamiętam tylko ten głuchy huk. Dezorientacja. Okazało się, że na ulicę wybiegło stado łosi. Jednego zwierzaka śmiertelnie potrąciło auto jadące przed nami. My uderzyłyśmy w zad łosia, który zakrwawiony uciekł do lasu. Koleżankę zabrało pogotowie, bo miesiąc wcześniej przeszła zabieg na kręgach szyjnych, więc wymagała konsultacji, ale jeszcze tego samego dnia wypuścili ją do domu. Zostałam sama w aucie i z kluczykami. I dodatkowo z nerwicą lękową. Co chwilę podchodzili policjanci i zadawali pytania. Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionego małżeństwa. Po godzinie odstawili auto Ani przed blok, a mnie bezpiecznie do domu.
Fot. 3. Martwy łoś po wypadku
Fot. 4. Zakrwawiona szyba auta po zderzeniu ze stadem łosi
W trakcie chorób nowotworowych wiele, oj, wiele razy mogłam stracić życie z innych powodów. Pewne sytuacje po prostu się dzieją. Dlatego doceniam każdą minutę. Już nie planuję, co będę robiła za rok. Robię to tu i teraz, bo mogę i chcę.
Kolejny przykład: latem odwiedziłam z synkiem znajomych (tych samych, co z zakrzepicą) i mieliśmy jechać następnego dnia w okolice Zakopanego. Wieczorem usiadłam na drewnianej ławce przed domem. Cisza i spokój. Ciemno. Nagle usłyszałam kroki znajomej i postanowiłam schować się za domem. Żartów mi się zachciało. Zerwałam się z ławki i pobiegłam. Zapomniałam jednak o betonowej pokrywie na studni i wystającej około dwadzieścia centymetrów nad grunt. Zahaczyłam o nią butem i uderzyłam całą siłą obojczykiem o ziemię, a na koniec głową. W pierwszej chwili nie czułam nawet bólu, tylko odpłynęłam. Myślałam, że umieram. Podbiegła (też) Ania i odruchowo szarpnęła mnie do siebie za ręce. Pomogła mi dojść do wersalki. Robiłam zimne okłady, nie spałam całą noc.
– Byłaś u lekarza? To jednak głowa…
– A coś ty? Przecież Milena Waleczna to życiowa siłaczka. Rano z chusty zrobiłam sobie taki temblak, żeby choć trochę usztywnić bark i obojczyk. Każdy ruch sprawiał ogromny ból, ale cieszyłam się, że nie mam zawrotów głowy. Przeżyłam!
– Wyjechaliście w góry?
– Wyjechaliśmy. W aucie z bólu zagryzałam zęby, żeby nikomu nie pokazać, że cierpię. Przeszło po około dwóch tygodniach. Temblak bardzo się przydał. Sama siebie wspierałam.
– Często jesteś dla siebie doradcą, motywatorem i pocieszycielem?
– Raczej tak. Przecież ja najlepiej znam swój ból. Nikt nie ma szklanej kuli, nikt nie przybiegnie z pomocą. Często jestem sama dla siebie pocieszycielką i w tym temacie nigdy siebie nie zawiodłam. Z ludźmi to różnie bywa.
– A mąż?
– Hmm… Chyba z czasem zdał sobie sprawę, że cokolwiek się wydarzy, to „Milka sobie poradzi”. Krzysztof zamyka w sobie uczucia, a ja starałam się żyć normalnie. Do chorób się przyzwyczaiłam, bo od dziecka chorowałam. Nigdy nie wyjechałam na obóz czy kolonię. Brakowało mi rówieśników. Czas mi upływał w samotności.
– Na co chorowałaś?
– To też długi temat, niełatwy. Obiecuję do niego wrócić. Chciałabym podać jeszcze taki ostatni przykład, kiedy mogłam stracić życie. Należę do osób, które nie lubią sobie utrudniać życia, ale stawiają sobie wyzwania. Nie umiem nic nie robić, to mnie po prostu męczy. Pewnego dnia zachciało mi się likierku, takiego toffi, na spirytusie. Miałam w domu kilka małych ozdobnych buteleczek i pomyślałam, że powstanie fajny drobiazg. Czasami warto mieć pod ręką mały upominek. Znajoma, pani Basia, doradziła mi przez telefon: „Milka, kup mleko skondensowane w puszce i postaw na gazie na kilka godzin”. Super! Błahostka – pomyślałam. Plan ustaliłam sobie taki: z tyłu ustawię duży garnek z żurem śląskim, a z przodu na małym gazie puszkę z mlekiem. Przez około godzinkę krzątałam się po kuchni, wrzucałam usmażoną kiełbaskę z boczkiem, marchewkę, cebulę do dużego gara. Puszka z mlekiem też już zrobiła się gorąca. Odniosłam wrażenie, jakby wieczko od puszki lekko się podniosło. Hmmm, widocznie tak ma być – pomyślałam. Podeszłam na chwilkę do okna – i to mnie uratowało – dosłownie trzy metry od kuchenki gazowej. Nagle usłyszałam przeraźliwy huk. Pomyślałam, że to u sąsiada butla z gazem. Dezorientacja i nasilający się lęk, bo jednak hałas. Poczułam, jak coś ciepłego kapie mi na włosy. Podniosłam głowę i przeklęłam: „O…!”. Wybuchła puszka z mlekiem, całą kuchnię pokrywała lepka maź. Dobrze, że gar z żurem miał pokrywkę, to chociaż obiad się uratował. Kurczę, nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać, bo sytuacja beznadziejna. Wieczko wystrzeliło z ogromną siłą w sufit… Nawet nie chcę myśleć, do czego by doszło, gdybym stała obok. Okap, sufit, kafelki, podłoga, gazówka, meble, fugi i Milena cała – wszystko w ciepłym mleku. Z nerwów ogarnięcie bałaganu zajęło mi nieskończoność. Dobrze, że syn miał tego dnia krócej lekcje i pomógł mi zmyć ściany, stając na drabinie. Nazajutrz zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Kasi i opowiedziałam jej całe zdarzenie. Liczyłam na słowa wsparcia. Moja zwariowana psiapsi skomentowała to śmiechem i słowami: „Milewska, już widzę ten napis na twoim grobie. Ha, ha!” – zwijała się ze śmiechu. „Tu leży Milena. Zginęła śmiercią tragiczną. Puszka mleka ją zabiła”.
Fot. 5. Michał zmywa mleko, które wystrzeliło z puszki
Dostałam śmiechawki i obie jeszcze przez kilka miesięcy z tego żartowałyśmy. Oczywiście pani Basi też o tym opowiedziałam. Człowiek uczy się całe życie. Tam u góry jest ktoś, kto bardzo dba o to, bym nadal żyła. Wrócę teraz do tematu chorób. Tak, choruję chyba od zawsze. Jako dziecko miałam problemy z nerkami. Wada wrodzona. Mocz cofał mi się z pęcherza do nerek z ogromną ilością bakterii. Długo moczyłam się w nocy (aż do okresu dojrzewania), często też gorączkowałam, majaczyłam. Do dziś pamiętam, jak widziałam w szklance herbaty kolorowe rybki.
– A teraz też chorujesz na nerki?
– Nieee, w wieku czternastu lat przeszłam operację, przeszczep lewego moczowodu. Wtedy na oddziale chirurgii dziecięcej nie pozwalano na odwiedziny. Myślałam, że umrę. Operacja trwała ponad cztery godziny. Pamiętam dokładnie, jak po przebudzeniu prosiłam w bólu: „Boże, daj mi chociaż parę minut. Chcę zapamiętać ten pokój, te ściany”. Leżałam tam ponad miesiąc. Było mi tam źle. Obrazy z tamtego okresu mam przed oczami do dziś.
W sali obok leżał chłopiec, około dziewięcioletni. Jego mama robiła pranie. Wstawiła na niskim palniku ogromny kocioł z wodą. A ten podszedł i chciał usiąść na pokrywie, a tam wrzątek! Wpadł… Od szyi do palców stóp jego ciało stało się jedną żywą raną. Poznałam go na oddziale. Przy zmianie opatrunków tak bardzo krzyczał. Pamiętam, że najpierw pielęgniarki moczyły go w wannie. Później leżał pod takim metalowym stelażem nakrytym kołdrą. Czasami odwiedzałam go… Okropnie cierpiał. Dla czternastolatki to straszny widok… Tego nie da się odzobaczyć. My, mali pacjenci, pomagaliśmy sobie nawzajem. Lekarze tylko dla jednej mamy zrobili wyjątek. Całe dnie i noce czuwała przy łóżku swojego siedmioletniego synka. Miał raka mózgu, stracił wzrok… Chyba nie dam rady tego opisać, to zbyt drastyczne. Bardzo współczułam tej kobiecie. Mam wspaniałego syna. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co musiała czuć ta biedna matka.
– A czy zapamiętałaś coś radosnego?
– Taaak, jasne. Dostawałam na początku krew. Byłam słaba i bardzo obolała, zacewnikowana. Z mojej rany wystawały plastikowe rurki. Poczułam ogromną radość, jak po trzech dniach ściągnięto mi cewnik i mogłam z pomocą pielęgniarki dojść do ubikacji. Kolejne niezapomniane uczucie: gdy pościągano mi te rurki i leki przeciwbólowe lepiej działały. Tego nie da się nawet opowiedzieć. Mogłam powolutku w końcu sama chodzić i odwiedzać inne dzieci, te leżące w salach. Później chodziliśmy na sam koniec korytarza. Tam znajdowały się ogromne drzwi wejściowe zamykane na klucz, z grubego szkła, całe zamalowane białą olejną farbą. Skrobaliśmy, czym się tylko dało. Chcieliśmy choć przez chwilkę zobaczyć bliskich… To było dla nas bardzo ważne. Nikt nas nie przytulił…
– A twoi rodzice, babcia?
– Mama po pracy przychodziła z Włodkiem, moim ojczymem. Szpital znajdował się blisko naszego domu. Tata mnie nie odwiedził, bo raczej bym pamiętała. Babcia też przychodziła, a myślę, że cierpiała, widząc mnie w szpitalu i w takim stanie. Za pośrednictwem salowej przekazywali paczki z jedzeniem, słodyczami i napojami. Miałam się czym podzielić z innymi dzieciaczkami… Ich radość na widok pomarańczy czy gumy balonowej – nie do opisania. Bardzo dużo maluszków chorowało na białaczkę, w dodatku wiele z nich trafiło do szpitala z domu dziecka. One nie dostawały paczek tak jak ja. Trzeba też pamiętać, że to lata osiemdziesiąte, czasy bez telefonów komórkowych i bez internetu. Dzieci chore, ale chodzące, w małej salce brały udział w normalnych lekcjach, a po południu to pomieszczenie stawało się świetlicą. W wolnej chwili mogliśmy tam układać puzzle, klocki, rysować, grać w planszówki. Pamiętam, że najczęściej z tych atrakcji wybierałam odwiedziny u dzieci leżących i rozmawianie z nimi. Dużo rozmawialiśmy, czasem maluszki brałam na kolana… Te niekochane…
– Co cię tak bawi?
– Przypomniała mi się pewna sytuacja, przez którą ja i koleżanka dostałyśmy karę: przez całe popołudnie nie mogłyśmy opuszczać swojej obskurnej sali. Kara przeokrutna, bo nudziłyśmy się jak mopsy. Przecież w pokoju nie miałyśmy telewizora.
– Co nabroiłyście?
– Na oddziale leżał taki fajny chłopczyk, bardzo zabawny, wiecznie uśmiechnięty, chory na białaczkę. Wpadłyśmy na pomysł, że do kubka z zimną wodą nasypiemy duuużo cukru. Zrobiłyśmy z jego bujnej czupryny irokeza, taka zabawa we fryzjera. No… powiem: wyszło zajebiście. Pękałyśmy z dumy, dopóki nie pojawiła się jedna z naszych „ulubionych” pielęgniarek. Przyniosła woreczek z płynem. Ten chłopiec miał właśnie dostać kolejną chemię. Jego przerażenie w oczach i ten strach… wręcz paniczny. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego on się tak boi tej kroplówki. Po ponad dwudziestu latach sama się jej bałam… I mnie do tego strachu też nikt nie przygotował.
– Wróćmy do ostatnich lat. Czy lekarze onkolodzy byli sympatyczni?
– Dobre pytanie, czekałam na nie. Na samym początku, gdy jeździłam na wizyty, byłam przerażona, ale tak… czułam empatię. Doktor Krajewski, wspaniały lekarz, dobry człowiek, podszedł do mojego przypadku bardzo rzetelnie. Ze spokojem odpowiadał na moje pytania. Zapewne widział, że się denerwuję. Po około dwóch czy trzech latach przeszedł do budynku obok, na inny oddział. To właśnie ten lekarz dokonał u mnie pierwszej amputacji. Dziś jestem pewna, że wtedy zapadła najlepsza decyzja. Doktor Krajewski potrafił zatrzymać się na szpitalnym korytarzu, by wysłuchać zapłakanych kobiet. Często widziałam takie sytuacje. Kolejny NIE→PRZYPADEK, że lekarz noszący moje panieńskie nazwisko ratuje mi życie. Po operacji przyszedł do mnie, zapytał, jak się czuję, czy potrzebuję coś. Czułam się zaopiekowana, myślałam, że tak już będzie zawsze. To coś w stylu dobrych przekazów w telewizji, taka wzorowa służba zdrowia podkoloryzowana dla potrzeb propagandy.
Często wydaje nam się, że w życiu jest tak, jak na obrazach w telewizorze. Czas się obudzić.
Później coraz gorzej: przed każdą wizytą w szpitalu biegunka, nerwy, paniczny strach, lęk, wymioty. Już sama droga autem na onkologię to horror. Miałam wrażenie, że jestem z tym sama. Strach i niewiedza, co będzie… Nie umiałam sobie pomóc.
– Dlaczego aż tak??
– Brak informacji potrafi załamać. Wchodzisz do gabinetu (mam na myśli lekarzy innych niż doktor Krajewski) i na „dzień dobry” słyszysz, że czeka cię trzecia z kolei biopsja gruboigłowa cycka. Więc się nakręcasz, bo nie wiesz, czy tym razem też będzie bolało, czy nie. Lekarz już nie ma czasu i ochoty tłumaczyć. Drukuje w głuchej ciszy plik nowych skierowań i wręcza mi na „do widzenia”. Czuję się niewidzialna i niesłyszalna. Kilka dni czekasz na biopsję. Czasem dostaniesz podwójny zastrzyk przeciwbólowy i nie boli tak strasznie. Jednak później czekasz całe dwa długie tygodnie na wynik. Noce nieprzespane, brak apetytu, samotność z chorobą. W końcu jedziesz z mężem po wyniki, wchodzisz do tego samego gabinetu lekarskiego i pięć minut w głuchej ciszy mija jak cała wieczność. Często myślałam, że zemdleję ze strachu.
– SZOK?!
– Szok to przeżyłam, gdy dokładnie po pięciu latach dowiedziałam się, że mam kolejny nowotwór złośliwy lewej piersi.
– A psycholog? Psychoonkolog?
– Zdarzyła się jedna, dosłownie jedna taka sytuacja przez trzynaście lat zmagania się z nowotworami. Pamiętam, jak przed przyjęciem na oddział chorób piersi (z drugim nowotworem), kilka kobiet razem ze mną czekało na korytarzu na zwolnienie łóżek. Najpierw jednak miałyśmy spotkanie grupowe z panią psychoonkolog.
– Pomogło choć trochę?
– Ha, ha, to tak smutne, że aż śmieszne. To spotkanie nie wniosło nic pozytywnego do mojego życia w chorobie.
– Ale coś mówiła? Chyba?
– Pytała o nasze zawody, pasje, rodziny, zrobiłyśmy kilka przysiadów, podskoków i ćwiczeń oddechowych. Każda z nas miała inny problem, inną chorobę, psychikę, próg bólu. Jestem laikiem w tych sprawach, ale nigdy nie wrzuciłabym tych pacjentek do jednego worka. Powiem szczerze: mam naturę śmieszka i rozbawiałam czasem połowę oddziału. Po zabiegu to sporo pacjentek przychodziło do mojego pokoju, by porozmawiać. Potrafiłyśmy się wspierać, śmiać się i płakać. To takie oczyszczające… Te emocje… One nas dusiły od środka. Wtedy też bardziej zrozumiałam, że kobieta potrafi wesprzeć drugą kobietę.
– A opowiedz, proszę, coś o szkole syna. Czy ktoś zainteresował się wami? Synem?
– Gdy dowiedziałam się o pierwszym nowotworze i miałam już w ręku wyniki, bez wahania poszłam do szkoły. Spotkałam się z wychowawczynią mojego syna, przytuliła mnie i współczuła. Nie potrzebowałam w tym momencie ani przytulenia, ani współczucia. To ostatni rok, kiedy należało dziecko przyprowadzić do szkoły i je odebrać. Mąż wyjeżdżał do pracy, a zdarzały się takie dni, że nie miałam siły. Myślałam, że nauczycielka lub psycholog szkolny otoczą mojego syna opieką. Hmmm… Może „opieka” to za duże słowo, ale chociaż rozmową. Przecież mój Michu zawsze miał mnie blisko, a moja choroba zabrała nam część wspólnego czasu. Mnie z trudem przychodziło zrozumieć sytuację, a co dopiero małemu chłopcu.
– Szkoła pomogła?
– A coś ty… Kompletnie nic. Często tylko słyszałam: „Pani Milenko, będzie dobrze”. Faktycznie, takie słowa pomagają i mają moc, ale nie dla mnie i mojego dziecka. Fakt, że oddychałam, to tyle dobrego na tamten czas. Dodatkowo ubrana w uśmiech na twarzy pewnie sprawiałam wrażenie kobiety walecznej. Pamiętam, jak czekałam przy szatni na dzwonek obwieszczający koniec lekcji. Podeszła do mnie mama jednej dziewczynki z tej samej klasy i opowiedziała mi taką sytuację. Michał bawił się z kolegą, który nagle powiedział: „Michu, wiesz, że twoja mama ma raka i może umrzeć?”. Na co młody ze stoickim spokojem odpowiedział: „Wiem, ale na razie się tym nie martwię”. Ufff… to takie mocne, a jednocześnie mądre zachowanie. Zawsze dużo rozmawialiśmy, a teraz on potrafi odnaleźć się w rozmowie z innymi.
– Nie myślisz, że byłaś trochę przewrażliwiona?
– Nie… Po prostu nieprzygotowana na takie bum. Zresztą żaden czas nie jest dobry na walkę o życie. To często nierówna walka. Czy byłam przewrażliwiona? Dam pierwszy przykład z brzegu: dzwoni mama, koleżanka. Pierwsze słowa, jakie słyszysz, to: „Jak się czujesz, Misia?”. No kurwa! Kwitnąco! Rewelacyjnie! Zajebiście! Cudownie! Uroczo. Wprost proporcjonalnie do moich wyników!
Jesteś rozdrażniona, bo z dnia na dzień czujesz się jak obolały wrak, a masz też swoje życie, rodzinę, obowiązki. Przed chorobą obiad gotowałam w godzinę, dwie. W chorobie nawet pięć godzin, bo sił zabrakło nawet, żeby obrać marchewkę czy podnieść czajnik. W dzień uśmiechałam się do bliskich, a po kątach wieczorami wyłam w ręcznik. Brakowało mi przytulenia. Czasami w szpitalu zdarzało się dobre słowo lub drobny gest życzliwości. Łaknęłam tego i czułam ogromną wdzięczność za każdy. Dlatego zawsze miło i z ogromnym szacunkiem będę wspominać doktora Krajewskiego. Pamiętam też z chemioterapii pielęgniarkę, dość wysoką. Często żuła gumę, wyglądała na pewną siebie. Na początku unikałam jej i kombinowałam, żeby tylko nie ona mnie kłuła. Nie ocenia się książki po okładce: później NIE→PRZYPADKIEM trafiłam na nią. Miała na imię Wioleta. Obejrzała moje popękane żyły na rękach. Powiedziała, że najlepszym wyjściem będzie założenie portu lub wkłucie wenflonu w stopę. Dokładnie wytłumaczyła mi każdy szczegół. Nawet to, że ze strachu mam lodowate ręce i przez to kurczą się żyły. Bałam się, ale zaufałam i wystawiłam stopę do igły. I… nic nie bolało. Najlepsza decyzja. Żyły na rękach przez kilka miesięcy odpoczywały. Dziękuję, pani Wioleto.
– Sama jeździłaś na chemioterapię?
– Nie, najczęściej z panią Irenką, czasem z mężem, kilka razy z koleżanką Anią, tą z okolic Bielska-Białej. Gdyby nie ich obecność w tych dniach, to ze strachu chodziłabym po ścianach. Albo nie wiem… Wywieźliby mnie do zakładu dla nerwowo i psychicznie chorych. To taki okropny strach. Nie potrafię go opisać.
– A mama?
– Nie, mama nie jeździła ze mną. Mama w tym okresie opiekowała się ludźmi za granicą. Raz też wyjechała do sanatorium.
– Poznałaś kogoś? Zaprzyjaźniłaś się z kimś w ciągu tych lat chemioterapii?
– Przyjaźń to zbyt duże słowo, ale tak, poznałam dwie wyjątkowe kobiety. Obie miały na imię Ania. He, he, he, znów te Anie. Jedna malutka, filigranowa, z silnym charakterem. Nauczycielka angielskiego. Mówiłam na nią Wróbelek. Niestety od kilku lat nie żyje. Druga Ania, z Grudziądza, kobieta o złotym sercu. Na chemioterapii czasami czułam się przy niej jak młodsza siostra. Zawsze znalazła dla mnie chwilę na rozmowę. Czułam się zaopiekowana i wartościowa. Czułam też, że i ja jestem dla niej ważna. Doskonale pamiętam taki dzień przed Wielkanocą – byłyśmy we trzy na wlewie. Po zabiegu poszłyśmy na kawę do szpitalnej kawiarenki w piwnicy. Czułam się źle. Wiedziałam, że znów za kilka godzin chemia powali mnie na łopatki. Jedzenie w święta? W moim przypadku zero szans. Wróbelek w pewnym momencie wyciągnęła malutkie upominki i z uśmiechem nam je wręczyła. Po chwili to samo zrobiła Ania z Grudziądza. Obie wstały i mnie przytuliły. Powiedziały, że jesteśmy silne i poradzimy sobie z tym gównem. Bardzo mnie ta chwila wewnętrznie podbudowała. To niesamowite przeżycie. Poczułam się jak w rodzinie, takiej wspierającej, kochającej. Zorientowałam się jednak, że ja dla dziewczyn nic nie mam. Hm… myśl… myśl… Milena. NIE→PRZYPADKIEM właśnie tego dnia w szpitalu skończyłam czytać książkę. Napisała ją Urszula Dudziak, piosenkarka. Fabuła nawet ciekawa, taka życiowa, przeplatana humorem. Bingo! Postanowiłam, że podaruję ją Wróbelkowi, tylko wpiszę dedykację. Wiedziałam, że kocha czytać, często opowiadała treść dopiero co przeczytanych powieści. Bardzo się ucieszyła z upominku. Raz po podaniu chemii, na którą akurat przybyłam sama, odwiozła mnie nawet do szkoły na zebranie dla rodziców. Co prawda zdążyłam na koniec, ale z wychowawczynią młodego porozmawiałam. Myślę, Wróbelku, że widzisz mnie z góry, jak piszę tu kilka zdań o tobie. Nie martw się, same dobre rzeczy. Jeszcze raz ci dziękuję, że w tych trudnych momentach pomogłaś mi na tyle, na ile wystarczyło twojej siły.
Jeden prezent podarowany, zaliczony. Szybko szperam w mojej torbie różności wszelakiej i… i… jest! Mam. Malusieńki, gipsowy aniołek. Nosiłam go przy sobie od początku choroby. Tak, to najlepszy upominek dla Ani z Grudziądza. Czasami główka pracuje. Nie kryłam zadowolenia, że mogłam im dać też coś od siebie. Poczułam święta i moc ludzkich serc, pomimo tego, że miałam za sobą naprawdę trudny dzień. Z Anią do dziś mamy kontakt. Wiem, że mogę opowiedzieć jej dużo. Towarzyszka niedoli zawsze jest dla mnie wsparciem. Pozdrawiam cię, moja kochana starsza siostro.
– A Kościół, ksiądz? Może katechetka? Dostałaś od nich wsparcie?
– Uuu… Trudny temat, ale myślę, że należy go opisać. Przypomnę jednak, że odpowiadam tylko na podstawie własnych przeżyć. Przed pierwszą amputacją wpuściłam księdza po kolędzie. Zrobiłam to głównie dla synka, który szedł tego roku do komunii. Przyszedł sam ksiądz proboszcz, pobłogosławił mieszkanie i nas. Wręczył młodemu święte obrazki, porozmawiał ze mną o pogodzie. Poprosiłam syna, by poszedł do swojego pokoju. Spojrzałam błagalnym wzrokiem i wydusiłam z siebie: „Boję się. Potrzebuję duchowego wsparcia. Mam raka”. Proboszcz lekko się uśmiechnął i odpowiedział: „Wszystko będzie dobrze. Trzeba być dobrej myśli, wierzyć”. Wstał, by wyjść. Pośpiesznie na odchodne wręczyłam mu kopertę z gotówką i tyle widziałam pana księdza. Więcej kolędy nie przyjmę, a kasę z kopert wolę wydać na własną przyjemność.
– Jesteś wierząca?
– Od zawsze i nadal. Ale w domu rodzinnym więcej mówiło się o instytucji Kościoła i księżach niż o samym Bogu. Niedziela bez mszy i rosołu to nie niedziela.
– A teraz?
– Wiara i Kościół… Do świątyni wchodzę tylko wtedy, gdy jest pusty. Kocham tę ciszę: siadam w ławce, rozmawiam z Bogiem. Czasem klękam i się modlę. To taki intymny czas rozmowy. Czuję wtedy wiarę, wdzięczność i miłość. To takiej moje.
– A religia? Pani katechetka?
– Kolejne potrzebne pytanie. Ja łysa, blada i bez sił. Pewnego popołudnia przybiega Michu ze szkoły i poruszony mówi do mnie: „Mamo, mamooo! Pani od religii dziś nam powiedziała, że ci, którzy mają tatuaże, to bardzo źli ludzie. Oni nie szanują swojego ciała, są pełni grzechu”. Zamurowało mnie, sama od lat mam tatuaż i nie tego uczyłam młodego w domu. Był lekko zdezorientowany. Uklękłam przed nim i patrząc mu prosto w oczy, powiedziałam: „Mama ma tatuaże, tak?”. „No tak…” – odpowiedział. „Właśnie! Mam kolorowe, fajne tatuaże. To moje ciało i moje wybory. Też będziesz dokonywał swoich wyborów. Przez tatuaże nie stałam się złym człowiekiem, a pani od lekcji religii nawet mnie nie zna, więc nie ma prawa mnie oceniać. Rozumiesz?”. Michu się lekko uśmiechnął, jakby chciał powiedzieć: „Wiedziałem, że mama nie jest zła”.
W tym czasie dużo rozmawialiśmy w porze obiadowej. Zawsze od razu po szkole przybiegał, razem jedliśmy, później rozmawialiśmy i szłam odpocząć. Nawet domowe obowiązki mnie męczyły, a silne zawroty głowy odbierały mi pewność siebie. Zaczęłam zbierać pieniądze do koperty. Tak po prostu na wypadek, gdybym umarła. Zawsze pomogą w urzędzie czy… Sama nie wiem. Skoro tyle już znanych mi kobiet umarło, to pewnie i ja niebawem. Wiem dziś, że to błędne koło, ale wtedy myślałam inaczej. W ogóle za dużo analizowałam. Minęły dwa lata, a ja za pieniądze z koperty kupiłam sobie cudowne kozaczki. Pomyślałam, że skoro tyle miesięcy żyję, to mogę sobie pozwolić na taki prezent.
Fot. 6. Powstają notatki do tej książki
– A przyjaciółka była przy tobie?
– Mentalnie tak, twardo stojąca na ziemi, rzeczowa.
– To znaczy?
– Gdy dzwoniła… Wróć… Pamiętam, jak dzwoniłam do niej natychmiast po otrzymaniu wyników z biopsji gruboigłowej. To był dwa tysiące dwunasty rok. „Kasia, muszę ci coś powiedzieć: mam raka”. „O kurwa” – jej pierwsze słowa. Wcale mnie nimi nie zaskoczyła. Ta wiadomość zwaliła ją z nóg tak samo, jak i mnie. Przecież zbliżała się komunia Michała, a ona jest jego matką chrzestną.
– Potrafiła cię pocieszyć?
– Kasia nie okazywała za bardzo emocji, była zamknięta w sobie. Myślę, że w reakcji na to, co mnie spotkało, popłakała gdzieś sama przed sobą, po cichu. Taka po prostu była. Znała też mój silny charakter i doskonale wiedziała, że potrzebuję kopa do działania, a nie rozczulania. Podświadomie czułam, że mi bardzo współczuje.
Zostałam kiedyś w pracy nazwana Mileną Waleczną. To określenie towarzyszyło mi przez długie lata. Nigdy nie byłam traktowana jak księżniczka, za dzieciaka rozpieszczała mnie tylko babcia, czasem ciocie. Nikt nigdy nie sprawił, żebym poczuła się jak królewna. Mam duszę wojowniczki, przez większą część mojego życia musiałam (nienawidzę czasownika „musieć”!) coś udowadniać, zakładać maskę dziecka wiecznie zadowolonego. W środku moje ciało wyło, płakało z nieukochania, tęskniłam za przytuleniem. Pragnęłam akceptacji i miłości.
– A wsparcie i pomoc rehabilitacyjna?
– Pamiętam, że rehabilitacji jako takiej nie miałam. Czasami tylko zwykła kontrola. Budynek obok szpitala, nawet basen. Nie zakwalifikowałam się, bo zostałam zarażona gronkowcem złocistym. Ropiejące rany mam już ponad dziesięć lat. Niektóre goją się nawet dwa lata, a winnych brak. Tak więc basen odpada.
– Czyli nic?
– Nie, nie, nie aż tak źle. Obowiązywały procedury. Po około miesiącu od amputacji lewej piersi dostałam od rehabilitanta wytyczne, jak ćwiczyć w domu. Pacjentki na pewno znają „wkręcanie żarówki” z ręką ku górze. To jedno z najlepszych ćwiczeń. Po wyrwaniu węzłów chłonnych zbiera się chłonka i żeby temu zapobiec oraz obrzękom, to bardzo polecam. Osobiście stosuję do dziś. Po miesiącu, gdy pojechałam na kontrolę, rehabilitant uznał, że sumiennie ćwiczyłam. I to tyle. Dalej skupiłam się na chemioterapii i przygotowaniach do komunii syna.
– Zrobiłaś coś dla siebie? Z myślą o sobie?
– I tak, i nie.
– Nie rozumiem.
– Wypełniłam wniosek o wyjazd do sanatorium na NFZ i dostałam odpowiedź odmowną. Poczułam się przez chwilę jak śmieć, zresztą nie tylko ten jeden raz. Takich momentów znalazłoby się więcej. Dopóki człowiek jest zdrowy i pracuje jak przysłowiowy Kowalski, to jest dobrze. Wszędzie piękne obrazki, jak to ludzie chorzy, na przykład na nowotwory, są otoczeni przez system rzetelną i troskliwą opieką. Człowiek wierzy, dopóki nie przekona się na własnej skórze.
– Dostałaś grupę inwalidzką, protezę?
– Tak, dostałam pierwszą grupę inwalidzką na dwa lata, od OPS-u około sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie, a do tego prawo do darmowych przejazdów komunikacją miejską, ale nie miałam siły z niej korzystać. Przyznano mi również z NFZ darmową receptę (przysługuje raz na dwa lata) na protezę lewej piersi. Dwieście pięćdziesiąt złotych wystarczy na protezę z najtańszego tworzywa. Latem skóra się odparza, a rany od gronkowca powiększają w zawrotnym tempie.
– A renta? Przecież wcześniej pracowałaś…
– Nie, niestety nie. Wiesz… Na początku miałam tylko jedno marzenie: żeby przeżyć chociaż do maja. Komunia się zbliżała, więc nie myślałam o papierologii. Sądziłam, że takie świadczenie mi przysługuje. W przerwach na chemię żyłam dla syna. Jak mama zachorowała, to starałam się jej pomóc. Takie wstawanie i upadanie spowodowane przez chorobę i przez udowadnianie otoczeniu swojej siły bardzo mnie jednak osłabiło. Pomimo bólu i zmian dożyłam do maja. Stałam przed kościołem i czekałam z ciocią, aż mąż z Michałem i przyjaciółką wyjdą z tego zatłoczonego urzędu kościelnego. Przytuliłam mocno synka, powiedziałam mu kilka ważnych słów na ucho. Widziałam jego radość i lekką dumę. Sama też ją poczułam. Ubrałam się jasno i pięknie, głowę oplotłam bawełnianą chustą. Zrobiłam też delikatny makijaż. W drodze do restauracji powiedziałam do Michała: „Kocham cię i jestem szczęśliwa razem z tobą, synku”. Po komunii wiele dzieci nie ukrywało radości, że po białym tygodniu nie będą już musiały chodzić na mszę. Ksiądz nakazał chodzić regularnie na mszę przed pierwszą komunią. W nagrodę dzieci co tydzień dostawały naklejkę do obrazka. Kto uzbierał cały obrazek, był traktowany jak wzorowy katolik. Dzieci z klasy Michała w większości odpuściły sobie temat uczęszczania do kościoła. Ja dałam młodemu czas na przemyślenie. Jakże się zdziwiłam, gdy młody oznajmił, że pragnie zostać ministrantem. Codziennie zaprowadzałam go do kościoła, by służył do mszy świętej. Czasami tak zimą przemarzłam, że lądowałam w łóżku na antybiotyku. W sumie wytrzymał pięć lat.
– A wracając do wsparcia: dlaczego nie przyznano ci renty???
– Nadszedł lepszy czas, tuż po czerwonej chemii. Poprawiła mi się pamięć, mniej cierpiałam. Dokumenty przygotowałam i mąż zawiózł je do ZUS-u. Powiedziano mu, że skoro przez trzy lata przed chorobą nie miałam opłacanych składek w ZUS, to nie przysługuje mi świadczenie.
– Ale staż pracy?
– Taaak. Wyliczyli mi około osiemnaście lat, a miałam trzydzieści siedem, gdy zachorowałam. Chodziło o tę trzyletnią przerwę, gdy zrezygnowałam z pracy. Mój synek bardzo chorował, a mąż pracował poza miastem. Michu był najważniejszy. Pracowałam w tym okresie na czarno i udało mi się zrobić kurs opiekuna osób starszych i przewlekle chorych. Wspominałam o tym. Wyciągałam syna z chorób ponad dwa lata, bo nie mogłam pozwolić, by brał antybiotyki co trzy tygodnie. Choroby nowotworowej sobie co do dnia nie zaplanowałam. To upokarzające, jak niewiele znaczy w naszym kraju chory człowiek. Obiło mi się o uszy, że mogę dostać rentę socjalną. Złożyłam papiery z myślą, że chociaż to. Bach… Dupa, też nie, bo mąż jest moim i synka żywicielem. Pomyślałam, że ten system jest nie mniej chory ode mnie. Przecież ja też przez lata pracowałam na naszą trójkę. Ba! Jakby doliczyć nadgodziny, to spokojnie doszłyby do tego jeszcze dwa, nawet trzy lata. Czuję się wykluczona przez system. To prawda: żyłam. Syn miał mnie blisko. Pieniądze z urzędu miasta za pierwszą grupę inwalidzką nie wystarczały nawet na nutridrinki. Czasami wpadło parę groszy z mojego rękodzieła, więc te nieoczekiwane przychody przeznaczałam na przykład na wzory obrazów diamentowych lub mulinę, klej, obręcze. Zapału mi nie brakowało. Czułam, że to dłubanie dodaje mi sił. Jestem honorowa od zawsze. Nawet przez chwilę nie chciałam się poczuć jak darmozjad.
– Ktoś wspierał cię finansowo?
– Pamiętam, że kiedyś mama, chyba dwa dni po chemioterapii, przyjechała do nas na kawę. Wróciła dzień wcześniej z Francji od mojej matki chrzestnej, Irene. Wyciągnęła z torebki kopertę. Ja leżałam pod kocem i czułam się okropnie słabo, bardzo mnie mdliło, „pachniałam” chemią. Mama rzuciła tę kopertę na ławę, spojrzała na mnie i powiedziała z grymasem: „Myślisz, że ja te pieniądze dla ciebie wyżebrałam?”. Nie rozumiałam sytuacji, leżałam nieruchomo, marzyłam o spokoju. Mdliło mnie, czułam dodatkowe napięcie. Mama otworzyła przy mnie tę kopertę z dumą i przeliczyła zawartość. Tak jakby w tym momencie to było najważniejsze. Okazało się, że to tysiąc euro. W dwa tysiące dwunastym roku to spora kwota, nawet teraz nie do pogardzenia. Byłam wdzięczna cioci Irence. Ona zawsze starała się o mnie dbać. Bardzo wspierała nasz dom rodzinny. Zaskoczyła mnie, ponieważ nigdy nie skarżyłam się cioci, że mi ciężko. Ciocia to starsza i schorowana kobieta. Nie chciałam jej jeszcze dokładać. Mimo wszystko akurat w tym momencie, nawet gdybym dostała dziesięć tysięcy euro… Ach to był czas ciągłego bólu, żalu, omdleń, bezradności, lęku, że nie dożyję kolejnego dnia. Marzyłam o spacerach z synem, śmiechu, jeździe na rowerze i wygłupach. Wiele rzeczy się zmieniło i nie wróciło do stanu sprzed choroby. Czułam bezradność, strach… Powoli ogarniała mnie samotność.
Fot. 7. Ja w domu po chemioterapii
– Bardzo cierpiałaś?
– Tak… Czułam, że bardzo cierpię fizycznie, ale też psychicznie. Brakowało mi zrozumienia tego, co przeżywam, rozmowy o tej nowej dla mnie sytuacji. To, że dostałam raka złośliwego, to jedno. Wytłumaczyłam sobie, że kilkanaście tysięcy kobiet w Polsce choruje, więc ja też. Psychicznie również nie mogłam przyzwyczaić się do zmagania się z codziennymi czynnościami. Nawet kąpiel w wannie sprawiała mi trudność, rozebranie i ubranie się. Zawsze byłam bardzo zorganizowana. Pracowałam, zajmowałam młodym, domem itede, itepe. Mama też mnie potrzebowała. Wiedziałam, że nikt nie wykona za mnie moich obowiązków. Rzadko kiedy narzekałam. Myślałam, że jak będę oddana i pracowita, to kiedyś moi bliscy mi się odwdzięczą… Po może dwóch latach doszłam do wniosku, że czas odpuścić i polubić lub zaakceptować sytuację, w jakiej znalazłam się przez chorobę. Zaczęłam doceniać to, co mogę robić, a przestałam wkurzać na rzeczy, na które nie miałam wpływu.
– Takie myślenie pomogło?
– Tak, oczywiście! Polecam! W ogóle wiele razy łapałam się na rozmowie z samą sobą. Pomału się pocieszałam. Do dziś skupiam się na tym, co mogę, na co mam siły i co kocham robić.
– Jaki jeszcze ból pamiętasz?
– Jestem wzrokowcem. Nie pamiętam dat, ale doskonale zostają mi w pamięci obrazy. Ból też jest w tych obrazach. One zostają w człowieku do końca.
– Możesz rozwinąć tę myśl?
– Bolało mnie w uj (!), jak widziałam w szpitalu onkologicznym osoby cierpiące okropnie, dowożone z domów. O kulach, na wózkach inwalidzkich, w gorsetach usztywniających kręgosłup. Resztkami sił prosiły o pierwszeństwo w kolejce po chemię. Brrr…
– Dlaczego się wzdrygasz?
– Przepraszam, ale mam taki odruch, jak przypomnę sobie o czerwonej chemii. Każdy z nas ma prawo wyboru. Ja chcę w przyszłości umrzeć jak człowiek, naturalnie, a nie przesiąknięta chemią, wymiotując i walcząc z własnym organizmem. Nie chcę dodatkowo zostać sponiewierana przez to „lekarstwo”. Cały czas mam tu na myśli siebie i opisuję tylko swoje
