Na dwa głosy - Czyż Lidia - ebook + audiobook + książka

Na dwa głosy ebook i audiobook

Czyż Lidia

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czymże jest małżeństwo?
Dwoje ludzi, dwa światy, dwa życia połączone w jedno.
Dwie historie, splecione w jedną opowieść.
Jedna miłość, dana od Boga Wszechmogącego, by zjednoczyć.

Natalia i Bartek są parą od liceum, a małżeństwem i rodzicami niemal od początku studiów. Wspólnie przezwyciężyli wiele trudności. I wtedy, kiedy wszystko zdaje się być już łatwe, kiedy życie wreszcie się ułożyło, kiedy można zacząć spokojnie się nim cieszyć wspólnie z tą drugą ukochaną osobą – przychodzi rozstanie.

Czy to koniec?
Czy trzeba pogodzić się z tym, co zdaje się być nieuniknione?
Czy należy bez walki rezygnować ze złożonych przysiąg, z planowanego szczęścia, stabilizacji?

Ta historia nie miała prawa się zdarzyć, chyba że w kinie, i to bollywoodzkim. Ale życie ma to do siebie, że nie bacząc na to, co się zdarza lub nie, tworzy najlepsze i najbardziej nieprzewidywalne scenariusze.

A więc i ona się zdarzyła – nieprawdopodobna historia prawdziwa.

Wystarczyło tylko wysłuchać, wystarczyło ją tylko spisać.
Tylko trzeba było mieć serce i ucho czułe, a pióro lekkie – jak Lidia Czyż.

Lidia Czyż – pisarka, nauczycielka, współorganizatorka spotkań dla kobiet, autorka licznych artykułów, opowiadań i sześciu powieści, m.in. Mocniejsza niż śmierć, Narodziny perły, Pozostała tylko nadzieja, Słodkie cytryny (część z nich została przetłumaczona na język czeski i niemiecki). Żona, matka dwojga dorosłych dzieci i babcia trójki wnuków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 12 min

Lektor: Sebastian Misiuk; Anna Ryźlak

Oceny
4,5 (47 ocen)
34
8
1
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bartikkk

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu boska,najlepsza ksiażka jaka przeczytałam.
00
AnnaUszacka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Można z niej dużo wziąć dla siebie.
00
moninikana

Nie oderwiesz się od lektury

Wartościową lektura, która wciąga od samego początku.
00
qwertyuiop1910

Z braku laku…

Mdłe, nijakie, nudne, przewidywalne, szkoda że taka właśnie jest chrześcijańska literatura…
00
szszsz

Nie oderwiesz się od lektury

Podczas czytania „Na dwa głosy” kołatała mi w głowie jedna myśl: n i e p r a w d o p o d o b n a historia. Naprawdę, to jedna z najbardziej niesamowitych, prawdziwych historii, jakie miałam okazję poznać. Wszystkim, którzy potrzebują dowodu, że cuda się dzieją i że dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych szczerze polecam przeczytanie tej książki. Nie tylko podnosi na duchu, ale wręcz zostawia w pełnym zachwycie nad Bożą mocą. Uczciwie będzie jednak dodać, że książka ta ma jeden minus (;)): nie da się od niej oderwać i jeśli zaczyna się wieczorem (jak ja) to zarwanie nocy i „kac książkowy” gwarantowane 😉 Bardzo polecam tę lekturę! 🙂
00

Popularność




Rekomendacje

Niezwykłą historię Bartka usłyszałem z jego ust, gdy poznaliśmy się niemal 20 lat temu. 

Jednak dopiero czytając książkę „Na dwa głosy”, poznałem szerszy kontekst i dowiedziałem się o szczegółach, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Poza tym, mogłem teraz usłyszeć „głos” Natalii i poznać jej perspektywę. Ta lektura była dla mnie niesamowicie poruszająca. 

Świadectwo Bartka i Natalii jest ważne dla mnie i mojej żony, Emilii, również w wymiarze osobistym. W przeddzień naszego ślubu niespodziewanie zaczęły do nas spływać informacje, że niektóre zaproszone przez nas pary nie dotrą na ceremonię, ponieważ się rozstały. To było dla nas trudne doświadczenie –nazajutrz mieliśmy składać sobie przysięgę małżeńską, a w naszych sercach pojawiały się pytania: „Czy uda się jej dotrzymać?”, „Skąd wziąć siłę i pewność, skoro tyle małżeństw wokół nas się rozpada?”. I w tym momencie przyszła Boża odpowiedź –otrzymałem od Bartka SMS z informacją, że właśnie oświadczył się swojej byłej żonie, że Bóg połączył na nowo to, co wydawało się nie do uratowania. To było światło, którego tego dnia potrzebowaliśmy. Boża moc jest naszą gwarancją. Pan jest źródłem prawdziwej miłości i tylko On może nas do niej uzdolnić. Na Nim możemy się oprzeć jako małżeństwo.

To niesamowite, jak Pan przecina drogi różnych osób, by zrealizować swój doskonały plan. Bardzo się cieszę, że – dzięki Jego łasce – zespół TGD mógł być częścią tej niezwykłej historii.

Piotr Nazaruk – kompozytor, dyrygent,lider zespołu Trzecia Godzina Dnia

Zbyt piękne, by było prawdziwe? Niewiele jest takich historii, jak ta, opisana w książce Lidzi Czyż pt. „Na dwa głosy”. Historia dramatyczna, wciągająca, pouczająca, mądra, a przede wszystkim dająca nadzieję tam, gdzie jej brak, gdzie mrok odbiera zdolność widzenia, a bolesna codzienność zabiera ochotę do życia. To opowieść o cudzie ponownego spotkania, o prawdziwej miłości i spotkaniu z Tym, który jest Miłością. Powieść pięknie napisana, językiem barwnym, prostym, przenikającym, a momentami przeszywającym. I jak miło mi było odkryći tak naprawdę dowiedzieć się o swoim skromnym udzialew tej opowieści! Czyni to tę lekturę, dla mnie osobiście, czymś wyjątkowym. Gorąco zachęcam do jej przeczytania.

Bogdan Olechnowicz

Historia, jak w każdej innej książce Lidii Czyż, wydarzyła się naprawdę i jest jednocześnie piękna i trudna. Lubię czytaćo ludzkich emocjach, uczuciach, wątpliwościach, pytaniach. Lubię czuć czyjeś emocje… Lubię, jak jest prawdziwie… Historia zawarta w tej książce dokładnie taka jest. Autentyczna, przeszywająca, czasem denerwująca, bo do bólu niesprawiedliwa,a momentami wzruszająca, bo dająca nadzieję. Wachlarz emocji podczas czytania gwarantowany. Nadzwyczaj ciekawa jest sama forma podania. Nie bez powodu tytuł brzmi: „Na dwa głosy”, bo czytając, poznajemy dwie perspektywy tych samych wydarzeń i – wydawać by się mogło – „tego samego” bólu. Choć muszę przyznać, że na początku może właśnie przez te różne perspektywy trudno było wgryźć się w fabułę. Ale nie trwało to długo. W powieści najbardziej poruszyło mnie to, jak mocno człowiek może się pogubić i ile rzeczy po drodze zepsuć. Jednocześnie prawdą jest, że najpierw trzeba pobłądzić, by potem zostać odnalezionym. Często jest tak, że z trudnych doświadczeń, jakie stają na naszej drodze, wychodzimy zbudowani i uszlachetnieni. A to jest możliwe dzięki pomocy Najwyższego i Jego nieograniczonej łasce oraz miłości. Dobrze było to sobie przypomnieć. I jak dobrze jest pamiętać, że Pan Bóg stawia na naszej drodze nieprzypadkowych ludzi, nieprzypadkowe zdarzeniai nawet nieprzypadkowe zranienia. Odbieranie wymagających lekcji jest trudne, ale warte wysiłku. Ta książka jest doskonałym potwierdzeniem, że z totalnego dna można się odbić i znaleźć się w miejscu naszych nieśmiałych, cichych modlitw i pragnień.

A o czym tak właściwie jest ta historia, która zdarzyła się naprawdę? Przeczytajcie i przekonajcie się sami, jak dobry jest nasz kochający Ojciec w Niebie.

Dominika Cieślar

Mamy w rękach kolejną, siódmą już książkę autorstwa Lidii Czyż (prywatnie mojej kochanej żony), pod tytułem: „Na dwa głosy”. Spokojnie można powiedzieć, że książka ta należy do tego rodzaju pozycji, które dają nadzieję, pokazują, że bez względu na to, jak skomplikowane i brutalne potrafi nieraz być życie, ratunek możemy znaleźć w osobie Pana Jezusa Chrystusa, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych.

Ci, którzy spotkali się z twórczością Lidzi, doskonale wiedzą, czego mogą po raz kolejny oczekiwać. Od wielu lat mogłem obserwować żmudny proces powstawania każdejz książek. Widziałem, z jakim sercem i delikatnością spisywała te wszystkie – bardzo dramatyczne i zawiłe – historie napisane przez życie. Widziałem, ile czasu poświęcała na zagłębianie sięw problemy poruszane przez jej bohaterów. Sposób, w jaki Lidzia to robi, a także to, o czym pisze, sprawia, że wielu nie znających dotąd żywego Boga ludzi może odkryć, jak realnym Bogiem On jest, Bogiem, który jest w stanie dać naszemu życiu nowym wymiar.

ks. Leszek Czyż

Naszej przyjaciółce Marcie oraz tym wszystkimOsobom, które uratowały życie mojego męża.Przepraszam, że nie wymienię Was imiennie,ale nie chcę nikogo pominąć (jednak jeśliniektórzy bohaterowie powieści noszą Waszeimiona, nie jest to wcale przypadek…).

 

 

Bo cuda dzieją się, gdy wierzysz w nie…[fragment piosenki Kiedy wierzyszz filmu Książę Egiptu]

 

 

Urzędniczka stanu cywilnego w eleganckiej, bordowo-czarnej todze, pobrzękując wielkim łańcuchem z orłem, weszła do sali ślubów i zajęła miejsce za masywnym, ciemnobrązowym stołem. Zerknąłem na Natalię i prawie bezgłośnie spytałem:

– Poznajesz ją?

Skinęła głową. Ze wszystkich sił staraliśmy się zachować powagę stosowną do tej chwili, jednak mieliśmy wrażenie, że uczestniczymy w jakimś spektaklu teatralnym.

– Proszę powtarzać za mną – poleciła kobieta podniosłym głosem po kilkuminutowej przemowie, z której, z powodu emocji, nie byłem w stanie nic zapamiętać. – Najpierw pan – zwróciła się do mnie – „Świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński z… – zawiesiła głos i zerknęła do akt –

…Natalią Dobrowolską i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”.

Powtórzyłem tekst przysięgi – słowo po słowie. Potem to samo zrobiła Natalia. Gdy urzędniczka patetycznym tonem ogłosiła, iż jesteśmy mężem i żoną, oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Popatrzyła na nas zdziwiona i chyba trochę zniesmaczona.

– My panią pamiętamy. – Usiłowałem wyjaśnić powód naszego rozbawienia, by nie poczuła się urażona.

– Taaak? – spytała przeciągle. – A skąd?

– Ja tu już kiedyś stałem przed panią i składałem tę przysięgę.

– No tak… Zdarza się… – powiedziała, z zakłopotaniem zerkając na moją świeżo poślubioną żonę.

– Ale ta pani – wskazałem na Natalię – stała tutaj ze mną…

– O! To bardzo się cieszę! – Urzędniczka akcentowała każde słowo, uśmiechając się szeroko. – No, nie zdarzają się takie rzeczy, nie zdarzają. – Kręciła głową z niedowierzaniem.

Nic dziwnego, przecież nie codziennie były mąż poślubia byłą żonę. Jednak – jak widać – cuda się zdarzają, jeśli tylko…

 

1. ONA

– Mamo, kto to jest szlachcianka? – spytałam, z trudem wypowiadając niezrozumiałe dla sześciolatki słowo, gdy mama czytała mi bajkę o Kopciuszku.

– Szlachcianka to córka szlachcica, czyli… Euzebiusz, ty jej wytłumacz! – zwróciła się do taty. – W końcu to twoja rodzina wywodzi się ze szlachty.

– Z jakiej szlachty? – zdziwiłam się.

– Nasza rodzina pochodzi z Wołynia. Popatrz, to tutaj. – Tata wyjął mapę samochodową, a jego palec powędrował na dół i na prawo. – Widzisz, teraz to poza granicami Polski, ale kiedyś granice biegły w zupełnie innych miejscach.

– Dlaczego? – zdziwiłam się.

– Była wojna i jedni, czyli Rosjanie, wygrali, a Polacy… też wygrali, tylko… Wiesz, to trochę skomplikowane. Wyjaśnię ci to, kiedy będziesz starsza. – Tata pogładził mnie po głowie. – A kiedy będziemy u babci i dziadka, poproszę, żeby pokazali ci nasz herb. To taka pieczęć, którą miała nasza rodzina. Mówiło się, że rodzina pieczętowała się herbem Nałęcz. To jeden z najstarszych polskich herbów.

Tak wyglądała moja pierwsza lekcja historii. Dopiero kilka lat później poznałam smutną prawdę – w czasie drugiej wojny światowej moi dziadkowie, by ocalić życie, zostali zmuszeni do ucieczki z Wołynia. Z dawnego szlacheckiego splendoru pozostały wyłącznie wspomnienia i niezwykłe imiona nadawane w naszej rodzinie. Dziadek miał na imię Narcyz, tato – Euzebiusz, a jeden z jego braci – Ludomir. Dziadek był nauczycielem, podobnie jak jego żona. Moja babcia, która uczyła języka polskiego, była belferką „starej daty” – nadzwyczaj zasadniczą i ogromnie wymagającą, również w życiu rodzinnym. Choć dziadek całe życie marzył o córce, doczekali się pięciu synów –mój ojciec, urodzony dwa lata przed drugą wojną światową, był drugim z kolei. Po wojnie dziadek dostał przydział do pracy w Gliwicach. Tam tato zdobył wykształcenie, został agronomem i poznał moją mamę. Wkrótce skierowano go do pracy w Urzędzie Wojewódzkim w mieście oddalonym o sto kilometrów na południe, gdzie się urodziłam po dwunastu latach małżeństwa moich rodziców, jedenaście lat po moim bracie. Mamie, mającej trzydzieści trzy lata – co uważała za wiek niemal średni – ciąża po tak długiej przerwie wydawała się dramatem życiowym. Za to tata – co powtarzał mi wielokrotnie –szalenie się ucieszył. Od początku byłam jego ukochaną, wypieszczoną córeczką. Mimo to – szczególnie w pierwszych latach życia – byłam mocno związana z mamą.

Moje wczesne dzieciństwo było po prostu sielanką. Mieszkaliśmy w piętrowym, służbowym domu, lecz rodzice wiedzieli, że gdy tata przejdzie na emeryturę, będą musieli to miejsce opuścić. Postanowili zatem kupić działkę i zbudować dom. Nie mieli wtedy pojęcia, jak ta decyzja odmieni całe nasze życie. Inwestycja była kosztowna, w dodatku na początku lat osiemdziesiątych XX wieku doszło w Polsce do najgłębszego kryzysu gospodarczego i zakup materiałów budowlanych graniczyłz cudem. Jedyną możliwością ich zdobycia było „zapisanie się na przydział” i oczekiwanie na nie miesiącami lub wręczanie łapówki, co zwiększało koszty budowy. Dlatego gdy brat taty, który od wielu lat jeździł do pracy do Francji i po przeliczeniu na złotówki zarabiał krocie, zaproponował rodzicom wyjazd „na saksy”, nie wahali się ani chwili. Wówczas nikt nie mógł trzymać swojego paszportu w domu. Trzeba było pisać wniosek o wydanie go na okres wyjazdu, a po powrocie –o ile było się tym szczęśliwcem, który paszport otrzymał – niezwłocznie go oddać. Tato jako urzędnik państwowy nie otrzymał zgody na wyjazd. Odmowa wydania paszportu była powszechną praktyką władz, argumentowaną koniecznością dochowania tajemnicy państwowej. Tylko nikt nie miał pojęcia, jaką tajemnicę państwową mój ojciec mógłby zdradzić –nie znał żadnej… Ale wtedy za tajemnicę uważano nawet umiejscowienie jakiejś fabryki czy mostu, które przecież każdy mógł zobaczyć.

Mama, która pracowała wcześniej w biurze (gdzie – w wyniku wypadku – doznała urazu biodra i przeszła na rentę, a następnie na wcześniejszą emeryturę) – paszport dostała. W tej sytuacji postanowiła pojechać z wujkiem sama. Dla mnie, ośmiolatki przyzwyczajonej do stałej obecności mamy w domu, perspektywa jej wyjazdu na kilka miesięcy była przerażająca. To ona odprowadzała mnie do przedszkola, a później do szkoły, czekała na mnie po lekcjach z gorącym obiadem i odrabiała ze mną zadania. Ona całowała na dobranoc i kładła wieczorem do łóżka. Rozumiałam, że rodzice potrzebują pieniędzy na budowę, ale gdy mama wsiadała do samochodu wujka, wpadłam w histerię i nie chciałam jej puścić. Wczepiłam się w nią i płakałam wprost spazmatycznie. Wydawało mi się, że gdy jej nie będzie, umrę z tęsknoty. Mama z kolei najbardziej martwiła się tym, że zostajemy z tatą sami – brat wprawdzie mieszkał z nami, lecz odrabiał służbę wojskową w Straży Pożarnej, pracował na zmiany i mało czasu spędzał w domu. Mama poprosiła więc swoją mamę, by przyjechała do nas, aby się nami zaopiekować. Początkowo ucieszyłam się, bo bardzo kochałam babcię, lecz szybko jej obecność okazała się prawdziwą udręką. Babcia, którą dotychczas widywałam sporadycznie – wtedy mnie przytulała, obsypywała słodyczami, po czym szybko wracała do siebie – teraz usiłowała zastąpić mi mamę. Wkrótce tak zaczęła się rządzić w naszym domu, że doszliśmy z tatą do wniosku, iż dłużej tego nie wytrzymamy. Uknuliśmy zatem plan, by odesłać babcię z powrotem do domu.

– Mamo, my doskonale poradzimy sobie sami – przekonywał ją tato, a ja, stojąc za jej plecami, kiwałam głową, dodając mu odwagi.

– Przecież obiecałam Lilce, że się wami zajmę…

– Wiesz, jaka ona jest, przesadnie się o nas martwi. Naprawdę potrafimy zadbać o siebie, zresztą Natalce dobrze zrobi nauka samodzielności.

– To jeszcze dziecko! – Załamywała ręce babcia.

– Dzieci powinny od małego być przyzwyczajane do obowiązków – oponował tato – inaczej niczego się w życiu nie nauczą.

– Tylko…

– Mamo, czy mamą się ktoś przejmował w dzieciństwie? Wyręczał we wszystkim?

– No nie. Była wojna… jedna, druga…

– No widzi mama. Nade mną także nikt się nie trząsł, od najmłodszych lat miałem mnóstwo obowiązków – i co? Wyrośliśmy na ludzi. Niech mama się nami nie przejmuje i wraca do Gliwic. Natalko, damy sobie sami radę, prawda? – zwrócił się do mnie tato.

– Oczywiście, poradzimy sobie – zapewniałam gorliwie.

Nie było łatwo przekonać babcię, ale tak długo jej to perswadowaliśmy, aż wreszcie wyjechała. Odetchnęliśmy z ulgą, choć obowiązków rzeczywiście mi przybyło. Byłam odpowiedzialna za utrzymanie porządku w domu, a do tego codziennie, wracając ze szkoły, musiałam robić zakupy. Kupowałam chleb i mleko w ciężkiej, szklanej, litrowej butelce i upychałam to wszystko do tornistra, który ledwie się domykał.

Gdyby tego było mało, tato zapisał mnie na treningi w klubie narciarskim, bo uważał aktywność fizyczną za niezwykle ważną. Zapewne wzięło się to stąd, że moi dziadkowie wychowywali swoich synów w kulcie sportu, stale zabierali ich w góry, na łyżwy, narty, sanki – oczywistym było zatem, że powinnam mieć podobną pasję. Dlatego trzy razy w tygodniu musiałam dojeżdżać na treningi do klubu sportowego. Mieszkaliśmy co prawda blisko stacji kolejowej, lecz byłam jeszcze mała i za każdym razem była to dla mnie cała wyprawa. Po lekcjach wracałam z zakupami do domu, potem szłam na stację, jechałam pociągiem na dworzec, gdzie przesiadałam się do zatłoczonego autobusu, którym docierałam na miejsce treningu znajdujące się na drugim końcu miasta. W sezonie zimowym dodatkowo taszczyłam ze sobą narty, bo jeździliśmy na stoku; w pozostałych porach roku ćwiczyliśmy w hali sportowej. Inne dzieci z klubu nie musiały się tak męczyć – chodziły do szkoły sportowej mieszczącej się na tym samym osiedlu, co hala. W dodatku dojeżdżały tam autokarem i miały lekcje dopasowane do treningów. Powrót z zajęć był dla mnie jeszcze trudniejszy, bo poza sezonem letnim pociągów jeździło mało i za każdym razem przez półtorej godziny błąkałam się po dworcu. Do domu zawsze wracałam po ciemku i bardzo się bałam. Dopiero gdy dorosłam, zaczęłam się dziwić, dlaczego tato nie przyjeżdżał po mnie samochodem – przynajmniej na dworzec. Tłumaczyłam to sobie tym, że został wychowany przez nadzwyczaj wymagającą matkę, więc kładł wielki nacisk na to, by jego dzieci były samodzielne – dlatego i ja od najwcześniejszych lat musiałam być bardziej dojrzała niż moi rówieśnicy. Trochę im zazdrościłam, bo spokojnie wracali po szkole do domu i nie musieli chodzić na ćwiczenia, które w dodatku stawały się coraz bardziej męczące. Może gdybym okazała się sportową gwiazdą, to tłuczenie się autobusami i pociągami miałoby sens – niestety nigdy nie mogłam pochwalić się żadnymi osiągnięciami.

W szóstej klasie miałam tych treningów tak serdecznie dość, że postanowiłam definitywnie zerwać ze sportem. Powiedziałam o tym tacie – na szczęście nie upierał się i pozwolił mi zrezygnować. Kamień spadł mi z serca. Zresztą z tatą zawsze miałam dobrą relację – i z każdym rokiem stawała się ona bliższa, tym bardziej że mama po pierwszym wyjeździe do Francji zdecydowała się na kolejne. Jechała na kilka miesięcy, wracała na dwa–trzy miesiące i znów wyjeżdżała na pół roku – za każdym razem miałam nadzieję, że to już ostatni raz. Początkowo niesamowicie za nią tęskniłam, rysowałam dla niej laurki, robiłam paczki ze słodyczami, pakowałam to wszystko do pudełek i przesyłałam przez wujków, którzy jechali w tamte rejony. Tęsknota była tym większa, że miesiącami nie mieliśmy z mamą żadnego kontaktu, nawet telefonicznego. W tamtym czasie rozmowy międzynarodowe były niebotycznie drogie, a i uzyskanie takiego połączenia wymagało wielu zabiegów logistycznych. Rozmowę trzeba było zamówić w centrali telefonicznej i godzinami czekać na połączenie. Ponieważ nie mieliśmy w domu telefonu, czasem – nawet nie przy każdej wyprawie mamy – jechaliśmy do cioci (żony wujka, który sprowadził mamę do pracy we Francji), by od niej zadzwonić. Czekaliśmy kilka godzin, a rozmawialiśmy kilka minut. Ta chwila w żaden sposób nie była w stanie złagodzić bólu, jaki powodowała rozłąka z mamą. A tęskniłam za nią tak rozpaczliwie, że prawie co wieczór łkałam w poduszkę, nierzadko przepłakując niemal pół nocy. Z zazdrością patrzyłam na domy koleżanek, w których mamy były obecne cały czas. Ich kuchnie pachniały obiadem i ciepłem, a mamy koleżanek wypytywały je o to, co działo się w szkole i jaką ocenę dostały, razem wybierały się na zakupy (choć sklepy zazwyczaj świeciły pustkami), na spacer czy do krawcowej, by uszyć sukienkę z upolowanego materiału. A nasze mieszkanie – chociaż tato robił, co mógł – było puste i zimne. Ponieważ mieliśmy wielki ogród, który wymagał mnóstwa pracy, od wczesnej wiosny do późnej jesieni tato spędzał w nim całe popołudnia. W związku z tym nie ingerował zbytnio w moje życie i nie pilnował mnie, powtarzając, że ma do mnie pełne zaufanie. A ja, być może właśnie dlatego, że miałam dużą swobodę, nie chciałam tego zaufania zawieść. Na szczęście Opatrzność nade mną czuwała, bo nigdy nie pociągały mnie złe rzeczy.

Podczas jednego z kolejnych półrocznych wyjazdów ma-my – gdy nasz nowy dom był już prawie na ukończeniu – tak bardzo za nią tęskniłam, że zrobiłam sobie kalendarz, w którym odliczałam dni do jej powrotu. Zostało ich już niewiele, zaledwie kilka z jej stuosiemdziesięciodniowej nieobecności –wtedy mama napisała, że zaproponowano jej przedłużenie pobytu o następne trzy miesiące. Czytając to, rozpłakałam się w głos. Napisałam list, w którym błagałam ją, żeby wróciła. Pisałam, że pieniądze nie są ważne, nowy dom nie jest ważny, proszę tylko, żeby przyjechała, bo ogromnie tęsknię i bardzo jej potrzebuję. Kilka tygodni później, gdy wróciłam ze szkoły, tata bez słowa podał mi list od mamy, w którym informowała, że podjęła decyzję o pozostaniu we Francji dłużej. Trzymając go w ręku, usiadłam na taborecie w kuchni. Siedziałam tak dłuższą chwilę, jak skamieniała. Miałam wrażenie, że w moim sercu coś pęka – boleśnie i na zawsze. Od tego momentu było mi już całkowicie obojętne, gdy wyjeżdżała.

Mama powiedziała mi później, że gdy otrzymała mój list, w pierwszym odruchu chciała wrócić. Doszła jednak do wniosku, że może pokłóciłam się z tatą, miałam gorszy dzień albo poniosły mnie emocje i niebawem mi przejdzie, dlatego podjęła decyzję o przedłużeniu pobytu.

Choć w domu spadało na moje barki sporo zadań, odtąd nieobecność mamy była mi wręcz na rękę. Zostawałam tylko z tatą, z którym zawsze dobrze się dogadywałam i który nigdy nie miał do mnie pretensji, a ja starałam się nie sprawiać mu większych kłopotów, wywiązywałam się ze wszystkich obowiązków i dobrze się uczyłam. Mieliśmy wypracowany układ, który funkcjonował bez zarzutu – problem pojawiał się, gdy wracała mama, bo zaczynała się rządzić, wtrącać i czepiać o wszystko. Nazywaliśmy to powrotem marynarza, bo podobno oni po zejściu ze statku i zjawieniu się w domu mają właśnie takie zapędy. Mama być może próbowała nadrobić zaległości, niestety, było to już niemożliwe. I między nami obiema, i między nią i ojcem dochodziło do konfliktów. Jej wyjazdy stały się więc wytchnieniem także dla taty, bo przez kilka miesięcy mógł znowu żyć spokojnie. Chociaż nowy dom był gotowy i nie potrzebowaliśmy tak dużo pieniędzy, mama nadal przez wiele lat jeździła do Francji. Ustalili z tatą, że pieniądze, które ona zarobi, będzie wydawać na swoje potrzeby: wycieczki, urlopy, wyjazdy z ciocią do sanatorium, bo po wypadku potrzebowała rehabilitacji. Wspierała również finansowo mojego brata, który również rozpoczął budowę domu. Obiecałam sobie wtedy, że jeśli w przyszłości będę miała dzieci, nigdy nie zafunduję im czegoś podobnego, bo ten zimny dom nie był wart żadnych pieniędzy. Nawet najpiękniejsze prezenty, najlepsze przysmaki, ubrania czy gadżety, które mama przywoziła, nie były w stanie zrekompensować jej nieobecności. Choć określenie „eurosierota” powstało wiele lat później, ja już wówczas boleśnie doświadczyłam, co ono oznacza. Negatywne skutki psychiczne i emocjonalne, będące następstwem braku obecności mamy, ciągnęły się za mną przez wiele lat.

Rodzice skończyli budowę domu, gdy chodziłam do szóstej klasy. Do szkoły miałam teraz o wiele dalej – piechotą czterdzieści minut w jedną stronę – lecz nie chciałam jej zmieniać. A że na mojej trasie był kościół, przed zajęciami wstępowałam do niego, klękałam w ostatniej ławce i powierzałam Panu Bogu wszystkie sprawy, jakie czekały mnie każdego dnia.

Tego nauczył mnie głęboko wierzący dziadek Narcyz, który w dzieciństwie był najbliższą mi osobą. Łagodny, dobry – wydawało mi się, że właśnie tak wygląda święty. Choć odwiedzaliśmy go raz w tygodniu, te spotkania wywierały na mnie wielki wpływ. Często chodziłam razem z nim do kościoła (podczas gdy reszta rodziny zaliczała się raczej do „niedzielnych” wierzących). Dzięki niemu pisałam nawet listy do Pana Boga, w których prostymi, dziecięcymi słowami dziękowałam Mu i prosiłam Go o różne rzeczy – tak jak uczył mnie dziadek. Był mentorem nie tylko dla mnie, ale także dla pozostałych członków rodziny, którą scalał. Babcia Franciszka była zupełnie inna: zasadnicza, oschła i surowa. To nie była babunia, której wchodziło się na kolana i do której można się było przytulić. Gdy rodzina przychodziła w odwiedziny, babcia brała najpierw wnuki w wieku szkolnym do osobnego pokoju, podsuwała gazetę i polecała dokonać rozbioru zdania, a następnie robiła dyktando. Jeśli się ten egzamin zdało, można było dołączyć do reszty towarzystwa. Trudno byłoby nazwać babcię „chodzącą miłością”, w przeciwieństwie do dziadka, z którego dobroć wprost się wylewała. Nie pamiętam, by kiedykolwiek się zdenerwował czy potraktował kogoś źle. W rodzinie krążyły opowieści o tym, że chciał zostać księdzem, ilekroć jednak miał przyjąć święcenia, ciężko się rozchorowywał. W końcu jego przełożony poradził mu, by zastanowił się nad tym, czy może Najwyższy nie ma dla niego innego planu. „Widocznie Bóg nie chce, bym został duchownym” – stwierdził dziadek. W tym czasie poznał babcię, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Ona natomiast przyznała po latach, że wprawdzie wyszła za mąż z rozsądku, ale to Opatrzność postawiła dziadka na jej drodze, bo im lepiej go poznawała, tym bardziej podobał się jej jego charakter, a gdy była w pierwszej ciąży, również go pokochała. Choć dziadek przez cały okres małżeństwa kochał babcię do szaleństwa, to miłość do Boga była sensem jego życia. W każdej sytuacji dziękował Wszechmocnemu za wszystko – i często widziałam, jak się modli. Gdy ktoś w rodzinie przeżywał problem czy komuś źle się działo – przy pięciu żonatych synach, a tym bardziej przy wielu wnukach zdarzało się to nieustannie – wszyscy zawsze biegli do dziadka, a on znajdował mądre rozwiązanie. Ja byłam pilną, ułożoną uczennicą, lecz zawsze miałam własne zdanie na każdy temat. Jak mówił wujek: „Wygląd aniołka, ale charakterek ma”. Pewnego razu, gdy pojechaliśmy do dziadka, mama jak zwykle zaczęła na mnie narzekać. Tacie też się to zdarzało, lecz o wiele rzadziej –on raczej mnie bronił. Dziadek zawsze wysłuchiwał rodziców, a tego dnia wziął mnie na osobność, mocno przytulił i powiedział, jak ceni u mnie to, że wiem, czego chcę. Prawdę mówiąc, nie zrozumiałam, dlaczego to, co wszyscy ganili – posiadanie własnego zdania – on uznał za pozytywną cechę. Takie chwile z dziadkiem i jego wspierające słowa zostawiały w moim sercu ślad na zawsze. Miał jeszcze jedną niezwykłą cechę: ponieważ podczas wojny wiele razy stracił wszystko, zupełnie nie przywiązywał wagi do rzeczy materialnych. Przeciwnie, zawsze był chętny, by pomagać innym. Kiedyś moi rodzice wybrali się na giełdę towarową, bo mama od dawna marzyła o karakułowym futrze i za zarobione we Francji pieniądze chciała je sobie kupić. Takie futra były wtedy niezwykle modne i bardzo drogie, dlatego mama długo na nie oszczędzała. Na giełdzie były tłumy ludzi i niestety ktoś ją w tym ścisku okradł. Załamana stratą i zapłakana pojechała z tatą do dziadka, a on wyciągnął portfel i wręczył jej dokładnie tyle, ile jej ukradziono. Do dziś nie wiem, jak był w stanie odłożyć aż tyle!

Dziadek pozostawił wszystkim wnukom wyjątkową pamiątkę: szczegółowo udokumentował dzieje naszej rodziny od początku dwudziestego wieku. Na jego prośbę również babcia – na kilka lat przed śmiercią – spisała swoje wspomnienia. I to właśnie one pozwoliły mi ją lepiej poznać. Zrozumiałam, dlaczego miała tak twardy charakter. Przeżyła prawdziwą gehennę i wszystkie te trudne przeżycia wpłynęły na to, jaki miała styl bycia, w jaki sposób wychowywała synów i jak traktowała wnuki. Pochodziła, podobnie jak dziadek, z Wołynia, z ubogiej, wielodzietnej – miała aż jedenaścioro rodzeństwa – ale zżytej rodziny. Byłam wstrząśnięta, gdy przeczytałam, że jej najwcześniejszymi dziecięcymi wspomnieniami – z czasów pierwszej wojny światowej, gdy miała cztery lata – były stosy trupów leżące wszędzie wokoło. Gdy wojna się skończyła, babcia była siedmiolatką. Co ciekawe, ona także chciała pójść do klasztoru, lecz odwiódł ją od tego pomysłu katecheta. Szczerze przyznawała, że w młodości jej główną wadą była zarozumiałość, z której skutecznie wyleczyły ją ciężkie przeżycia. Przed drugą wojną światową zaczęła pracować jako nauczycielka w miejscowości oddalonej kilka kilometrów od rodzinnego domu. Warunki życia były nadzwyczaj ciężkie: zimą brnęła po pas w śniegu, do domu wracała przemoczona i zmarznięta, co przypłaciła artretyzmem w późniejszych latach.

Po wybuchu drugiej wojny światowej, gdy Niemcy z zachodu napadły na Polskę, na mocy ustaleń paktu o granicach i przyjaźni pomiędzy III Rzeszą a ZSRR tereny województwa wołyńskiego znalazły się pod okupacją rosyjską. Mieszkańcom, szczególnie Żydom i Polakom, zgotowano tam piekło na ziemi. Kto mógł, uciekał stamtąd. Również dziadkowie – wraz z trzema synami w wieku siedmiu, pięciu i trzech lat – uciekli z domu, gdy babcia na własne oczy zobaczyła swoich dawnych uczniów, sąsiadów i współpracowników bestialsko pomordowanych przez Sowietów. W drodze paraliżował ich ciągły strach przed wywózką na Syberię, kilka razy cudem wydostali się z obławy. Nie mieli pojęcia, że najgorsze miało dopiero nadejść. W roku 1944, gdy zbliżał się front wschodni, Rosjanie i Ukraińcy urządzili Polakom na tych terenach prawdziwą rzeź. Jak pisała babcia – podczas ucieczki co parę kroków napotykali spalone czołgi, trupy ludzi i zwierząt, a okropne kanonady nieodwracalnie uszkodziły jej nerw słuchowy (co znacząco utrudniało jej życie). Gdy przed nieustannym obstrzałem ukrywali się w piwnicy, babcia poczuła bóle porodowe. To cud, że w tych koszmarnych warunkach ich czwarty syn urodził się cały i zdrowy. Ale nie był to koniec dramatycznych doświadczeń. Cztery razy zbombardowano dwa domy, w których dziadkowie się schronili, a oni stracili wszystko, co posiadali. Za każdym razem zostawali tylko z tym, co mieli na sobie. W końcu udało im się dostać do pociągu: w strasznych warunkach, w wagonach towarowych przez wiele dni podróżowali do Polski. Byli bez grosza, a jedyne, co posiadali, babcia skrupulatnie wymieniła we wspomnieniach: „beczułka kiszonych ogórków, suchary, puszka oleju, tanio kupiony dębowy kredens, łóżko drewniane i poduszka – otrzymane w prezencie od cioci, oraz rogi jelenie”. Dziadkowie od razu zgłosili się do pracy w szkole: babcia otrzymała etat na Śląsku, a dziadek, niestety, dostał przydział do szkoły aż w Sudetach, dokąd babcia z powodu nadciśnienia nie mogła się przenieść. Gdy po kilku latach wrócił na Śląsk, wzięli do domu także jego ojca, mojego pradziadka.

Nie pojmuję, jak babcia dawała sobie ze wszystkim radę,bo – jakby tego było mało – jeszcze studiowała zaocznie, urodziła piątego syna (siedemnaście lat młodszego od najstarszego brata) i – żeby utrzymać tak liczną rodzinę – hodowała świnie i pszczoły. Obsługiwanie siedmiu mężczyzn w czasach, gdy nie było pralek, lodówek, żelazek elektrycznych ani żadnych innych urządzeń ułatwiających życie, było naprawdę tytaniczną pracą. Wreszcie po wielu latach dziadkowie – za mienie zostawione na Wschodzie – dostali rekompensatę w postaci starego domu z ogrodem. Budynek był bardzo prymitywny, nie miał nawet toalety, wymagał generalnego remontu. Dziadkowie kolejny raz poradzili sobie z tym, choć nadal spokój nie był im pisany. Tym razem napotkali trudności przy wychowywaniu synów. Mój tato sprawiał im najmniej problemów, jednak jego dwaj bracia w wieku dojrzewania dali rodzicom nieźle popalić. Babcia podkreślała, że jedynie Bogu zawdzięcza, iż „złe” minęło, a synowie wyrośli na wspaniałych, pracowitych i uczciwych ludzi. Tłumaczyła się, że była wobec nich zbyt surowa i wymagająca, lecz to ciężkie warunki i praca ponad siły sprawiły, że stała się tak stanowcza. Podsumowując swoje życie, napisała pięknie: „Gdy przyszły cierpienia, załamywałam się. Zapomniałam, że każde cierpienie ma wielką wartość, cel. Nic nie dzieje się bez woli Boga. A trzeba swój krzyż nieść, a nie wlec za sobą. Przekonałam się wtedy, jak cudowną moc ma modlitwa. Liczyłam tylko na siebie. I tu też był mój błąd. Trzeba było więcej prosić Boga o pomoc, pamiętając, że «wszystko mogę w tym, który mnie umacnia». Dziś z perspektywy widzę swoje błędy i gdyby tak można było cofnąć czas, inaczej bym postępowała. Gdybym całkowicie zaufała Bogu, byłabym zaoszczędziła sobie wiele cierpień”. Zapisałam sobie te słowa i nieraz do nich zaglądałam. Zapiski babci pozwoliły mi zrozumieć ją lepiej, żałowałam jedynie, że na poprawienie naszych relacji nie miałam już szans, bo babcia zmarła, gdy byłam trzynastolatką. Dziadek Narcyz przeżył ją o jedenaście lat.

1. ON

Wychowałem się w dość dużym mieście na południu Polski. Gdybym miał określić naszą rodzinę jednym słowem, powiedziałbym: fajna. Wiem, każda polonistka zmyłaby mi za to głowę, twierdząc, że świadczy to o moim ubóstwie językowym, jednak to słowo najtrafniej oddaje to, w jakiej rodzinie wzrastałem. „Zazdroszczę ci takiego ojca” – słyszałem wiele razy od kolegów, zarówno w szkole podstawowej, w czasach liceum, jak i później, gdy byłem już dorosły. „Chciałbym mieć takich starych, bo moi…” – mówili znajomi, dzieląc się swoimi bolesnymi doświadczeniami z dzieciństwa, opowiadając o braku kontaktu z rodzicami lub o trudnych, raniących relacjach.

W naszym domu było zupełnie inaczej. Szczęśliwe dzieciństwo spędziłem wraz z rodzicami, babcią Janką i moją siostrą bliźniaczką – Asią. Oboje z siostrą byliśmy do siebie niezwykle podobni, a zimą, gdy mama założyła nam takie same czapki i palta – nie do rozróżnienia. Mieliśmy śniadą karnację, kruczoczarne włosy i czarne jak smoła, błyszczące oczy – rodzice twierdzili, że prawdopodobnie po jakiejś egzotycznej praprababce. W przeciwieństwie do Asi nigdy głębiej się nad tym nie zastanawiałem, zaintrygowało mnie za to coś innego –dlaczego urodziliśmy się w Warszawie? Gdziekolwiek musieliśmy podać miejsce urodzenia, wzbudzało to zdziwienie:„O, w stolicy?!”. Gdy kiedyś Asia zapytała o to mamę, ta wytłumaczyła jej, że ze względu na ciążę mnogą wystąpiły komplikacje, a jej przyjaciółka, którą nazywaliśmy ciocią, była ordynatorem szpitala pediatrycznego, dlatego mama rodziła pod jej opieką. Takie wyjaśnienie wydawało się zupełnie logiczne. Tego, że była to historia całkowicie zmyślona i w naszej metryce zgadzała się wyłącznie data urodzenia i miejscowość, w której ujrzeliśmy światło dzienne, mieliśmy się dowiedzieć dopiero wiele lat później.

Nasz niewielki dom, otoczony ogródkiem, zbudowali przed wojną pradziadkowie, dziadkowie ojca. Ojciec taty zginął w Katyniu, jednak o tej bolesnej historii w rodzinie mówiło się niewiele. Bez wątpienia wynikało to z faktu, iż za najmniejszą wzmiankę o zbrodni popełnionej na polskich oficerach można było zostać wezwanym do siedziby Służby Bezpieczeństwa i ponieść srogie konsekwencje. Nawet wiele lat po wojnie, gdy powszechnie było wiadomo, że rzezi katyńskiej dokonali nie hitlerowcy – jak twierdzono – lecz radzieckie NKWD, nie wolno było mówić o tym głośno. Informacje o bestialskim wymordowaniu strzałem w tył głowy prawie dwudziestu dwóch tysięcy osób zaczęły pojawiać się (choć bez wskazania sprawców zbrodni) w podręcznikach szkolnych dopiero w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, gdy kończyłem szkołę podstawową. Do tego czasu w domu był to temat tabu. Wspominano jedynie enigmatycznie, że dziadek zginął w Katyniu, a dla babci Janki najmniejsza wzmianka o zamordowanym mężu była za każdym razem traumatycznym doświadczeniem. Jego śmierć przeżyła tak dramatycznie, iż nawet nie była w stanie opiekować się swoim dwuletnim synem – moim tatą. Wychowywała go więc babcia – moja prababcia. Z opowiadań rodziców wiedziałem, że gdy kończyła się wojna i przez miasto przeszedł front, nasz dom został poważnie zdewastowany. Najpierw pojawili się w nim żołnierze niemieccy, a następnie – w styczniu 1945 roku –rosyjscy, którzy wyszabrowali dom do cna – zerwali nawet parkiet, by napalić w piecu. Po wojnie władze komunistyczne dokwaterowały na kilka lat sublokatorów, którzy wyprowadzili się dopiero wtedy, gdy sytuacja mieszkaniowa w Polsce się poprawiła. W roku 1973, w którym pojawiliśmy się z siostrą na świecie, po wszystkich wojennych i powojennych zniszczeniach w domu nie było już śladu, a tata bezustannie remontował go i upiększał.

Miałem jeszcze drugich cudownych dziadków, którzy mieszkali niedaleko nas. Dziadek Józek – z zawodu budowlaniec –mimo emerytury był nieustannie zajęty pracą. Stale komuś pomagał, coś majsterkował. I miał duże poczucie humoru. Nawet w zaawansowanym wieku uwielbiał robić żarty i psikusy. Kiedy coś przeskrobałem – a przy moim temperamencie zdarzało się to praktycznie bez przerwy, zwłaszcza w szkole – dziadek jako jedyny w rodzinie nie denerwował się; przeciwnie – cieszył się z tego. Kazał mi przychodzić do siebie, zamykał się ze mną w pokoju i polecał opowiadać ze szczegółami, co zbroiłem. Dawał mi za to cukierka, co moją mamę doprowadzało do rozpaczy. Wspominał też różne zdarzenia ze swojej młodości, na przykład jak obciął jakiejś dziewczynie warkocz, za co w przedwojennych czasach groziła niemalże kara śmierci, a co najmniej baty u dyrektora szkoły. Kibicował mi i pobłażał w każdej sytuacji, jedynie gdy chodziło o porządek, był wymagający, wręcz surowy. Perfekcyjna czystość, wypastowana, błyszcząca podłoga i lśniące buty były sprawą bezdyskusyjną. Nie okazywał w tej kwestii tolerancji, potrafił być też apodyktyczny. Spędziłem z nim i babcią Elżbietką dużo czasu w okresie przedszkolnym, bo bezustannie chorowałem, a oni mieszkali obok przedszkola. Ponieważ nienawidziłem tej instytucji, miałem wprost alergię na samo słowo „przedszkole”, to przy każdym porannym pożegnaniu z rodzicami, żałośnie płakałem i momentalnie dostawałem gorączki. Wtedy rodzice, spieszący się do pracy, prowadzili mnie do dziadków – do żółtego, dwupiętrowego bloku na ładnym powojennym osiedlu. Dopiero gdy poznałem prawdę o swoim życiu, zrozumiałem, że u podstawy mojej niechęci do przedszkola leżał zapewne paniczny lęk przed rozstaniem z mamą, a temperatura podskakiwała mi „na żądanie”. Uświadomiłem też sobie, jak niesprawiedliwe było to wobec mojej siostry, która nie miała takich „zdolności” i musiała grzecznie maszerować do grupy przedszkolnej.

Nasi rodzice byli dobrym, zgodnym małżeństwem, bardzo się kochali, dlatego nigdy nie miałem obaw – jak wielu moich kolegów – że mogą się rozwieść. Oczywiście czasem się kłócili i nadal – mając ponad osiemdziesiąt lat – to robią, ale jest to raczej „wbijanie szpileczek” przez mamę tacie, z czego wszyscy się śmiejemy. Rodzice od początku wpajali nam zasady moralne, bo dla nich – przede wszystkim dla taty – Bóg był niezwykle ważny. Obchodziliśmy wszystkie święta chrześcijańskie, w domu nigdy nie mówiło się źle o księżach, nie było kawałów o duchownych ani psioczenia na nich, bo ojciec stał na stanowisku, że jeśli wiara dawała ludziom oparcie przez dwa tysiące lat, to coś w tym musi być. W salonie na półce leżało Pismo Święte i Nowy Testament z ilustracjami, który lubiłem oglądać. Wprawdzie tego Pisma nikt nie czytał, lecz rodzice pilnowali, żebyśmy chodzili na religię, a w niedzielę na mszę. Wysokie standardy moralne stawiali także sobie: w domu nie nadużywało się alkoholu, urodziny i święta obchodziło się zawsze spokojnie, kulturalnie. Ojciec był – i jest – wspaniałym człowiekiem, a także troskliwym, kochającym rodzicem. Mnie i siostrze poświęcał dużo czasu, głównie latem, gdy wspólnie wyjeżdżaliśmy na wakacje. Jedyną jego słabością były papierosy. Mama się o nie złościła i krzyczała na niego, dlatego palił zazwyczaj w piwnicy. W końcu, po wielu latach, mama i w tym odniosła sukces, bo tato rzucił palenie.

Dziś zdaję sobie sprawę, że rodzice po prostu nas rozpieszczali. W domu nie mieliśmy z Asią żadnych obowiązków prócz sprzątania naszego wspólnego pokoju – i to raz na rok, przed świętami, albo gdy tak „zarósł”, że sam się na ten stan wkurzałem. Dostawałem wtedy furii na widok panującego bałaganu, wyrzucałem wszystko z szafek i wynosiłem pięć kartonów śmieci. W takich momentach rodzice się nie wtrącali, czekali, aż minie mi szał sprzątania. Nie wymagali od nas żadnej pomocy w pracach domowych, nie było jakiegoś stałego podziału zadań. Asia nie gotowała ani nie sprzątała z mamą, ja nie majsterkowałem z tatą. Dla nas było to wygodne i do głowy by nam nie przyszło na ten stan narzekać. Z jednej strony rodzice wychowywali nas mało konsekwentnie, rozpieszczając i pozwalając na wiele, a z drugiej – bezustannie motywowali przez współzawodnictwo. Kto pierwszy, kto szybszy? Kto się lepiej uczy, ma większe osiągnięcia? Były to próby apelowania do naszej ambicji: „O, czwórka? A ile było piątek w klasie? Dużo ci brakło? Kto dostał piątkę? A ty nie mogłeś? Nie potrafiłeś?”. Mnie bardziej to zniechęcało niż mobilizowało. Nieraz byłem rozczarowany, gdy się starałem, a rodzice, patrząc na sprawdzian, komentowali: „Tylko czwórka?”. Przede wszystkim traciła na tym moja siostra, bo ja, choć nie uczyłem się wiele, miałem lepsze oceny niż ona. Lecz to były drobne błędy wychowawcze, od których żaden rodzic nie jest wolny, i zawsze byłem przekonany, że mam fantastycznych rodziców, którzy wesprą mnie i siostrę w najtrudniejszej sytuacji.

Dorastałem w czasach komuny, gdy na półkach stał tylko nieśmiertelny duet: ocet i musztarda. Prawie wszystkie towary były na kartki i stało się w wielogodzinnych kolejkach, by kupić cokolwiek. Zresztą większości rzeczy kupić się nie dało, trzeba je było „upolować”, „zdobyć” lub „załatwić” – po znajomości, za łapówki czy w drodze wymiany. „Nieważne, co umiesz, ważne, kogo znasz” – to była dewiza tamtych czasów. Najlepiej było mieć znajomości w sklepie mięsnym, a przyjaźń z kierowniczką delikatesów była na wagę złota. Na zamontowanie linii telefonicznej czekało się kilka lat, tyle samo na talon na zakup samochodu, który był dobrem szczególnie deficytowym, jak zresztą prawie wszystko: papier toaletowy, mięso, ubrania, buty, nie mówiąc o mieszkaniach czy materiałach budowlanych. Dziecięce pragnienia też były skromne, takie jak kupienie pasty „Biały ząbek”, która miała cudowny, pomarańczowy smak –w przeciwieństwie do pozostałych, które smakowały ohydnie. Wszystkie luksusowe towary – pralki, lodówki, meble – były zarazem niebotycznie drogie: pralka kosztowała równowartość trzymiesięcznej pensji, a na samochód – szczyt marzeń, Fiata 126p – trzeba było pracować cztery lata. Jednak mało kto uważał się za lepszego od innych – wszyscy mieli w mieszkaniach podobne meblościanki na wysoki połysk, kryształy i składane wersalki, lecz równocześnie nie było bezrobocia, a zwolnienie z pracy groziło jedynie nałogowym pijakom (na sporadyczne picie patrzono przez palce). Pracownicy byli więc pewni stabilizacji zawodowej i zazwyczaj, podobnie jak moi rodzice, przez całe życie zatrudnieni w jednym zakładzie pracy.

Mama od skończenia technikum aż do emerytury pracowała w tym samym miejscu, które wydawało mi się magiczne –w laboratorium elektrociepłowni, gdzie robiła analizy chemiczne. Przychodziliśmy tam chętnie z siostrą, a mama pokazywała nam kolorowe wody, mieszała substancje w próbówkach. Za każdym razem wykonywaliśmy jakieś doświadczenia, na przykład wyrywaliśmy sobie włos i na superczułej wadze sprawdzaliśmy, ile waży, a potem pisaliśmy na maszynie do pisania, która także była dla nas przedmiotem czarodziejskim. Równie ciekawe było biuro projektów, w którym pracował tata. Często po szkole wskakiwałem na rower i jechałem go tam odwiedzić. W biurze stały stare deski projektowe, zwane kulmanami. Były to drewniane pulpity o regulowanym stopniu nachylenia, po których jeździło się linijkami i rysowało za pomocą przyborów kreślarskich o tajemniczych nazwach: pantograf, liniał, przykładnica, ekierka czy krzywik. Zaintrygowany, mogłem godzinami obserwować panie, które stały przy tych deskach i kreśliły. Bardzo podobała mi się ta praca. Szkoła podstawowa też mi się podobała, nie lubiłem jedynie kilku nauczycielek. Już w przedszkolu trafiłem na panią Władzię, która biła nas drewnianą linijką po głowie i stawiała na długi czas do kąta. Szczerze jej nienawidziliśmy. Nawet dziś, gdy o tym pomyślę, wracają wspomnienia koszmaru. Obecnie taka osoba od razu straciłaby pracę, lecz w latach siedemdziesiątych XX wieku nikt się tym nie przejmował. Jeśli któreś dziecko poskarżyło się w domu, nawet z płaczem, że pani go biła, słyszało: „Przestań, widocznie byliście niegrzeczni i zasłużyliście”. Bez wątpienia nie zawsze byliśmy aniołkami i kara była w pełni uzasadniona, tylko metody wychowawcze stosowane przez tę panią trudno było nazwać pedagogicznymi. W pierwszej klasie też trafiłem na niezbyt miłą nauczycielkę, która chciała mieć w klasie wyłącznie grzecznie siedzące w ławkach laleczki. A ja – ponieważ do spokojnych dzieci się nie zaliczałem – nie rozumiałem, dlaczego ktoś każe mi tyle godzin siedzieć w jednym miejscu. Nikt wtedy nie słyszał o nadpobudliwości psychoruchowej, ADHD czy innych zaburzeniach. Takie dzieci określano po prostu jako nieznośne, niegrzeczne czy niewychowane. Rodzice byli więc często wzywani przez wychowawczynię na rozmowę z powodu mojej niesubordynacji. Niestety, w kolejnych klasach nie było lepiej – nadal zachowywałem się „nienormatywnie” – i rodzicom polecono w końcu pójść ze mną do psychologa. Niewiele z tej wizyty kojarzę. W pamięci utkwiło mi jedynie pytanie pani psycholog, czego najbardziej się boję i co sprawia, że płaczę. Wyznałem, że jest mi smutno, kiedy moja mama płacze, a najbardziej boję się, by ona nie umarła. Na koniec pani psycholog powiedziała, żebym poczekał na korytarzu, bo chce pogadać z mamą. Nie domknąłem drzwi dokładnie i dolatywały do mnie fragmenty rozmowy. Mama wspomniała o tym, że gdy zostawiała mnie w przedszkolu, płakałem wręcz histerycznie i często dostawałam gorączki. Pani psycholog długo coś do niej mówiła, lecz dosłyszałem jedynie strzępy zdań: „Może to była podświadoma ucieczka w chorobę… To zapewne był strach przed utratą”. Nie miałem pojęcia, co pani psycholog miała na myśli. Moje zachowanie nadal dalekie było od ideału, a najlepszym sposobem na rozładowanie roznoszącej mnie energii był ruch i wysiłek fizyczny. Wycieczki w góry, bieganie za piłką czy jazda na rowerze były moim żywiołem. Tato nauczył mnie jeździć na nartach, gdy ledwie umiałem ustać na nogach, i po prostu uwielbiałem to robić. Podobnie jak spotykać się z rówieśnikami. Z kolegami z pobliskich bloków wisieliśmy na trzepaku, czytaliśmy zdobywane spod lady komiksy o kapitanie Żbiku, jednak zawsze lepiej rozumiałem się z dziewczynami. Może dlatego, że miałem siostrę bliźniaczkę i relacje z płcią przeciwną były dla mnie czymś naturalnym.

Okazałem się nie tylko żywym, ale i niezwykle kochliwym chłopcem. I, jak życie pokazało, nigdy nie wyrosłem z żadnej z tych przypadłości. Pierwszą narzeczoną miałem już w przedszkolu. Planowaliśmy ślub i wspólną przeprowadzkę do sąsiedniej miejscowości. Traktowaliśmy to zupełnie poważnie i nie rozumieliśmy, dlaczego rodzice się z nas śmieją. Dla nas z Zosią to była niebagatelna sprawa i jeszcze w pierwszej klasie siedzieliśmy w jednej ławce. Łatwo było mi też nawiązywać znajomości z koleżankami Asi, które często do niej przychodziły. Mieliśmy z siostrą wspólny pokój, więc razem bawiliśmy się i dużo rozmawialiśmy, co nie znaczy, że nasze relacje były wzorowe –wprost przeciwnie. Wprawdzie nie walczyliśmy ani nie konkurowaliśmy ostro ze sobą, ale momentami szczerze się nie cierpieliśmy, co wyrażaliśmy nie tylko słownie. Nasz duży pokój przedzielony był meblościanką, z dwoma biurkami stojącymi naprzeciw siebie pośrodku pomieszczenia. Biurka oddzielone były deską, jak stół pingpongowy siatką. Jeśli – nawet przez przypadek – spadł na moją stronę jakiś przedmiot należący do Aśki, rzucałem go na jej stronę, ona go odrzucała, ja wrzucałem jej go ponownie razem z czymś większym, ona ciskała we mnie książką, ja w nią dwiema książkami, ona we mnie tornistrem, ja w nią krzesłem. W końcu wskakiwałem na to biurko i zaczynałem się z nią bić. A ponieważ temperament miałem wybuchowy, czasem naprawdę nieźle ją trzaskałem. Darliśmy koty, zwłaszcza gdy podobała mi się jakaś jej koleżanka i chciałem wydobyć od niej informacje na jej temat, a ona nie zamierzała ich ujawniać za darmo. Zawsze sporo mnie to kosztowało, na przykład życzyła sobie gumę do żucia (towar – jak wszystko – deficytowy; najbardziej pożądane były balonowe gumy „Donald”, owinięte w historyjki obrazkowe z Myszką Miki czy Kaczorem Donaldem – wszyscy namiętnie je kolekcjonowali) czy chińską pachnącą gumkę do ścierania. Było tak głównie w okresie podstawówki, potem oczywiście z tego wyrośliśmy, lecz wbrew stereotypowi, że bliźniaki stanowią nierozłączny duet, nigdy nie mieliśmy bliskiej relacji. Za bardzo się różniliśmy. Ja byłem dynamiczny, energiczny, przedsiębiorczy i dawałem sobie radę w każdej sytuacji, co określałem słowem „ogarnięty”. Asia była mniej pewna siebie, wręcz wycofana, nieśmiała, zawsze – jak to nazywałem – „z tyłu”.

W drugiej klasie przystępowaliśmy do Pierwszej Komunii. Niezwykle przeżywałem tę uroczystość, bo – choć byłem zbyt mały, by pojmować jej sens – podobały mi się piosenki i cała towarzysząca ceremonii otoczka: chodzenie do kościoła, próby, przygotowania do rodzinnego obiadu. Po powrocie z kościoła stawałem w dużym pokoju na stole i polecałem rodzinie słuchać, jak śpiewam: „Pan Jezus już się zbliża, już puka do mych drzwi”. W przeciwieństwie do Aśki i większości dzieci w ogóle nie stresowałem się Pierwszą Komunią. Przeciwnie, z każdym pobytem w kościele czułem się tam coraz lepiej, choć, prawdę mówiąc, niewiele z tych nabożeństw rozumiałem. Kiedyś tak rozśmieszył mnie i moich kolegów śpiew księdza, który niemiłosiernie fałszował, że zaczęliśmy się chichrać i wskazywać na niego palcami. Minutę później pojawiła się obok nas siostra zakonna i wyrzuciła „przestępców” z kościoła, grożąc, by się jej więcej nie pokazywać na oczy. Rodzice przyjęli nasz wybryk nadzwyczaj spokojnie i od tego dnia zamiast maszerować w garniturze na majówki, graliśmy z chłopakami w piłkę. Ci, którzy musieli siedzieć cicho podczas mszy, wkrótce zaczęli nam zazdrościć. W ten sposób moja początkowa fascynacja Kościołem i radość z Pierwszej Komunii zaczęły szybko się ulatniać. Uznałem, iż po spowiedzi nic się nie zmieniło, wcale nie byłem grzeczniejszy, nie odczuwałem, żeby wypowiedzenie „magicznych” regułek przez księdza i zastukanie w konfesjonał na znak rozgrzeszenia w jakikolwiek sposób działało czy zmieniało mnie na lepsze. Byłem tą sytuacją rozczarowany. Co niedzielę kazano nam czytać w kościele jakieś litanie, powtarzać co kilka linijek formułkę „módl się za nami”, co wydawało mi się nonsensowne, dlatego stale kombinowałem: odczytywałem wszystko jak leci, a na koniec dodawałem formułkę – i kwita. W końcu, pod koniec podstawówki, stwierdziłem, że takie klepanie modlitwy jest kompletnie bezcelowe, a ponieważ rodzice też nadmiernie nie przejmowali się naszym wychowaniem i życiem religijnym, machnęli na to ręką. Choć nadal chodziliśmy do kościoła, to pragnienie bliskości Boga, jakie odczuwałem w dzieciństwie, zniknęło zupełnie.

Dość wcześnie, już jako kilkulatek, zacząłem wykazywać konkretne uzdolnienia. Ponieważ uwielbiałem rysować, rodzice zapisali nas razem z Asią do kółka plastycznego. Chciałem też grać na pianinie. Mam zdjęcie, na którym widać, jak rwę się do instrumentu, choć ledwie sięgam do klawiatury – i to stojąc na palcach. Rodzice znaleźli więc nauczyciela, który przychodził do domu i udzielał nam lekcji. Jednak Asia po jakimś czasie przestała za mną nadążać, co wpędzało ją w kompleksy. Długo nie umiała sprecyzować, co ją rzeczywiście interesuje, poddawała się i robiła wszystko to, co ja, lecz była coraz bardziej sfrustrowana, bo nie miała w tym kierunku większych zdolności. Wreszcie, po kilku próbach, rodzice znaleźli wciągające ją zajęcia – zaczęła chodzić na warsztaty baletu, a przede wszystkim jeździć konno. Tego z kolei ja nie mogłem zrozumieć, bo uważałem, że konie wyjątkowo śmierdzą. Ona zaś po prostu się w nich zakochała. Odnalezienie własnych pasji pozytywnie wpłynęło nie tylko na podniesienie jej poczucia własnej wartości, ale też na poprawę naszych relacji, bo nikt nas już nie porównywał, nie mówił, że któreś z nas nie robi postępów w danej dziedzinie czy jest mniej zdolne. Posiadanie siostry miało inną zaletę – ułatwiało mi nawiązywanie kontaktów z dziewczynami, szczególnie w wyższych klasach. Choć w tym wieku było to raczej irytujące zaczepianie, umiałem być dla tych koleżanek dobrym przyjacielem, wysłuchać je i kumplować się z nimi. A ponieważ byłem niesamowicie kochliwy, to co jakiś czas zadurzałem się w którejś z nich. Uwielbiałem ten stan zauroczenia, pierwszego spotkania, gdy serce bije jak szalone i trudno złapać oddech. W tych relacjach zupełnie nie myślałem o kontakcie fizycznym, o seksie, tylko o codziennym spotykaniu się, wspólnym przeżywaniu nawet błahych zdarzeń i wielogodzinnych, romantycznych rozmowach.

W podstawówce nie miałem problemów z nauką, a pod koniec szkoły wreszcie trochę się wyciszyłem. Bez wątpienia największy wpływ na to miał fantastyczny nauczyciel plastyki, pan Adam, który założył kółko plastyczne. Nie były to zajęcia dla milutkich dzieci, typu „Słoneczka, przyjdźcie i malujcie”. Przeciwnie, pan Adam pozbierał różnych „szajbusów”, z którymi nikt sobie nie radził, a zajęcia stały się sposobem na wspólne wartościowe spędzanie czasu. Wymyślał dla nas ciekawe, wręcz odlotowe zadania, wspólne wychodzenia w różne miejsca i wielodniowe wyjazdy plenerowe, podczas których malowaliśmy i rozmawialiśmy do rana. On sam był typem „artysty-wariata”. Nie stawiał nam żadnych granic, po prostu był z nami i nas inspirował, a udział w organizowanych przez niego ćwiczeniach był najlepszą terapią naprawczą. To był pierwszy nauczyciel, który mnie motywował i pociągał swoją osobowością. Potrafił słuchać niesubordynowanych nastolatków, podejść z miłością nawet do takich przekornych, niezależnych typów jak ja, rozpalając w nas to, co dobre. A gdy nadchodził koniec roku szkolnego i odbywała się konferencja klasyfikacyjna, nie wstawiał oceny wzorowej z zachowania tym wszystkim „laluniom”, które bazowały jedynie na zdobytej wcześniej opinii, ale uczniom podobnym do mnie. Nikt z nauczycieli tego nie rozumiał, lecz ja go za to uwielbiałem, pragnąłem być taki jak on i gdy wybierałem szkołę średnią, chciałem iść do liceum plastycznego. Niestety rodzice cały czas wybijali mi ten pomysł z głowy, twierdząc, że w „plastyku” wprawdzie uczą malować i rysować – co kochałem robić – jednak jest to szkoła o niskim poziomie ogólnym. Uważali, że korzystniej będzie wybrać liceum ogólnokształcące, a po nim zdawać na studia zgodne z moimi zainteresowa-niami – na przykład do wyższej szkoły plastycznej, na architekturę lub coś związanego z projektowaniem, co mnie zawsze interesowało i do czego miałem talent. Tak długo mnie do tego przekonywali, że w końcu zdecydowałem się na liceum ogólnokształcące o profilu matematyczno-fizycznym, co niemal doprowadziło do katastrofy i czego miałem długo żałować,i co zarazem zaważyło na całym moim życiu.

2. ONA

Od pierwszej klasy szkoły podstawowej na fartuszku szkolnym – granatowym, z obowiązkowym białym kołnierzykiem, który można było odpiąć i łatwo uprać – miałam przyszytą odznakę „wzorowy uczeń”. Dobrze się uczyłam, nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego mam napisać opowiadanie na pięć stron, gdy mogłam coś zawrzeć w dziesięciu zdaniach. Nie cierpiałam „lania wody”, które łatwo przychodziło niektórym moim koleżankom i kolegom. Wolałam przedstawiać zagadnienia krótko i zwięźle, a moja polonistka oczekiwała wypracowania opisowego i barwnego. „No, Orzeszkowa to z ciebie nie będzie” – kwitowała z pobłażliwym uśmiechem, oddając mi pracę domową, pod którą zazwyczaj widniał komentarz: „Niewystarczająco rozwinięty temat”. Nadrabiałam wiadomościami z literatury oraz doskonałą znajomością zasad gramatyki i ortografii – najwidoczniej babcine dyktanda i testy nie poszły na marne. Na koniec każdego roku szkolnego przynosiłam więc do domu świadectwo z czerwonym paskiem i książkę otrzymaną w nagrodę. Niestety, prócz taty nie miałam komu się tym pochwalić. Nikt też nie przejmował się tym, jaką szkołę średnią wybiorę. Podczas gdy wszystkie moje koleżanki chciały kontynuować naukę w liceum ogólnokształcącym, ja od kilku lat marzyłam o tym, by pójść do „medyka”, czyli liceum pielęgniarskiego. Uważałam wybieranie ogólniaka za bezsensowne, bo po takiej szkole nie ma się żadnego fachu w ręku, a pielęgniarstwo wydawało mi się zawodem idealnym. Jeśli już miałabym uczyć się w jakimś liceum, zarzekałam się, iż nie wybiorę tego, do którego zamierzały zdawać moje najbliższe koleżanki. Kiedy musieliśmy składać dokumenty do szkoły średniej, umówiłam się z dziewczynami, że pójdę z nimi do liceum ogólnokształcącego, a potem one ze mną do liceum medycznego. Gdy weszłyśmy do sekretariatu i one wypełniały podanie, ni stąd, ni zowąd zdecydowałam, że też będę zdawać do tej szkoły. Nie chciałam się jednak „doczepiać” do żadnej z dziewczyn, a jedynym profilem, jakiego nie wybrały, był matematyczno-fizyczny. Dlatego zdecydowałam, że złożę podanie do tej właśnie klasy.

Kilka tygodni później odbyły się egzaminy, których wyniki decydowały o przyjęciu do liceum. Nie sprawiły mi żadnego problemu i gdy poszłam sprawdzić, czy zdałam, znalazłam swoje nazwisko w gronie szczęśliwców. Tuż obok stanął chłopak, również szukający swojego nazwiska na liście. Zaczęłam mu się przyglądać – wydał mi się znajomy, tylko nie potrafiłam przypomnieć sobie, skąd mogłabym go znać. W tym momencie on również popatrzył na mnie.

– Dostałaś się? – spytał.

– Tak – przytaknęłam, nadal intensywnie szukając w pamięci okoliczności, w jakich mogłam go spotkać.

– Na jaki profil?

– Matfiz.

– O, to fajnie, ja też. Czyli będziemy w jednej klasie. Jestem Bartek. – Podał mi rękę.

– Natalia.

– Czy my się skądś znamy? – zapytał. – Mam wrażenie, że już gdzieś się spotkaliśmy.

– Wiesz, o tym samym myślałam – roześmiałam się. – Też wydajesz mi się znajomy, tylko nie mam pojęcia, skąd mogłabym cię kojarzyć.

– Może z jakiejś kolonii albo z domu kultury? Nie chodziłaś tam na jakieś zajęcia? – dociekał.

– Nie – pokręciłam przecząco głową.

– Dziwne… Ale w końcu to nie jest aż takie wielkie miasto, może gdzieś po prostu wpadliśmy na siebie?

– Może… – Wzruszyłam ramionami.

– To do zobaczenia. Lecę, bo tata na mnie czeka. – Machnął ręką w stronę czekającego w samochodzie mężczyzny. – Zaraz wyjeżdżamy na wczasy na Węgry.

Wczasy z rodzicami… na Węgrzech… – poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Pomyślałam ze smutkiem, że ja z moimi rodzicami nigdy nie wyjechałam na żadne zagraniczne wakacje. Musiały mi wystarczyć Mazury... Już dawno postanowiłam, że kiedy będę miała swoje dzieci, będę jeździła z nimi wszędzie, choć na razie ta perspektywa wydawała mi się bardzo odległa.

* * *

Dwa miesiące później rozpoczęliśmy prozaiczne życie licealnych pierwszoklasistów, którym nauczyciele starali się udowodnić, że w szkole podstawowej niczego ich nie nauczono. „Puste głąby!” – określał nas jeden z profesorów. Prawie codziennie siedziałam więc nad książkami do późnej nocy, by na kolejnej lekcji nie zasłużyć na podobnego rodzaju „komplement”. Jak przystało na matfiz, nacisk kładziono przede wszystkim na przedmioty ścisłe, lecz przydzielono nam również świetnego młodego polonistę, który dopiero co skończył studia. Moje wypracowania, jak to określał, „były równie ścisłe, jak nasz profil”, choć doceniał, że nie robiłam w nich najmniejszych błędów. Za to Bartek okazał się klasowym „bajkopisarzem”. Wypracowanie na kilka stron? Proszę bardzo. Analiza wiersza? Czemu nie. Gazetka szkolna? Z przyjemnością! Sypał tekstami jak z rękawa i zawsze wiedział, „co poeta miał na myśli”. Tylko liczba błędów ortograficznych, jakie potrafił zrobić w jednym wypracowaniu, wystarczyła, żeby nie tylko on, ale i dziesięć innych osób dostało dwóję. Wygrałby wszystkie konkursy na arcymistrza dysortografii, w dodatku nonszalancko twierdził, że „tego nie czuje”. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego znalazł się na profilu matematyczno-fizycznym. Od razu można było wyczuć, że drzemie w nim dusza artysty. Był typem lekko szalonego, wyluzowanego chłopaka, który nie potrafi wpasować się w ramy szkoły, a w szczególności naszej klasy, w której większość stanowili sumienni, poukładani uczniowie, nastawieni na to, by w przyszłości dostać się na studia, najlepiej na jakiejś prestiżowej uczelni. Już na samym początku dostrzegł to także nasz wychowawca, bo powiedział Bartkowi prosto z mostu: „Chyba pomyliłeś profile”. „Też mi się tak wydaje” – odparł ten impertynencko. Na szczęście wychowawca wykazał się dużą dozą wyrozumiałości. Jednak to, co początkowo uchodziło za poczucie humoru, wkrótce przerodziło się w błaznowanie. Bartek był niezwykle bezpośredni, wręcz bezceremonialny, i właśnie z tego powodu pierwsze problemy zaczął mieć już po kilku dniach. Popisywał się na lekcjach, a gdy coś go zdenerwowało lub czegoś nie umiał, zachowywał się głupkowato, a nauczycielom odpowiadał niemiło, wprost bezczelnie.

– Ludzie, jesteście jak karton! Musicie być tacy sztywni? – pytał z pogardą, gdy bez słowa sprzeciwu zgadzaliśmy się na kolejny sprawdzian.

Próbowałam z nim o tym rozmawiać, lecz to sprawiło jedynie, że zaczął stale za mną łazić. Było to coraz bardziej denerwujące, bo w ogóle mi się nie podobał – wyjątkowo chudy, z pryszczami na nosie, z burzą czarnych kędzierzawych włosów sterczących na wszystkie strony, no i ubierał się po prostu fatalnie. Często w sumie robiło mi się go zwyczajnie żal, więc usiłowałam przemówić mu do rozumu, by nie zepsuł sobie reputacji do końca.

– Nie możesz tak się zachowywać, zrazisz do siebie wszystkich nauczycieli – usiłowałam go przekonać, ale tylko się wściekał.

– Mało mnie to obchodzi. Czepiają się nie wiadomo o co.

– Jak to o co? Przecież musisz zacząć się uczyć. To jest liceum, a nie podstawówka!

– Wy wszyscy oczywiście zakuwacie jak głupi, a mi szkoda na to życia! Nie mogę, jacy z was sztywniacy!

– To czemu wybrałeś taki profil?

– Rodzice mnie przymusili. Ja chciałem iść do plastyka. Mam nadzieję, że jeszcze dam radę się tam przenieść, bo tu zaraz dostanę świra!

– Spróbuj, życzę szczęścia! – powiedziałam z drwiną, bo swoim gadaniem irytował mnie coraz bardziej.

– Zobaczysz, spróbuję! – zarzekał się. – Jutro mama ma się zapytać, czy mogę się tam przenieść.

– Tak byłoby najlepiej – mruknęłam pod nosem. Nie byłam pewna, czy to dosłyszał.

Dwa dni później, kiedy spotkaliśmy się w szatni przed lekcjami, zagadnęłam go, siląc się na obojętny ton:

– I co, przenosisz się?

– Nie – burknął ledwie dosłyszalnie.

– Dlaczego?

– Jest już za późno. – Z tonu jego głosu wynikało, jak bardzo jest zły. – Będę się musiał męczyć w tej durnej szkole z tymi wszystkimi lizusami.

– Serdecznie współczuję – zakpiłam.

Gdyby wzrok mógł zabić, chyba padłabym na miejscu. Tego dnia już na pierwszej lekcji znów zrobił kabaret, po czym wściekły wybiegł z klasy. A gdy jedna z nauczycielek zeszła za nim do szatni, to – według relacji chłopaków – o mało jej nie pobił.

– Bartek, przestań robić z siebie durnia, bo wylecisz ze szkoły – próbowałam go ostrzec. – Jesteś za inteligentny na takie wygłupy.

– Nie twoja sprawa – odciął się.

– Poniekąd moja, bo przez ciebie cierpi cała klasa – denerwowałam się.

– Och, biedni – zakpił. – Nie macie własnego zdania, kujony!

– Trzeba było dobrze pomyśleć, nim do tych kujonów zdawałeś, a nie teraz psuć opinię całej klasie – wypaliłam.

Z początkowej sympatii do niego nic nie zostało.

– Banda wazeliniarzy – podsumował, zarzucając plecak na ramię i ostentacyjnie wychodząc z szatni. Usłyszałam głośne trzaśnięcie drzwi.

Po kilku tygodniach miałam go serdecznie dość. Marzyłam, by przeniósł się gdziekolwiek, bylebym tylko nigdy więcej nie musiała widzieć go na oczy.

* * *

Pierwsza klasowa wycieczka w góry, którą zorganizowano na wiosnę, miała lepiej zintegrować naszą klasę. Nie oczekiwałam po niej zbyt wiele, bo Bartek wielu osobom coraz bardziej działał na nerwy. Drżałam na myśl, co też idiotycznego wymyśli, gdy tylko wychowawca spuści go z oka. Dlatego całkowicie zaskoczyło mnie, że on, podobnie jak ja, jest szaleńczo zakochany w górach. Gdy na początku szlaku zaczął z pasją opowiadać o swoich wyprawach, dopytywać się, gdzie już byłam, czy któraś góra jest moją ulubioną, nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy jako pierwsi dotarliśmy na szczyt.

– Natalia, chciałem cię przeprosić – powiedział, gdy lekko zdyszani zrzuciliśmy plecaki na ławkę przed schroniskiem, czekając na resztę grupy.

– Za co? – spytałam, choć doskonale wiedziałam, co ma na sumieniu.

– No… zachowywałem się jak głupek.

– Przez grzeczność nie zaprzeczę – uśmiechnęłam się.

– Wydawało mi się, że jesteście beznadziejnymi nudziarzami. W podstawówce miałem zupełnie inną klasę, mnóstwo ludzi uzdolnionych artystycznie, na luzie, a tu wszyscy tacy wykrochmaleni.

– Wykrochmaleni? – Nie do końca rozumiałam, co chce powiedzieć.

– No, tacy sztywni, jakby was w krochmalu zanurzyli. To był dla mnie zbyt duży szok. Chciałem przenieść się do plastyka, tylko – jak wiesz – nic z tego nie wyszło, więc… no, musiałem jakoś odreagować.

– Niektóre incydenty trudno zapomnieć. – Uśmiechnęłam się lekko. – A teraz już przywykłeś?

– Nie do końca, jednak widzę, że nie wszyscy są drewniani jak Pinokio – zaśmiał się głośno. Zauważyłam, że ma miły uśmiech i ładne zęby.

– W końcu zacząłeś to dostrzegać! To świetni ludzie. Może nie tak spontaniczni – powiedziałam to słowo z przekąsem, kreśląc w powietrzu znak cudzysłowu – jak ty, ale są odpowiedzialni i uczciwi. Nieraz już się przekonałam, że można na nich polegać.

– Nie tak jak na mnie, co? – Spojrzał z lekko kpiącym uśmiechem.

– No… nie jest tak źle. Widzę pewien progres, zatem jest nadzieja, że jeszcze będą z ciebie ludzie – zaśmiałam się.

– Dzięki, że nie położyłaś na mnie krzyżyka – roześmiał się także.

Wkrótce zaczęli do nas dołączać pozostali uczestnicy wyprawy. Jako jeden z pierwszych dotarł tata Bartka, pogrążony w rozmowie z naszą koleżanką, Tośką i jej chłopakiem, Tadziem. Tata Bartka okazał się nadzwyczaj sympatycznym i uprzejmym człowiekiem. „Zupełnie inny niż jego syn – pomyślałam z lekkim przekąsem. – Cóż, widać, że czasem geny nie wystarczą”.

– Fajnego masz tatę – zwróciłam się do Bartka, wchodząc do schroniska.

– No, to świetny gość. Nie taki jak ja, prawda? – Puścił do mnie oko.

– Dobra, dobra, już nie kokietuj! – Dałam mu kuksańca w bok. – Tylko w ogóle nie jesteś do niego podobny. Twoja mama ma taką ciemną karnację?

– Nie, też ma jasną cerę i blond włosy. Ponoć mieliśmy jakąś egzotyczną prababcię, chociaż szczegółów nie znam.

Byliśmy tą wycieczką tak zachwyceni, że wkrótce zaczęliśmy organizować klasowe wypady w góry z własnej inicjatywy. Potrzebowaliśmy tylko pełnoletnich opiekunów, dlatego prosiliśmy najsympatyczniejszych nauczycieli (przede wszystkim naszego polonistę) oraz kilkoro rodziców, by nam towarzyszyli. Zawsze był wśród nich tata Bartka. Mało tego, latem wybraliśmy się prawie całą klasą na obóz żeglarski, co zintegrowało nas jeszcze bardziej.

Po każdym górskim wypadzie, a potem też po obozie nad jeziorem, stwierdzałam, że dawne animozje między mną a Bartkiem coraz bardziej odchodzą w zapomnienie. Wprawdzie nie brakowało mu ułańskiej fantazji i czasem przekraczał granice stawiane przez kodeks szkolny, przez co niejednokrotnie był wzywany „na dywanik” do dyrektora, jednak powoli się opanowywał i można było z nim sensownie porozmawiać. Zaczynałam go lubić i okazywać mu to, lecz szybko tego pożałowałam, bo opacznie odczytał moje intencje i próbował coraz częściej umawiać się ze mną pod byle pretekstem. Z jednej strony było to miłe i trochę mi schlebiało, bo wiele dziewczyn chciało mieć chłopaka, ale z drugiej strony, coraz częściej dochodziłam do wniosku, że w tym momencie nie w głowie mi związek z chłopakiem, a przede wszystkim z Bartkiem, do którego nie czuję nic poza koleżeńską sympatią. Tylko im bardziej go unikałam, tym częściej on łaził za mną, momentami wręcz nie dając mi żyć. Pisał listy, stale chciał mnie odwiedzać. Stał się tak namolny, że zaczęłam przed nim uciekać. Chowałam się w domu i udawałam, że mnie nie ma, albo mówiłam, żeby przeczekał u jakiegoś kolegi, bo wrócę później, a sama przesiadywałam u koleżanki do późnego wieczora. Gdy jechał tym samym autobusem, udawałam, że go nie widzę. Cóż, może nie byłam dla niego zbyt miła – najważniejsze, że taka taktyka okazała się bardzo skuteczna. Zresztą jeśli Bartek – jak przypuszczałam – zadurzył się we mnie, wkrótce przestał mnie już chyba nawet lubić. A na początku następnego roku szkolnego, ku mojej radości, znalazł sobie dziewczynę z równoległej klasy i dał mi wreszcie święty spokój. Odetchnęłam z ulgą.

* * *

To był jeden z pięknych wiosennych weekendów. Spotkaliśmy się z Bartkiem przypadkiem na mieście. Aż się przestraszyłam, kiedy go zobaczyłam. Był blady jak ściana, oczy miał zapuchnięte, jakby długo płakał. Nie byłam pewna, czy wypada pytać o powód, trudno było jednak udawać, że niczego nie widzę.

– Coś się stało? – spytałam.

– Nie, nic – powiedział ledwie słyszalnie.

– Bartek, nie chcę się narzucać, ale chyba coś jest nie tak.

Stał ze spuszczoną głową.

– Bartek, co jest? – Ponowiłam pytanie. – Mogę ci jakoś pomóc?

– Alicja powiedziała, że między nami koniec – oznajmił.

– Koniec? – zdziwiłam się, bo jeszcze niedawno widziałam ich na korytarzu szkolnym gruchających jak dwa gołąbki.

– No… ma kogoś. – Wyciągnął chusteczkę i