Gdybym cię nie spotkała - Agata Przybyłek - ebook + książka

Gdybym cię nie spotkała ebook

Agata Przybyłek

4,3

Opis

Zimowa odsłona bestsellerowej serii z domkami Agaty Przybyłek to uniwersalna i poruszająca serca opowieść o altruizmie i sile miłości. Czy człowiek więcej zyskuje, czy traci, gdy dzieli się sobą?

 

Sara prowadzi warsztaty teatralne dla najmłodszych. Gdy dowiaduje się, że jej była podopieczna ciężko zachorowała, postanawia zorganizować mikołajkową aukcję na leczenie dziewczynki. W końcu przed świętami ludzie chętniej otwierają serca dla innych. Dzięki zbiórce poznaje znanego sportowca, który wrócił do rodzinnego miasteczka po poważnej kontuzji. Daniel jest na życiowym zakręcie – całe życie poświęcił bieganiu i nie wie, jak odnajdzie się w nowej rzeczywistości. Czy ich spotkanie sprawi, że oboje wyjdą na prostą?

 

W ośrodku kultury, gdzie pracuje Sara, w czasie wojny mieściła się synagoga i przytułek dla sierot. Dla jego dyrektorki sensem życia również było pomaganie potrzebującym dzieciom. Kim była ta kobieta i jak potoczyły się jej losy?

 

Teraźniejszość i przeszłość splatają się w małym miasteczku gdzieś pośród mazowieckich pól. Ta wspaniała historia niesie nadzieję na to, że nasze decyzje – nawet jeśli wydają się trudne czy niewłaściwe, mogą w innym czasie, w innych okolicznościach, okazać się słuszne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (432 oceny)
236
124
52
16
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariolaKarSta

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniałą lektura polecam na długie wieczory
00
duzascena

Nie oderwiesz się od lektury

piękna
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

serdecznie polecam
00
Karomaka

Nie oderwiesz się od lektury

Terazniejszosc przeplatajaca sie z przeszloscia pokazujaca ze nie zmiennie od czasow w ktorych zyjemy wartosci i bycie czlowiekiem oraz ukochane osoby to najwiekszy skarb. Poruszajaca i przypominajaca co jest wazne w zyciu.
00
YvetteB-oik

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od czytania. Polecam
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Agata Przybyłek-Sienkiewicz, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

 

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel, Aleksandra Wolska

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta:

Katarzyna Smardzewska / panbook.pl

Kamila Sowińska / panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Damasiewicz

Fotografia na okładce: © Jill Battaglia / Trevillion Images

Fotografia autorki: Agnieszka Werecha-Osińska / Foto Do Kwadratu

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66570-66-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim rodzicom – superbohaterom 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

 

Do mojego Ukochanego!

 

Kochany, wiem, że nasza przeszłość nie wyglądała tak, jak byśmy chcieli. Mam świadomość, że wybierając wspólne życie ze mną, w pewien sposób zrezygnowałeś ze swoich marzeń, planów i ideałów. Chyba nigdy nie powiedziałam Ci tego wprost, ale dla mnie to jest i zawsze było największym przejawem Twojej miłości.

Zapytałeś kiedyś, co mnie napędza, skąd czerpię nadzieję i motywację. Dzisiaj już to wiem. To właśnie Twoja miłość popychała mnie do działania, tylko dzięki niej miałam siłę przetrwać to wszystko.

Proszę, nie myśl o mnie źle i nie wyrzucaj sobie, że mogłeś zrobić dla mnie coś więcej. Podjęłam świadomą decyzję i niczego nie żałuję. Gdybym miała wybierać po raz drugi, postąpiłabym tak samo. Kocham je tak samo jak Ciebie – a Ty mnie.

Dziękuję Ci i przepraszam za wszystko. Nie jestem pewna, czy możemy wierzyć w życie po śmierci, ale mam ogromną nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

 

 

 

 

 

Sara

 

 

 

 

Nadzieja. Sara miała czasami wrażenie, że wie o nadziei już wszystko. Z jednej strony było to radosne oczekiwanie na spełnienie marzeń, ale z drugiej – stan naznaczony smutkiem. Przecież gdyby człowiek naprawdę był szczęśliwy, to niczego więcej by nie pragnął. Nie wyczekiwałby zmiany.

Chociaż miała dopiero dwadzieścia osiem lat, niosła na barkach ogromny bagaż doświadczeń. Czasami miała wręcz wrażenie, że zbyt ogromny jak na jedną niewysoką, filigranową kobietę, ale na co dzień starała się tego po sobie nie pokazywać. Ciągle miała nadzieję, że najlepsze dopiero przed nią. I to właśnie o nadziei myślała, rozstawiając dekoracje na drewnianej scenie w sali głównej gminnego ośrodka kultury, w którym pracowała. Zbliżała się pora zajęć z najmłodszymi dziećmi, Sara prowadziła te spotkania regularnie dwa razy w tygodniu. Niektóre elementy musiała co prawda ciągnąć po podłodze, ponieważ nie miała siły ich unieść, ale rozstawiała tę scenografię już tak wiele razy, że wiedziała, iż sobie poradzi. Na scenie lada moment miał wyrosnąć las, a za drzewami – drewniana chatka. Iście bajkowy krajobraz.

Sara była szczupłą, niską kobietą o długich blond włosach i niebieskich oczach. Jej krągłe biodra opinały zwykle dżinsy, które najczęściej zestawiała z cienkimi sweterkami, jak dzisiaj. Stawiała raczej na wygodę niż elegancję i ubierała się kolorowo. Zauważyła kiedyś, że to chyba domena większości osób, którym przyszło pracować z dziećmi – a głównie nimi się zajmowała, pracując w tym małym, zapomnianym i trochę sennym mazowieckim miasteczku. Od kilku lat prowadziła między innymi warsztaty teatralne w lokalnym ośrodku kultury, a maluchy nie przepadały za osobami ubranymi na czarno i szaro, co Sara z uporem wbijała do głowy wszystkim stażystkom, które od czasu do czasu trafiały pod jej pieczę.

– Dzieci mają was lubić, poczytajcie sobie o psychologii kolorów – tłumaczyła cierpliwie.

W jej szafie bluzek i sukienek w ciemnych barwach nie było praktycznie wcale. No, może poza jedną klasyczną małą czarną na specjalne okazje.

Sara zaczęła pracę w gminnym ośrodku kultury zaraz po studiach. Dyrektorką placówki była wtedy jej ciotka i chociaż rok później odeszła na emeryturę, to Sara nie straciła posady. Wręcz przeciwnie: nowy dyrektor cenił ją jeszcze bardziej i awansowała, kiedy szef dowiedział się, że w trakcie pracy ukończyła studia z zarządzania instytucjami kultury.

– Potrzeba nam tutaj takich młodych, kreatywnych osób jak ty – powiedział, podsuwając jej pod nos aneks do umowy o pracę.

Sara z radością dostrzegła, że w polu „wynagrodzenie” widniała suma z uwzględnieniem sporej podwyżki. Od tamtej pory jeszcze bardziej kochała to, co robiła, a małomiasteczkowy ośrodek kultury stał się jej drugim domem.

Była osobą, która najchętniej w ogóle nie wychodziłaby z pracy. Uzdolniona plastycznie, osobiście zadbała o obdrapany wcześniej hol budynku i teraz zdobiły go piękne malowidła. Przed każdym świętem stawała w nim również instalacja tematyczna, a na tablicy ogłoszeń na zewnątrz co tydzień znajdował się nowy rozkład zajęć, konkursów, występów czy seansów kinowych mających się odbyć w najbliższych dniach.

Oczkiem w głowie Sary były jednak zdecydowanie Iskierki, sekcja najmłodszych dzieciaków, które przychodziły do niej na warsztaty teatralne. W każdy czwartek i sobotę spotykała się z nimi w głównej sali i ćwiczyli scenariusz. Maluchy miały od czterech do sześciu lat i były przeurocze. Jedno z dzieci sepleniło, inne nie dawało rady wystać w miejscu nawet dziesięciu minut, jeszcze inne co chwilę biegało do łazienki, ale Sara naprawdę kochała te dzieciaki i uwielbiała przebywać w ich towarzystwie. Gdy tylko zbliżał się wrzesień, wręcz nie mogła się doczekać, kiedy znów zaczną ćwiczyć, i z zapałem szukała w internecie ciekawego scenariusza oraz pomysłów na kostiumy i dekorację. Co roku do grupy dołączały nowe dzieci, a starsze odchodziły, więc zaczynali od zajęć z obycia na scenie, a potem szlifowali recytację, gesty i inne kwestie związane z aktorstwem. Sara uwielbiała patrzeć, jak niektórzy łapią bakcyla i rozwijają skrzydła. Oczywiście część z nich traciła zapał i przestawała przychodzić, ale zdecydowana większość robiła postępy i popisy na scenie sprawiały im nieukrywaną przyjemność. Czasami Sara na moment zapominała, że jest nauczycielką w prowincjonalnym domu kultury, i czuła się jak reżyser spektaklu w profesjonalnym teatrze. No, może trochę podstarzałym, ponieważ sala ze sceną potrzebowała remontu.

Dzisiaj też szybko przeniosła się do tego równoległego świata. Jak w każdy czwartek, niedługo po tym, gdy rozstawiła dekoracje, przestrzeń zaroiła się od dzieciaków. Z pomocą kilku stażystek przebrała je w garderobie w kostiumy i przez następną godzinę szlifowali jedną z końcowych scen z „Czerwonego Kapturka”, która nie wychodziła im jeszcze tak perfekcyjnie jak inne. Akcja działa się w domu babci, a chłopiec przebrany za wilka próbował omamić wdziękiem leżącą na łóżku staruszkę. Na marginesie: łóżko było zrobione z kartonów i rzeczona babcia chyba tylko cudem w nie jeszcze nie wpadła.

Niestety, przez ostatnie dni Julek, odtwórca roli wilka, był chory i nie przyswoił do końca tekstu, przez co praca szła im dzisiaj trochę opornie. Sara oczywiście starała się nie okazywać dezaprobaty i podtrzymywała go na duchu, kiedy znów się potykał, ale kiedy skończyli zajęcia i chłopiec pozbył się w końcu grubej pluszowej czapki z długim pyszczkiem, podszedł do niej ze smętną miną. Najwidoczniej sam wyczuł, że próba mogła pójść lepiej.

– Chyba nie jestem najlepszym aktorem – stwierdził, krzyżując nogi.

Sara zbierała właśnie do teczki kartki ze scenariuszem, ale na widok jego zmartwionych oczu zostawiła papiery i przysiadła na krześle.

– Zwariowałeś? – Dotknęła jego ręki. – Moim zdaniem jeszcze kilka prób i śmiało będziesz mógł liczyć na nominację do Oscara. A w przyszłości, kto wie? Może zostaniesz nawet drugim Leonardem DiCaprio?

– Carpaccio? A kto to jest ten Carpaccio?

Sara zaśmiała się melodyjnie.

– Carpaccio to danie kuchni włoskiej. Ja mówiłam o DiCaprio – wyartykułowała wyraźnie. – To taki bardzo znany i ceniony aktor. Z pewnością jeszcze nieraz o nim usłyszysz.

– DiCaprio? – powtórzył Julek. – Śmieszne nazwisko.

– Może i tak, ale znają je niemal wszyscy miłośnicy filmu.

– I naprawdę myśli pani, że on też czasami myli się w tekście?

Sara rozciągnęła usta w uśmiechu.

– Kochanie, nie ma osób nieomylnych. Nawet gdybyś pomylił się na premierze, to i tak nic się nie stanie. A dzisiaj była przecież tylko próba.

Julek już chciał coś odpowiedzieć, ale wtedy drzwi do sali zaskrzypiały i stanęła w nich jego mama.

– Uf, tutaj jesteś – powiedziała, ściskając jego kurtkę. – Szukałam cię chyba wszędzie.

– Przepraszam, mamo. – Julek popatrzył na nią pokornie.

– Nie, to ja przepraszam – odezwała się Sara i ruszyła do matki chłopca, żeby się przywitać. Znały się nie od dziś i czasami ucinały sobie pogawędki. – Zagadałam go. Dlatego nie poszedł do szatni z innymi dziećmi.

– Och. Coś nie tak?

– Nie, nie, wszystko w porządku – uspokoiła ją Sara, po czym puściła dyskretnie oczko do Julka, który wyraźnie odetchnął z ulgą, jakby nie chciał opowiadać matce o swoich trudnościach. – Omawialiśmy po prostu jedną ze scen, w której Julek gra kluczową rolę.

– Niech zgadnę. – Usta kobiety ozdobił uśmiech. – Tę, w której wilk zjada babcię? – Popatrzyła na synka.

Julek zachichotał, po czym podbiegł do matki.

– Pani Sara powiedziała, że będę kiedyś jak Leonardo Carpaccio. – Oplótł dłońmi jej biodra.

– Chyba DiCaprio. – Matka zmierzwiła mu włosy. – Carpaccio to ja robiłam niedawno na kolację.

– To wiele wyjaśnia – włączyła się Sara, patrząc na nich wymownie.

Mama Julka tymczasem wręczyła chłopcu kurtkę.

– Idź do szatni zmienić buty i ubierz się ciepło. I pamiętaj o czapce! – zawołała, gdy się oddalał. – Jesteś spocony, a chyba nie chcesz znów się przeziębić.

– To przez tę grubą czapkę od kostiumu – wyjaśniła Sara. – Ona jest naprawdę ciepła.

– Julek coś o niej wspominał.

– Proponowałam mu, żeby dzisiaj jej nie zakładał, bo pamiętam, że ostatnio był chory, ale uparł się, że chce grać w czapce, i nie mogłam go odwieść od tego pomysłu.

– Uparciuch z niego, to fakt – przyznała kobieta. – Na szczęście przyjechałam dzisiaj po niego samochodem, więc nie będzie za długo przebywał na chłodnym powietrzu. Wie pani, że złapał już mróz? Niby to nie powinno dziwić w połowie listopada, ale ostatnio zimy nie były zbyt mroźne, więc przyzwyczaiłam się do wyższych temperatur.

– W takim razie coś czuję, że najbliższe próby nie będą nam szły już tak dobrze. Chłodniejsze dni zawsze zwiastują większą liczbę chorych dzieci.

– To fakt, ale przeziębienie to nic w porównaniu z tym, co spotkało ostatnio Zuzię Orłowską – powiedziała kobieta. – Słyszała pani o tym?

– Nie. – Sara zmarszczyła brwi, ponieważ dobrze znała tę małą. Raptem dwa lata temu skończyła przychodzić na jej zajęcia. – Zachorowała?

– I to jak. – Mama Julka ściszyła głos, jakby nie chciała zostać posądzona o rozsiewanie plotek. – Ma chore serce. Jej rodzice wiedzą o tym już od kilku miesięcy, ale stan małej ostatnio znów się pogorszył. Kilka dni temu trafiła do szpitala w Warszawie, jednak lekarze nie dają jej za wiele czasu. Podobno pomóc mogłaby tylko operacja, której nikt w Polsce nie chce się podjąć.

Sara pobladła. Mała Zuzia zawsze była radosną, energiczną dziewczynką. Nie mogła uwierzyć, że ta iskierka tak ciężko zachorowała. I że jej stan pogorszył się teraz, kiedy powoli zbliżały się święta. Co musieli czuć jej rodzice?

– Marzena z Grzesiem próbują co prawda zebrać pieniądze na jej leczenie za granicą, ale chodzi o dużą sumę – ciągnęła mama Julka.

– Jak dużą? – zapytała przejęta Sara.

– Ponoć kilka milionów.

– O nie…

– Tak że sama pani widzi, że przeziębienie to przy tym pikuś – odparła kobieta.

Sara już chciała zapytać o więcej szczegółów, ale wtedy do sali wpadł Julek.

– Mamo, idziesz już?! – spytał z pretensją. – Znowu się spocę.

– Przepraszam. – Jego matka posłała Sarze uśmiech. – Miło się z panią rozmawia, ale chyba musimy już iść.

– Nie szkodzi – odparła łagodnie Sara, choć jej myśli nadal dryfowały wokół małej Zuzi i tego, czego się właśnie dowiedziała. – Lećcie. Do zobaczenia w sobotę.

– Do widzenia pani! – zawołał radośnie Julek, po czym razem z matką ruszyli do wyjścia.

Sara odprowadziła ich wzrokiem, po czym przysiadła na oparciu jednego z foteli kinowych. Nie wiedzieć czemu informacja o chorobie byłej podopiecznej bardzo ją poruszyła. Z tego, co pamiętała, rodzice Zuzi nie należeli do najzamożniejszych, ale byli fantastyczni, stworzyli z córeczką zżytą rodzinę. Na występy dziewczynki zazwyczaj przychodzili oboje i Sara zawsze skrycie trochę zazdrościła im rodzinnego ciepła i miłości. Ona nie stworzyła takiej rodziny i mimo nadziei czasami trochę się bała, że już nigdy jej nie stworzy. Mąż od niej odszedł. Chociaż bardzo chciała, nie mogła mieć dzieci. Może właśnie dlatego tak bardzo poruszyła ją historia Zuzi Orłowskiej?

 

 

 

 

 

Chana

 

 

Rok 1941

 

 

 

Chana zmierzała energicznym krokiem w stronę synagogi, żeby sprawdzić, jak idą postępy prac w przybudówce, nad którymi od kilku dni oficjalnie sprawowała pieczę. Chociaż dzieciaki z ochronki miały przeprowadzić się w to miejsce dopiero w przyszłym tygodniu, Chana nie mogła się doczekać, kiedy we wszystkich pokojach staną łóżka i będą mogli opuścić stary budynek. Tamten, jak zwykła mówić, nie nadawał się już do niczego i właśnie dlatego wyprosiła rabina, żeby pozwolił jej przenieść się z dziećmi do tej przybudówki. Duchowny początkowo trochę się opierał i twierdził, że towarzystwo sierot to kiepskie sąsiedztwo dla świątyni, pomimo że już nie odprawiano w niej modlitw, ale gdy Chana nie ustępowała, w końcu się ugiął i postanowił nawet, że pomoże jej w zaadaptowaniu budynku na potrzeby dzieci. Czas wojny utrudniał zbieranie materiałów, jednakże dzięki licznym koneksjom rabina jeszcze w tym samym tygodniu zaczęto wyposażać sale i sprzątać dwie stare łazienki, a w oknach zawisły firanki, które duchowny jakimś cudem otrzymał od pewnej starszej kobiety.

Kiedy Chana weszła do środka, nie mogła się nie uśmiechnąć. Nowy budynek ochronki był już prawie gotowy na przybycie dzieci. Z korytarza zniknęły wszystkie niepotrzebne sprzęty, które zalegały w nim przez lata, a z piętra dobiegały do niej odgłosy krzątaniny kobiet wypełniających sienniki słomą. Dzieciaków w ochronce przybywało, a z powodu wojny naprawdę niełatwo było znaleźć dla nich lepsze posłania. Trudno, pomyślała Chana. Jakoś będą musiały się przemęczyć.

Zwiedziła parter, a potem postanowiła wejść na piętro i zapytać kobiety, czy nie trzeba im pomóc. Chociaż miała dużo pracy przy dzieciach, zrobiłaby wszystko, żeby tylko przeprowadzić się tutaj w przyszłym tygodniu. Nie po to nachodziła i błagała rabina, aby teraz budynek nadal stał pusty.

Zadzierając sukienkę, ruszyła po schodach. Drewniane stopnie zatrzeszczały pod jej stopami, ale wiedziała, że są wykonane solidnie, więc pewnie weszła na piętro i zajrzała do pokoju, w którym pracowały kobiety. Siedziały na drewnianej podłodze i napełniały worki słomą.

– O, pani dyrektorka! – Jedna z nich dostrzegła ją niemal natychmiast i uśmiechnęła się lekko. – Nie spodziewałyśmy się pani.

– Przechodziłam akurat w pobliżu i pomyślałam, że wpadnę. Jak wam idzie? – zapytała po polsku. Chociaż była Żydówką, nie mówiła w jidysz. Zresztą prawie nikt o jej narodowości w tym mieście nie mówił w tym języku. Żydzi mieszkali tu od pokoleń i wielu z nich miało już żydowsko-polskie korzenie, przez co czuło się Polakami. Tak jak Chana i jej bliscy.

– Dobrze – odparła kobieta. – Właściwie to zaraz kończymy.

Chana nie kryła radości.

– Naprawdę?

– Zostało do napełnienia raptem pięć worków.

– A ja myślałam, że będziecie potrzebowały pomocy.

– Gdzie tam! – Druga z kobiet machnęła ręką. – Roboty wcale nie było dużo. Ja się zwykle w domu bardziej spracuję niż tutaj. Można powiedzieć, że odpoczywam – zachichotała.

– To może ja tutaj z wami zostanę – odparła Chana. – Nawet nie zliczę, ile mam w ochronce paznokci do obcięcia i dziecięcych skarpet do cerowania.

– Pani dyrektor sama to robi?

– A kto ma się tym zająć? – odparła swobodnie. – Ostatnio znowu wpadli do nas Niemcy i postraszyli moje dziewczyny. Jedna odeszła jeszcze tego samego dnia, a dzieciaków przybywa.

– Ja to panią podziwiam – stwierdziła pierwsza z kobiet. – Wiadomo, wszystkim w czasie wojny jest ciężko, ale trzeba mieć naprawdę silny kręgosłup, żeby nieść taki ciężar.

Zamiast jej odpowiedzieć, Chana tylko rozciągnęła usta w grzecznym uśmiechu.

– No dobrze, pogaduszki pogaduszkami, ale skoro nie potrzeba wam pomocy, to wracam do dzieci. Gdy skończycie z tymi siennikami, to zamknijcie budynek i oddajcie klucz rabinowi. Dzisiaj już chyba nic nie będzie się tutaj działo.

– Oczywiście. Dobrego dnia, pani dyrektorko.

– Dobrego dnia. Jeszcze raz dzięki za pomoc – odparła Chana, po czym wyszła z pokoju i zeszła po schodach, ponownie unosząc suknię. Potem typowym dla siebie energicznym krokiem opuściła budynek.

Zanim jednak wróciła do dzieci, jeszcze na moment zerknęła na synagogę. Kiedy Niemcy zajęli miasto, zdewastowali ją w środku i przekształcili na magazyn zboża. Podobno postraszyli rabina, że jeżeli będzie stawiał opór, to z jego domem, który stał po sąsiedzku, zrobią to samo, ale na szczęście potem dali mu spokój. Mężczyzna nadal mieszkał samotnie tuż obok i hitlerowcy wykorzystywali go do pomocy przy zbożu. Chana właściwie do tej pory nie wiedziała, dlaczego zostawili go przy życiu, ponieważ rabinów z dwóch sąsiednich miast rozstrzelano od razu. Widocznie ten nie wydawał się za bardzo szkodliwy, tak jak ona sama. Właściwie to mogła powiedzieć, że jechali na tym samym wózku. Chociaż esesmani notorycznie odwiedzali ochronkę i straszyli dzieci oraz personel, jak na razie nic więcej się nie wydarzyło.

Na razie, powtórzyła w myślach z goryczą i przesunęła dłonią po gładkich włosach związanych ciasno w kok. Złe myśli szybko ustąpiły jednak nadziei na lepsze czasy. Właściwie tylko ona napędzała ją do działania. Nadzieja i miłość do tych niewinnych dzieciaków.

Wyprostowana ruszyła w stronę rynku. Za jej plecami znajdował się most i płynęła rzeka, która skrzyła się w słońcu, ale Chana od dawna nie zachwycała się jej pięknem. W przeszłości Abram, mężczyzna, którego kochała, wielokrotnie zabierał ją tam na romantyczne spacery, lecz odkąd zaczęła się wojna, oboje mieli na głowie ważniejsze rzeczy niż oddawanie się amorom. Abram dwoił się i troił, żeby sklep jego ojca funkcjonował pomimo wojny, a ona poświęciła się w pełni opiece nad dziećmi. Z wykształcenia pielęgniarka, założyła ochronkę i ku niezadowoleniu Abrama pielęgnowała w niej sieroty wojenne. Obecnie w przytułku mieszkało prawie trzydzieścioro dzieci powyciąganych z ruin budynków czy pustych grobowców. Chana dawała im jeść i zapewniała miejsce do spania, chociaż pokoje były ostatnio przeludnione. Uczyła dzieciaki dobrych manier i taktu, a czasami także podstaw anatomii oraz opieki nad chorymi. A ponieważ jedna z opiekunek mówiła biegle w kilku językach, to dzieci poznawały również obce zwroty, które zdaniem Chany mogły im się przydać w przyszłości.

Dotychczasowy budynek ochronki mieścił się tuż za rynkiem. Chana z kamiennym, wręcz surowym wyrazem twarzy minęła drewniane kramy. Mogła wydawać się zimna i obojętna, ale pod tą maską kryło się ciepłe serce, które chętnie okazywała dzieciom. Była zarówno konsekwentna, wymagająca, jak i ciepła, kochana. Nowe dzieci początkowo patrzyły na nią nieufnie i z niepokojem, ale już po kilku dniach lgnęły do niej, jakby była pluszowym misiem. Może właśnie ta dwoista natura była powodem jej sukcesu?

Kiedy postanowiła założyć przytułek, jej bliscy śmiali się z niej i nikt nie dawał jej szans. Nawet Abram, który zwykle ją wspierał, kręcił nosem, co ku niezadowoleniu Chany nie zmieniło się do dziś. Ileż to razy słyszała z jego ust, że zamiast poświęcać życie sierotom, powinni wyjechać z kraju i zadbać o własną, lepszą przyszłość.

– Mam wielu znajomych na Zachodzie – przekonywał ją już od początku wojny. – Ludzie mówią, że coś bardzo złego czeka wszystkich Żydów. Wyjedźmy, póki czas.

Chana ignorowała to jego gadanie, bo sama jakoś nie mogła uwierzyć w złe intencje Niemców.

– Przecież to cywilizowany naród – mawiała. Może i widziała różne okropne rzeczy, których się dopuszczali, ale jakaś jej część naiwnie wierzyła w ludzi i kazała jej sądzić, że wszyscy w głębi duszy są dobrzy. Może i Niemcy błądzą, ale Żydzi nie zrobili im przecież nic złego i hitlerowcy muszą, po prostu muszą kiedyś się opamiętać. Nie dopuszczała do siebie myśli o zagładzie. Naprawdę wierzyła w sprawiedliwość, dobry świat i w to, że wojna niedługo się skończy. Zresztą inne myślenie raczej nie przystawało dyrektorce ochronki.

Mosiężna klamka zatrzeszczała, gdy Chana ją nacisnęła, a kiedy kobieta pchnęła drzwi do środka, dobiegły do niej głosy dzieci.

– Stój! I tak cię złapię! – wołał nieduży chłopiec, biegnąc po korytarzu za drugim.

– Akurat! – krzyczał do niego tamten. – Jesteś za wolny! Nigdy mnie nie dogonisz.

– Proszę pani, a zaplecie mi pani warkocz? – Zanim Chana zdążyła zamknąć drzwi, zjawiła się obok niej siedmioletnia dziewczynka.

Chana natychmiast porzuciła surowy wyraz twarzy i popatrzyła na nią łagodnie.

– Oczywiście, kochanie, ale daj mi chwilę odsapnąć. – Pogłaskała małą po policzku. – Przyjdź do mnie później, dobrze? Będę w swoim gabinecie.

Dziecko skinęło głową i odeszło, a Chana zaczęła rozglądać się po pokojach w poszukiwaniu Ani, swojej prawej ręki. Zajrzała do jadalni, która mieściła się na końcu korytarza, a potem do sali zabaw wypełnionej dziećmi. Ani nigdzie nie było, więc poszła na górę i znalazła w końcu kobietę w swoim gabinecie.

– Wybacz, że weszłam tutaj pod twoją nieobecność, ale musiałam. – Ania na jej widok podniosła się z krzesła.

Ubrana w szarą, długą sukienkę i z kokiem na głowie przypominała Chanę, ale nie była tak szczupła i wysoka jak dyrektorka. Patrząc na nią, Chana pomyślała, że przyjaciółka jest smutna. Przyjrzała jej się uważniej, a wtedy dostrzegła na policzkach Ani ślady łez.

– Ty płakałaś – bardziej stwierdziła, niż zapytała.

Ania odruchowo dotknęła twarzy. Chana odgadła po wyrazie jej oczu, że Ania jest na siebie zła, iż niedostatecznie ukryła swoje emocje. Znały się nie od dziś, a że Ania nigdy nie była dostatecznie dobra w maskowaniu uczuć, to Chana czytała z niej jak z otwartej księgi.

– Przepraszam. Wiem, że nie powinnam rozklejać się przy dzieciach, ale… Nie wiem, po prostu nie mogłam. Coś we mnie pękło.

Chana zbliżyła się do niej.

– Dlaczego?

– Chodzi o tę małą, którą przywieziono do nas kilka dni temu.

– O Donię, tak? – Przywołała w myślach zaledwie dwuletnią dziewczynkę.

Ania skinęła głową.

– O tę maleńką blondynkę. Cholera. Odkąd tylko do nas trafiła, wiedziałam, że przez ten kolor włosów będą problemy.

– Dzieci nadal nazywają ją Niemką?

– Wyobraź sobie, że jakiś chłopiec omal nie zepchnął jej dzisiaj ze schodów, kiedy chciała mu zabrać zabawkę.

– I to cię tak poruszyło?

– Nazwał ją Niemką i powiedział, że jeszcze raz weźmie coś, co należy do niego, to zatłucze ją na śmierć. Kiedy chciałam go uspokoić, zaczął krzyczeć, że staję w obronie Niemców i mnie też najchętniej by odstrzelił.

Chana pokręciła głową, wyraźnie poruszona.

– Który to powiedział? Już ja sobie z nim porozmawiam.

– Daj spokój, nie warto…

– Nie warto? Co ty mówisz, Aniu! Zwrócenie mu uwagi jest moim obowiązkiem. Nie będę tolerowała w naszym domu podobnych zachowań i wypowiedzi. Nie zgadzam się na dyskryminację rasową. Wystarczy, że na zewnątrz rozrasta się jak chwast.

Ania spojrzała jej w oczy.

– Chciałabym być taka stanowcza i konsekwentna jak ty. Czasami się zastanawiam, czy nie jestem za miękka do tej roboty.

– Zwariowałaś – mruknęła Chana. – Dzieci cię kochają. Zresztą każdy zły policjant powinien mieć swój dobry odpowiednik.

– Że niby ty jesteś tym złym? Wiesz, jakoś mi się nie wydaje.

Chana posłała jej uśmiech.

– No dobrze. Uznajmy, że ja mam rozdwojenie jaźni i łączę w sobie obie te postaci. Ale to nie zmienia faktu, że jesteś świetną opiekunką. I że muszę sobie poważnie porozmawiać z tym gagatkiem. Który chłopiec to zrobił?

– Ten dziewięcioletni Lejb.

Chana zastanowiła się, o kogo chodzi.

– Ten, który trafił do nas w kamizelce w kratkę?

– Dokładnie o nim mowa.

– W takim razie zaraz go do siebie zawołam.

– A ja w tej sytuacji chyba już pójdę. – Ania wzięła się w garść. – Niedługo kolacja. Może pomogę kucharce.

– Ach, Ania! – Chana zatrzymała ją przed wyjściem.

– Tak?

– Byłam dzisiaj w dobudówce przy synagodze i wygląda na to, że zdążymy ze wszystkimi pracami na czas.

– O, to cudownie! A tak się bałaś, czy przeprowadzka dojdzie do skutku.

– Wygląda na to, że Bóg nad nami czuwa.

– Bóg może i tak, ale ciekawe, co na to Niemcy – odparła Ania enigmatycznie.

Chana odprowadziła ją wzrokiem. Czy oni wszyscy naprawdę musieli widzieć świat w czarnych barwach? Czasami czuła się tak, jakby była ostatnią optymistką na ziemi. No, a przynajmniej w płonącej Europie.

 

 

 

 

 

Sara

 

 

 

 

Kiedy Sara wyszła z pracy w późne czwartkowe popołudnie, na dworze było już ciemno. Miasteczko zdawało się tonąć w szarej jesiennej mgle, a do jej uszu dobiegał tylko szum przejeżdżających nieopodal samochodów. Budynek ośrodka kultury mieścił się właściwie przy wjeździe do miasta, tuż za mostem, który górował nad rzeką. Sara uwielbiała na nią patrzeć, ale dzisiaj nie miała na to czasu. Musiała zrobić zakupy, bo jej lodówka świeciła pustkami. Na szczęście sklep znajdował się tuż obok, a naprzeciw niego nieduży parking, na którym Sara zostawiała czasami samochód.

Zrobiła niewielkie zakupy, a potem pojechała do domu. Chociaż nie miała daleko do pracy, zaledwie piętnaście minut spacerem, nie lubiła samotnie przemierzać miasta po zmroku. W drodze do domu musiała przejść przez park, który szczególnie umiłowały sobie lokalne pijaczki. Nie zważając na niską temperaturę, zalegali na ławkach i psuli krajobraz miasta. Co prawda większość z nich była niegroźna, ale Sara mimo wszystko wolała dmuchać na zimne. Jedna z dziewczyn pracujących w ośrodku kultury miała kiedyś nieprzyjemną sytuację, gdy szła przez park z chłopakiem. Pijany mężczyzna zaczepił ich z prośbą o papierosa. Oboje byli niepalący, więc grzecznie odpowiedzieli, że nie mogą pomóc, a mężczyzna wtedy zawołał kumpli i doszło do awantury. Chłopak trafił do szpitala ze złamanym nosem i pękniętym obojczykiem, a ona długo ukrywała otarcia na nadgarstkach, które powstały, gdy jeden z nietrzeźwych facetów zaczął ją szarpać. Gdyby nie pomoc obcych ludzi, być może skończyłoby się to tragicznie, więc Sara wolała wieczorami trzymać się od tego miejsca z daleka i jeździła do pracy samochodem.

Kiedy wysiadła pod domem, w oknach u sąsiadów świeciły się światła. Znała tych ludzi nie od dziś i wiedziała, że wszyscy mieli rodziny. Markowscy, którzy mieszkali po lewej, mieli czwórkę dzieci, a młodej parze z drugiej strony jej płotu niedawno urodził się pierwszy potomek. Dzielnica uważana była za rodzinną i spokojną i chyba tylko ona, Sara, tutaj nie pasowała. Dwudziestoośmioletnia rozwódka, myślałby kto. Ale przecież kiedy budowali z Tomkiem ten dom, zupełnie nie planowała takiego obrotu spraw.

Wziąwszy z samochodu zakupy, zamknęła drzwi, a ten dźwięk wywabił z budy Lulę – niespełna dwuletnią suczkę rasy golden retriever, którą dostała po rozwodzie od rodziców. Ci najwidoczniej przeczuwali, że na dłuższą metę ich córka nie zniesie pustki w domu. Sara początkowo podchodziła do tego pomysłu raczej sceptycznie, ale kiedy tylko przywiozła tę małą puchatą kulkę do domu, wiedziała już, że prezent był strzałem w dziesiątkę. No, może poza tym, że pogryzł jej kapcie i ulubione szpilki, a także dywan w salonie, który nadawał się już do wyrzucenia, gdy wróciła któregoś popołudnia z pracy.

– No pięknie… – mruknęła, wynosząc szczątki grubej tkaniny do kubła na śmieci.

Lula od tamtej pory regularnie bywała eksmitowana na dwór, kiedy Sara wychodziła do pracy. Od owego incydentu wiele się jednak zmieniło i suczka mieszkała teraz w budzie stojącej tuż przy wejściu do domu. Sara nadal wpuszczała ją do środka, ale Lula wolała już urzędować na dworze. Gdy przebywała w domu za długo, zaczynała nerwowo kręcić się przy drzwiach i patrzeć błagalnie na właścicielkę.

Teraz jednak podbiegła do Sary, spragniona kontaktu, i chociaż kobieta wielokrotnie próbowała ją tego oduczyć, skoczyła na nią, sięgając łapami prawie do jej ramion.

– Lula! Przestań! – Sara usiłowała się od niej odgonić, lecz w końcu dała za wygraną, pochyliła się i pogłaskała psi łeb. – No wiem, wiem. Tęskniłaś za pańcią. Zaraz dam ci coś dobrego. Co powiesz na wczorajszą kiełbasę?

Lula zapiszczała radośnie, więc Sara zabrała ją do domu. Od pewnego czasu regularnie kupowała dla niej ścinki w lokalnym sklepie mięsnym, przez co zawsze miała w lodówce pętko jakiejś kiełbasy czy ususzone skrawki wędlin. Zdjąwszy wierzchnie ubrania, poszła do kuchni i dała Luli kawał podwawelskiej.

– Już? Lepiej? – spytała, kiedy suczka, merdając ogonem, pochyliła się nad przekąską. – Czasami można z tobą zwariować – mruknęła pod nosem. – Tylko jedzenie i jedzenie. Oby nie poszło ci w boczki.

Kilka minut później sobie również przygotowała kolację i zjadła ją przy stole, mając Lulę u nóg. Kiedyś nigdy nie zgodziłaby się na trzymanie psa w domu, a zwłaszcza na to, żeby był obecny podczas jedzenia, ale przez ostatnie dwa lata dużo się w niej zmieniło i nie przypominała już dawnej siebie. Czasami się zastanawiała, czy to właściwie dobrze, czy źle, ale zwykle unikała takich rozmyślań. Kilka razy doszła podczas nich do wniosku, że może Tomek nie odszedłby od niej, gdyby wcześniej była taka wyluzowana jak teraz. Może już nie tęskniła za nim obsesyjnie i nie pragnęła, by wrócił, ale wciąż traktowała rozwód jako swoją osobistą porażkę. Starała się nie myśleć o tym za często, ale pewnych słów po prostu nie da się zapomnieć. „Stałaś się nieznośna. Nie mogę już z tobą wytrzymać!” – wykrzyczał Tomek w kluczowym momencie.

Sara uważała za cud to, że jakoś się po tym wszystkim podniosła. A za jeszcze większy to, że mimo wszystko prowadziła teraz szczęśliwe życie i mogła stwierdzić, że właściwie niczego jej nie brakuje.

Kolacja zniknęła z jej talerza w błyskawicznym tempie. Potem Sara pozmywała naczynia i zostawiwszy Lulę w kuchni, poszła wziąć prysznic. Stojąc w łazience przed lustrem, zmyła makijaż i przyjrzała się swojej twarzy. Jak na to wszystko, co przeszła, wcale nie wyglądała tak źle, uznała. Jej czoła i kącików oczu nie zdobiły jeszcze zmarszczki ani nie miała na skórze większych przebarwień. Właściwie to nie dziwiła się, że obcy ludzie mieli ją za beztroską, pełną życia dziewczynę. Naprawdę stwarzała pozory takiej osoby. A może wbrew temu, co zgotował jej los, rzeczywiście taka się stała?

Nie patrząc na drugą umywalkę – w przeszłości lubili przebywać z Tomkiem razem w łazience i zdecydowali się na dwie obok siebie – pozbyła się ubrań i weszła pod prysznic. Zgodnie z aktualnymi trendami nie miał brodzika, a płytki otaczała tylko szklana kabina, której Sara nie lubiła myć, bo zawsze się przy tym zmęczyła. Stanęła boso na zimnych płytkach – kolejny minus podążania za trendami – a kiedy z deszczownicy popłynęła woda, dziewczyna poddała się strumieniowi. Kiedyś nie lubiła deszczownicy, bo stojąc pod nią, miała wrażenie, że zaraz się utopi, ale teraz naprawdę nie przypominała tej dawnej Sary. Gdy tak o tym myślała i przypomniała sobie inne błahe rzeczy, za które krzyczała na byłego męża, znowu doszła do wniosku, że nic dziwnego, że odszedł…

Umyła się, a potem włożyła piżamę i zabrała Lulę do salonu, żeby jak co wieczór zalec na kanapie z laptopem oraz suczką u boku.

– Oj, nie patrz tak na mnie – mruknęła, kiedy obie lokowały się na stałych miejscach. – Wiem, że wolałabyś spacer, ale po pierwsze, jestem zmęczona, a po drugie, jest już ciemno, a ja nie przepadam za wieczornym chodzeniem po mieście. Tak, tak, nawet mając u boku takiego dużego psa jak ty.

Lula patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, ale w końcu chyba zrozumiała, że nie ma wyboru i posłusznie położyła łeb na łapach. Sara pochyliła się i lekko pogłaskała sunię po karku, a potem wgramoliła się pod koc na kanapie i położyła na kolanach laptopa, który zazwyczaj czekał na nią w tym miejscu. Gdy ekran rozbłysnął, sprawdziła skrzynkę mailową i przejrzała posty znajomych na Facebooku, ale żaden nie zainteresował jej na tyle, żeby chciała zgłębić temat lub chociaż przeczytać go do końca. Prawdę mówiąc, odkąd wyszła z ośrodka kultury, jej głowę zaprzątało tylko jedno zagadnienie, więc włączyła wyszukiwarkę Google i wpisała w nią hasło: Zuzia Orłowska. Dłonie zadrżały jej przy tym, jakby chodziło o jej własne dziecko, a kiedy na ekranie wyświetliły się wyniki wyszukiwania i zobaczyła zdjęcie dziewczynki na szpitalnym łóżku, serce Sary zabiło mocniej.

A więc jednak mama Julka nie przesadzała, pomyślała z przejęciem, po czym kliknęła w pierwszy link, który prowadził do strony znanej ze zbiórek charytatywnych. Sara wstrzymała oddech, patrząc na suwak pokazujący, ile pieniędzy już udało się zebrać i jaka jest docelowa kwota.

– Cztery miliony – wyszeptała poruszona. – A więc na tyle ktoś wycenił jej życie.

Rozemocjonowana przesunęła stronę w dół, gdzie znajdowało się kilka słów od rodziców. Marzena i Grzegorz pisali o szczegółach choroby i o tym, jak serce Zuzi zaczynało szwankować. Sarę wyjątkowo poruszył akapit o tym, że sądzili, iż mają zdrowe dziecko i nie mogli pogodzić się z diagnozą. Gdy o tym wszystkim czytała, aż zapiekły ją oczy, a pod powieki napłynęły jej łzy. Popatrzyła na zdjęcie dziewczynki, która leżała w szpitalu podłączona do licznych rurek i kabli. Jeszcze niedawno była taką radosną iskierką, tak świetnie odnajdowała się na deskach teatru… Dlaczego ktoś tam u góry już policzył jej dni, a lekarze tak wysoko wycenili jej życie? Dlaczego tak małe dzieci musiały tak cierpieć? Dlaczego coś odbierało im szczęście?

Poruszona do granic kliknęła w okienko z napisem „Wesprzyj” i przelała na zbiórkę najwyższą kwotę, na jaką mogła sobie pozwolić. Co prawda na początku listopada postanowiła zacząć odkładać na prezenty świątecznie, ale wiedziała, że nie zubożeje, jeśli podzieli się oszczędnościami. Potem jeszcze raz przeczytała poruszający list od rodziców dziewczynki i zapatrzyła się w ciemność za oknem. Właściwie nie wiedziała, dlaczego wieść o chorobie tej małej wywołała w niej tyle emocji, ale niemal fizycznie zabolało ją serce. Wolała nie myśleć o tym, co czują teraz Zuzia i jej rodzice.

To takie niesprawiedliwe! – przemknęło jej przez głowę, gdy uświadomiła sobie, jak wiele dzieci cierpi z powodu chorób. Chwilę potem odezwał się w niej cichy głos, który zasugerował jej, żeby nie zostawiała tego w ten sposób.

– No tak! – powiedziała na głos, uświadamiając sobie, że przecież może pomóc tej małej chociaż trochę.

Postanowiła z samego rana porozmawiać o tym z dyrektorem gminnego ośrodka kultury.

 

 

 

 

 

Daniel

 

 

 

 

Kiedy taksówka wjechała do jego rodzinnego miasteczka, Daniel pomyślał, że nic nie zmieniło się tutaj od lat. Warszawa i Kraków, duże miasta, w których w ostatnich latach mieszkał na zmianę, nieustannie się rozwijały i parły do przodu, a ta miejscowość wyglądała tak, jakby czas się dla niej zatrzymał. Szare, przybrudzone elewacje domów, dziury w asfalcie i stare chodniki z dużych płyt mogłyby śmiało stanowić tło filmu o dawnych czasach. A dziś jak na złość były jeszcze spowite gęstą mgłą, nic więc dziwnego, że Danielowi przemknęła przez głowę wątpliwość, czy podjął dobrą decyzję, postanawiając przyjechać właśnie tutaj.

Kierowca taksówki skręcił i przejechał kilka metrów, a potem zatrzymał się przed przejściem dla pieszych, żeby przepuścić jakąś dziewczynę. Do celu podróży Daniela zostało jeszcze kilkanaście metrów. Gdy ruszyli, młody mężczyzna zaczął z niecierpliwością wyglądać domu brata, będącego jednocześnie miejscem, w którym obaj się wychowali. Po chwili taksówkarz minął podwórko sąsiadów, a wtedy oczom Daniela ukazał się odremontowany budynek, w którym spędził dziecięce lata.

– Nawigacja każe mi sądzić, że to tutaj – powiedział kierowca, a Daniel pochylił się w stronę okna.

– Dobrze pana poprowadziła. Jesteśmy na miejscu.

Taksówkarz zatrzymał samochód i Daniel odpiął pas. Wręczył mężczyźnie należność za przejazd, a potem, uważając na nogę, wyjął z bagażnika swoją walizkę i torbę.

– Na pewno wszystko pan ma? – zapytał jeszcze taksówkarz.

Daniel spojrzał na torby. Nigdy nie był typem chomika, więc upchnął do nich niemal cały swój dobytek.

– Tak, tak. Dzięki. Może pan wracać.

– W takim razie jadę. Wszystkiego dobrego!

– Wzajemnie – odparł Daniel i odprowadził mężczyznę wzrokiem. Dopiero kiedy samochód zniknął mu z oczu, popatrzył z powrotem na budynek, który należał teraz do jego brata. Była to typowa piętrówka na planie kwadratu. Patryk mieszkał w niej razem z żoną i córką. Stał się właścicielem posiadłości po tym, jak dwa lata temu umarł ich ojciec. Wcześniej mężczyzna trochę chorował i to właśnie Patryk sprawował nad nim opiekę, więc Daniel nie miał nic przeciwko, kiedy rodzic zapowiedział, że to właśnie na starszego syna zamierza przepisać dom oraz działkę.

– Tato, nie widzę ku temu żadnych przeszkód – powiedział tylko. – Uważam nawet, że to sprawiedliwe – zapewnił i rzeczywiście tak myślał.

Podczas gdy on wiódł życie sportowca w stolicy, a wcześniej w Krakowie, to brat zajmował się gospodarstwem i dbał o ojcowiznę. Zdaniem Daniela ten układ był jak najbardziej fair, a jego relacje z Patrykiem znacznie się poprawiły – widać zaimponował bratu swoim podejściem.

– Wpadaj do nas w każdej wolnej chwili – mawiał często Patryk, a Daniel ochoczo przyjeżdżał do niego na wszystkie większe uroczystości rodzinne i święta.

– To bezterminowe zaproszenie jeszcze się kiedyś na tobie zemści, zobaczysz – żartował.

– To złamanie zmęczeniowe piątej kości śródstopia – oznajmił mu lekarz, kiedy spotkali się w gabinecie, żeby omówić wyniki badań.

Daniel zamrugał oczami.

– Ale jak to? Przecież to niemożliwe. Ja w nic nie uderzyłem…

– Takie złamania są, niestety, typowe dla biegaczy. A przyczyny? Wystarczy, że w ostatnim czasie sporo pan trenował, mięśnie i więzadła nie zregenerowały się dostatecznie po treningach. Czasami ma na to wpływ również dieta. Brak kolagenu, wapnia, fosforu i innych mikro- i makroelementów… To wystarczyło, żeby doszło do mikrourazów długotrwałych.

Daniel naprawdę nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Przecież uważał na siebie, zawsze zdrowo się odżywiał.

– Co pan proponuje? – zapytał przerażony, w myślach wyobrażając już sobie, że będzie musiał zakończyć karierę sportowca.

– Podstawą leczenia tego typu złamań jest przede wszystkim odciążenie nogi.

– Kule? – Serce zabiło mu mocniej.

– Tak. A do tego gips.

Daniel poczuł, jak wzdłuż jego kręgosłupa rozchodzi się dreszcz.

– Na jak długo?

– Standardowo w przypadku złamania zmęczeniowego V kości śródstopia to dwadzieścia tygodni.

– Dwadzieścia? – Daniel miał nadzieję, że się przesłyszał.

Niestety, lekarz szybko rozwiał jego wątpliwości.

– Może nawet dłużej. To zależy od tego, jak szybko zregeneruje się noga.

– Ale przecież… Nie, to musi być jakaś pomyłka… Ja nie mogę przestać ćwiczyć na dwadzieścia tygodni! Ile to jest? Pół roku?

– Cztery, no, może pięć miesięcy – oznajmił mu lekarz.

– Ale przecież to będzie mój koniec. Mogę już teraz pożegnać się z karierą.

– Przykro mi, panie Danielu – odparł ortopeda. – Ale proszę się nie załamywać. Rokowania nie są najgorsze, a przy odpowiednio dobranych ćwiczeniach możliwe jest utrzymanie wysokiej wydolności organizmu. Niekoniecznie musi pan stracić formę.

– I naprawdę nie da się zrobić nic innego?

– Mogę panu zaproponować operację, żeby nie tracił pan tyle czasu na przerwę w treningu, ale osobiście jej nie polecam. W przypadku młodych ludzi takie zabiegi mogą czasami bardziej zaszkodzić niż pomóc. Operacja to zawsze poważna ingerencja w organizm. Rekomendowałbym unieruchomienie stopy i nieobciążanie jej ćwiczeniami.

– Czy wrócę po tym do formy? TAKIEJ formy, jaką mam teraz? Przecież ja wiosną pobiłem życiowy rekord na hali!

– Panie Danielu, proszę nie mylić medyka z jasnowidzem – odparł spokojnie lekarz. – Przestrzeganie zaleceń fizjoterapeuty na pewno pomoże panu wrócić do aktywności sprzed złamania, ale nie mogę niczego obiecać. Każdy uraz może nieść za sobą powikłania. Pewnych rzeczy po prostu nie da się przewidzieć.

Daniel jęknął.

– Wie pan, że to są dla mnie tragiczne wiadomości.

– Przykro mi. Ja też wolałbym przekazać panu dobre wieści, ale takie są fakty. Proszę pana teraz o decyzję, co dalej robimy. Ja naprawdę rekomendowałbym gips oraz odpoczynek. W scyntygrafii wyraźnie widać, że budowa tkankowa jest zaburzona. Dostrzegłem także zaburzenia ukrwienia kości. Nie chcę pana straszyć, ale jeśli dalej będzie pan ćwiczył, może dojść nawet do martwicy kości w powikłaniu. I proszę mi wierzyć, to dopiero byłaby dla pana tragedia.

Daniel się zamyślił, a przez głowę, jak klatki filmu, zaczęły przelatywać mu wspomnienia z najlepszych momentów w karierze. To, jak dwa lata temu prześcignął podczas halowych mistrzostw Europy swojego największego rywala, i to, jak niedawno pobiegł życiówkę. To, jak wręczono mu srebrny medal, który wywalczył razem z kolegami podczas ostatnich mistrzostw świata, i ten moment, kiedy kilka dni potem zobaczył, wysiadając z samolotu na lotnisku, tłum kibiców, którzy przyszli powitać swoich mistrzów. „Dzię-ku-jemy! Dzię-ku-jemy!” – skandowali radośnie, a w jego oczach zaszkliły się łzy. Poświęcił bieganiu całe swoje życie i nie mógł uwierzyć, że to wszystko miało niedługo się skończyć. Chociaż bardzo chciał zatrzymać czas, nie był już najmłodszy i taka kontuzja brzmiała dla niego teraz jak wyrok. Dlaczego, u diabła, zaufał wtedy trenerowi i nie poszedł do specjalisty, kiedy stopa bolała go tylko trochę?!

Opuścił gabinet lekarza czerwony z wściekłości. Cholerne złamanie! Gdyby nie to, że noga bolała go już bez tego, najchętniej kopnąłby w ścianę lub krzesło, żeby dać upust emocjom. A ostatnio miał taki dobry czas… Dlaczego zbagatelizował problemy?

Jeszcze tego samego dnia założono mu gips. Daniel najchętniej ściągnąłby go i mocno rzucił nim o podłogę, ale zamiast tego podziękował lekarzom i pielęgniarkom. Podpierając się kulą, zamówił taksówkę i wrócił do mieszkania. Niestety, znajome kąty nie poprawiły mu humoru, a wręcz przeciwnie – to jeszcze bardziej go zdołowało. Miał dwadzieścia siedem lat, rezydował w wynajmowanym mieszkaniu, w którym nikt na niego nie czekał, a to, czemu poświęcił całe swoje życie, mógł teraz zmiąć niczym papier i wyrzucić do kosza. Chociaż lekarz zapewniał go, że może jeszcze wrócić do formy, on wolał się tym nie łudzić, zresztą w takich sprawach zawsze był raczej pesymistą. Jakiś cichy wewnętrzny głos podpowiadał mu, że może odwiesić swoje szczęśliwe buty do szafy, ponieważ nie będą mu już potrzebne. A równie dobrze może od razu strzelić sobie w skroń, bo skończyła się właśnie era Daniela Zabłockiego, sportowca, a on nie umiał być nikim innym.

Pierwsze dni po usłyszeniu diagnozy były dla niego naprawdę trudne. Najchętniej nie wychodziłby z łóżka i chociaż trener umówił go na spotkanie z podobno całkiem dobrym fizjoterapeutą, który pomógł licznym sportowcom po przeróżnych kontuzjach, nawet nie raczył zadzwonić i odwołać tego spotkania. Po prostu tam nie pojechał.

– Jesteś nieodpowiedzialny! – wykrzyczał do niego trener przez telefon, ale Daniel nie chciał z nim dłużej rozmawiać i po prostu się rozłączył.

Uznał, że to i tak lepsza opcja niż powiedzenie mu tego, co myśli o nim naprawdę. Chyba jeszcze na nikim tak bardzo się nie zawiódł. Przecież gdyby nie posłuchał tego faceta i nie ignorował bólu stopy, być może nie musiałby teraz zawieszać kariery na nie wiadomo jak długi czas. Może to wszystko wyglądałoby lepiej…

Dopiero po tygodniu pogodził się z sytuacją na tyle, żeby zacząć myśleć o tym, co dalej. Jego życie kręciło się całkowicie wokół bycia sportowcem i nie bardzo wiedział, co ma ze sobą począć. Jego pierwszą myślą po przebudzeniu było zdrowe śniadanie, a potem szedł na trening i często wracał do mieszkania dopiero wieczorem. W wolnych chwilach spotykał się z kolegami, którzy również intensywnie ćwiczyli, więc prawdę mówiąc, nie znał innego życia. Jedynie krótkie wyjazdy w rodzinne strony, żeby odwiedzić Patryka i groby rodziców przypominały mu o tym, że istniał inny świat. Zazwyczaj żył od zawodów do zawodów i w ciągu tych wszystkich lat ani razu nie przeszło mu przez głowę, że lada chwila zakończy karierę. Uważał na siebie i dbał o zdrowie jak mało kto. A los i tak postanowił spłatać mu figla…

W końcu się zmobilizował i choć z niechęcią, to poszedł porozmawiać z trenerem. Poinformował o swoim stanie również związek sportowy, a potem zadzwonił do Patryka, jedynej bliskiej mu osoby, która nie miała nic wspólnego z bieganiem, a której mógł się wyżalić. To właśnie wtedy brat zaproponował mu, żeby przyjechał do nich odpocząć, i chociaż Daniel początkowo uważał ten pomysł za zupełnie nietrafiony, w końcu się zgodził.

– Może to nie jest taka zła propozycja, jak początkowo sądziłem – powiedział, dzwoniąc do brata po kilku dniach.

Patryk szczerze się ucieszył i tak właśnie Daniel wylądował w rodzinnych stronach. Z bagażami, nogą w gipsie, o kuli i z zupełnym brakiem pomysłu na przyszłość.

Stał przez chwilę przed furtką, ale w