Nadzy mężczyźni - Alicia Giménez-Bartlett - ebook + książka

Nadzy mężczyźni ebook

Alicia Giménez-Bartlett

4,0

Opis

Do czego jesteśmy zdolni, gdy całe nasze dotychczasowe życie rozsypuje się na kawałki? Na ile desperacja potrafi uśpić naszą godność i sumienie?

Znana dotąd przede wszystkim z powieści kryminalnych Alicia Giménez-Bartlett, w książce nagrodzonej prestiżową Premio Planeta, zarysowuje przejmujący obraz ludzi, którzy znaleźli się na zakręcie losu, wyrwani z przewidywalnego rytmu codzienności. Zdrada i rozpad małżeństwa, bankructwo firmy i bezrobocie sprawiają, że kontestują swój kodeks moralny i zagłębiają się w świat wyrachowania, hedonizmu i przemocy. To proza brutalna, ale jakże aktualna i ważna w czasach, w których jesteśmy niemal niewolniczo przywiązani do naszego kruchego społecznego i ekonomicznego statusu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (12 ocen)
6
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: HOMBRES DESNUDOS
Opracowanie redakcyjne: MIROSŁAW GRABOWSKI
Korekta: JAN JAROSZUK, JANINA ZGRZEMBSKA
Projekt okładki: TOMASZ LEC
Copyright © Alicia Giménez Bartlett, 2015 For the Polish edition Copyright © 2019, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-7392-672-1
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.

To Sandra przyniosła ten list. Wracając z pracy, wyjęła go ze skrzynki. Ja nie mogłem go odebrać, bo od tygodnia nie wychodzę z domu. Nie mam ochoty, bo wiem, co mnie czeka. I tak nie poczuję się lepiej. Sandra jest bardzo zaniepokojona; wydaje się jej, że moje uporczywe pozostawanie w domu to niemal początek końca. Żeby ją uspokoić, mówię, że to chwilowe, nic na stałe. Nie wydaje się przekonana. Trudniej mi walczyć z jej zaniepokojeniem niż z własnym stanem ducha.

Jej uwagę zwróciły toporne i koślawe litery na kopercie i dlatego jak tylko weszła, to oddała mi list. Był od Ivana i zawierał zaledwie dwa zdania: „Oto mój prezent. Czekam na ciebie i na twoją dziewczynę”. W środku dwa zaproszenia na spektakl: „Sala Diamentowa. Sobota 12, godz. 22. Samotnym mężczyznom wstęp wzbroniony”. Sandra mówi, że już kiedyś słyszała tę nazwę, ale nie pamięta dokładnie gdzie. Szukamy w Google i to, co widzimy, wywołuje we mnie frenetyczny chichot. Sala Diamentowa to lokal na peryferiach, który specjalizuje się w męskim striptizie. „Gwarantujemy znakomitą zabawę. Piękni i męscy chłopcy. Rabaty już dla grup dziesięcioosobowych”. Sandra w końcu sobie przypomniała i też się śmieje.

– A tak, to striptiz przeznaczony dla kobiet, które zwykle przychodzą w grupie. Koleżanka z pracy opowiadała mi, że trudno to brać na poważnie. Tak się świętuje wieczory panieńskie, urodziny, rozwody... Myślałam, że to była przejściowa moda, i dziwię się, że takie lokale nadal istnieją. À propos, kim jest Iván?

Przypominam jej, kim jest Iván; telefonował do mnie kilka razy i zapraszał na piwo.

– A po co do ciebie dzwonił?

– Przypuszczam, że jest wdzięczny za to, że poszedłem na pogrzeb jego babci. To bardzo osobliwy facet. Nie wiem, dlaczego wysłał mi te zaproszenia. Może tam pracuje jako kelner.

– Albo jako jeden z tancerzy – mówi rozbawiona Sandra.

O tym nie pomyślałem. Ale to raczej mało prawdopodobne. Trzeba mieć określone predyspozycje, żeby występować w jakimkolwiek przedstawieniu: poczucie rytmu, umiejętność tańca, koordynację ruchów, warunki fizyczne, a ten facet wydaje się raczej niezdarny, pozbawiony wdzięku czy atrakcyjności. Tak czy owak moje przeczucia się sprawdziły; Iván nie pracuje w pospolitym miejscu. Ani w warsztacie, ani w supermarkecie, ale w sali striptizu. Męscy chłopcy. Mam nadzieję, że jego babcia nigdy się o tym nie dowiedziała. Świat jest wielki i ludzie zajmują się różnymi rzeczami; problem w tym, że tego nie widzisz, bo poruszasz się tylko na terytorium swojego plemienia, swojej klasy społecznej.

– Pójdziemy na to przedstawienie?

Zaskoczyło mnie to oczywiste pytanie. Nawet o tym nie pomyślałem. Pójść na striptiz do Sali Diamentowej? Patrzę nieufnie na Sandrę.

– Uważasz, że powinniśmy? Chyba nie pasujemy do takiego miejsca. Sama mówiłaś, że bywają tam jedynie grupy kobiet żądnych rozrywki. Para taka jak my będzie dysonansem.

– Warto to zobaczyć. Potraktujmy to jako doświadczenie socjologiczne.

A przy okazji wreszcie wyciągnę go z domu. Od dawna nie chce wychodzić. Kiedy otworzył list, zobaczyłam, jak zabłysły mu oczy, jak się uśmiechał. Jego piękny uśmiech, którego od wieków nie widziałam. Brat mojej przyjaciółki Marii jest psychologiem. Muszę przekonać Javiera, żeby poszedł na wizytę. Jestem przekonana, że to depresja, chociaż on stanowczo zaprzecza. Wielu jest bezrobotnych i jakoś nie przeżywają tego tak dramatycznie, ale on jest wyjątkowo wrażliwy: wcześnie stracił rodziców, lubi samotność... Gdybym tylko potrafiła mu pomóc! Ale jak? Koniecznie musimy tam pójść, przynajmniej trochę się pośmiejemy. Mnie też się to przyda, tak bardzo mnie trapi jego przygnębienie.

– Nie wiedziałem, że interesujesz się socjologią.

– Koniecznie muszę zobaczyć, jak kilku gołych mężczyzn kołysze się w takt muzyki, pręży muskuły i podryguje pośladkami. Nie jesteś przypadkiem zazdrosny? Powinniśmy pójść, bo twój przyjaciel gotów pomyśleć, że go lekceważysz, skoro pracuje w takim miejscu.

Dałem się łatwo przekonać, bo sam byłem ciekaw.

Tak jak mówiła Sandra, sala wypełniona jest grupkami kobiet. Oprócz nich tylko jeden albo dwóch mężczyzn. Niewiele par takich jak my. Dość mała scena i długi pomost ciągnący się przez całą salę między stolikami. Skąpe oświetlenie. Wszystko sprawia dość pretensjonalne i brzydkie wrażenie. Z sufitu zwiesza się ogromna błyszcząca kryształowa kula. Wygląda to trochę jak boîte z lat sześćdziesiątych po niewielkich przeróbkach. Publiczność bardzo zróżnicowana: młode dziewczyny, panie w średnim wieku, trzydziestolatki. Głośne rozmowy. Nikt nie zachowuje ciszy w oczekiwaniu na spektakl. Atmosfera knajpiana, wrzaskliwa, rodem z Oktoberfest: hałaśliwe chichoty, wulgarne okrzyki. Kelnerzy krzątają się przy stolikach, serwując drinki wliczone w cenę biletu; cała reszta na koszt zamawiającego. Przypatruję się kelnerom, szukając Ivana, ale on nie roznosi napojów. Nie ma go też wśród kontrolerów ani barmanów.

Sandra jest skupiona, milcząca; widać podjęła już swoje badania socjologiczne. Pięknie wygląda w niebieskiej sukni, której wcześniej nie widziałem, ma starannie wymalowane oczy i subtelny makijaż. Głos dobiegający z głośnika zapowiada rozpoczęcie spektaklu. Gasną światła, palą się tylko reflektory skierowane na scenę. Zjawia się mistrz ceremonii w stroju cyrkowego wodzireja: smoking obszyty cekinami w kolorze fuksji i czarne aksamitne spodnie. Nieco podstarzały, głos ma chrapliwy, zdradzający nałogowego palacza.

– Panie i panowie też, ale przede wszystkim panie. Witajcie w świecie radości i nieskrępowanej swobody. Spektakl, który państwo zobaczycie tego wieczoru, nie jest zwykłym spektaklem, ale najlepszym przedstawieniem tego typu w całej Europie. Weźmie w nim udział starannie wyselekcjonowana grupa najprzystojniejszych mężczyzn tego miasta. Życzę miłej zabawy.

Osobliwą reakcją na tak powściągliwe i krótkie powitanie są okrzyki, wycie, buczenie. Widać, że publiczność nie bierze na poważnie mistrza ceremonii. Sypią się przekleństwa i żądania, by natychmiast zszedł ze sceny: „won!”, „wal się!”, „ściągaj gacie!”, „chcemy męskiego ciałka!”. W sali zapanował zgiełk, ogłuszający rechot, istne pandemonium. Sandra patrzy na mnie z niedowierzaniem, uśmiecha się niepewnie. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem, jak się zachować. Byłem dotąd na paru striptizach żeńskich albo męskich, ale to, co widzę, w niczym nie przypomina spektaklu, raczej chuligańskie wybryki pijanej tłuszczy. Niewzruszony prezenter zapowiada pierwszy numer. Tytuł brzmi chyba „Szkoła”, ale wrzask jest tak donośny, że mogłem źle zrozumieć.

Gasną wszystkie światła i milkną okrzyki. Zapalają się reflektory i na scenie jakimś magicznym sposobem pojawia się szkolna klasa: tablica i sześć pomalowanych na czerwono ławek. W każdej siedzi jakiś młody człowiek. Wszyscy ubrani w zabawne fartuszki szkolne, na szyi jedwabne szale. Krótkie spodenki odsłaniają gołe łydki. Przed tablicą staje nauczyciel o wyglądzie nie tak młodzieńczym jak uczniowie. Jest wysoki, mocno zbudowany, barczysty, ubrany na czarno. Rozlega się bardzo głośna muzyka: rytmiczna, porywcza, wpadająca w ucho. Nauczyciel zaczyna tańczyć. Kołysze się w takt muzyki. Najpierw głowa, potem tors, ramiona, biodra, uda, nogi. Przypomina wijącą się po ziemi dżdżownicę, wyciąga się i kuli w sobie. Nagle nieruchomieje, podchodzi do ławek i wyciąga za rękę jednego z uczniów. Każe mu stanąć na środku i gestem zachęca, by ten naśladował jego taniec. Uczeń nieudolnie powtarza gesty nauczyciela. Ten koryguje jego ruchy, a potem zniecierpliwiony odsyła na miejsce i zaprasza drugiego ucznia, ale i on jest nieporadny. Powtarza się to trzykrotnie, podczas gdy publiczność zarykuje się ze śmiechu, obserwując gesty młodych i ich niezdarne próby tańca erotycznego. Kiedy zawodzi czwarty uczeń, nauczyciel jest zdesperowany. Muzyka dudni coraz głośniej, klasa niknie w ciemności, a światło reflektora skupia się na nauczycielu. Zaczyna się taniec. Coraz bardziej gwałtowny, impulsywny, wyuzdany. Porusza się jakby ogarnięty dziką żądzą, niczym samiec gotujący się do kopulacji. Ściąga z siebie ubranie, jedną sztukę po drugiej, i z furią ciska na podłogę. Zostaje tylko w wąziutkiej przepasce biodrowej, ledwo przykrywającej genitalia. Odwraca się tyłem do sali, pokazując drobne, muskularne, pulsujące pośladki. Publiczność ogarnia euforia. Wtedy sześciu uczniów, jakby porażonych prądem, zrywa się z ławek i przyłącza do tańca nauczyciela, ale tym razem ich ruchy są bezbłędne. Połączeni rytmem, perfekcyjnie zgrani, zaczynają ściągać spodenki, które fruwają w powietrzu. Potem uczniowie jednym, idealnie zgranym gestem zrywają z siebie szkolny fartuszek i zostają w przepasce, takiej samej, jaką ma nauczyciel. Są od niego szczuplejsi, o wiele młodsi. Wszyscy podobnego wzrostu i budowy ciała. Sala grzmi od oklasków, ale oni, nie kłaniając się ani nie dziękując za aplauz, szybko zbiegają ze sceny. Zapalają się górne światła, które wydobywają z półmroku nasze twarze. Kelnerzy krążą po sali, goście składają zamówienia na drinki, niektórzy wstają i odwiedzają sąsiednie stoliki. Sandra patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma, jest zszokowana, ale się uśmiecha.

– Widziałeś? Niewiarygodne! Taniec nauczyciela był po prostu niesamowity! Nigdy bym nie przypuszczała, że takie rzeczy można zobaczyć w naszym mieście.

Ale tak jest, Sandro. Ludzie uwielbiają oryginalną rozrywkę. Faktem jest, że w tym show nie ma nic plugawego, nie czuje się typowej aury żeńskiego striptizu, z facetami, którzy popijając whisky, wpatrują się lubieżnie w tancerki.

Zaczyna się kolejny spektakl, zapowiedziany przez dźwięki gitary w meksykańskim stylu. Reflektory skierowane na scenę. Wchodzi Zorro, wypisz, wymaluj jak z legendy, cały odziany w czerń: sombrero z szerokim rondem, czarna peleryna do ziemi i buty z ostrogami. Maska na twarzy nie przeszkadza mi w jego identyfikacji. To Iván. Nawet w tłumie rozpoznałbym te z lekka wykrzywione pogardliwie usta bez cienia uśmiechu. Nachylam się do Sandry i szepczę jej do ucha:

– To chyba on.

Kiwa głową, a w jej wzroku widać zdwojoną ciekawość.

Zorro zaczyna taniec, z nieodzownym folklorystycznym przytupywaniem, smaganiem biczem i gestem galopującego rumaka. Całość sprawia nieco komiczne wrażenie, słychać chichoty publiczności. Nagle zza kurtyny wybiega osobnik przebrany za hiszpańskiego gwardzistę i usiłuje pochwycić Zorro. Obydwaj sięgają po szpady i zaczyna się choreograficzny pojedynek w szermierczym stylu. Atak i riposta, obaj stopniowo przesuwają się po wybiegu, w stronę widzów. Kiedy widzę go z bliska, nie mam już żadnych wątpliwości, że to Iván. Tumany kurzu wirują w świetle reflektorów. Walka staje się coraz bardziej zażarta, aż wreszcie Zorro-Iván czubkiem szpady zrywa, sztuka po sztuce, mundur nieszczęsnego gwardzisty. Publiczność, w miarę jak odsłania się kolejny kawałek ciała, podnosi wrzask niepozbawiony akcentów humorystycznych. Kiedy mundur napastnika całkiem opada, widzimy ciało odziane w przepaskę, wprawdzie gładkie, z mocno umięśnionymi nogami, ale i z zarysem wyraźnego brzuszka. Nagi i upokorzony rzuca się do ucieczki. Teraz Zorro go ściga z przerażającym wyciem, które z wolna milknie za kulisami. Muzyka stopniowo cichnie i etniczne rytmy przechodzą w typowo striptizowy akompaniament. Wówczas Zorro, wdzięcznie kołysząc biodrami, zrzuca pelerynę, koronkową koszulę, sombrero z szerokim rondem, rajtuzy. Zostaje w czarnych stringach i w butach.

– Twój przyjaciel jest super – chichocze Sandra.

To prawda. Iván ma ciało atlety, a raczej kogoś między atletą a tancerzem baletowym: długie, wyćwiczone ramiona, umięśniony brzuch, pokaźne przyrodzenie i zgrabne pośladki. Z maską na twarzy przechadza się po wybiegu. Kobiety piszczą i usiłują go dotykać. On krąży niewzruszony, podchodzi do rozentuzjazmowanych dziewcząt, robi unik, kiedy któraś wyciąga rękę w jego stronę, kieruje do nich prowokacyjne gesty, wystawia język w stylu Micka Jaggera. Podchodzi do naszego stolika, zaciska pięść i unosi kciuk. „Widzimy się po spektaklu” – pośród wrzawy dobiegają mnie jego słowa. Uśmiecham się do niego, klaszcząc. Nie przestaje promenować z triumfalną miną. Jakaś kobieta w średnim wieku wsuwa za jego przepaskę dwudziestoeurowy banknot. Inne idą w jej ślady i wkrótce jego przyrodzenie pęcznieje zwitkami banknotów. Dziewczyny, jakby czekając na bis, krzyczą: „Zdejmij wszystko!”, po czym podnosi się chór głosów: „Wszystko, wszystko, wszystko!”. Człowiek w masce imperialnym gestem nakazuje przerwać muzykę. Słychać warkot bębnów. Zorro prostuje się, nabiera oddechu i ściąga maskę. Widzę teraz jego odsłoniętą twarz ze znanym mi wyrazem dumy i rezerwy. Wszyscy oczekujemy w napięciu, że opadnie też jego przepaska, ale tak się nie dzieje. Iván ucieka z wybiegu, a w sali rozbłyskują światła.

– Ja chromolę, twój przyjaciel to prawdziwy profesjonalista! – wykrzykuje zachwycona Sandra. – Zebrał na tym wybiegu kupę szmalu! Widziałeś, jak głęboko kobiety wsuwały mu banknoty? Ruja i porubstwo!

Z przerwami, żeby umożliwić widzom złożenie nowych zamówień, spektakl trwa dalej. Kolejne występy zbytnio się od siebie nie różnią, tyle że na scenie produkuje się tylko jeden tancerz i narasta erotyczny wydźwięk pokazów. Promenowanie po wybiegu jest stałym punktem programu. Nasila się natarcie ze strony kobiet rozochoconych alkoholem. Próbują całować w usta tancerzy, gładzić ich pośladki. Niektóre nazbyt powolnym gestem wkładają banknoty za stringi, co wywołuje salwy śmiechu koleżanek. Chłopcy konsekwentnie odrzucają wszelkie nagabywania, czasem szorstko, z wyraźną irytacją. Tylko grupy dziewcząt, niemal uczennic, nie biorą udziału w tych zuchwałościach i zadowalają się coraz głośniejszym piskiem i niewymyślnym pokrzykiwaniem. Jedna z nich zwymiotowała na podłogę. Zjawia się kelner z mopem i z wiadrem. Mam ochotę wyjść. Widowisko staje się nudne i monotonne, nic nowego już się nie wydarzy. Ale mimo wszystko wiem, że muszę zostać. Nie tylko żeby chwilę pogadać z Ivanem, ale też ze względu na Sandrę, która chce go poznać, no i bawi się wybornie.

Prezenter anonsuje ostatni numer, ale po zapowiedzi zostaje na scenie. Gasną światła, po chwili rozbłyskują ponownie i oto on, w swoim groteskowym smokingu obszytym cekinami w kolorze fuksji. Seksowna muzyka. Mistrz ceremonii zaczyna poruszać się w jej rytm, wywołując zdziwienie publiczności. Ma koło pięćdziesiątki i nie jest specjalnie atrakcyjny. Spodziewam się jakiejś komicznej wolty, ale nic takiego nie następuje. Jego taniec jest nieskomplikowany, dość ospały, hipnotyzujący. Mężczyzna przypomina starego orangutana, który sposobi się, by po raz ostatni pokryć samicę. Zdejmuje górną część ubrania, z koszulą włącznie. Opalenizna z solarium. Wiek nadaje jego ciału jakąś dramatyczną aurę, której pozbawieni byli młodzi tancerze. Powolność jest jego główną bronią erotyczną. Nie spieszy się, zastyga w bezruchu, kołysze się miarowo, wpada w trans. Jednym gestem zrzuca spodnie. Przypomina rzeźby rzymskich centurionów: wąska talia, herkulesowe nogi, umięśniony tors. Tak bardzo utożsamia się ze swoją rolą, że nie tyle gra, ile zachowuje się naturalnie. Na jego twarzy widać wyraziste uczucia: wyzwanie, dumę, odrazę, zadowolenie: „Oto stoję przed wami, lisice. Mogę dać wam rozkosz”. Widzowie, którzy jeszcze przed chwilą kpili i go wyszydzali, teraz wstrzymują oddech. Ma salę w garści i wie o tym. Porusza się, jakby odbywał powolny, majestatyczny, rytualny stosunek. Poci się, odczuwa przyjemność, przebywa w jakichś sobie tylko znanych, odległych rejonach. Nie porusza się na scenie ani nie zbliża do publiczności, nie popełnia błędu spoufalania się. Patrzę ukradkiem na Sandrę. Jest oszołomiona. Ja też, chociaż w obliczu tej impulsywności odczuwam absurdalną chęć odwrócenia wzroku. Po sali rozchodzi się jakiś nieokreślony odór seksu.

Pod koniec spektaklu, kiedy rytm staje się wolniejszy, cichszy, zwiastując finał, prezenter sięga w tył prawą ręką i usuwa ostatnią barierę: opaska spada na ziemię. Odsłania się ogromny penis i ciemne jądra pokryte jakąś błękitnopurpurową substancją, która nadaje im osobliwy, metaliczny połysk. Otwiera ramiona w geście całkowitego oddania się. Przychodzi mi na myśl ekstaza ukrzyżowanego, ofiara, która się właśnie dopełniła. Przymyka i otwiera oczy, odchodzi. Publiczność, która jeszcze przed chwilą drwiąco pokrzykiwała, teraz klaszcze frenetycznie, jakby właśnie zakończył się recital sławnego tenora. Gdy zapalają się światła, na sali wyczuwa się jakieś skrępowanie, jak w kinie po projekcji filmu erotycznego. Widzowie spuszczają wzrok, jakby wstydzili się przed sobą.

Na szczęście następuje teraz pożegnanie z całym zespołem i wyjście na scenę tancerzy niweczy efekt finalnego antyklimaksu. Chłopcy, ubrani w czarne spodnie i swetry, są eleganccy, światowi, całkiem normalni. Co złego to nie my, mamy nadzieję, że odwiedzicie nas ponownie. Jest ich dwunastu, wliczając prezentera, który zdążył się już przebrać, choć sam nie wiem kiedy.

Tłum opuszcza salę, półgłosem wymieniając wrażenia. Euforia przechodzi w znużenie. Tylko kilku gości zostało na swoich miejscach.

– Bez komentarza – mówi Sandra, patrząc na mnie ironicznym wzrokiem.

Nastrojowa muzyka i ostatnie zamówienia: butelki cavy. Zapewne tradycja stałych bywalców. Niczego nie zamawialiśmy, ale kelner przynosi nam butelkę.

– Od Ivana. Kazał przekazać, że za chwilę przyjdzie.

– Ależ niespodzianka! – wykrzykuje Sandra, nim stukniemy się kieliszkami.

Parę minut później na salę wchodzi kilku artystów i przysiada się do zaprzyjaźnionych gości. Wreszcie zjawia się Iván. Ma ten sam wyraz twarzy co zawsze. Wstaję, przedstawiam mu Sandrę.

– Moje gratulacje – mówi Sandra. – Byłeś genialny. Wszyscy byliście świetni. Jestem zachwycona.

– Wielkie dzięki.

Co ty powiesz, jasne, że to odlotowy show! Nie występujemy w Nowym Jorku, bo szef nie ma na to ochoty. Miał propozycje, kumasz? Tyle że nie lubi komplikować sobie życia. Ale Broadway, czemu nie... wszystkim gacie by opadły. Lepiej zostać w hawirze, w tej Ameryce za duża konkurencja, a tu jesteśmy tylko my. No wiesz, królowie nocy. Sala jest full w piątki i w soboty. W ciągu tygodnia zostaje tylko disco. To dziadowskie miasto; nie idzie zapełnić lokalu dzień w dzień. Głównie przychodzą baby, całymi tabunami. Same to by nie przyszły, narobiłyby sobie bardachy, ale w kupie – chojractwo. Te baby są jak wrzód na dupie, macają cię na oczach wszystkich, dla nich to normalka, a gdyby tak na odwrót, że to facet wsadza łapy tancerce, miałby przesrane i zawinęliby go na komendę, ale my musimy to znosić, bo to część show. A takie rzeczy ci mówią, że się rumienisz. Świństwa niemożebne wygadują te kurwiszony. „Chodź, obciągnę ci”. Pewnie u siebie w domu grzeczne panienki. Cholera bierze, bo to wszystko dla picu, żeby robić za równiachy przed kumpelkami. Ale i tak mam to w dupie i odstawiam swoje. Jestem dobry w tym zawodzie. Staram się. Ćwiczę przez miesiąc każdy nowy show. Co pół roku dajemy nowy, coby się ludzie nie nudzili. Jak znów przyjdą, trafią na coś nowego. Przychodzą w grupie mamuśki, dużo też jest wieczorów panieńskich. Zawsze uprzedzają, gdzie ich stolik, i jeden z nas podchodzi i składa narzeczonej życzenia. Tylko wtedy się trochę zgrywamy: „Złap mnie za kolano, maleńka, bo po ślubie mąż da ci po łapach”. Takie tam durnoty wciskamy, ale one są zachwycone. Są też grupy facetek świętujących rozwód. Z tymi trzeba uważać, bo są traumiaste i mogą ci zasunąć coś nieprzyjemnego albo na chama obmacać. No i są pieprzone siksy, najgorszy sort. Nieopierzone małolaty. Łatwo im odbija, bo nie umieją pić, a poza tym zawsze zamawiają największą taniochę z karty: browar albo sikacz. Dostają zajoba. Nie dalej jak dzisiaj jedna gówniara puściła pawia. A bywało, że wzywaliśmy karetkę, bo gimbuska dostała zapaści z przepicia. Gdyby zostawiały więcej hajsu, spoko, ale one nigdy nie wsuwają martwych ziomków za gacie. Mariano, szef, mówi, że wprowadzają ożywienie na sali, a poza tym dobrze mieć młodą publiczność.

– Duży masz z tego zysk? – pytam.

– Nie narzekam, stary.

Ale pytanie zadaje mi psor! Gdybyśmy dawali show codziennie, byłoby zajebiście, no tyle że robisz tylko w weekendy i dają ci przyzwoitą dniówkę, ale na porsche, sorry, za mało bejsu. A szmal włożony za gacie dzielimy z kumplem. Ten, co ze mną występuje w numerze z Zorro, wcześniej idzie za kulisy, więc daję mu połowę urobku. Najlepiej wychodzą kumple, co grają solo. Ci pracują tu najdłużej, debeściaki. Jeszcze trochę mi do nich brakuje. Przez ten pieprzony kryzys mamy coraz mniej kasy. Dopiero od kilku lat w tym robię, ale najstarsi weterani mówią, że cztery albo pięć lat nazad wkładali im za przepaski pięćdziesiątaki. Było, minęło. Zwykle dają po dwadzieścia euro, ale czasem zdarza mi się piątak.

– Ale nie mówicie, czy się podobało.

– Było super – odpowiada Sandra. – Najlepszy był ten prezenter.

– Mariano to czempion.

To czempion i tygrys w jednym, jest najlepszy. Właściciel tego interesu, to on zgarnia forsę, to on jest najbardziej łebski. Nie, nic do niego nie mam. Facet potrafi główkować. Wszystko sam organizuje: obmyśla nowe numery, zatrudnia chłopaków, prowadzi rachunki, skombinował lokal, dekoracje... Facet za wszystko odpowiada. Jest wporzo. Cash na czas, nie można narzekać. Z napiwków nie chce procentów, cała kasa dla chłopaków.

– Jego popis był znakomity – mówię.

– A jak!

Zawsze zostawia publikę z otwartą gębą, bo podczas spektaklu robi za drugi sort i nikt nie zwraca na niego uwagi, aż na koniec... na koniec całkiem się rozbiera, sukinkot, i to jak! Ma powołanie. Sra pieniędzmi, bo dostaje za show, za disco każdego dnia, mógłby sobie odpuścić, ale on nie, lubi występować. Takie ma ruchy, że ja pierdzielę. Facetki za nim szaleją. A on jakby do nich mówił: „Chcecie, żebym was posuwał, chcecie? No dobra...”. Widać, jak je rozpala. Jest najlepszy. Uczył się w Stanach. Zaliczył od cholery różnych show. Nikt nie mógł się z nim równać, jak robił za latin lovera, a konkurował z Meksykańcami i Kolumbijczykami. Nawet się hajtnął z Amerykanką. Potem się rozwiódł i wrócił do Hiszpanii. Pewnie, że się zestarzał, lata lecą, ale nadal ma niezłe cielsko, chociaż gdyby to nie był jego show, wyleciałby na pysk, bo za wiekowy. Łebski facet, zawsze ci pomoże, doradzi. Ciągle nam powtarza: „Chłopcy, myślcie o przyszłości, bo striptiz jest jak kwiat, który kiedyś zwiędnie, tak jak wam wyrosną kiedyś brzuchy, ciało sflaczeje, włos zrzednie – i koniec pieśni. Kopniak w tyłek i do widzenia. Ja nie będę dla was lepszy, bo biznes to biznes, a kobitki chcą świeżego, a nie żylastego i przechodzonego mięsa, bo takie, mężowskie, już mają w domu. Kto płaci, ten wymaga, więc niech wam się nie wydaje, że to fach do końca życia. Nawet codzienne robienie brzuszków wam nie pomoże. Oszczędzajcie albo szukajcie innego zawodu, zanim nie będzie za późno, albo załóżcie własny interes, albo ożeńcie się z bogatą panienką”. Taki jest Mariano, czempion. Ja pierdzielę!

– Coś ty, chcesz płacić, Javier? Tutaj ja zapraszam. Schowaj portfel do kieszeni, bo się wpienię. Cała przyjemność po mojej stronie, serio, moi mili.

W drodze do domu Sandra mi się przygląda, tym razem z poważną miną.

– Nie wierzę, że jesteś przyjacielem tego typa.

– Dlaczego?

– Bo to zagorzały maczysta.

– Pieprzysz, Sandro! Jest maczystą, owszem, jak każdy facet wychowany na ulicy. A kogo się spodziewałaś: Nuriejewa po spektaklu Jeziora łabędziego?

Ona niczego nie rozumie! Matka na odwyku, ojciec zmarł po przedawkowaniu, on sam błąkał się po domach opieki albo mieszkał u babci i starał się, jak mógł, żeby przeżyć. Maczysta!

– Nie kradnie, nie zabija... utrzymuje się z pracy w klubie. Same zalety. Ma szczęście, bo ja nadal nie wiem, jak zarabiać na życie.

– Nie twierdzę, że jest zły. Po prostu szokuje mnie sposób, w jaki mówi o kobietach. Co taki typ może mieć z tobą wspólnego?

– Nie zapominaj, że ja też jestem dupkiem. Jeszcze gorszym niż on.

Sandra jest trochę młodsza ode mnie, ale mam wrażenie, że głęboko tkwi w przeszłości. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo wszystko się zmieniło i że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Myśli, że pozostanie nienaruszony ten sam schemat: praca, rodzina i miejsce w społeczeństwie. Jej katechizm jest niezmienny: zabroniony jest maczyzm, rasizm i uprzedzenia klasowe. Należy wyznawać zasady solidarności. Bestia kryzysu jeszcze jej nie dopadła. Pobiera miesięczną pensję, żyje spokojnie, w każdą niedzielę obiad u rodziców... jest przekonana, że mój status bezrobotnego jest przejściowy. Niczego nie rozumie, nie pojmuje, że fiesta się skończyła, a może przymyka oczy, ignorując rzeczywistość, która przecież istnieje i skrzeczy. Wszystko jedno, czy ukończyłeś studia, czy nie. Nic już nie jest lepsze czy gorsze. Model jest martwy i pogrzebany, ale nie narodził się żaden inny, który da ci poczucie pewności. Starać się przeżyć – oto rozwiązanie. Nie ma dróg. Nie ma drogowskazów. Bezkresny horyzont. Ktoś nas oszukał, jakiś pasterz przywiódł nas na skraj przepaści, a sam gdzieś przepadł. Jeśli spadniesz, to tylko twoja wina.

– Już dobrze, Javier, wystarczy! Nie możesz wściekać się z powodu drobnej uwagi, którą odbierasz jako napaść. Nie miałam racji, wybacz. Iván jest czarujący, po prostu dżentelmen, arystokrata i dyplomata. Teraz lepiej?

Sama nie wiem, jak długo jeszcze będę musiała znosić te humory, które stały się jego drugą naturą. Wszystko go drażni, złości byle co. A był taki opanowany! Racjonalnie myślący, rozważny, powściągliwy w swoich sądach. Nigdy nie pozwalał sobie na podniesienie głosu, na nieuprzejmy gest. Kiedy robiłam mu wyrzuty, cierpliwie się tłumaczył. Czasem doprowadzało mnie to do furii, bo miałam wrażenie, że jestem jego uczennicą. A teraz, nim coś powiem, muszę ugryźć się w język, żeby nie sprowokować kłótni. Nigdy bym nie przypuszczała, że pod maską spokojnego człowieka kryje się tak znerwicowany facet. To prawda, że zawsze miał skłonności do snucia powikłanych teorii na temat jakichś absurdalnych szczegółów, które metodycznie analizował i z których wyciągał osobliwe wnioski, ale nigdy się tym specjalnie nie przejmowałam. Ktoś, kto studiował literaturę, jest po trosze nawiedzony i nigdy nie będzie taki jak specjalista od nauk ścisłych czy technologii; zawsze podchodzi do życia mniej racjonalnie. Ale teraz reaguje w sposób zupełnie bezsensowny. Tracisz pracę i bach, kompletne dno! Otóż nie, stary, spokojnie, to nie koniec świata. Czy ludzie są bezrobotni na wieki wieków? Czy już nie są potrzebni profesorowie literatury? Ale nie, wygłasza tylko katastroficzne przepowiednie: to już koniec, nasze dotychczasowe życie się zawaliło. Nie słucha mnie, kiedy mówię, że przecież ja zarabiam, że damy sobie radę, że znajdzie w końcu jakąś pracę.

Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Mnie też nie jest łatwo. Takie czasy, że w pracy ciągle na ciebie naciskają. Ani pewności, ani poczucia bezpieczeństwa. Nikt nie rozkłada przede mną czerwonego dywanu. Mnie też przytłacza mnóstwo rzeczy, ale jakoś sobie z tym radzę i nie układam traktatów filozoficznych o przeciwnościach losu ani nie oskarżam nowego, kapitalistycznego społeczeństwa czy jakichś demonicznych sił.

Dopóki będzie można, dam radę, ale ani myślę być workiem treningowym i z pogodną miną znosić kopniaki. No i ten jego nowy kumpel od serca, ten Iván! Co za typ! Skąd go wytrzasnął? Z kontenera na śmieci? Po co się spotykają? O czym rozmawiają? Bezmózgowiec, maczysta, parweniusz! Typowa uliczna menda! Nie wiem, skąd ta obopólna sympatia. Dziwię się Javierowi. Ten jego grymas, obrażona mina, jakby go spotkał nie wiem jaki afront.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące powieści Alicii Giménez-Bartlett:

ŚMIERTELNY TALK-SHOW2003

PIESKI DZIEŃ2004

ŚMIERTELNE RYTUAŁY2005

WYSŁAŃCY CIEMNOŚCI2006

WĘŻE W RAJU2008

STATEK PEŁEN RYŻU2009

TAM, GDZIE NIKT CIĘ NIE ZNAJDZIE2012

PUSTE GNIAZDO2013

MILCZENIE KRUŻGANKÓW2019