Na skrzydłach marzeń - Agata Przybyłek - ebook
NOWOŚĆ

Na skrzydłach marzeń ebook

Agata Przybyłek

4,4

70 osób interesuje się tą książką

Opis

Szum fal przynosi spokój i ukojenie. A także nieoczekiwaną znajomość.

Miłością Marii jest ornitologia. Kobieta spędza godziny, obserwując ulubione gatunki ptaków. Z nimi związała nie tylko swoją karierę zawodową, ale także całe życie. Los jednak bywa przewrotny i Maria niespodziewanie zostaje właścicielką luksusowej sieci hoteli, w tym budowanej w Łebie perły Bałtyku.
Łukasz tańczy. To nie tylko jego pasja, ale przede wszystkim sposób na zarabianie pieniędzy. Mężczyzna często pomaga też rodzicom, którzy prowadzą nadmorską restaurację.
Tych dwoje dzieli wszystko: pochodzenie, miejsce urodzenia, zainteresowania, a jednak żadne z nich nie potrafi zapomnieć czerwcowego wieczoru i rozmowy na plaży.

Agata Przybyłek zabiera nas nad Bałtyk, by przypomnieć, że w życiu nie liczy się to, co posiadamy. A prawdziwa miłość może do nas przyjść w najmniej oczekiwanym momencie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (44 oceny)
28
7
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulusia7

Całkiem niezła

nuudna
10
nikola085

Całkiem niezła

Zbyt cukierkowa. Dorosła kobieta,a ma klapki na oczach i przemyślenia jak nastolatka…
10
RAKOSI

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
happy_reader
(edytowany)

Nie polecam

Niestety ale książka bardzo mnie rozczarowała, do połowy nic się nie dzieje, a potem nagle akcja znacznie przyspiesza i koniec... Błedów strasznie dużo, najpierw idą na kawę, potem okazuje się że delektuja się gorącą herbatą, Kacper raz określany jest mianem męża, potem tylko chłopaka.... No czy ktoś w wydawnictwie to czytał? Autorka niestety pisze coraz gorsze historie, mam wrażenie że już dawno skończyły jej się pomysły, więc pisze byle co, byle tylko napisać. Bez emocji, bez przesłania, bez fantazji. Taka sobie historia o niczym. Zdecydowanie nie polecam
00
Moniock

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pod tytułem „Na skrzydłach marzeń" opowiada historię Marii, która jest ornitologiem oraz Łukasza, który jest tancerzem. Nadbrzeżna po śmierci ojca dziedziczy sieć hoteli mimo, że nie lubi życia w blasku fleszy aparatów młoda kobieta postanawia prowadzić firmę zmarłego taty przynajmniej do otwarcia nowego hotelu w Łebie. Podczas wyjazdu na otwarcie hotelu wybiera się na spacer podczas, którego poznaje Przygońskiego. Kobietę i mężczyznę od razu łączy nic porozumienia czy z tego przypadkowego spotkania ma szansę zrodzić się miłość przekonaj się czytając książkę autorstwa Agaty Przybyłek.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Agata Przybyłek-Sienkiewicz, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Damian Pawłowski, Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Dorota Piechocińska | ilustraDORA

Fotografie na okładce:

© Scaliger | Adobe Stock

© Szymon | Adobe Stock

© Olga | Adobe Stock

Fotografia autorki na skrzydełku: Agnieszka Werecha-Osińska | Foto Do Kwadratu

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68045-05-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim rodzicom.

Dziękuję za wsparcie, które mi okazaliście,

gdy spełniałam swoje największe marzenia.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Maria patrzyła na trumnę z ciałem ojca opuszczaną do grobu i myślała o tym, jak to możliwe, że wcale nie czuje smutku. To wydawało jej się… takie niewłaściwe. Czy była złym człowiekiem?

Uniosła nieco głowę i powiodła po twarzach innych żałobników zebranych na warszawskim cmentarzu, a było ich wielu. Niektórzy wydawali się o wiele smutniejsi od niej, co również w pewnym sensie ją uderzyło. Czyżby łączyły ich ze zmarłym bardziej zażyłe stosunki niż ją? A może była wyrodną córką?

Nie, wcale nie — odpowiedziała sobie w myślach. To Jan Nabrzeżny nie był dobrym ojcem i w pewnym momencie zupełnie przestał się starać, żeby poprawić relację z jedynym dzieckiem. Nie bił córki, nie krzyczał na nią za często ani nic z tych rzeczy, ale mimo wszystko Maria nie czuła się z nim związana. Smutna prawda była taka, że Jan Nabrzeżny bardziej kochał swoją pracę niż rodzinę, co Maria uświadomiła sobie już jako mała dziewczynka. Rodzinna niedziela? Ojciec wyjeżdżał w sprawach służbowych. Urodziny? „Tu masz najnowszą zabawkę i baw się dobrze z matką”. Rocznica ślubu rodziców? Przecież kolacja z żoną może poczekać, w pracy trzeba ugasić pożary. Ojciec chyba nigdy nie pojawił się na żadnym występie w szkole Marii ani rodzinnym pikniku. Zawsze chodziła na nie z mamą i choć zazwyczaj cudownie spędzały razem czas, to niekiedy patrzyła z zazdrością na inne dzieciaki, które dokazywały z ojcami. Jej tata zwykle się wymigiwał.

— Innym razem — mruczał, idąc do gabinetu lub auta zawsze w jednym ze swoich drogich garniturów, których miał całą garderobę.

Tak, Jan Nabrzeżny, jeden z najbogatszych mężczyzn w Polsce i chyba najbardziej znany w kraju hotelarz, wolał pieniądze i pracę od swoich najbliższych.

Tylko na co mu było to bogactwo? Nie dało mu nieśmiertelności — pomyślała, gdy pracownicy domu pogrzebowego skończyli opuszczać trumnę. Nie zabrał ze sobą do grobu ani służbowej komórki, ani pokaźnego majątku, którym lubił się szczycić.

Maria miała dwadzieścia dziewięć lat i była jedyną córką Anny i Jana Nabrzeżnych, choć czasami żałowała, że nie ma rodzeństwa. Może wtedy mniej by było w jej życiu momentów, podczas których czuła się samotna? Urodę odziedziczyła po matce. Miała lekko kręcone, brązowe włosy, które od lat ścinała tuż nad ramionami. Nie była zbyt wysoka i niezależnie od tego, czy dużo ćwiczyła, czy nie, mogła cieszyć się szczupłą sylwetką. Miała też bardzo ładne oczy. Tęczówki Marii wyróżniały się chłodną, niebieską barwą. Otaczały je długie rzęsy, które lubiła podkreślać mascarą — równie piękne jak u matki.

Anna nie stała dziś u jej boku. Rozwiodła się z Janem Nabrzeżnym wiele lat temu i od tamtej pory nie mieli najlepszej relacji, zresztą Maria wiedziała, że matka nie chce ściągać na siebie uwagi mediów, a na pogrzebie zjawiło się wielu dziennikarzy i paparazzich. Nabrzeżny był dobrze znaną osobą.

Maria zamierzała jednak po wszystkim do niej pojechać. Wygadać się i nieco odpocząć. No i najzwyczajniej w świecie nie chciała po pogrzebie być sama, a Kacper, jej partner, od kilku dni przebywał w Amsterdamie, gdzie akurat dziś po południu miał wygłosić wykład na konferencji na jednej z tamtejszych uczelni. Ot, zrządzenie losu.

— Mam przyjechać na pogrzeb? — zapytał ją co prawda, kiedy zadzwoniła do niego tuż po śmierci ojca, ale ostatecznie Maria uznała, że nie ma serca prosić go o to, żeby wcześniej wracał do Polski.

Kacper tygodniami przygotowywał się do tego swojego wykładu i wiedziała, że to dla niego bardzo ważne.

— Poradzę sobie — zapewniła.

I tak właśnie znalazła się dzisiaj na cmentarzu sama w tłumie obcych ludzi. Zdecydowanej większości z nich nawet nie kojarzyła. Rozpoznawała jedynie twarze najbliższych współpracowników ojca, niektórzy rzucili do niej uprzejme „dzień dobry” w kościele albo w drodze na cmentarz, i paru znajomych Jana.

Maria poprawiła ciemne okulary i zastanowiła się nad tym, dlaczego ci wszyscy ludzie tak naprawdę dzisiaj tu przyszli. Czy Jan Nabrzeżny był kimś ważnym w ich życiu? Czy darzyli go szczerą sympatią? Czy może zjawili się tu dzisiaj tylko dlatego, że wypada przyjść na pogrzeb kogoś, kto zatrudniał ich przez wiele lat albo z kim lubiło się pić alkohol?

Pracownicy zakładu pogrzebowego wystawili przed grobem naczynie, żeby żałobnicy mogli pożegnać się z Janem, rzucając garść ziemi na trumnę. Maria poczuła na sobie wyczekujące spojrzenia, więc zrobiła to pierwsza, choć wcale nie miała ochoty.

Żegnaj, ojcze — pomyślała, po czym wypuściła z dłoni czarne drobinki i odsunęła się, robiąc miejsce innym. Ludzie zaczęli jej składać kondolencje, Maria nadal jednak nie czuła smutku.

Kilkanaście minut później cmentarz niemal całkowicie opustoszał. Przy grobie Jana została tylko ona, pracownicy zakładu pogrzebowego i najbliższy współpracownik ojca, niejaki Janusz Majewski z żoną, których Maria spotykała w przeszłości przy wielu okazjach.

— Nasze kondolencje, Marysiu — powiedziała Grażyna Majewska, elegancka pani w średnim wieku.

Maria skinęła głową.

— Dziękuję, że państwo przyszli.

— Nie mogliśmy nie pożegnać Jana — odparł Majewski.

— Piękna uroczystość — dodała jego żona.

— Wszystko zorganizowane tak, jak życzył sobie ojciec. Zostawił prawnikom nawet zalecenia odnośnie do tego, jakie pieśni miały dziś zabrzmieć w kościele.

— Cały Jan — skwitował z uśmiechem Janusz Majewski. — Drobiazgowy jak zawsze.

Nagle rozdzwonił się telefon Majewskiej.

— Och, przepraszam najmocniej… — Kobieta zmieszała się i nerwowo zdjęła z ramienia torebkę.

Mężczyzna spojrzał przepraszająco na Marię.

— Zostawimy cię już samą, Marysiu. Pewnie chcesz jeszcze na spokojnie pożegnać się z tatą — powiedział.

Maria skinęła głową, mimo że nie mieli racji. Majewscy odeszli.

— My też już będziemy się zbierać — rzucił do niej chwilę później jeden z pracowników zakładu pogrzebowego, podczas gdy inny ustawił na grobie drewniany krzyż.

— Dziękuję panom bardzo.

— Nie ma za co. To nasza praca.

Maria objęła się dłońmi i popatrzyła na daty widniejące na nagrobnej tabliczce. Ojciec zmarł, mając pięćdziesiąt dziewięć lat, na zawał, choć wcześniej nie chorował na serce albo nie powiedział o tym córce. Jego nagłe odejście było szokiem nie tylko dla rodziny, ale także dla współpracowników. W mediach również wrzało, ponieważ za kilka miesięcy Nabrzeżny miał osobiście otworzyć podczas hucznego przyjęcia nowo wybudowany hotel w Łebie. Maria widziała w internecie artykuły z dywagacjami na temat tego, czy hotel zostanie w tej sytuacji otwarty w tym sezonie i co się teraz stanie z siecią hoteli Nabrzeżny. Prawdę mówiąc, i jej przemknęło to przez głowę, gdy dowiedziała się, że ojciec nie żyje.

Ale jak go znała, z pewnością zadbał o wszystko. Na piątek była umówiona z prawnikiem, żeby poznać testament i dowiedzieć się, co też Jan zaplanował.

Dzisiaj jednak nie zamierzała o tym myśleć. Opuściwszy cmentarz, pojechała do Anny, którą obiecała odwiedzić, gdy już pogrzeb się skończy. Matka nie przyszła na uroczystość, co Maria w pełni uszanowała. Dobrze wiedziała, co by się potem działo. Media tygodniami rozpisywałyby się o kreacji mamy, każdym jej geście czy wyrazie twarzy. Zdjęcia Anny widniałyby na większości plotkarskich portali, wrzałoby w komentarzach pod artykułami, ponieważ ojciec miał tak samo liczne grono sympatyków, jak i hejterów. Maria całkowicie rozumiała mamę, która chciała tego uniknąć, choć cichy głos z tyłu głowy podpowiadał jej, że media i tak napiszą jutro o Annie: „Nie przyszła pożegnać się z byłym mężem”.

Niektórzy ludzie marzą o popularności i sławie, a Maria z Anną wiele by dały, żeby móc prowadzić spokojne, ciche życie.

Może teraz pewne rzeczy się zmienią? — pomyślała. Prawdę mówiąc, miała na to ogromną nadzieję.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Trzydziestojednoletni Łukasz Przygrodzki był prostym mężczyzną z typowymi problemami dnia codziennego. Właśnie tak o sobie myślał. Zapłaciwszy online rachunek za prąd, zerknął na saldo swojego konta.

— Cholerna inflacja — westchnął, zastanawiając się, czy wystarczy mu do pierwszego.

Ostatnio wszystko drożało w zatrważającym tempie, a do tego kilka tygodni temu zepsuł mu się samochód, w związku z czym zostawił krocie u mechanika.

Przydługa, brązowa grzywka opadała mu lekko na czoło, ale ciągle nie miał czasu wybrać się do fryzjera. Ubrany jak zazwyczaj w ciemny T-shirt i dżinsy siedział przy stoliku z widokiem na morze w rodzinnej smażalni i pochylał się nad telefonem. Urodził się w Łebie, do której wrócił po kilka latach studiów w Szczecinie, choć większość jego znajomych wybrała po maturze Trójmiasto. Kupił mieszkanie, tu miał rodzinę. Przed laty właśnie w te strony przyjechali jego dziadkowie, a jego matka, Aldona Przygrodzka, nie wyobrażała sobie życia z dala od swoich rodziców. Jako jedynaczka zawsze czuła się za nich odpowiedzialna. Gdy dziadkowie Łukasza zaczęli się starzeć, to właśnie ona doglądała ich i zajęła się rodzinnym biznesem: znajdującą się tuż przy samej plaży popularną smażalnią o zabawnej nazwie Dwie Płotki, którą lubili odwiedzać zarówno miejscowi, jak i turyści. Co prawda, lokal oddalony był nieco od promenady i portu jachtowego, które przyciągały zawsze rzesze turystów, ale dziadkowie, a potem jego rodzice, nigdy nie narzekali na brak klientów. Wpadali do nich turyści odwiedzający ruiny kościoła pw. Świętego Mikołaja i stali bywalcy z miasteczka.

Miejsce miało niezwykłą historię. A przynajmniej tak sądził Łukasz, który myśląc o dziadkach, zawsze dochodził do wniosku, że to nic innego jak pracowitość jest kluczem do sukcesu. No, może z dodatkiem szczypty szczęścia.

Wacław i Paulina Klepaccy nie pochodzili z tych stron. Oboje przyjechali tu niedługo po wojnie z terenów dzisiejszej Ukrainy, choć wtedy się jeszcze nie znali. Przywieźli ze sobą niewiele bagażu. Babcia zawsze wspominała, że ojciec kazał jej się spakować tylko w jedną walizkę, żeby w drugiej ręce mogła trzymać sznurek, do którego przywiązał jej… kozę.

— Koza zamiast ciepłej poduszki i kołdry. Wyobrażacie sobie, jaka byłam wtedy szczęśliwa? — podśmiewywała się, opowiadając to wnukom.

Łukaszowi bez trudu przychodziło wyobrażanie sobie babci jako naburmuszonej nastolatki z kozą. Zawsze lubiła stroić różne miny, choć była kobietą o pojemnym i pięknym sercu, którym zjednywała sobie większość spotkanych osób.

Wacław przyjechał do Łeby nieco później. Z siostrą. Jego rodzice zginęli na wojnie. Musiał szybko dorosnąć, zresztą tak samo jak Paulina, którą uparł się poślubić kilka miesięcy po tym, kiedy ją poznał.

— To było szalone — opowiadała wnukom Klepacka. — Miałam suknię ślubną pożyczoną od starszej pani, która przez kilkadziesiąt lat trzymała ją w szafie. Trochę za dużą i zupełnie niemodną. A kwiaty Wacek zerwał dla mnie w ogródku swojej sąsiadki, kiedy ta jeszcze spała, co oczywiście nie spotkało się z jej radością.

— No, trochę przesadzasz, serdeńko. Podkradłem jej tylko trochę jakichś zielonych liści i piwonii — protestował dziadek, gdy słyszał, jak babcia opowiada wnukom ten fragment ich historii.

— Co ty mówisz, Wacławie! Ogołociłeś jej całą rabatę. Nie zostawiłeś tam ani kwiatka!

— A widzisz, jak cię kochałem? — przekomarzał się dziadek.

— Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że wyszłam za mąż za złodziejaszka.

— Zakochałaś się, moja droga. To wszystko się stało z miłości.

Po ślubie oboje musieli znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Dziadek zawsze lubił łowić, więc postarał się o kuter i zaczął wypływać nim w morze. Początkowo przywoził niewiele, ale z czasem nabrał wprawy i wyciągał z sieci coraz więcej ryb: śledzie, flądry, nawet sandacze. Babcia wędziła je i sprzedawała przy plaży. Podobno była niezłą handlarką, a przynajmniej tak głosiły legendy rodzinne. Interes kwitł, z czasem klienci zaczęli też pytać, czy nie dostaną czegoś do picia. Dziadek zaczął się rozglądać za jakimś lokalem, ale trudno było nabyć coś w centrum Łeby. Wreszcie dowiedział się, że ktoś chce sprzedać nieduży budynek przy plaży, oddalony kawałek od centrum miasteczka. Lokal nie był w zbyt dobrym stanie, dlatego zbywca nie żądał wygórowanej zapłaty i po krótkich negocjacjach udało się dziadkom go kupić. Zakasali rękawy i zabrali się za remont, żeby jak najszybciej móc otworzyć upragnioną smażalnię. Dziadek z wykształcenia był budowlańcem, dlatego poszło im to dość sprawnie i już kilka miesięcy później przy stolikach usiedli pierwsi klienci.

— I tak właśnie dwie płotki, czyli ja i twoja babcia, zostaliśmy rekinami biznesu — żartował zawsze dziadek, opowiadając wnukowi tę historię.

Łukasz często myślał o tym wszystkim, patrząc na kolorowy drewniany szyld, który do tej pory wisiał nad drzwiami smażalni, ostatnio odmalowany przez matkę. Czasami brakowało mu dziadków. Do tej pory pamiętał smak kuchni babci i to, jak podglądał golącego się dziadka. Ich mądre oczy, kojące uśmiechy i ciepło, którym darzyli zarówno jego, jak i Izę, która przyszła na świat siedem lat po nim. Ale teraz w domu dziadków mieszkał już ktoś inny, pewnie nie pachniało w nim ciastem drożdżowym czy kremem do golenia używanym przez dziadka. Została po nich jednak smażalnia, obecne centrum życia rodziny Przygrodzkich. Formalnie należała do rodziców Łukasza, ale zarówno on, jak i Iza w wolnych chwilach pomagali rodzicom. Czuli się współodpowiedzialni za to miejsce. Może ze względu na więzi, jakie łączyły ich z babcią i dziadkiem? A może po prostu oboje kochali ten lokal, bo wiązało się z nim mnóstwo rodzinnych opowieści i wspomnień? Dwie Płotki właściwie się nie zmieniały. Rodzice tylko co jakiś czas odmalowywali ściany i kupowali nowe elementy dekoracji, ale większość rzeczy pozostawała tu niezmienna mimo upływu czasu.

Łukasz sam do końca nie wiedział, co właściwie przyciągało go do rodzinnej smażalni, ale on i jego siostra przyjeżdżali tu w wolnych chwilach, choć zawodowo żadne z nich nie zajmowało się gastronomią. Iza miała za kilka miesięcy skończyć studia pedagogiczne na jednej z gdańskich uczelni i planowała potem poszukać pracy w szkole. Łukasz parę lat temu otworzył natomiast szkołę tańca w pobliskim Lęborku. Popołudnia zwykle spędzał więc tam, gdzie uczył zarówno najmłodszych, jak i dorosłych.

Marzył o własnej szkole tańca od dawna. To właśnie taniec był tym, co kochał najbardziej. Nie tylko zawodem, ale i pasją. Właściwie to właśnie wtedy, gdy tańczył, czuł, że żyje pełnią życia, i ogarniało go szczęście. Chyba nie wyobrażał już sobie siebie bez tańca, choć od wielu osób słyszał, że to niemęskie albo wręcz głupie.

— Mógłbyś wreszcie zacząć podchodzić do życia poważnie — mamrotał czasem ojciec, gdy rozmowa schodziła na pracę.

— Poważniej, czyli jak? — kontrował Łukasz. — Wstawać do pracy co rano, tyrać osiem godzin w korporacji albo w fabryce i skończyć jako wypalony czterdziestolatek, który popołudniami marzy tylko o tym, żeby włączyć telewizor albo napić się piwa?

— Wystarczyłoby, żebyś znalazł sobie jakiś normalny zawód i przestał się wygłupiać w tych swoich niemęskich ciuchach i śmiesznych bucikach.

Łukasz zwykle wzdychał, słysząc te słowa, bo lata spędzone w rodzinnym domu nauczyły go, że choćby bardzo chciał, nie zmieni myślenia ojca.

Na szczęście matka wspierała go w wysiłkach i dążeniach na drodze, którą sobie obrał.

— Och, daj mu już spokój. — Patrzyła wymownie na męża. — Na świecie od wieków żyją artyści.

— Nie rób z niego wschodzącej gwiazdy, Aldono. Prawdziwi artyści mogliby się za te słowa obrazić.

— Benedykt!

Łukasz przez lata już chyba zdążył przywyknąć do gadania ojca. Niezależnie od tego, czy to się komuś podobało, czy nie, po prostu robił swoje i od pewnego czasu nie narzekał na brak uczniów w szkole. Choć początki były trudne, wyrobił sobie renomę. W zeszłym roku wystąpił nawet w kilku odcinkach telewizyjnego show, w którym pilnie potrzebowano tancerza na zastępstwo. Jeden z mężczyzn zatrudnionych w programie złamał rękę i ktoś polecił na jego miejsce właśnie Łukasza. Mimo że w programie nie chodziło o taniec — chodziło o to, że zaproszeni goście rozpoznawali piosenki po ich fragmentach, a pokazy taneczne były jedynie dodatkiem — Łukasz nie wahał się ani chwili, bo upatrywał w tym szansy na rozsławienie swojej szkoły.

I tak też się stało. Od tamtej pory miał znacznie więcej kursantów niż wcześniej.

Dlaczego więc, u licha, ostatnio znów ledwie wystarcza mi na rachunki? — spytał sam siebie.

— Jakieś kłopoty? — zagadnęła go Aldona, gdy podeszła z kubkiem ciepłej kawy.

Łukasz uśmiechnął się do niej, kiedy usiadła naprzeciw niego na krześle.

— Rozmyślam o tym, jak drogie robi się życie.

— Och, nic nie mów. Nawet nie chcę myśleć o tym, jakie dostaliśmy w tym miesiącu faktury za wodę i prąd. Ceny żywności też idą w górę w zatrważającym tempie.

— Znów planujecie podnieść ceny? Ja chyba będę musiał zwiększyć stawki za lekcje.

— Rzuciłam takie hasło ojcu, ale on się martwi, że drożyzna odstraszy klientów.

— Martwić to on będzie się musiał tym, jak niedługo zaczniecie dokładać do interesu.

— Zbliża się sezon. Może nie będzie tak źle. — Aldona uśmiechnęła się z nadzieją.

Łukasz upił łyk kawy. Zawsze postrzegał matkę jako optymistkę, ale sam chyba nie był tak pozytywnie nastawiony do życia jak ona.

— Szkoda tylko, że Lębork to nie jest zbyt turystyczne miasto — mruknął. — I że mało kto z osób przyjeżdżających w te strony chce poświęcić wakacje na udoskonalenie swoich umiejętności tanecznych.

Aldona przekrzywiła głowę i popatrzyła na syna z ukosa.

— Chyba ktoś tu ma gorszy dzień, co? — Wyciągnęła rękę przez stół i pokrzepiająco uścisnęła jego rękę. — Wszystko się jakoś ułoży. Zobaczysz.

— Mam taką nadzieję.

— Żeby poprawić ci humor, mogę zdradzić, że rozmawiałam z ojcem o pomyśle urządzenia potańcówek na naszej werandzie w letnie, weekendowe wieczory.

Łukasz szczerze się zdziwił, bo sądził, że matka o tym zapomniała. Rzucił jej takie hasło jakiś czas temu, ale chyba tak naprawdę wątpił, że ojciec się zgodzi.

— Nie wyśmiał tego?

Aldona pokręciła głową.

— Powiem ci więcej: ten koncept nawet mu się spodobał.

— Nie wierzę.

— Mam cię uszczypnąć?

Łukasz momentalnie się rozpogodził i ze śmiechem zapytał:

— A ojciec w ogóle wie, że podczas potańcówek się tańczy?

Aldona wywróciła oczami.

— Możesz mi wierzyć lub nie, ale on sam był kiedyś całkiem niezłym tancerzem. Na wielu weselach bawiliśmy się razem do rana. Tylko potem się jakoś zasiedział.

— Wybacz, mamo, ale czy ty naprawdę mówisz teraz o moim ojcu? Nie mylisz go z jakimś innym facetem?

— Łukasz! No wiesz?!

— Dobrze, dobrze. Przepraszam. Po prostu jestem zaskoczony.

— Ale chyba w pozytywnym sensie, co?

— Oczywiście, że w pozytywnym. — Upił kolejny łyk kawy.

— Zawsze chociaż sobie dorobisz. No i nie powiem, sama chętnie potańczę sobie na naszej werandzie, patrząc na falujące morze. Albo przy blasku księżyca… — rozmarzyła się.

— Powiedz mi szczerze: to właśnie z tego powodu postawiłaś tatę przed faktem dokonanym i nie miał nic do gadania?

Teraz to Aldona wybuchnęła śmiechem.

— Musisz wiedzieć, synku, że gdy mężczyzna prawdziwie kocha, to zrobi wszystko, żeby jego kobieta była szczęśliwa.

— W takim razie nie wiem, czy chcę się kiedyś zakochać.

— Poczekaj, poczekaj. Jak cię kiedyś wreszcie trafi strzała Amora, to porzucisz wszelką wątpliwość.

— Na razie to ty mi lepiej powiedz, co tu jest dziś do zrobienia. — Łukasz rozejrzał się po wnętrzu.

Smażalnia urządzona była od lat w morskim klimacie. Surowe drewno przeplatało się z jasnymi meblami, przez co lokal wyglądał niezwykle przytulnie i swojsko. Mama przejęła po babci zwyczaj stawiania na stolikach świeżych kwiatów w wazonach, a na ścianach w środku wisiały stare zdjęcia dziadków, lokalu i okolicy. W oknach falowały na wietrze długie zasłony, a powietrze pachniało domowym jedzeniem i wypiekami, które chwalili sobie goście.

— Mógłbyś ponosić skrzynki z warzywami do kuchni — oznajmiła Aldona. — Właśnie przyjechała dostawa, a nikt się tym jeszcze nie zajął.

— Nie ma sprawy. — Łukasz dopił swoją kawę i wstał. — Mam dzisiaj lekcje dopiero o czwartej, więc mogę się tu trochę pokręcić. — Wziął ze stołu szklankę i ruszył na zaplecze.

Aldona też się podniosła.

— Łuki? — zawołała jeszcze za nim, używając zdrobnienia, które bardzo lubiła.

Syn przystanął i spojrzał na nią przez ramię.

— Dziękuję, że nadal tutaj przyjeżdżasz — usłyszał.

Łukasz uśmiechnął się do matki. A co ja mam innego do roboty w wolne przedpołudnia? — pomyślał. Żył w pojedynkę, więc dysponował sporą ilością czasu, z którym nie miał niekiedy co zrobić. Zwrócił się ponownie w stronę drzwi na zaplecze i poszedł ponosić skrzynki.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

Maria zjadła z mamą obiad i wypiła kawę. Swoją drogą, Anna Nabrzeżna gotowała najlepiej na świecie, choć nim się rozwiod­ła, miała od tego kucharkę. Rosół, którym Anna uraczyła ją dzisiaj, nigdzie nie smakował Marii tak wspaniale. Zresztą powiedziałaby to także o mnóstwie innych dań, które serwowała mama. Gdy nadeszła pora powrotu do siebie, Maria nadal czuła się przyjemnie nasycona.

— Jestem zmęczona — wytłumaczyła mamie, wstając od stołu. — To był intensywny dzień. Muszę trochę odpocząć.

Anna nie zatrzymywała jej i Maria wróciła do swojego mieszkania — dwupokojowego, przestronnego lokum na spokojnym osiedlu. Z balkonem, z którego rozpościerał się piękny widok na miasto. Maria uwielbiała na nim przesiadywać.

Kupili to mieszkanie z Kacprem dwa lata temu. Maria spotykała się z nim od kilku lat. Kochała go, poza tym uważała się za osobę stałą w uczuciach i nie zwykła skakać z kwiatka na kwiatek. W tym też były z mamą podobne. Anna po rozwodzie nie związała się bowiem z żadnym mężczyzną, podczas gdy Jan miewał przelotne romanse, o co Maria miała do niego czasami żal. Chyba wolałaby, żeby żył tak jak mama, i naprawdę nie lubiła oglądać w mediach jego zdjęć z innymi kobietami. Niby rodzice się rozwiedli, ale mimo wszystko takie zachowanie ojca budziło w niej dyskomfort.

Nim Maria poznała Kacpra, przeżyła ponad dwadzieścia lat. Przez ten czas wiele rzeczy w życiu już przemyślała i gdy Kacper pojawił się na jej drodze, mniej więcej wiedziała, czego pragnie od mężczyzny i związku. To nie była głupia miłostka czy szalone zakochanie. Raczej spokojna relacja dwojga doros­łych ludzi, budowana trochę na bilansie zysków i strat, mimo że Maria nie była matematyczką, ale biolożką. Poznała Kacpra niedługo po tym, gdy ukończyła studia na jednej z warszawskich uczelni. Kilka tygodni przed ich pierwszym spotkaniem władze placówki zaproponowały jej etat i rozpoczęcie doktoratu.

— Była pani wybitną studentką — powiedział do niej profesor Cibes podczas dyplomatorium, po czym złożył jej propozycję, której po prostu nie mogła odrzucić.

Przyjęła tę pracę. Czuła jednak, że to jest pomysł jej ojca, który od lat przyjaźnił się z profesorem.

— W takim razie zapraszam do mojego gabinetu w przyszłym tygodniu, omówimy wszystkie szczegóły — odparł podstarzały mężczyzna.

— Przyjdę na pewno — zapewniła go.

— I proszę pozdrowić ojca.

Maria uśmiechnęła się, choć nigdy nie lubiła tej protekcji Jana, jego wtrącania się. Chęci zarządzania albo korygowania jej życia, kiedy podejmowała (oczywiście tylko według niego) nietrafione, wręcz błędne i głupie decyzje. Nie znosiła ojcowskich prób pociągania za sznurki jej losów zza kulis, jakby Maria była jakąś bezmyślną pacynką.

Jako nastolatka często buntowała się i z czystej przekory robiła inaczej, niż chciał Jan, ale gdy profesor Cibes zaproponował jej pracę, wszystko w niej wręcz krzyczało, że nie może nie przyjąć tej propozycji. Etat na uczelni i prowadzenie własnych badań naukowych były spełnieniem jej marzeń, nie pamiętała jednak, by wprost wspomniała o tym ojcu.

Maria już od dziecka miała duszę naukowca. No i wprawnej obserwatorki, co bardzo przydawało się w pracy biolożki. To właśnie na podstawie własnych wielomiesięcznych obserwacji Maria napisała pracę magisterską, której abstrakt opublikowano potem na wielu znanych portalach naukowych. Zwyczaje godowe cietrzewi — tak brzmiał tytuł jej pracy. Maria podglądała te ptaki przez ponad trzy miesiące, pomieszkując na Mazurach w niedużym pensjonacie u uroczej starszej pani, z którą zdążyła się zżyć, przez co niesamowicie miło wspominała ten okres.

— Ale przecież kilkanaście kilometrów dalej stoi jeden z moich hoteli — zauważył kiedyś ojciec, gdy wróciła na chwilę do miasta. — Dlaczego po prostu nie wprowadzisz się tam?

Maria doskonale pamiętała, jak powiedziała mu wtedy, że woli być anonimowa. Zanim matka rozwiodła się z ojcem, kilka razy pojechały na wakacje do wybudowanych przez niego obiektów i za każdym razem czuły, że ściągają na siebie wścibskie spojrzenia. „Patrzcie, to te milionerki!” „Czy to żona i córka Nabrzeżnego?” „Mogłyby się lepiej ubrać”. A raz ktoś podszedł do nich i zapytał, czy mogą sobie zrobić z nim zdjęcie!

Jeśli chodziło o rozgłos, Maria szczerze nie znosiła tego, w jakiej rodzinie się urodziła. Te wszystkie proszone przyjęcia ze śmietanką towarzyską stolicy, na które ojciec wiele razy ją ciągał. Niewygodne buty na obcasach, krępujące swobodne ruchy sukienki, kurtuazyjne rozmowy o niczym i nieszczere uśmiechy… To zdecydowanie nie był jej świat.

A już najbardziej nie znosiła pseudofotoreporterów, którzy swego czasu wszędzie za nią chodzili i którzy oczywiście pojawili się na pogrzebie jej ojca. Gdy byli w pobliżu, zawsze musiała trzymać pion, uważać na mimikę, gesty i ruchy. A raz omal nie złamała sobie nogi, kiedy spadła ze schodów po tym, jak ją napadli. Grupka paparazzich otoczyła ją po egzaminie gimnazjalnym z polskiego i zakręciło jej się w głowie od oślepiających błysków fleszy. Wtedy poczuła, że miarka się przebrała. Choć nie lubiła o nic prosić Jana, wtedy zadzwoniła do niego ze łzami i wręcz błagała, by coś z tym zrobił:

— Tak się po prostu nie da żyć! — załkała do słuchawki.

Jan Nabrzeżny chyba szczerze się wtedy przejął, bo obiecał, że to załatwi — i słowa dotrzymał. Maria nie miała pojęcia, jak on to zrobił, ale następnego dnia mogła pojechać i wrócić z egzaminu w spokoju. Paparazzi przestali też za nią chodzić, gdy wychodziła z koleżankami na miasto, w gazetach i na portalach plotkarskich przestały się pojawiać jej zdjęcia. Chyba że to Janowi zależało, by w prasie lub w sieci pojawił się artykuł o jego życiu rodzinnym lub kadry z jakiejś gali, wystawy albo przyjęcia, które organizował lub był tam gościem.

To jednak Maria była w stanie przełknąć.

— Muszę ocieplić swój wizerunek, bo podpisuję niedługo kontrakt z bardzo rodzinnym człowiekiem — tłumaczył jej, kiedy pytała, dlaczego zaprasza ją na te wszystkie przyjęcia.

Takie zaproszenia nie będą już wpływały — pomyślała teraz. Miała ogromną nadzieję, że pod pewnymi względami chyba będzie jej się teraz żyło lżej.

Przekręciła klucz w zamku i zdjąwszy buty, od razu poszła do garderoby, żeby się przebrać. Potem boso przeszła do kuchni. W zamrażarce, jak zawsze, czekało na nią pudełko lodów. Maria kochała lody. Jadła je w chwilach radości, nostalgii i smutku. Właściwie to uważała, że każdy powód jest dobry, żeby sięgnąć po ten słodki przysmak, więc i dzisiaj wzięła je z sobą na balkon — umościła się tam wygodnie na wyłożonej poduszkami zewnętrznej kanapie. Słodki zapach czekolady podrażnił jej zmysły i z rozkoszą zanurzyła łyżeczkę w puszystej lodowej masie.

Z tarasu rozciągał się widok na warszawskie ulice i bloki mieszkalne. Maria wiele by dała, żeby móc z tej kanapy patrzeć na zieleń krzewów i drzew albo na ukwiecone łąki, ale przywykła już do widoku. Nigdy nie była typem mieszczucha. Tak, Warszawa miała swój urok i życie tutaj pod wieloma względami wydawało jej się wygodne, ale tak naprawdę nie umiała w tym miejscu odpocząć. Już od czasów nastoletnich, kiedy tylko zyskała odrobinę wolności, dość często wyjeżdżała z miasta, żeby odetchnąć od hałasu i pędu. Pewnie właśnie dlatego wybrała pracę biologa. Podczas obserwacji cietrzewi, z którymi związała swoją drogę zawodową, czuła, że oddycha pełną piersią — nie to, co w mieście, w którym w pewnym sensie się zawsze dusiła. Eskapady na Mazury, pod Sandomierz czy na Polesie, gdzie można było jeszcze spotkać te piękne ptaki, zawsze były wyczekiwane. Maria pakowała walizkę i plecak na długo przed dniem, w którym miała wyjechać.

— Czasami mam wrażenie, że kochasz te ptaki bardziej ode mnie — naśmiewał się czasem Kacper.

— To moja praca. Muszę pracować.

— Właściwie to nie musiałabyś — stwierdził kiedyś podczas jednej z rozmów.

Maria uniosła głowę i spojrzała na niego.

— Sugerujesz, że nagle spodobał ci się staromodny, patriarchalny model rodziny? — Zaśmiała się, bo takie podejście do życia zupełnie do niego nie pasowało.

— Och, nie to miałem na myśli.

— A więc co?

— No wiesz… Twojego ojca. — Kacper się zawahał. — W końcu to najbogatszy hotelarz w tym kraju. Nie wolałabyś ciepłej, spokojnej posadki w jego firmie?

Maria spoważniała.

— Mówisz teraz tak, jakbyś zupełnie mnie nie znał.

Kacper westchnął i się rozejrzał.

— Nasze mieszkanie nie jest za duże. Twój samochód też ma już swoje lata i…

— Dla mnie pieniądze i status ekonomiczny nie są najważniejsze.

— No tak. Ty byś mogła całe życie spędzić w gumowcach i dresie, podglądając te swoje ptaki.

— Lubię kontakt z naturą. Doskonale to wiesz.

— Ale z tych obserwacji trzeba dokądś wracać. Nie wolałabyś większego mieszkania? Albo domu na przedmieściach? Na przykład w Konstancinie?

Maria zaśmiała się głośno, bo nie mieściło jej się w głowie, że on mógłby mówić poważnie.

— Jakoś nie marzę o porannych joggingach ze znajomymi ojca albo piosenkarzami czy aktorkami.

— Tam jest chyba bardziej zielono niż w stolicy.

— I to by mnie niby miało przekonać? — prychnęła. — Odpuść już ten temat. Dobrze wiesz, że nie mam w zwyczaju prosić ojca o pieniądze. No i nie interesuje mnie hotelarstwo. Zdecydowanie bardziej wolę te swoje ptaki, jak to przed chwilą zgrabnie ująłeś.

Kacper po raz drugi głęboko westchnął.

— Żyłki do interesów to ty nie odziedziczyłaś po ojcu.

— Dzięki Bogu — mruknęła, wracając do pakowania.

I jej podejście do życia nie zmieniło się w tej kwestii do dziś.

Maria kolejny raz nabrała na łyżkę trochę lodów, a potem zadzwoniła do Kacpra. Nie widzieli się od kilku dni i już za nim tęskniła. Mieszkanie bez niego wydawało się puste. Mieszkali ze sobą już od kilku lat i Maria przywykła do tego, że zwykle ma z kim porozmawiać albo do kogo się przytulić, choć Kacper rzadko okazywał emocje czy dawał dowody swojego uczucia. Był dość pragmatycznym facetem, ale odpowiadało jej to. Uniesienia, kwiaty, długie spacery nad Wisłą czy randki w klimatycznych lokalach… — ten etap ich związku już minął. Owszem, nadal wychodzili czasem we dwoje do teatru czy na kolację, ale to nie były już takie wyczekiwane spotkania jak kiedyś. Stabilny i spokojny — tak Maria określiłaby ich związek. Dobrze się już poznali, zdawali sobie sprawę z zalet i przywar drugiej osoby. Romantyzm ustąpił miejsca dobrze działającemu partnerstwu. Chyba żadne z nich nie zastanawiało się ostatnio za bardzo nad swoimi uczuciami. Byli razem, wszystko w ich związku chodziło jak w szwajcarskim zegarku. Mieli swoją rutynę, wypracowane wspólnie schematy. Po prostu dobrze im było razem. Po latach słuchania kłótni rodziców i bycia świadkiem podczas ich rozpraw sądowych właśnie tego od związku pragnęła: równowagi, ładu, żadnych uniesień. To były jej największe marzenia i bardzo nie lubiła, kiedy coś zakłócało stworzony przez nią porządek.

Kacper odebrał telefon dopiero po trzecim sygnale.

— Cześć, cześć — powiedział, a raczej wysapał.

Maria zmarszczyła brwi.

— Przeszkodziłam ci w czymś?

— Byłem właśnie na bieżni w hotelowej siłowni.

— Och. Wolisz, żebym zadzwoniła później?

— Nie, nie. I tak miałem za chwilę kończyć ten trening.

— Ile dziś kilometrów przebiegłeś? — spytała z delikatnym uśmiechem.

Kacper lubił biegać. W Warszawie niemal co rano urządzał sobie joggingi przed pracą, co budziło jej podziw, gdyż ona czasami z trudem zwlekała się z łóżka.

— Marne dziewięć — mruknął Kacper do telefonu.

— Moim zdaniem to całkiem niezły wynik.

— Lepiej powiedz, jak ty się trzymasz.

Maria znowu włożyła porcję lodów do ust.

— Ojciec zadbał o wszystkie szczegóły, więc ceremonia była… doniosła.

— Nie jesteś na mnie zła, że nie przyleciałem?

— Nie, skąd.

— Twoja mama nie zmieniła zdania i nie przyjechała?

Maria pokręciła głową, choć Kacper nie mógł teraz jej widzieć.

— Nie było jej ani w kościele, ani na cmentarzu, ale potem do niej zajrzałam. A jak się udał twój wykład?

— Miałem pełną aulę i po prelekcji jeszcze przez dwadzieścia minut odpowiadałem na pytania z sali.

— Dlaczego mnie to nie dziwi?

Kacpra wyraźnie połechtały jej słowa.

— Dostałem już zaproszenie na konferencję w Londynie we wrześniu.

— Może wtedy polecę razem z tobą? Chciałabym cię posłuchać.

— Przecież ty masz mnie na co dzień — zaśmiał się.

— Ale w domu jesteś inny. Lubię obserwować cię w pracy.

— Żeby napisać o mnie potem artykuł? Jak o tych swoich cietrzewiach?

— À propos cietrzewi…

— Znów się zaczyna… — mruknął Kacper.

— Po piątkowym spotkaniu z prawnikiem pakuję się i jadę na Mazury. Już na pewno zaczęły się toki.

— A nie uważasz, że w tej sytuacji rozsądniej byłoby jednak zostać w mieście?

Maria zmarszczyła brwi.

— W jakiej sytuacji? Co masz konkretnie na myśli?

— Z tego, co wiemy, jesteś jedyną córką swojego ojca.

— I?

— Niby na kogo miał przepisać sieć hoteli?

Po balkonie rozniósł się jej głośny śmiech.

— Co cię tak rozbawiło? — spytał ją Kacper.

— Nie obraź się, ale mój ojciec był rozsądnym człowiekiem. Dobrze mnie znał. Wiedział, że ani nie znam się na branży hotelarskiej, ani nie mam pojęcia o prowadzeniu firmy. Nie mówiąc już o tym, że gdy wybierałam kierunek studiów, zaproponował mi pracę w swojej firmie, a ja odmówiłam. W tych okolicznościach na pewno zadbał o to, by firma trafiła w lepsze ręce.

— Moim zdaniem możesz się mylić.

— Ale co ja bym miała zrobić z tymi hotelami, Kacper? Jestem biolożką. Znam się na ornitologii, a nie na dogadzaniu turystom, którzy postanowili wypocząć nad Bałtykiem.

— Mówisz teraz tak, jakbyś nie wiedziała, że od realnego zarządzania tymi hotelami można mieć ludzi. Ty byś była twarzą tej firmy. Grunt to dobry zespół.

— Nawet tak nie żartuj. To naprawdę ostatnie, o czym marzę.

— Dobrze, że twój ojciec tego nie słyszy.

Maria nie odpowiedziała, tylko przez moment patrzyła na blokowisko i ulice, na które miała widok z balkonu.

— Ty naprawdę myślisz, że on mógłby przepisać na mnie firmę? — spytała już innym tonem. — Przecież to jakieś szaleństwo.

— Z twoją mamą nie był w najlepszych stosunkach, ale z tobą miał normalne kontakty. I oprócz ciebie innych bliskich nie miał.

— A wujek Paweł? Wiesz, kuzyn od strony ojca, którego kiedyś poznałeś.

— Nie przepisuje się firmy kuzynowi, gdy ma się córkę.

Maria zastanowiła się nad tym, ale w końcu pokręciła głową i zjadła kolejną łyżkę lodów.

— Nie chcę gdybać. Poczekam, co w piątek powie prawnik.

— Jak chcesz, ale moim zdaniem możesz już myśleć o tym, jakiego szampana otworzymy wieczorem po tym spotkaniu.

Maria uśmiechnęła się z czułością.

— Pod pewnymi względami się różnimy. Wiesz o tym, prawda?

— Podobno ludzie dobierają się w pary na zasadzie przeciwieństwa.

— Nie jestem psychologiem. Mogę ci tylko powiedzieć trochę o tokowaniu cietrzewi.

— Nie obraź się, Maryś, ale wolę tę swoją mikrobiologię.

— Tak chyba jest lepiej, wiesz? Jakoś nie widzę cię chodzącego po mokradłach.

— To fakt. Kalosze i czatowanie z lornetką wśród zarośli to raczej nie jest mój styl.

— Ale po Tatrach to byś pochodził?

— Raczej w innych celach niż poszukiwanie ptaków.

Rozbawiona pokręciła głową.

— Wracaj już do mnie. Pusto jest w mieszkaniu bez ciebie.

— Pojutrze będę z powrotem. Niedługo się zobaczymy.

Maria uśmiechnęła się na tę myśl.

— Pewnie chcesz się odświeżyć po treningu, co? — rzuciła do telefonu.

— Zamierzam wejść zaraz pod prysznic.

— To nie zawracam ci już głowy. Zadzwoń do mnie jutro.

— Zadzwonię — zapewnił, po czym się pożegnali.

Maria oparła głowę o zagłówek i przymknęła na chwilę powieki. By się zrelaksować, myślami przeniosła się na Mazury, na które zamierzała niedługo znowu pojechać. Przywołała wspomnienia podmokłych łąk o poranku, gdy słońce dopiero zaczynało codzienną wędrówkę po niebie i opadały wiosenne mgły. Ten zapach traw, przyjemna cisza i bajeczne krajobrazy…

Maria zdecydowanie kochała swoją pracę i miała nadzieję, że ojciec nie był na tyle szalony, żeby przepisać jej sieć hoteli Nabrzeżny.

— Okaże się w piątek — mruknęła.

Dojadła lody, wstała z kanapy, wyrzuciła pudełko i poszła do sypialni. By zagłuszyć ciszę w mieszkaniu, włączyła kolejny odcinek serialu, który zaczęli z Kacprem oglądać jakiś czas temu — opowiadał o losach angielskiej rodziny królewskiej.

Z powodu zmęczenia trudno jej jednak było się skupić dziś na fabule, więc obejrzała tylko jeden odcinek i poszła spać.

Gdy zasnęła, śnił jej się ojciec.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4

 

 

 

Łukasz podziękował grupie seniorów za lekcję walca, którą właśnie odbyli, i poszedł do swojego gabinetu po torbę z czystymi ubraniami. To były ostatnie zajęcia dzisiaj. Musiał jeszcze wstąpić do sklepu spożywczego, ponieważ jego lodówka świeciła pustkami przed weekendem. Odświeżył się pod prysznicem, a potem pożegnał siedzącą w recepcji Anielę — szczupłą blondynkę w niebieskim sweterku. Od pewnego czasu to ona zwykle witała jego klientów. Łukasz bardzo ją lubił, choć dzieliła ich spora różnica wieku — Aniela dopiero co zdała maturę. Zatrudnił ją, kiedy poprzednia recepcjonistka zrezygnowała. Ale o dziwo, mimo tej różnicy pokoleniowej szybko złapali dobry kontakt.

Szkoła Łukasza mieściła się w piętrowym budynku w centrum miasta. Nieopodal znajdowało się muzeum, a kawałek dalej — park z wieżą ciśnień. Budynek szkoły nie był zbyt duży, lecz całkowicie Łukaszowi wystarczał. Na parterze Przygrodzki urządził recepcję, szatnię, łazienki i dwa pokoje dla pracowników, na piętrze zaś znajdowały się sale do zajęć — każda przestronna, klimatyzowana, z zadbanym parkietem i dużymi lustrami. Łukasz zatrudniał troje tancerzy. W ofercie jego szkoły były zarówno lekcje indywidualne, jak i grupowe. Uczył klientów tańców towarzyskich i solo. Na najmłodsze dzieciaki czekały zajęcia z rytmiki, wiosną i latem często prowadził też kursy dla nowożeńców. Przez jego szkołę przewijały się chyba wszystkie grupy wiekowe. Oferta zajęć była szeroka: hip-hop, dancehall, samba, jive, tango, walce. Łukasz sam specjalizował się w standardzie, ale prowadził też zajęcia z tańca nowoczesnego z młodzieżą. Najzwyczajniej w świecie lubił świeże spojrzenie na taniec młodych ludzi. Spotkania z nimi bardzo go inspirowały podczas tworzenia kolejnych układów. Zresztą czy tak naprawdę był jakiś rodzaj tańca, którego Łukasz nie lubił? Nie, chyba nie umiałby wymienić żadnego. Starał się być elastyczny, może dlatego jego szkoła wyszła na prostą po chwilowym przestoju w czasie pandemii.

— Pasja, Łukaszku, pasja zawsze się obroni — zwykł mawiać dziadek Wacław.

Wspominając te słowa, Łukasz uświadomił sobie, że nad podziw często myśli ostatnio o dziadku. Może powinien zajrzeć na cmentarz? Z tą myślą wyszedł na parking i wsiadł za kierownicę swojego szarego forda.

— Tak właśnie zrobię — mruknął sam do siebie.