Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Sierota.
Banitka.
Książę.
I zabójca, który zatrzęsie całym Imperium.
Aiz widziała więcej cierpienia, niż ktokolwiek powinien. Tragedia z przeszłości rozpala w niej żądzę zemsty, aż jeden pochopny błąd sprowadza na nią wyrok — i więzienie, z którego nie ma ucieczki. Tam jej gniew rozżarza się nowym kolorem czerwieni.
Sirsha, wygnana ze swojego plemienia, pracuje jako tropicielka. Dzięki magii potrafi odnaleźć każdego — nawet seryjnego mordercę dzieci, którego ślad prowadzi przez całe Imperium. To miało być tylko zlecenie. Zapłata. I koniec. Ale jedno wydarzenie zmienia wszystko — a Sirsha przekonuje się, że ta misja może kosztować ją więcej, niż ma do oddania.
Quil jest dziedzicem Imperium i siostrzeńcem potężnej cesarzowej. Choć wszyscy oczekują, że sięgnie po koronę, Quil zna prawdę: władza niszczy. Jako syn znienawidzonego władcy wie, że nie można ufać nikomu. Kiedy nowe, śmiertelne zagrożenie ogarnia Imperium, chłopak staje przed wyborem — albo zostanie bohaterem, albo kolejnym tyranem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 699
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Heir
Copyright © 2024 by Sabaa Tahir
All rights reserved.
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Copyright © for the Polish translation by Maciej Potulny, 2025
Redaktorka prowadząca: Aleksandra Kotlewska
Marketing i promocja: Gabriela Wójtowicz
Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska
Korekta: Aleksandra Szulejewska, Beata Buko
Projekt oryginalnej okładki: Micaela Alcaino
Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68610-12-3
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Część I. Upadek
1: Aiz
2: Quil
3: Sirsha
4: Aiz
5: Quil
6: Sirsha
7: Aiz
8: Quil
9: Sirsha
10: Aiz
11: Quil
12: Sirsha
Część II. Łowy
13: Aiz
14: Quil
15: Sirsha
16: Aiz
17: Quil
18: Sirsha
19: Aiz
20: Quil
21: Sirsha
22: Aiz
23: Quil
24: Sirsha
25: Aiz
26: Quil
27: Sirsha
28: Aiz
29: Cero
30: Quil
Część III. Matka Div
31: Aiz
32: Sirsha
33: Aiz
34: Quil
35: Sirsha
36: Aiz
37: Quil
38: Aiz
39: Sirsha
40: Cero
41: Aiz
42: Sufiyan
43: Sirsha
44: Quil
45: Aiz
Część IV. Pustka
46: Quil
47: Sirsha
48: Quil
49: Aiz
50: Sirsha
Podziękowania
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla Cathy Yardley, która od dziesięciu lat przedziera się ze mną przez ostępy moich pomysłów. Twoja wyrozumiałość i miłość są prawdziwym darem. Dziękuję Ci, bo nie pozwalasz mi zapomnieć, że mam w głowie rzeczy warte powiedzenia.
I dla Samiego, mojego kosmatego światła gwiazdy Eärendila.
Kegar, Kontynent Południowy
Aiz wolałaby nie czuć do swoich wrogów aż tak żarliwej nienawiści, ponieważ to dawało im nad nią władzę. Była jednak dzieckiem rynsztoków, a rynsztoki Kegaru rodziły twarde, zgorzkniałe stworzenia gotowe dźgać, knuć lub umykać zwinnie w cień – w zależności od tego, czego wymagała dana chwila.
Jedyne, w co rynsztoki nie były zdolne ich wyposażyć, to szczęście. Tylko boski byt mógł obdarzać ludzi pomyślnością.
Tak więc tuż przed świtem Aiz przekradła się cichymi klasztornymi korytarzami o stropach z odsłoniętymi belkami i wyszła na kamienny dziedziniec. Buty z cienkiego materiału i porwana spódnica słabo chroniły przed grubą warstwą śniegu, który spadł w nocy. Mimo to parła naprzód, mrużąc oczy przed smagnięciami lodowatego wiatru dmącego z górskich grani i odbierającego jej oddech. Liczyła na to, że może zabierze także jej gniew. Akurat dzisiaj potrzebowała trzeźwości umysłu.
Tego dnia bowiem Aiz bet-Dafra miała pierwszy raz w życiu zabić człowieka.
Sieroty z klasztoru i kleryczki sprawujące nad nimi opiekę jeszcze spały. Lekcje zaczynały się dopiero po wschodzie słońca. Za murami klasztoru w Kegarze – tłocznym mieście liczącym ćwierć miliona mieszkańców – panowała cisza. Aiz była sama, towarzyszyła jej jedynie wściekłość, gdy patrzyła na poczerniałe belki przy jednym z boków dziedzińca. Skrzydło sierot nadal pozostawało ruiną, chociaż upłynęło już dziesięć lat, odkąd doszczętnie spłonęło.
Poczuła ucisk w piersi. Rozbrzmiały jej w uszach wrzaski dzieci, które tam zginęły. Wbiła paznokcie w udo, w podłużne zgrubienie skóry pod łatami na spódnicy. Zwykle ignorowała swoje blizny. Od czasu do czasu zdarzało się jednak, że wciąż piekły.
„Ten gniew przyniesie ci zgubę” – ostrzegł ją wiele lat temu Cero, jej najstarszy przyjaciel. Na tyle często widział, jak traciła panowanie nad swoimi nerwami, że nie mógł myśleć inaczej. „Musisz go kontrolować. Skup się tylko na tym, czego potrzebujesz. Zapomnij o reszcie”.
Potrzebowała zemsty. Sprawiedliwości. Potrzebowała pomyślnej realizacji swojego planu.
Aiz zatrzymała się przed posągiem na środku dziedzińca – przedstawiał kobietę w szacie z dzwoniastymi rękawami, patrzącą w stronę gór. Jej kamienna twarz miała zapadnięte policzki, wąskie usta i nisko osadzone brwi; włosy opadały w tył nad jej wysokim czołem. Jej głowę zdobił czepiec z wykutym w nim promienistym półsłońcem. Aiz czasami wyobrażała sobie, że ta kamienna kobieta ma takie same jak ona brązowe włosy i jasne oczy.
Owa postać nosiła wiele imion. Nazywano ją Naczyniem Źródła. Pierwszą Królową Przeprawy. Ale tutaj, w Dafrze, dzielnicy slumsów, gdzie żyło tak wielu osieroconych wskutek masowych poborów do wojska, chorób i głodu, była Matką Div.
Tablica na posągu była porysowana i zatarta działaniem szkodliwych warunków atmosferycznych. Ale Aiz już w dzieciństwie nauczyła się na pamięć umieszczonych tam słów: Niech się święci imię Div, Wybawicielki Kegaru, która poprowadziła nasz lud do bezpiecznej przystani wśród górskich iglic po tym, jak wielki kataklizm dotknął naszą zamorską ojczyznę.
„Matko Div, wysłuchaj mnie”. Aiz złożyła ręce w błagalnym geście. „Wesprzyj mnie, żebym nie zawiodła. Czekałam tak długo. Jeśli zostanę uwięziona albo poddana torturom, to trudno. Jeśli czeka mnie śmierć, uznam, że taka była twoja wola. Ale wpierw muszę spełnić zadanie”.
Aiz zdawała sobie sprawę, jak dziwnie musi brzmieć prośba do patronki światła i dobroci o pomoc w morderstwie. Jednakże Matka Div otaczała miłością także sieroty. Sama też szukałaby zemsty za tych, którzy zginęli w pożarze. Aiz była tego pewna.
Nad jej głową przeszybował Żagiel, po czym skierował się na północ, rzucając cień, który przywoływał na myśl olbrzymiego ptaka. To Tiral bet-Hiwa, wysoko urodzony dowódca eskadr lotniczych, wysłał patrol nad slumsy, żeby nie dać mieszkającym tu Bekasom zapomnieć, iż znajdują się pod stałą inwigilacją. A także by rzucić im obietnicę, że przy odrobinie szczęścia mogą dołączyć do patrolujących. Aiz długo odprowadzała wzrokiem statek powietrzny i nagle drgnęła, słysząc za sobą czyjś krok.
Śnieg chrzęścił pod stopami siostry Noi, kiedy ta zbliżyła się, powłócząc postrzępioną, wełnianą spódnicą.
– Światłość Iglic, moja mała – powitała Aiz starsza kobieta.
– Niech na wieki wskazuje nam drogę – odpowiedziała Aiz.
Siostra Noa uniosła brązową, pomarszczoną dłoń do kamiennego czoła Matki Div, po czym owinęła własny szal wokół szyi Aiz, nie zważając na jej protesty.
– Czeka cię praca na lądowisku – powiedziała Noa. – Ja dzisiaj będę się jedynie lenić.
– Racząc się herbatą z ciastkami – dodała Aiz, chociaż wiedziała, że klasztoru nie stać na żaden z tych luksusów. – Oraz poganiając swoich służących.
Noę rozweseliła ta fantazja, jej ciemne oczy zaskrzyły się pod blednącymi, ciężkimi od śniegu chmurami. Jako kleryczka w największym klasztorze slumsów Dafry miała spędzić cały dzień na nogach, nie różniąc się niczym od służącej – jej rzeczą było nadzorować lekcje, krzątać się w kuchni, zapewniać opiekę każdemu, kto przybędzie do klasztoru po pomoc. A przy tym cały czas niewątpliwie będzie drżeć z zimna.
Odgarnęła włosy Aiz tymi samymi dłońmi, którymi pewnego dnia ją spoliczkowała za kradzież owoców berberysu i którymi mocno ją trzymała, gdy ta zareagowała krzykiem na śmierć matki. Noa już wtedy wydawała się stara. Teraz była pomarszczona i powykręcana niczym krzak sosny ciernistej.
Kleryczka popatrzyła uważnie na Aiz.
– Coś cię trapi, maleńka. Opowiedz mi marzenie.
Aiz uśmiechnęła się, słysząc znajome powiedzonko.
– Marzę, że do Kegaru przyjdzie wiosna. I jeszcze o brzuchu pełnym curry z mułówek.
– Niech Matka Div spełni to marzenie – rzekła siostra Noa. – Słońce już wschodzi. Ruszaj na lądowisko. Jeśli zabierzesz się z Cerem, zdążysz tam na czas i unikniesz kary z rąk mistrzów lotów.
Noa skinęła głową w stronę bramy klasztornej. Stał za nią koń i zniecierpliwiony przytupywał na zimnie kopytami. Człowiek koło niego krążył równie nerwowo w tę i z powrotem. Cero.
Spokój, który dotyk Noi wlał w serce Aiz, wyparował, a zastąpiło go wspomnienie. Noc, sześć miesięcy temu, przed ogłoszeniem nazwisk pilotów z nowego naboru. Oczekiwanie z Cerem w jego kwaterze na wiadomość, czy udało im się dostać do elitarnej eskadry Żagli. Aiz co chwila przemierzała odległość między łóżkiem i oknem, nie mogąc usiedzieć w miejscu, dopóki Cero nie złapał jej za rękę. Jego dotyk wywołał iskrę, pocałunek, zmieszanie, po których nastąpiły rozkosz, śmiech i nadzieja.
A potem, rano, Cero został pilotem, Aiz zaś stała się nikim.
– Nie rozumiem, co on tu jeszcze robi – powiedziała Aiz. – Zajmuje łóżko. Wyjada nasze zapasy. Przecież może zakwaterować się z innymi pilotami.
– Klasztor jest jego domem – odparła siostra Noa. – Ty jesteś jego domem. Nie karz go za to, że Matka Div uznała za stosowne uczynić go pilotem. A teraz idź już, kochanie.
Aiz zdjęła szal i włożyła go z powrotem na krótkie, białe loki Noi, bo ta bardziej go potrzebowała.
– Wracaj do środka, siostro. Jeszcze trochę wygrzej kości.
Kiedy siostra Noa oddaliła się, powłócząc nogami, Aiz zerknęła na Cera, który czekał za bramą klasztorną. Jeszcze jej nie zauważył.
Odwróciła się i wymknęła tylnym wyjściem.
» » »
Kiedy Aiz dotarła na miejsce, na lądowisku i jego pasach startowych już roili się piloci, mistrzowie lotów, inżynierowie i sygnaliści. Szeregowi robotnicy, nisko urodzone Bekasy, do których zaliczała się także Aiz, uwijali się w tym chaosie, taszcząc wiadra, tyczki i oblepione kryształkami lodu skórzane kurty lotnicze.
Równie intensywny ruch panował na placu za lądowiskiem, gdzie konstruowano Żagle. Była to gęstwina rusztowań, lin, ryz płótna i stert suszonej trzciny. Na skraju tego labiryntu stało Aerium, rzucające długi, błękitny cień. Podobnie jak w wypadku wielu innych budynków Kegaru pokrywał je spadzisty dach, a sama konstrukcja o dynamicznych liniach przywodzących na myśl ruch pióra na papierze była wzniesiona z drewna i kamieni. Pod dachem Aerium mieściło się kilkuset pilotów i robotników.
– Bekas! – Jeden z mistrzów lotów chwycił Aiz za łokieć i pociągnął ją do stajni. Należał do Jastrzębi, wysoko urodzonych, jak większość szefów Aerium. – Wysprzątaj boksy. A potem zgłoś się do hangaru pierwszego. Trzeba zaimpregnować tuzin Żagli.
Aiz westchnęła i wzięła do ręki widły. Sprzątanie stajni było pracą w smrodzie, lecz przynajmniej budynek miał solidne, kamienne ściany, które chroniły przed wiatrem, i szerokie wrota, skąd rozciągał się dobry widok na lądowisko.
Na platformach startowych kilkadziesiąt Żagli oczekiwało na pilotów. Z tego miejsca statki powietrzne wyglądały jak sterty patyków i płótna łopoczącego na wietrze. Aiz jednak wiedziała, że to tylko złudzenie.
W Kegarze każde dziecko bez względu na pozycję społeczną przechodziło w wieku czternastu lat sprawdzian zdolności do wiatromanipulacji. Aiz wykazała ku temu pewien talent, więc mistrzowie lotów posadzili ją w Żaglu i wysłali do Aerium na szkolenie.
Zapamiętała na zawsze to uczucie, kiedy usiadła w jednoosobowym kokpicie. Chłodną misę z grudką Loha, metalu, który pod jej dotykiem zmienił stan ze stałego w płynny, połączył się z jej dłońmi, a potem wystrzelił i wypełnił wydrążone tyczki ramy Żagla. Widok zakrzywionych, trójkątnych skrzydeł unoszących się pionowo niczym lotki mewy brzeżnej. To, jak pod wpływem muśnięcia wiatru krew zasyczała w jej żyłach… I nieuchronny upadek na ziemię, ponieważ nie była zdolna do kontrolowania swojej magii.
Przez kolejne lata próbowała się tego nauczyć. Lecz poniosła klęskę.
Teraz, z twarzą płonącą z zazdrości, Aiz patrzyła, jak Żagle jeden po drugim ożywają, płótno się napina, kiedy trzcinowe rusztowanie wypełnia się żywym metalem. Piloci mieli lecieć na północ, nad górami, żeby zrzucić bomby na odległe wsie. Czekająca tam na nich rezerwa armii Kegaru splądruje je i wyśle do domu zboże oraz towary. Dzięki temu Kegarzy przetrwają kolejny sezon.
Rodacy Aiz już dawno przestali produkować wystarczającą ilość jedzenia, żeby się wyżywić. W ciągu ostatniego stulecia takie najazdy były nieodłącznym elementem ich życia, koniecznością. Podobnie jak piloci, którzy je prowadzili.
Tak więc bez względu na to, czy urodziłeś się jako najniższy z Bekasów, Wróbel z klasy średniej czy też jako wysoko urodzony Jastrząb, kariera pilota gwarantowała ci jedzenie, dach nad głową, ubranie, szkolenie. To zaś oznaczało życie. Przyszłość.
Zadźwięczała uprząż i kiedy Aiz odwróciła się, ujrzała Cera prowadzącego do stajni swoją klacz Tregan. Jego ciemne włosy były zaczesane do góry w wysoki kok. Fioletowe smugi pod oczami sprawiały, że jego zielone tęczówki zdawały się czarne. W swojej skórzanej kurcie lotniczej pokrytej niebieskimi łuskami emanował pięknem i powagą, kiedy zmierzył wzrokiem Aiz.
– Czekałem na ciebie.
Aiz wzruszyła ramionami i odrzuciła na bok wyjątkowo dużą porcję brudnego siana – ledwie omijając Cera.
– To twój problem, nie mój.
– Na Iglice, Aiz, ależ jesteś uciążliwa.
Cero, zwykle beznamiętny jak skalista góra, tym razem zdawał się niemal poirytowany.
– A ty jesteś zrzędliwy. – Zerknęła na niego z ukosa. – Nie mam pojęcia dlaczego.
– No jasne, bo jestem pilotem.
Cero odprowadził Tregan do jej boksu, a ta kłapnęła na niego zębami. Aiz uśmiechnęła się kwaśno. Klacz zawsze lubiła ją bardziej niż swojego jeźdźca.
– Żeby zaspokoić podstawowe potrzeby, muszę się płaszczyć przed Triarchią – mówił dalej Cero – i oddać moje życie przeklętemu megalomanowi, który nie powinien nadzorować psiej budy, a co dopiero wojska.
– Zamknij dziób! – Aiz rozejrzała się gorączkowo.
W stajni nie było nikogo oprócz nich, ale to jeszcze nie znaczyło, że nikt ich nie słyszał. Lord Tiral bet-Hiwa dowodził eskadrami. Miał też odziedziczyć tytuł po jednym z trzech Triarchów rządzących Kegarem. Jego rodzina wszędzie miała szpiegów.
– Co mi zrobi, jeśli mnie usłyszy? – rzucił Cero, opierając się o solidną ścianę stajni. – Wtrąci mnie do Tohr? Jutro wylatuje stąd eskadra Żagli. Tiral potrzebuje mnie, żebym zrzucał bomby na niewinnych mieszkańców wiosek, a nie gnił w więzieniu. – W ustach Cera zabrzmiało to gorzko, nie dumnie. Jego talent do wiatromanipulacji – poddawania prądów powietrznych swojej woli – był zdumiewający. Dlatego wybrano go na pilota Żagla.
Cero nie spodziewał się, że Aiz zostanie pominięta przy promocji. Jednak o ile on umiał okiełznać wiatr, Aiz jedynie ten żywioł rozwścieczała. Podczas gdy Cero wzbijał się Żaglem po idealnie spiralnym torze, Aiz rozdzierała płócienne skrzydła na strzępy. Potrafiła zmieniać zapachy i przywołać bryzę, ale gdy tylko próbowała czegoś więcej, wiatr się jej sprzeciwiał.
Nie było jednak sensu rozpaczać nad tym, co mogło być, a nie jest. Aiz znalazła inny cel w życiu.
– On zasługuje na nasz szacunek. – Aiz wyrzuciła z siebie kłamstwo.
Tiral zasługiwał jedynie na nóż w szyję – i dokładnie to Aiz zamierzała mu dać za kilka godzin. Gdyby jednak Cero przejrzał spisek, próbowałby powstrzymać Aiz. Przekonywałby ją, że to zbyt niebezpieczne.
– Tiral jest dowódcą naszej floty powietrznej. – Aiz pomyślała o nożu ukrytym w spódnicy, ostrzonym pod osłoną ciemności w zapomnianych tunelach klasztoru. – Gdyby nie on, umarlibyśmy z głodu.
– Jego nie obchodzi nasz los. – Cero popatrzył na Aiz tak, że trudno jej było uciec wzrokiem. – Strzeż się go.
Aiz znieruchomiała. Cero niczego nie mówił bez powodu. Na pewno widział, jak wchodziła do prywatnej kwatery Tirala. Albo jak ją opuszczała. Przypomniały jej się słowa Tirala, które wypowiedział do niej kilka miesięcy temu, kiedy po raz pierwszy pozwoliła mu się łudzić, że zdoła ją uwieść. „Strzeż swoich sekretów, bekaska dziewczynko. Szkoda, żeby spotkało cię coś złego”.
Cero miał tak poważną minę, że Aiz zaczęła się zastanawiać, czy relacje jej przyjaciela z Tiralem nie są bliższe, niż sądziła. Często nie miała bladego pojęcia o związkach, w które się wplątywał. Na przykład swój romans ze szwaczką utrzymywał w takiej tajemnicy, że Aiz dowiedziała się o nim, dopiero gdy kobieta przyszła do klasztoru, domagając się spotkania z nim.
– Nie obchodzi mnie, z kim się zadajesz, Aiz. – Obojętność Cera ją ubodła. – Ale nie wyciągaj pochopnych wniosków dotyczących Tirala. Jedynym człowiekiem, który go obchodzi, jest on sam.
Mówiąc to, obracał na palcu pierścień. Aiz kiedyś miała taki sam. Nazywał się aadż i był jednym z wielu wynalazków Cera. Umożliwiał im komunikowanie się na odległość. Zwróciła go przyjacielowi, gdy ten został pilotem.
– Skończyłeś swój wykład? – Jej głos oziębł. Nabrała więcej siana. – Bo mam dużo pracy.
Wzrok Cera stał się pusty, jakby za jego oczami zatrzasnęły się okiennice. Kiedy chłopak wyszedł ze stajni, Aiz wiedziała, że go zraniła, co jednocześnie ją smuciło i satysfakcjonowało. Jednak nie mogła poświęcać mu zbyt wiele uwagi. Tego dnia jej czas był zarezerwowany tylko dla jednego mężczyzny.
Czekanie było torturą, godziny wlokły się, a codzienne zajęcia – sprzątanie stajni, impregnowanie płócien Żagli i unikanie razów zadawanych przez mistrzów lotów – zlewały się w bezkształtną masę. W końcu różowozłote, nabrzmiałe śniegiem chmury odsunęły się na południe, a jazgot wiatru przycichł do szeptu. Zapadła noc. Aiz akurat pomagała zapalić latarnie na lądowisku, kiedy jeden z sygnalistów krzyknął:
– Nadlatują!
Wskazał na przysypane śniegiem skalne iglice, które otaczały stolicę, wznosząc się ku niebu niczym triumfalnie uniesione pięści. Księżyc rzucał blask na zbliżające się Żagle i Aiz poczuła, że przyspieszył jej puls.
– Ruszać się! Zapalcie latarnie, wy przeklęte, zapomniane przez Iglice szczury! – ryknął najbliższy mistrz lotów, zamachnąwszy się batem.
Po chwili na płytę lądowiska wylała się masa sygnalistów trzymających wysoko nad głowami pochodnie płonące niebieskim ogniem.
Żagle wylądowały z doskonale wyuczoną precyzją. Wszystkie oprócz największego, tego należącego do lorda Tirala, bo ten zrobił zwrot dokoła wierzchołka swojego skrzydła – i to nie raz, lecz dwa razy – prowadząc ostatnią inspekcję eskadry. Wylądował spiralnym lotem dopiero, kiedy upewnił się, że reszta floty już znalazła się na ziemi.
Aiz puściła się biegiem od platformy do platformy, zbierając od pilotów gogle, czapki i puste misy po Loha. Jednocześnie cały czas obserwowała Tirala, szukając oznak słabości. Zmęczenia lub obrażeń. Czegoś, co ułatwiłoby jej wbicie noża w jego szyję.
Jedyna nieprawidłowość, jaką udało jej się dostrzec, była jej już znana – ręka Tirala bezwiednie podążyła ku cienkiej książeczce, którą ten zawsze nosił wetkniętą za pas. Aiz zwróciła na nią uwagę po raz pierwszy kilka miesięcy temu i w pierwszej chwili sądziła, że to Dziewięć apokryfów, przypowieści opowiedzianych przez Matkę Div, stanowiących wskazania dla jej ludu. A jeżeli nie, to może dziennik lub księga rachunkowa. Jednak o ile udało jej się ustalić, był to tom bajek dla dzieci, bezużyteczny dla niej, chyba żeby dało się nim zatłuc Tirala na śmierć.
Niestety, książeczka była na to nieco za mała.
Kiedy Tiral obchodził swój Żagiel, wskazując mistrzom lotów doznane uszkodzenia, Aiz chowała się w cieniu, trawiona nienawiścią.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego Matka Div obdarzyła Tirala umiejętnością władania wiatrem, skoro ten człowiek pluł na wszystko, co ona reprezentowała. Skoro czynił sieroty z dzieci, wcielając ich rodziców do wojska, i szydził z kleryczek, które ku chwale Matki Div spełniały miłosierne uczynki.
Tiral podniósł wzrok, jakby wyczuwając gniew Aiz. Miał dwadzieścia lat, jasne włosy, szerokie ramiona, był średniego wzrostu, zaś jego krzywy nos raczej nadawał mu charakterystyczny wygląd, niż szpecił. Zatrzymał na niej jaszczurze spojrzenie. Aiz z całej siły starała się zachować spokój na twarzy. Skinął ku niej głową.
Wiedziała, czego od niej chce. Po raz pierwszy czuła przyjemność na myśl, że może mu to dać.
Aiz ruszyła w stronę Aerium, marszcząc nos z powodu smrodu, kiedy mijała kuźnie, w których metalurdzy stapiali metale na Loha napędzającą Żagle. Krążyły plotki, że zapasy Loha – pilnie strzeżone od tysiąca lat – są na wyczerpaniu.
Bez Loha nie będzie Żagli. Bez Żagli najazdy skończą się niepowodzeniem. Wtedy wszyscy umrą z głodu, zarówno Jastrzębie, jak i Bekasy.
Aiz weszła do Aerium bocznymi drzwiami i skierowała się do łaźni. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy nauczyła się z łatwością poruszać po tutejszym labiryncie korytarzy dla służby. Zmierzając do pokoju Tirala, mijała inne, takie jak ona bekaskie kobiety o martwych oczach, skąpo ubrane i robiące to, co konieczne, żeby przeżyć. Zdawały się nie zauważać siebie nawzajem.
Dotarła krętymi jelitami twierdzy aż do sekretnych drzwi, które prowadziły do pokoju Tirala. Ściany tuneli wzniesiono w dawnych czasach – Aiz wyjęła jeden z kamieni i ukryła za nim nóż. A potem zapukała do drzwi trzy razy.
Kazał jej czekać. Nie dziwiło jej to. Bawiła go myśl, że Aiz drży z zimna w tunelu i nie wie, czy on wpuści ją do środka. Aiz ciężko pracowała na swój wizerunek rozmiłowanej bekaskiej kochanki. Kiedy w nocy przetrzymywał ją w ten sposób za drzwiami, szlochała i błagała, żeby pozwolił jej wejść.
Świnia. Myślał, że ma wielką władzę. Dziś wieczorem przekona się, jak bardzo się mylił.
Wkrótce usłyszała ruch. Drzwi się uchyliły i do korytarza wysączyło się słabe, niebieskie światło. Od bladego ciała Tirala biła lekka poświata, jakby był on w pewnym stopniu widmem.
– Aiz – wymruczał i chwycił ją za ramię.
– Mój panie – szepnęła. „Powiedz to. Powiedz to jeszcze jeden, ostatni raz”. – Dziękuję, że pozwoliłeś mi wejść.
– Znaj mój gest, Bekasko.
Lord Tiral poprowadził ją przez prywatne pomieszczenia mieszkalne, gdzie na kanapach obitych futrem leżały bezładnie rzucone buty i nowa kurta lotnicza. Aiz zobaczyła swoje odbicie w lustrze – drobna i jasna, z ciemnymi włosami spływającymi na plecy i niebieskimi tęczówkami, które zdawały się jarzyć. Tiral popchnął ją na łóżko. Głowa Aiz zapadła się w poduszce z gęsiego pierza, za którą można by kupić zapas zboża na tydzień.
Przynajmniej uwinął się szybko. Jak wielu innych partnerów Aiz, Tiral od razu po stosunku zapadł w spokojny sen. Aiz przyglądała się mu, a jej górna warga bezwiednie uniosła się, odsłaniając zęby.
Ludzie Tirala uważali go za dzielnego dowódcę floty powietrznej. Ale dla Aiz był on okrutnym dzieciakiem, który wiele lat temu zakradł się w środku nocy do klasztoru, żeby podłożyć ogień pod kwatery sierot. Upajał się krzykiem nieszczęśników, kiedy płonęli żywcem – a wszystko dlatego, że za ich sprawą wyszedł na głupca przed swoim ojcem podczas oficjalnej wizyty.
Kleryczki, wśród nich także siostra Noa, udały się do Triarchów. Błagały te trzy pokraczne potwory o sprawiedliwość. Nawet Dovan, arcykleryczka Kegaru i przełożona licznych klasztorów tego miasta, wygłosiła do nich płomienny apel.
Triarchowie nic nie zrobili w tej sprawie. Z upływem czasu wszyscy zapomnieli o spalonych sierotach – nawet Cero, który sam niemal zginął tamtej nocy.
Aiz nie zapomniała.
Wstała z łóżka, włożyła koszulę i spódnicę i ruszyła w kierunku korytarza po nóż. Dotarła już niemal do kryjówki, kiedy Tiral drgnął. Aiz zwróciła się w stronę jego biurka, udając zainteresowanie leżącymi na nim rzeczami. Gdyby Tiral się zbudził, zobaczyłby jedynie, że Aiz szpera wśród zwojów, piór i rozkazów wojskowych. Jej wzrok przykuła książka. Ta konkretna książka.
Pogłaskała palcami skórzaną okładkę. Była śliska jak skóra stworzenia morskiego długo przebywającego pod wodą. Nadruk z przodu miał kształt trójkąta i przywoływał na myśl gęstwinę lasów na Iglicach. Aiz poczuła, że zjeżyły jej się włosy na karku, chociaż nie wiedziała dlaczego. Otworzyła książkę.
» » »
Sokół i złodziej
Gdy nad krainą na północy zapadł nieprzemijający zmierzch, skrzydła niosły samotnego sokoła do gniazda po długiej i…
» » »
„Ech. To tylko bajka”. Aiz zamknęła książkę, nasłuchując chrapania Tirala, po czym otworzyła drzwi i wyjęła z ukrycia ostrze.
Łóżko ugięło się, gdy wróciła do niego, a Tiral mruknął przez sen.
Aiz zacisnęła mocno dłoń na nożu. „Skup się tylko na tym, czego potrzebujesz. Zapomnij o reszcie”. Im szybciej, tym lepiej. Prosto w gardło. Cero już dawno temu nauczył ją, gdzie zadać cios, żeby zabić człowieka. „Nikt nie będzie nas chronił cały czas” – twierdził. „Nawet kleryczki”.
– W imię Matki Div – szepnęła – oto moja zemsta.
Aiz opuściła ostrze.
I wciągnęła gwałtownie powietrze, bo Tiral z oszałamiającą szybkością uniósł rękę i chwycił ją w nadgarstku. Otworzył oczy i uśmiechnął się.
– Och, Aiz – powiedział. – Biedna, głupia Aiz.
Imperium Marsyjskie, Kontynent Północny
Zacharias Marcus Livius Aquillus Farrar, następca tronu marsyjskiego i książę z rodu Gens Aquilla, nie widział powodu, dla którego czworo Zamaskowanych w pełnym uzbrojeniu miałoby chodzić za nim krok w krok.
Quil – bo wolał, żeby tak go nazywano – w wieku trzynastu lat walczył na południowych rubieżach w imieniu swojej ciotki, cesarzowej Helene Aquilli. Od ukończenia piętnastu lat względnie łatwo pokonywał co roku co najmniej dwóch zabójców nastających na jego życie. Setki razy przemierzył wydmy pustyni Plemion i lasy Marinnu, mając za towarzysza jedynie swojego najlepszego przyjaciela Sufiyana. Tutaj, na ruchliwych targowiskach największego miasta portowego Imperium, było dokładnie tak samo.
Zwłaszcza że od dłuższego czasu zdawał sobie sprawę, iż jest śledzony, a Zamaskowani tego nie zauważyli. Może i należeli do elity żołnierzy Imperium – i budzili największą grozę – mimo to popełniali błędy.
– Przestań gromić wzrokiem tych biednych członków straży, Quil – powiedział Sufiyan, widząc grymas na twarzy księcia. – Przestraszysz ich.
– To Zamaskowani – odparł Quil. – Im nie wolno się bać.
„Może powinni czuć strach” – pomyślał Quil. „Choćby ze względu na to, jak wielu z nich zginęło w okropny, nienaturalny sposób w ciągu ostatnich kilku miesięcy”. Zwykle to Zamaskowani używali mieczy. Tymczasem wczoraj znowu znaleziono rozpłatanych kolejnych dwóch, jak wynikało z raportu, który Quil otrzymał od kapitana straży zachodniej.
Nie mógł przestać o tym myśleć. Ale nie mógł też podzielić się szczegółami z Sufiyanem, bowiem ciotka Helene nakazała mu milczeć w sprawie śmierci Zamaskowanych.
Książę czuł się jak marynarz, który dopiero co zszedł na ląd po długim okresie spędzonym na morzu. Wytrącony z równowagi. Niespokojny. A teraz na domiar złego śledził go jakiś zakapturzony łotr.
Mimo to żaden z tych problemów nie dotyczył Sufiyana, więc Quil ograniczył do minimum swoje ponure rozmyślania, spacerując z przyjacielem po tętniącym życiem wieczornym targu w Navium.
Quil nie przepadał za miastami, ale radosna ludność Navium, tamtejsze lazurowe wybrzeże i przepyszne jedzenie sprawiały, że trudno było dopatrzyć się w nim wad. Zbliżała się pora kolacji, a Quilowi burczało w żołądku od zapachu krewetek z limonką i chili, grillowanych klopsów z mielonego kurczaka na kopcach śnieżnobiałego ryżu i specjalności Navium – trójkątnych pierożków nadziewanych wędzonymi warzywami zimowymi.
W jednym rogu placu jarzyły się wielobarwne lampiony Plemion; Kehanni – bajarka plemienna – snuła legendę. Była to jedna z ulubionych legend Quila – opowiadała o losach bohaterów znanych jako Laia z Serry i Elias Veturius, którzy wraz z cesarzową Helene ocalili świat przed dżinnem doprowadzonym do szaleństwa przez żal i zdradę. Wśród słuchających rozległy się wiwaty, kiedy trójka bohaterów odniosła zwycięstwo.
Sufiyan, stojący u boku księcia, uśmiechnął się. Quil tymczasem omiatał wzrokiem tłum ludzi, stragany, którymi wypełniony był plac, wozy za Kehanni.
„Tam” – nagły, krótki ruch nad głowami. Ciemna postać uniosła się ku dachom.
Strażnicy tego nie zauważyli; w odróżnieniu od Quila, skupili swoją uwagę na placu targowym, pełnym podróżnych z całego Imperium i spoza jego granic – ludzi z Plemion ze wschodu w haftowanych skórzanych strojach, którzy sprzedawali broń i jedwabie, oraz Uczonych, którzy rządzili tą krainą przed Marsyjczykami, prowadzących na rynku dysputy filozoficzne i polityczne. Były tu także różne klasy samych Marsyjczyków – Merkatorzy wystawiali na sprzedaż swoje towary, targowali się z nimi bogaci Prześwietni, a między nimi kręcili się Plebejusze, częstokroć odziani w barwy identyfikujące rodziny Prześwietnych, dla których pracowali.
Każdy z tych ludzi w taki czy inny sposób był poddanym Quila, chociaż nie zawsze miał tego świadomość. Ojciec Quila był Plebejuszem, ale Quil nie doświadczył trudów życia typowych dla tej klasy. Jego matka należała do klasy Prześwietnych, jednak rodziny z wyższych sfer patrzyły z góry na jego plebejskie pochodzenie. Dla bezpieczeństwa został oddany na wychowanie do Plemion, gdzie przyjęła go do siebie rodzina Sufiyana, plemię Saif. Niemniej wciąż był Marsyjczykiem, żywym wspomnieniem Imperium, które niegdyś rządziło Plemionami.
– Nie czuję przynależności do żadnej grupy – zwierzył się Quil ciotce Hel pewnego dnia, kiedy jeszcze dzielił się z nią swoimi troskami bez obawy o jej osąd.
– Przynależysz do swojego ludu – odpowiedziała Helene. – Do mieszkańców Imperium.
Sufiyan zatrzymał się, żeby kupić rożek słodkich wypieków, i zasypał pochwałami ciemnooką piekarkę. Na szyldzie nad jej straganem widniał bochen chleba skrzyżowany z pojedynczą łodygą pszenicy. Dziewczyna musiała pochodzić z jednego ze znaczniejszych rodów Merkatorów – być może z Gens Scriba albo z Gens Vesta. Na chwilę podniosła wzrok na twarz Quila, a potem zerknęła na jego straż. Otworzyła szeroko oczy i dygnęła.
– Wasza Wysokość – powiedziała z nagle zaróżowionymi policzkami.
Quil przeklął w duchu, bo zwróciło się ku nim kilka głów.
– Chwała cesarzowej. Dziękuję za wasz zakup.
Sufiyan przewrócił teatralnie oczami – bądź co bądź to on się zatrzymał przy straganie. Quil jednak uśmiechnął się i wsunąwszy kaptur na głowę, szybko ruszył dalej, próbując pozbyć się uczucia niepokoju. Tęsknił za anonimowością.
– Trzymajcie się w większej odległości ode mnie – zwrócił się do kapitana straży, nie tłumacząc swojej decyzji i używając oschłego tonu, jak tego wymagała od niego ciotka.
Kiedy był chłopcem, dodawał: proszę, ale to wprawiało Zamaskowanych w zakłopotanie.
Kapitan straży zawahał się, jakby ważył w myślach skutki ewentualnego gniewu cesarzowej i niemal pewnego gniewu następcy tronu.
Po chwili rozpłynął się ze swoimi ludźmi w tłumie. Quil poczuł, że opadło z niego napięcie.
Sufiyan poczęstował Quila ciastkiem.
– Wydłużono ci łańcuch i napełniłeś brzuch – powiedział. – Teraz zajmijmy się tym, po co tu przyszliśmy.
– Czyli zaspokojeniem bezmiernej chciwości hultaja, od którego towarzystwa już osiemnaście lat nie jestem w stanie się uwolnić – rzucił Quil, a tymczasem ciemna postać znowu znikła mu z oczu, gdy zeskoczyła z dachu do zaułka.
Sufiyan pokręcił głową.
– Przyszliśmy po to, żebyś w swej hojności kupił jako dowód uznania prezent dla jedynego człowieka bliskiego ci niczym brat. Tak się składa, niewdzięczny gburze, że ów człowiek właśnie świętuje dobrze zapowiadający się osiemnasty rok swojego życia.
– Zapominasz o Tasie. Znam go od urodzenia.
– Miałem na myśli kogoś bliskiego w dosłownym sensie. Stoję ledwie kilka stóp od ciebie, a Tas jest nie wiadomo gdzie.
„Zachariasie”.
Jego imię rozbrzmiało niczym szept niesiony wiatrem. Quil uniósł głowę, zaskoczony. Nikt nie zwracał się do niego tym imieniem – oprócz ciotki Helene albo Sufa, gdy ten się z nim droczył. Książę obrócił się do Sufa, lecz przyjaciel był zajęty czułym głaskaniem inkrustowanego rubinami sztyletu, wartego zapewne tyle, co miesięczny żołd całego Piątego Legionu.
– Jaki ładny prezent, w sam raz na rokzwrot.
Sufiyan zręcznie obracał sztylet między palcami. Jego ulubioną bronią był łuk, ale Suf, podobnie jak Quil, ćwiczył się w używaniu różnych przedmiotów do obrony. Pewnego dnia jakiś Prześwietny przygłup naśmiewał się z Sufiyana z powodu jego pochodzenia, więc ten znokautował go za pomocą niefrasobliwej nonszalancji oraz glinianego fletu.
– Mój książę. – Handlarz sztyletów ukłonił się Quilowi. – Dziękuję. Ja i moja rodzina jesteśmy Plebejuszami… – Jego poorana zmarszczkami twarz rozpromieniła się dumą, kiedy przeniósł wzrok na swoje towary. – Otrzymałem Książęcy Dar, żeby rozpocząć działalność.
Słysząc te słowa, Quil się ożywił. Ustanowił ten rodzaj wsparcia w ubiegłym roku, zwróciwszy uwagę na to, jak niewielu Plebejuszy handluje na targowiskach.
– Weź ten sztylet w ramach podziękowania – zaproponował kupiec.
Ale Quil potrząsnął głową i zniżył głos.
– Parę kroków za mną stoi kobieta, Mater Candela. Jest bogatsza od samej cesarzowej. Kolekcjonuje błyskotki. Spodziewam się, że nawet jeśli naliczysz jej podwójną cenę, ujdzie ci to na sucho.
Kupiec uśmiechnął się i poklepał Quila po ramieniu.
– W głębi duszy jesteś obrotnym Plebejuszem, mój książę. Zawsze cię lubiłem.
Ten komplement rozgrzał serce Quila. Czasami zastanawiał się, jak postrzegają go poddani. Może jako niewychylającego się syna potwora. Albo jako cień rzucany przez jaśniejącą cesarzową. „Obrotny Plebejusz”. Quil wolał to określenie od obu pozostałych.
Na sąsiednim stole zamigotało srebrne zwierciadło i Quil popatrzył w nie, by się upewnić, że nadal ma w zasięgu wzroku cień depczący mu po piętach, po czym zaproponował je Sufiyanowi jako prezent.
– Odpowiedniejsze, prawda? Wziąwszy pod uwagę twoją obsesję na punkcie własnej twarzy.
– Mnie trafił się wygląd, tobie tytuł królewski. To uczciwe rozdanie. – Sufiyan przejrzał się w lustrze. – A skoro o mowa o władcach, rozmawiałeś już z ciotką?
Książę przecząco pokręcił głową. Kiedyś mówił cesarzowej o wszystkim. Teraz nie wiedział, jak zacząć z nią rozmowę. Nie zgadzali się w zbyt wielu kwestiach – zwłaszcza tej dotyczącej jego przyszłości.
– Ostatnim razem, gdy usłyszała ode mnie słowo: abdykacja – Quil oddalił się od kramu jubilera, a Sufiyan ruszył za nim – nie odzywała się do mnie przez miesiąc.
– Masz dwadzieścia lat, Quilu – zauważył Sufiyan. – Jeśli dalej będziesz z tym zwlekał, to w końcu obudzisz się w koronie na głowie w otoczeniu gromady rozwrzeszczanych dzieciaków, u boku jakiejś cesarzowej, która znudzi cię tak, że wyjdą ci włosy, i na tym etapie już sam nie będziesz chciał słyszeć słowa: abdykacja.
„Cesarzowa…” W umyśle Quila mimowolnie pojawiła się konkretna twarz. Krótkie, ciemne włosy, podejrzliwe oczy i rzadko goszczący na ustach uśmiech. Spokojna pewność siebie Ilar fascynowała go już od chwili, gdy ją poznał. Ilar nigdy go nie nudziła. Byłaby wspaniałą cesarzową.
Tyle że nie żyła. Nie żyła od ponad roku. Wbrew woli Quila żal podniósł swój łeb, lecz do tej pory był mu już dobrze znany. Zepchnął go w głąb duszy, gdzie chował także inne sekrety.
Na jednej z wielu rozsianych po mieście wież bębniczych rozległa się seria dudniących uderzeń. Quil z łatwością je przetłumaczył. Czwarty Legion, drugi patrol piechoty, zgłosić się do koszar w Południowym Cothonie.
Książę zmarszczył brwi.
– Czy Czwarty Legion nie powinien być teraz w Antium?
– Może znudziło im się odmrażanie tyłków i przyjechali się poopalać.
„Zachariasie. Zejdź z tego placu!”
Książę aż podskoczył, słysząc ów głos – przenikliwy, jakby ktoś krzyknął mu prosto do ucha. Sufiyan jak gdyby nigdy nic trajkotał dalej:
– Nieba, ja na pewno nie chciałbym być wysłany do patrolowania tego skutego mrozem tartaru…
Quil zacisnął dłoń na skimie, której długie, wąskie ostrze było dla niego równie naturalnym przedłużeniem ciała jak własne ramiona. Już dawno temu wpojono mu, że jeśli słyszy głosy w głowie, powinien się im przysłuchać.
W tym głosie zaś było coś znajomego. Brzmiał niecierpliwie – dało się w nim słyszeć coś w rodzaju irytacji.
– Suf… – Quil ostrożnie skierował kroki do wyjścia z placu. – Chodźmy…
Gdzieś na obrzeżu tłumu podniósł się wrzask. Potem usłyszeli kolejny.
„Zachariasie, głupi młodziku. Wynoś się stamtąd!”
– Zostań tu! – rozkazał Quil Sufiyanowi, po czym przecisnął się przez tłum w kierunku, z którego dochodziły krzyki. Był już za obrębem targu, kiedy w końcu zobaczył, wokół czego gromadzili się ludzie.
Chłopiec. Mniej więcej trzynastoletni, w za dużym ubraniu i podartych butach. Nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie dziura w jego piersi z dymiącym zgliszczem serca w środku.
Quil cofnął się gwałtownie, a pamięć podsunęła mu obrazy dwóch innych ciał, które widział przed rokiem. Przypomniał sobie też dzisiejszy raport dotyczący Zamaskowanych…
Obaj żołnierze zostali zamordowani w taki sam sposób, a ich serca jakby wypalono gorącym pogrzebaczem.
Zabójca był także tutaj. W tym tłumie.
„Jeśli sam nie chcesz się wynieść, to przynajmniej wyprowadź stamtąd Sufiyana!”
Głos wyrwał go z szoku. Quil rozejrzał się, zobaczył Sufiyana za plecami i poprowadził go w stronę członków swojej straży, którzy rozpychali ludzi na boki, żeby dostać się do księcia.
– Co tu się, do piekieł, dzieje? – Suf próbował wychylić się nad ramieniem Quila. – Co się stało?
– Ktoś jest ranny! – krzyknął jeden z klientów targu. – Jakiś chłopiec. To jeszcze dziecko.
Brązowa skóra Sufiyana nagle zrobiła się chorobliwie blada.
– Ch-chłopiec? Ile miał lat? Quil, co…
Jeszcze jakiś czas temu Sufiyan byłby w takiej sytuacji niewzruszony jak dąb, przyglądałby się rozwojowi wypadków, mając w pogotowiu uszczypliwe uwagi. Ale podobnie jak Quil, on też zmienił się w ciągu ubiegłego roku. Przykrywał swój smutek żartami i uśmiechami. Próbował zapomnieć o swoich zszarganych nerwach, rzucając się w objęcia kochanek i doskonaląc w pocie czoła sztukę walki skimą. Quil jednak znał Sufiyana Veturiusa od urodzenia. Rok temu coś w przyjacielu pękło. Quil miał do siebie wielkie pretensje o to, że nie jest w stanie tego naprawić.
Ale mógł zadbać, żeby jego stan się nie pogorszył.
– Mój książę. – Kapitan straży w końcu dopchał się do Quila. – Tu nie jest dla ciebie bezpiecznie.
– Zabierzcie Sufa do pałacu. – Quil zniżył głos i popatrzył strażnikowi w oczy, żeby stłumić w zarodku jego protesty. – To nie jest prośba.
Kapitan straży westchnął i dał znak pozostałym Zamaskowanym. Ci w ciągu kilku sekund rozproszyli się i zniknęli.
Quil podszedł do ciała i do Plebejki, która ocierając łzy, patrzyła na martwego chłopca.
– Proszę wybaczyć – zagadnął łagodnie, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. – Znała go pani?
Potrząsnęła głową.
– Żył na ulicy. Opiekował się niektórymi z młodszych dzieci.
Kobieta podniosła wzrok i wykrzywiła usta, rozpoznawszy Quila.
– Prześwietni dranie – wyszeptała. – Nie jesteśmy dla was warci zgniłej figi. To nie pierwsza ofiara, która zginęła w taki sposób.
Quil zignorował obelgę i skupił się raczej na ostatnich słowach kobiety. Zamaskowanym też spalono serca na popiół, ale była to starannie strzeżona tajemnica.
– Skąd…
Ale kobieta już zniknęła w tłumie. Quil nie zdążył za nią pójść, bo do jego umysłu znów przebił się głos.
„Dosyć tego! Muszę z tobą porozmawiać. Na południowo-wschodnim rogu placu znajduje się sklep aptekarza. Spotkajmy się w środku. Pospiesz się. Nie mam na to całego przekrwionego dnia”.
Quil ważył ryzyko odpowiedzi na ten głos, przeciwstawiając je własnej ciekawości. Ta zwyciężyła. Kiedy chwilę później wszedł z gotową do ataku skimą do ciemnego budynku, z półmroku za zakurzonym kontuarem wyłoniła się zakapturzona postać.
– Schowaj swój duży kozik, chłopcze.
Quil natychmiast rozpoznał tę kobietę.
– Bani al-Mauth. – Książę schował skimę i pokłonił się.
„Wybranka Śmierci”. Zbieg, rewolucjonistka, niewolnica i morderczyni.
Teraz wskazywała niespokojnym duszom drogę z tego życia do następnego. Zabierała od nich ból, który przykuwał je do ludzkiego wymiaru i ciskała go do innego – Morza Cierpienia – aby duchy mogły zaznać spokoju. To zadanie nie pozwalało jej na długo opuszczać nawiedzonego lasu na rubieżach Imperium Marsyjskiego. Nazywano go Miejscem Oczekiwania dla dusz nieskorych do dalszej podróży.
Quil wiele razy widywał Bani al-Mauth. Często przy okazji jej odwiedzin u cesarzowej Helene. Ale przede wszystkim gdy przybywała na ziemie Plemion, żeby spotkać się z rodziną – w tym z Sufiyanem, jej wnukiem, oraz z jego rodzicami, Laią z Serry i Eliasem Veturiusem.
Oczywiście widział ją także całkiem niedawno. Ale niemal w tej samej chwili, w której o tym pomyślał, kobieta warknęła na niego.
– Wyrzuć tę myśl z głowy, chłopcze. – Zapewne odczytała wyraz jego twarzy. – Przecież wiesz. Znasz cenę.
Wiedział. Mimo to w jego umyśle kłębiły się doznania – rzeczy, których nie chciał pamiętać z tamtej nocy wiele miesięcy temu. Góry. Jaskinia. Żelazisty zapach krwi. Tak intensywny, jakby wszedł do rzeźni.
Do której, jak sądził, wszedł.
– Ty. – Odepchnął od siebie tamte myśli. Teraz był w tym lepszy niż wtedy, kiedy ostatni raz ją widział. – To ty mnie śledziłaś.
– Myślałam, że szybciej się zorientujesz. Szłam za tobą już od pałacu.
Cóż, to było nieco wstydliwe.
– Mam tu sprowadzić Sufiyana? – Quil poczuł wypieki na twarzy. – Na pewno chciałby…
– Mój wnuk i jego rodzina nie chcą mieć ze mną nic wspólnego – powiedziała Bani al-Mauth. – Przyszłam prosić cię o pomoc.
– Mnie? O pomoc? – Quil potrząsnął głową. – To ty wiedziałaś o tamtym martwym chłopcu, nie ja. Skąd?
– Czułam, że tak będzie – odparła. – Powiedz mi, co wiesz o innych, którzy zginęli tak jak on.
Quil popatrzył w jej ciemnoniebieskie oczy. Cesarzowa zakazała mu rozmawiać z kimkolwiek o śmierci Zamaskowanych. „Zwłaszcza z Sufiyanem i jego rodziną”. Nie musiała powtarzać mu tego dwa razy. Siostry Sufiyana miały zaledwie piętnaście i trzynaście lat. A Laia i Elias już wystarczająco dużo w życiu przeszli.
Ale Bani al-Mauth to co innego. Kiedy Quil był jeszcze dzieckiem, przybyła do Antium i zażądała rozmowy z cesarzową. Quil akurat wizytował ziemie Plemion i spodziewał się, że ciotka odrzuci tak nagłe wezwanie. Tymczasem ona odwołała wszystkie inne zajęcia zaplanowane na ten wieczór.
– Może powinniśmy pójść do ciotki Hel – zaproponował Quil, ale Bani al-Mauth odrzuciła ten pomysł.
– Twoja ciotka zachowuje się tak, jakby wszystko było w porządku. Nie podejmuje żadnych działań w sprawie morderstw.
Quil się najeżył. Sam miał pretensje do ciotki Hel, ale nie mógł pozwolić, żeby inni mówili o niej źle choćby jednym słowem.
– Tamci Zamaskowani byli młodymi Prześwietnymi, a zamordowano ich na ziemiach Plemion. Ciotka utrzymuje ich śmierć w tajemnicy, bo wie, że to wygląda tak, jakby zabili ich członkowie Plemion. Nie chciała, żeby rody Prześwietnych domagały się rozlewu krwi.
– Nie mam na myśli Zamaskowanych – odparła Bani al-Mauth. – Mówię o dzieciach. Ruh był pierwszy… – Głos uwiązł jej w gardle, ale odchrząknęła. – A potem twoja dziewczyna… Ilar.
Quil poczuł ucisk w piersi, słysząc te imiona, które przywołały do jego pamięci twarze, zapachy, głosy. „Przestań. Nie myśl o nich. Zakop te myśli głęboko”.
Bani al-Mauth mówiła dalej:
– Następnego dnia w Nur znaleziono kolejnych dwoje. Dzieci ulicy, niemające rodzin. Potem jeszcze tuzin na całych ziemiach Plemion i na południu Imperium. Następnie przez wiele miesięcy nikt nie zginął. Aż do teraz.
Czternaścioro martwych dzieci. Quil nie wiedział o żadnym z nich. W sklepie, już i tak ciemnym i zakurzonym, nagle powiało chłodem.
– Troje zginęło w Serrze kilka tygodni temu – powiedziała Bani al-Mauth. – Dwoje w Navium. Czworo aż w Silas na północy. Żadne z nich nie ukończyło jeszcze dwudziestu lat, wszystkie miały taką samą ziejącą ranę i kupkę popiołu w miejscu serca. To są jedynie te ofiary, o których słyszałam.
– Oprócz nich było też sześciu Zamaskowanych. – Quil poczuł ucisk w żołądku, przypomniawszy sobie poranny raport. – Dwóch znaleziono wczoraj na rubieżach. Ty rozmawiasz z duchami. Nie wiedziałaś o nich?
Bani al-Mauth zastanowiła się.
– Nie wszystkie duchy przechodzą przez Miejsce Oczekiwania.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Przypominasz mi twoją ciotkę. Ta dziewczyna jest upierdliwa jak wrzód na tyłku. Ale przy tym ostra niczym skima. Wie więcej, niż daje po sobie poznać. Założę się, że ty też.
– Nie wiedziałem o tych dzieciach – powiedział Quil. – Cesarzowa nie zająknęła się o nich ani słowem.
– Zrób coś dla mnie – powiedziała Bani al-Mauth. – Następnym razem, kiedy się spotkacie, zapytaj ją, dlaczego to przemilczała. I jeszcze jedno. – Jej głos zmiękł. – Jak ty się czujesz, chłopcze?
Proste pytanie. Wywołujące wodospad myśli.
Quil nie pozwalał sobie zbyt często myśleć o Ruhu i Ilar. Jednak teraz otworzył się na wspomnienia – przypomniał sobie ruchliwe ręce Ruha, kiedy ten opowiadał historie o mrocznych ghulach i złych bajarkach. Śmiech Ilar, nieśmiały, jakby brakowało jej w nim wprawy. To, jak umiała przeniknąć rezerwę, którą Quil się otaczał, i sięgała do jego wnętrza za pomocą pytań, jakby nic, co mówił, nie było w stanie jej znudzić. „Opowiedz mi o pałacu w Antium. Opowiedz, jak można się zgubić w porcie w Navium. Czy to prawda, że w Serrze są całe ulice z kramami wytwórców latawców?”
– Zrobiłem, o co prosiłaś – powiedział Quil. – Staram się o tym nie myśleć.
– A co z twoją magią? Będziesz się szkolił u Jadunów?
Quilowi napięły się nerwy, kiedy usłyszał o Jadunach.
– Kazałaś mi zapomnieć, co widziałem tamtej nocy – powiedział. – W zamian nie chcę poruszać tematu magii. Nigdy.
Bani al-Mauth wzruszyła ramionami i strzepnęła pył z płaszcza.
– Jak sobie życzysz. Muszę już wracać do Miejsca Oczekiwania. Nikomu nie mów o naszym spotkaniu. I chłopcze… – Podniosła głowę. Cienie wypełniające wnętrze apteki zdawały się podgryzać obrys jej postaci. – Miej się na baczności. Powietrze jest złe. Duchy się niepokoją. Coś nadciąga.
„Nie” – pomyślał Quil, kiedy Bani al-Mauth wtopiła się w ciemność. „Coś już tu jest”.
Sirsha wiedziała, że nie powinna była tak długo przebywać w Złodziejskiej Grzędzie.
Osada ropiała niczym zapomniany wrzód u podnóża Gór Serrańskich, będąc wylęgarnią kłamców, złodziei i jeszcze gorszych indywiduów.
O najciemniejszej godzinie nocy Sirsha stała w jednym z nędznych, zalanych deszczem zaułków Grzędy, otoczona przez bandę szubrawców. Nie miała broni ani – co bardzo ją irytowało – butów. Mogła liczyć jedynie na swój spryt, jeśli nie chciała zajrzeć w oczy skrajnej nędzy.
Albo śmierci. Ale w tej chwili bardziej martwiła ją nędza.
Przez ostatnie siedem lat odkładała każdy grosz z każdej pracy, której się chwytała, żeby opuścić na zawsze to przeklęte Imperium. Pragnęła ciepłego klimatu, czystej wody i przyjaznej, małej gospody, którą mogłaby prowadzić na Wyspach Południowych. Nie zamierzała oddawać swoich marzeń bandzie półgłówków w łachmanach.
– Dawaj forsę, tropicielko – zażądała hersztka zbirów, blada chudzina o imieniu Migva. Zadawała o wiele silniejsze ciosy, niż można było się po niej spodziewać, a teraz potrząsała dłonią, obolałą od bicia Sirshy. – Jestem zmęczona, głodna i nie chce mi się dłużej cię lać.
Sirsha zerknęła za siebie, na byle jak skleconą budę, w której mieszkała od kilku miesięcy. Była to brzydka, rozklekotana rudera, której spoiwem – jak większości rzeczy w Grzędzie – były wyłącznie zawziętość i brud. Sirsha wynajęła w niej izbę od pokracznie zwalistego handlarza klejnotów, który budził taki postrach, że nie wchodziły mu w drogę nawet lokalne szczury. Poszła z nim na układ – w przerwach między innymi zleceniami tropiła dla niego przedmioty albo osoby, którymi był zainteresowany, a on w zamian odstraszał tych, którzy mogli czaić się na jej dobytek. W siedlisku bezprawia, którym była Grzęda, lepszego układu nie sposób sobie wymyślić.
Wszystko szło jak po maśle, dopóki kochanek handlarza klejnotów nie przyłapał go na zdradzie z przystojnym właścicielem składu herbaty z tej samej ulicy. Godzinę później handlarz klejnotów już nie żył, a jego kochanek ulotnił się z klejnotami. Teraz zleciały się sępy.
– Mówiłam wam, że nie mam… uff… – Sirsha osunęła się na kolana, dysząc, kiedy Migva wymierzyła jej cios. Mokre, ciemne włosy przykleiły się jej do czoła, a grząskie błoto ciamkało między palcami stóp, osłoniętych jedynie skarpetami. Niebiosa, trudno o bardziej odrażające uczucie niż dotyk mokrej skarpety.
– Przeszukaliście mnie już z tuzin razy – powiedziała Sirsha. – Nic nie mam.
– Tobie się chyba zdaje, że mam w głowie kupę gnoju zamiast mózgu – rzekła Migva. – Ukryłaś forsę. A jeśli nie powiesz nam gdzie, to pokroję cię na kawałki i rozrzucę je po całej przekrwionej Grzędzie. Jesteś przybłędą z zagranicy, śmieciu. Nikt ci nie pomoże.
Sirsha spojrzała gniewnie na Migvę swoim niepodpuchniętym okiem. Ta szczurzyca z Grzędy zdawała się jej drobnym złodziejaszkiem, skubiącym resztki po większych od niej łotrach. Najwyraźniej Sirsha nie doceniła, jaka z niej naprawdę wiedźma. Migva okazała się przebieglejsza, niż można się było spodziewać. A także podlejsza. Z bliska dało się zauważyć w jej oczach wygłodniały błysk, który Sirsha aż za dobrze znała. Był to błysk w oku drapieżnika, który już dawno nauczył się ranić i zabijać z konieczności, po czym odkrył, że sprawia mu to przyjemność.
Nie po raz pierwszy Sirsha żałowała, że jej magia nie przydaje się do czegoś więcej niż tylko do tropienia złodziei klejnotów.
Koło Migvy stał chuderlawy chłopak. W zeszłym miesiącu próbował sprzedać jej gospodarzowi podrabiane rubiny. Sirsha przekonała zwalistego handlarza, żeby darował chudzielcowi życie.
– Ty. Chłopcze – zagadnęła go teraz. – Pamiętasz, jak uratowałam ci skórę, kiedy oszukałeś handlarza klejnotów?
Chłopak przestąpił z nogi na nogę, ściskając sztylet w drżącej dłoni.
– Migva, może by…
Migva błyskawicznie obróciła się i przeciągnęła ostrzem po gardle chłopca. Stało się to tak szybko, że kiedy Sirsha zrozumiała, co się stało, jego krew już wsiąkała w błoto. Ważyła w myślach, co jest dla niej cenniejsze – życie czy oszczędności. Czy będzie przyjemnie spędzić kolejne lata, odkładając grosz do grosza, żeby zebrać dosyć złota i opuścić to przeklęte przez nieba Imperium? Nie. Ale czy to lepsze niż być rzuconą wronom jako ich poranny posiłek? Z pewnością.
– Pieniądze są w izbie sypialnej w głębi domu – powiedziała Sirsha. – W sejfie za portretem brzydkiego psa. Właściwie, jeśli się zastanowić, ten pies wygląda trochę jak ty, Migva. Nie zdarzyło ci się przypadkiem pozować do…
Sirsha zgięła się w pół, bo Migva kopnęła ją w brzuch. Ale nawet z twarzą w błocie i złamanym co najmniej jednym żebrem zdołała się uśmiechnąć, słysząc chichoty członków gangu Migvy.
– Co tak stoisz!? – ryknęła Migva do złodzieja stojącego najbliżej. – Idź tam!
Chłopiec tylko zerknął na swojego martwego kolegę i pobiegł do domu. Pół minuty później wyszedł.
Z pustymi rękami.
Migva złapała Sirshę za włosy i zawlokła ją pod ścianę chaty, gdzie wepchnęła ją między beczkę a zardzewiałe grabie.
– W co ty sobie pogrywasz!?
– Nie pogrywam! – Sirsha sapnęła. – Pewnie ukradł je kochanek handlarza. Przysięgam, że je tam schowałam!
Sirsha nawet nie próbowała zapanować nad skowytem przerażenia, które dało się słyszeć w jej głosie. Może przynajmniej to powstrzyma Migvę przed ścięciem jej głowy.
Migva puściła Sirshę z miną wyrażającą odrazę.
– Jesteś głupia i żałosna. – Dała znak jednemu z członków swojego gangu. – Zabij ją.
– Nie… nie, proszę… – Sirsha się skuliła. Miała nadzieję, że wyszło to dość przekonująco. Czekała, aż jeden z kompanów Migvy ujmie ją za szyję…
Raptem Sirsha chwyciła grabie i zamachnąwszy się nimi, wbiła zęby w krocze mężczyzny, rozkoszując się wrzaskiem wściekłości i bólu, który po tym nastąpił, a potem wyrżnęła drania grabiami w bok głowy. Pchnęła go na Migvę, a sama wpadła do chaty i zamknęła drzwi na zasuwę. Wiedziała, że to nie powstrzyma bandy na długo. Mogło jednak opóźnić pościg na tyle, by zdążyła się ewakuować.
Sięgnęła po swoje buty, noże i plecak, po czym rzuciła się biegiem do izby sypialnej. Obraz z brzydkim psem leżał na podłodze, a ukryta przegroda za nim stała otworem – pusta. „Ech, no cóż”.
Sirsha wbiegła do dużej szafy na ubrania i zaczęła mocować się z małą zasuwką przy podłodze. Nagle usłyszała trzask, gdy drzwi wejściowe rozleciały się w drzazgi. Jednocześnie zasuwka ustąpiła i po chwili Sirsha znalazła się w wąskim tunelu, w ostatniej chwili zamykając klapę za sobą, kiedy członkowie bandy Migvy wpadli do pokoju. Tunel prowadził do sekretnych drzwi, wiodących do uliczki za domem. Po wyjściu na zewnątrz Sirsha brnęła przez grząskie błoto, a kilka domów dalej zatrzymała się za załomem muru i spojrzała w tył. Nikogo.
Zdjęła skarpety i wzuła bordowe skórzane buty. Liczyła się z tym, że dostanie pęcherzy, ale naskórek odrośnie. Te buty pasowały na nią jak ulał i niosły ją już wieleset mil. Nie zamierzała więc brudzić ich od środka.
Gdy wyszła zza załomu muru, ktoś krzyknął:
– Tam jest!
Sirsha cisnęła jednym ze swoich zatrutych noży i rzuciła się do ucieczki, a coraz cichsze jęki stanowiły potwierdzenie, że ostrze dosięgło celu.
„Wyjścia. Wyjścia”. Sirsha znała Grzędę na wylot – lepiej niż większość bywających tu przejazdem osób. Sęk w tym, że Migva też tu mieszkała. Z osady dało się wydostać niezliczoną liczbą rzadko uczęszczanych ścieżek – z których większość była niewiarygodnie niebezpieczna.
Sirsha przypomniała sobie jedną, której nie wybrałby żaden rozsądny człowiek. Skierowała się w tamtą stronę, przemykając zaułkami, wciąż oglądając się za siebie. Wydawało jej się, że dostrzegła jakiś ruch, i przycupnęła nisko w cieniu koło tawerny. Nikt za nią jednak nie szedł, więc ruszyła dalej, aż dotarła do wschodniej granicy Grzędy.
Osada gnieździła się w wąskiej przestrzeni między dwiema olbrzymimi ścianami skalnymi. Urwiska z daleka wyglądały, jakby pięły się pionowo w górę. Zdawały się nie do pokonania. Sirsha jednak wiedziała, że jest inaczej. Minęła leżące na uboczu chaty oraz namioty i podeszła do szczeliny w skale. Otwór był wąski, ale akurat na tyle, że się w nim mieściła. Włożyła rękawiczki i zaczęła niebezpieczną wspinaczkę na szczyt.
Po deszczu zadanie to było zdradliwe i wkrótce zlała się potem. Wdrapywała się coraz szybciej, lecz nagle dobiegł ją z dołu chrzęst.
Zobaczyła uniesioną ku górze twarz. Mimo odległości Sirsha rozpoznała wilcze rysy twarzy Migvy. Bandytka odsłoniła zęby, jakby na nią warcząc.
– Krwawe piekła – mruknęła pod nosem Sirsha.
Chciałaby wierzyć, że Migva poślizgnie się i spadnie, ginąc na miejscu w mało chlubny sposób. Ale ta dziewczyna była jak plujący karaluch dżibaucki – zajadła, silna i niezniszczalna. Sirsha popatrzyła na wąski skrawek nieba, na nabrzmiałe deszczem chmury, które nagle rozświetliła błyskawica. Wszystko ją bolało. Czuła się tak, jakby zamiast kości miała odłamki szkła. Ale była już niedaleko.
Sirsha wspinała się dalej z twarzą wykrzywioną bólem. Za każdym razem, gdy zerkała w tył nad ramieniem, tamta koścista łajdaczka była coraz bliżej. Kiedy w końcu wyszła ze szczeliny na szczyt skalnej ściany, Migva znajdowała się ledwie dwadzieścia stóp za nią, a Sirsha dyszała z wycieńczenia. Parła naprzód, mrużąc oczy w ciemności.
Przed nią grań opadała w kierunku Szpiców – formacji skalnych, które przywodziły na myśl kolce wyrastające z grzbietu świata. Dalej znajdował się łańcuch Gór Serrańskich. Zapuszczanie się w Szpice przy takiej pogodzie byłoby piramidalnie głupie.
I dlatego ruszyła właśnie tam. Ścieżka w dół do Szpiców była stroma. Ale przy zachowaniu ostrożności Sirsha mogła uniknąć runięcia głową w dół w szeroką przepaść i dotrzeć do jednego z wąskich skalnych mostów, które, jak wiedziała, znajdowały się w tamtym kierunku.
– Wracaj tu! – wrzasnęła Migva, unosząc dłonie, pozdzierane od wspinaczki.
– Czy słuchanie się tego rozkazu kiedykolwiek podziałało na twoją korzyść, psia mordo? – Sirsha poślizgnęła się i zsunęła w dół zbocza, w kierunku przepaści. Zatrzymało ją dopiero zderzenie z progiem skalnym, od którego zadrżały jej gwałtownie wszystkie kości. Błysnęła błyskawica i Sirsha aż podskoczyła, widząc przed sobą coś, co wyglądało jak monstrualnie wielka, rosła postać stojąca w pobliżu kawałka płaskiego terenu obok głazu.
Po chwili znów zapadła ciemność i Sirsha już nie była pewna, co zobaczyła. Roztargnienie jednak słono ją kosztowało. Migva wpadła na nią z całym impetem, wyciskając jej powietrze z płuc.
Sirsha zachwiała się i pochyliła do przodu, a wtedy wzrok Migvy padł na cienki złoty łańcuszek na jej szyi. W oczach złodziejki zapaliła się chciwość i skoczyła po błyskotkę, przez co obie potoczyły się po skalistym zboczu. Raptownie zbliżały się do przepaści.
– Przestań, idiotko! – krzyknęła Sirsha, kiedy Migva próbowała zerwać z niej łańcuszek. – Zabijesz nas!
Ale Migva już przestała się czymkolwiek przejmować i Sirsha mogła jedynie próbować odeprzeć ją jedną ręką, a drugą szukać chwytu. W pobliżu były skalne guzy, pnącza, ostre grzbiety. Gdyby udało jej się czegoś złapać, mogłaby zatrzymać upadek.
Tuż przed miejscem, w którym zbocze kończyło się urwiskiem nad wąwozem, wyczuła pod palcami coś szorstkiego. Stare, martwe pnącze, do którego Sirsha poczuła nagłą, dozgonną miłość. Uczepiła się go i mimo że pnącze naciągnęło się do granic możliwości, gdy grawitacja pchała Sirshę i Migvę coraz bliżej krawędzi, wytrzymało ciężar. Sirsha wbiła kciuk w oko Migvy i kopnęła ją z całej siły. Szczurzyca z Grzędy puściła ją, zaskoczona gwałtownym atakiem. Po chwili runęła w ciemność pod nimi, a jej paniczny krzyk odbijał się echem, aż nagle ucichł.
– Ostrzegałam cię – mruknęła Sirsha.
Nie odważyła się ruszyć. Wisiała niemalże pionowo, a nie miała bladego pojęcia, o co zaczepiło się pnącze. Bardzo ostrożnie szukała stopami oparcia.
Wtem poczuła, że pnącze sflaczało, jakby straciło punkt zaczepienia. Sirsha zaczęła spadać prosto w objęcia śmierci. „Krwawe, płonące nieba. Przyjdzie mi dzielić grób z tą bladą suką. Co za koniec”.
Raptem zawisła w pół drogi. Nie zginęła. Jej ukochane pnącze znów się napięło, a ona trzymała się go kurczowo, wisząc nad skalistą paszczą Szpiców. Jakimś cudem pnącze zaczęło się powoli unosić.
„Nie” – uzmysłowiła sobie Sirsha. Raczej ktoś ciągnął ją do góry. I to szybko. Zaledwie kilka minut później wyszła ze szczeliny i próbowała przyjrzeć się temu, kto ją uratował. Zdążyła zobaczyć błysk lampy i olbrzymią postać, a potem deszcz rozmył widok. Po kilku sekundach poczuła na sobie uścisk dłoni wciągającej ją na łagodniej nachylony odcinek skalnego zbocza, które niemal pozbawiło ją życia.
– Już możesz puścić. Stąd nie spadniesz.
Głos przypominał dudniący pomruk. Sirsha go nie znała. Na niebie znów błysnęło i udało jej się dostrzec nieznajomego. Przewyższał ją wzrostem, miał jasne oczy i ciemne włosy. Jego twarz była posępna, naznaczona żalem. Wyglądał na dwa razy starszego od niej.
– Jesteś Sirshą Westering? – zapytał. – Tropicielką?
Nie chcąc mu dać szansy na choćby myśl o dobyciu skimy, przystawiła mu błyskawicznie nóż do gardła. Miała to ostrze sprytnie ukryte pod opaską na nadgarstku.
– Moje imię wymawia się: Siir-sza. A kto pyta?
Spodziewała się po nim wybuchu złości albo irytacji. Mężczyźni nie lubili przegrywać pojedynków z kimś takim jak ona. On jednak uśmiechnął się i wskazał ruchem głowy w dół. Sam też trzymał nóż – skierowany ostrym końcem w stronę jej brzucha. Równie szybko, jak go wyciągnął, schował go z powrotem za pasek i uniósł ręce.
– Jestem klientem – powiedział. – I mam dla ciebie zlecenie.
„Och, Aiz. Biedna, głupia Aiz”.
Aiz nie była zdolna wykonać żadnego ruchu. Nie mogła wbić noża w szyję Tirala, nie była w stanie nim ruszyć ani o cal. Tiral uśmiechnął się szyderczo, ściskając jej nadgarstek tak długo i mocno, że krzyknęła i wypuściła broń.
Tiral szybko chwycił ostrze, ją zaś uderzył na odlew z taką siłą, że strącił ją z łóżka. Aiz dudniło w głowie tylko jedno słowo. „Nie. Nie. Nie”.
– Naprawdę sądziłaś, że uda ci się mnie zabić? – Tiral zdawał się niemal rozbawiony.
Poczucie poniżenia wypełniło Aiz bez reszty. Tiral kopnął ją w brzuch i osunęła się na kolana. Tiral zarechotał.
– Tak lepiej. Błagaj mnie o przebaczenie, a postaram się, żeby twoja śmierć nastąpiła szybko, i żeby nikt z klasztoru nie ucierpiał z powodu twojej głupoty.
Aiz nie zależało na szybkiej śmierci. Zależało jej jedynie na zadaniu bólu Tiralowi. Chciała, by poznał, czym jest ból i cierpienie. Wiedziała jednak, że oferuje jej dar, choć ostateczny. Klasztor, kleryczki, sieroty. Nie wzięła pod uwagę, co on może im zrobić, jeśli jej misja się nie powiedzie.
– Albo nie błagaj. – Tiral się uśmiechnął. – Przekażę cię Kwestionariuszom, a ci rozbiorą cię na drobne kawałki w Tohr na oczach twoich drogich kleryczek.
Aiz wbiła wzrok w swoje blade dłonie pokryte bliznami, pamiątkami z dzieciństwa w slumsach Dafry. Kosmyk włosów opadł jej na twarz, starała się pozostać bez ruchu. Zarobaczone cele Tohr były pełne złamanych fizycznie i psychicznie Bekasów, którzy sprzeciwili się Triarchii. „Ten gniew przyniesie ci zgubę”.
„Przyniesie ci zgubę”.
Poczuła wypukłości swoich blizn i liźnięcia płomieni. Usłyszała rozpaczliwy wrzask sierot i wszystko, o czym mogła myśleć, to jak bardzo nienawidzi tego węża w ludzkiej skórze. Powietrze w pokoju zadrżało, kiedy Aiz zebrała się w sobie i zmówiła modlitwę do Matki Div, prosząc ją, żeby tym razem wiatr był jej posłuszny.
Na krótką, wspaniałą chwilę wiatr smagnął jak batem, kąśliwie i brutalnie. Aiz zamachnęła się nim mocniej siłą swojego umysłu. Tiral chwycił się za gardło, kaszląc.
W następnej sekundzie Aiz poleciała do tyłu i uderzyła plecami w kamienną ścianę. Powietrze wokół niej zmieniło się w rój płonących igieł, które wbiły się w jej skórę. Krzyknęła i zaczęła drapać się po twarzy tak panicznie, że usłyszała Tirala dopiero, gdy stanął przed nią. Pociągnął ją do góry za włosy i pochylił się do niej. Poczuła przy uchu jego gorący oddech.
– Mnie się nie zdarza opuścić gardy, Bekasko.
Wzdrygnęła się i pozwoliła mu przez chwilę myśleć, że się go boi.
A potem splunęła mu w twarz.
Rozluźnił uścisk na tyle, że wyrwała mu się i wymierzyła kopniaka kolanem między jego nogi. Skulił się, jęcząc. Aiz znowu spróbowała posłużyć się wiatrem, lecz tym razem nie starała się go kontrolować. Zamiast tego nasyciła go swoim gniewem, a on wyrwał się z niej z siłą eksplozji.
Wiatr zawył, powalił Tirala na ziemię, rozerwał jego łóżko na drzazgi, roztrzaskał biurko na pół, a palenisko obrócił w gruz. Okno z widokiem na góry potłukło się w drobny mak. Iskra przeskoczyła z paleniska na kanapę i gwałtownie wybuchł płomień. Aiz wydała radosny okrzyk. „Tak!” Wiedziała, że jest zdolna kontrolować tę moc, która w niej żyje. Zawsze to wiedziała. Teraz nareszcie miała ją w zasięgu ręki.
Po chwili żywioł ucichł. Aiz upadła na kolana, wyczerpana tak, że nie mogła się pozbyć wrażenia, iż jej skóra zaraz uwiędnie i ześlizgnie się z ciała.
„Wstawaj”. Już dochodziły do niej z oddali zaalarmowane okrzyki. Powlokła się przez gruz w kierunku sekretnego przejścia. Jeszcze mogła uciec. Ostrzec siostrę Noę, żeby ta ewakuowała klasztor, zanim Tiral kogoś skrzywdzi.
Trzęsły jej się ręce, kiedy sięgnęła do rygla na drzwiach. Ten ani drgnął. Spróbowała jeszcze raz i krzyknęła z frustracji, gdy rozległo się bębnienie do drzwi pokoju Tirala.
– Komendancie Tiralu! Komendancie!
Uderzenie fali gorąca. Ogień rozprzestrzenił się na połamane łóżko Tirala i żarłocznie trawił drewno.
– Matko Div, pomóż mi. – Aiz krztusiła się dymem. – Pomóż mi, proszę.
Łzy rozpaczy spływały po jej twarzy. Nie było wyjścia. Umrze tutaj. I chociaż wcześniej wmawiała sobie, że jest gotowa opuścić ten świat, o ile zabierze ze sobą Tirala, teraz myślała o Cerze. O wszystkim, co pozostało między nimi niewypowiedziane – o tym, czego nie pozwoliła mu powiedzieć. O siostrze Noi, która będzie ją opłakiwać jak własną córkę. O sierotach i legendach o Matce Div, których Aiz już nigdy im nie opowie.
Płomienie się zbliżały, dym gęstniał. Aiz pochyliła się nisko i jej dłonie natrafiły w gruzach na dziwny, miękki przedmiot.
Książka Tirala. We wzorze na okładce odbijały się buchające coraz mocniej płomienie.
Belki pod sufitem jęknęły, a kamień pod rozbitym oknem skruszał. Pachnące śniegiem powietrze zawirowało dokoła Aiz, cudownie chłodne.
– Dziękuję ci, Matko Div – szlochała Aiz. – Dziękuję.
Poczołgała się w kierunku wyrwy, ale nagle usłyszała, że Tiral nabrał głośno powietrza. Ten drań nadal żył.
To zaś znaczyło, że nawet jeśli Aiz się stąd wydostanie, on prędzej czy później ją dopadnie.
Aiz zerknęła na książkę, płomienie były już o kilka cali od niej. Nie wiedziała, dlaczego jest ona taka cenna dla Tirala, ale uznała, że może da się jej użyć jako karty przetargowej. Chwyciła ją, owinęła mocnym impregnowanym płótnem i wsunęła za pasek spódnicy. A potem pomknęła w kierunku dziury w ścianie i przecisnęła się przez nią na dwór.
Poczuła łaskotanie w brzuchu, gdy spojrzała na pokrytą śniegiem ziemię daleko w dole, na śliską skałę. Jednak nie miała wyboru. Wbiła palce w zmurszałe drewno i zaczęła schodzić.
Wiatr nią targał, zbyt dziki, by dało się go kontrolować – niczym wróg zdeterminowany, by strącić ją na ziemię. Zdawał się z niej drwić. Śmiał się, wykrzykiwał jej imię. „Aiiiiz!”
Skała pod jej lewą stopą ukruszyła się i nagle noga Aiz zawisła w próżni. Drapała gorączkowo ścianę, ale ta była gładka jak szkło, bez najmniejszego pęknięcia, w które dałoby się wsunąć czubek buta. „Matko Div, pomóż. Proszę”. Aiz rozbolały ramiona, zmuszone do utrzymywania ciężaru ciała. Palce zaczęły drętwieć.
Wtem się poślizgnęła. „Już lepiej umrzeć w taki sposób niż z głodu albo gnijąc w więzieniu” – pomyślała szaleńczo w porywach wiatru. „To przynajmniej szybko załatwi sprawę”. Śmiech wezbrał jej w piersi, piskliwy i kruchy, a potem zmienił się w krzyk, gdy leciała w dół.
» » »
– Aiz. Aiz, do cholery, zbudź się.
To uniesienie powiek było chyba najtrudniejszą rzeczą, jaką Aiz zdarzyło się zrobić w całym życiu. Pojawiła się nad nią jasna, przystojna twarz Cera z miną tak wściekłą, jak jeszcze nigdy.
– Na Iglice, co też ci strzeliło do głowy? – syknął. – Coś ty sobie ubzdurała, żeby chodzić po tym murze? Dlaczego Aerium płonie?
Aiz dudniło w skroniach, dotknęła z tyłu swojej głowy. Sączyła się stamtąd krew, ale nie czuła rany.
– Nie dotykaj! – warknął Cero, pomagając jej usiąść.
Poznała surowe, szare mury klasztoru. Byli w jednym z przedsionków przylegających do dziedzińca. Aiz dostrzegła przez okno siostrę Noę, która szykowała skromny poranny posiłek.
– Jak… dużo czasu minęło od…
