Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
105 osób interesuje się tą książką
Ta powieść rozerwie Twoje serce na milion drobnych kawałków, by później stopniowo je posklejać.
Wydarzyło się coś złego. Coś, na co mój uporządkowany świat nie był gotowy. Jednak dzień, który mógł być prawdopodobnie najgorszym dniem mojego życia… przyniósł mi ciebie. Czy ludzie właśnie to nazywają przeznaczeniem? Kiedy nasze spojrzenia po raz pierwszy się spotkały, już wiedziałam, że nikt wcześniej tak na mnie nie patrzył. Tak bardzo wprost. Tak, jakbyś chciał grzebać w mojej duszy. I to był moment, który wszystko zapoczątkował. Byłeś chaosem, tornadem, zastrzykiem adrenaliny. Byłeś wszystkim, czego potrzebowałam. Uratowałeś mnie w każdy możliwy sposób, w jaki można uratować drugiego człowieka. Ale czy los nie będzie chciał nas zniszczyć?
Nie czułem strachu. Dla mnie była to jedynie myśl – zbyt ulotna i nieważna. Ale wszystko zmieniło się, kiedy cię zobaczyłem. Kiedy zrozumiałem, że twoje oczy krzyczą jeszcze głośniej, niż moje. Byłem przerażony, ale pragnąłem cię mimo wszystko. A ty bałaś się, że los może wszystko zniszczyć. Ale to nie los. To mogę być ja…
"Na dnie naszych serc" to historia, w którą wpadamy bezpowrotnie już od pierwszego zdania. Przejmująca, romantyczna, wzruszająca. Powieść, która wywołuje obrażenia na wrażliwych sercach.
Odważysz się poświęcić swoje?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Kinga Tatkowska, 2025
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN PAPIER 9788396819178
ISBN E-BOOK 97883968191851
Redakcja i korekta: Małgorzata Styś
(@malgorzata_stys_)
Skład, łamanie, konwersja: Mateusz Cichosz
(@magik.od.skladu.ksiazek)
Projekt i wykonanie okładki: Maciej Sysio
Wydanie I
Kochaj mnie tak, jak nikogo nigdy przedtem
Kochaj mnie, jakbym był tego wart
Kochaj obłędnie i wiedz
Pękanie serc
To naturalna i piękna rzecz
Mnie kochaj, bo
Bo jutro mogę zniknąć
Krzysztof Zalewski, „Kochaj”
Dla tych, którzy zostawiają marzenia na poduszce.
Nie róbcie tego.
Są takie książki, o których wiesz – po prostu wiesz – że złamią ci serce.
Dla mnie to będzie ta książka.
Jeszcze nie znam dokładnie moich bohaterów, widzę zaledwie ich niewyraźne kontury, ale to, co dostrzegam, w zupełności mi wystarczy.
Julka i Filip od wielu miesięcy siedzą mi w głowie. Poganiają mnie, bym w końcu poświęciła im swój czas. Pojawiają się w moich myślach niespodziewanie, a potem nie potrafię ich stamtąd przepędzić.
Teraz już nawet nie chcę próbować tego robić.
Teraz pragnę, żeby całkowicie mną zawładnęli.
Na ten moment nie mam jeszcze pojęcia, jak skończy się ta opowieść, ale i tak wiem, że wyleję przez nią łzy. Wiem, że pokocham tych bohaterów.
Julka, Filip… daję Wam wolną rękę. Zmiażdżcie mi serce, a na koniec spróbujcie je poskładać. Wierzę w Was z całych sił.
Wyjątkowo łatwo jest ukrywać swój smutek. To trochę tak, jakby wejść do sklepu, wybrać odpowiednią maskę i po chwili nałożyć ją sobie na twarz. Taka maska potrafi wiele zakryć. Na pozór potrafi także wiele wybaczyć.
Ale każda maska kosztuje.
Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, co by się wydarzyło, gdyby ktoś ją ze mnie zerwał, obnażając moje uczucia i emocje, które tak skrzętnie chowałam przed całym światem.
Jednak wtedy pojawił się on.
Nawet nie zdjął mojej maski, nawet mnie nie odsłonił.
On po prostu spojrzał mi prosto w oczy.
I wszystko w nich zobaczył.
Julia
Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, czy śmierć boli.
Zrobiłam to dopiero wtedy, gdy kilka dni temu znalazłam moją siostrę martwą.
Wyglądała tak spokojnie. Zupełnie jak nie ona, bo przecież przez ostatnie lata na jej twarzy pojawiały się przeważnie zaciętość i nienawiść do całego świata. Czasami zdawało mi się nawet, że ta nienawiść była wymierzona w nią samą. Grube, czarne kreski, które każdego dnia z wielką wprawą malowała eyelinerem na powiekach, odwracały uwagę od jej pięknych tęczówek w kolorze czekolady. Kolczyki w brwiach, nosie i dolnej wardze oraz tatuaż skorpiona na szyi – przez który nasi rodzice niemalże dostali wylewu – to wszystko sprawiało, że wyglądała na buntowniczkę.
Tak, moja siostra była buntowniczką.
Ale na dnie jej serca zakorzeniła się wrażliwość, której nie dało się wyrwać i której od tamtego pamiętnego wypadku sprzed kilku lat w ogóle nie pokazywała.
Jednak gdy wpatrywałam się w jej nieruchome ciało, w jakiś nieodgadniony dla mnie sposób, dostrzegłam tę wrażliwą duszę.
I spokój.
Może właśnie tego potrzebowała.
*
Rozczesywałam właśnie swoje długie włosy przed toaletką, która stała w moim pokoju, odkąd tylko sięgałam pamięcią. Na przestrzeni lat wiele się tutaj zmieniało – kolory ścian, łóżko, zdjęcia w ramkach, firanki. Ale nie ta toaletka. Przyszedł kiedyś taki moment, gdy chciałam już się jej pozbyć, ale wtedy Oliwia przystanęła obok niej i rzuciła:
– Zostaw ją. Pasuje do ciebie.
Więc ją zostawiłam.
A teraz rozmyślałam, dlaczego ten stary bezwartościowy mebel ciągle tutaj tkwił, a jej zabrakło.
Chwyciłam jedną z moich jedwabnych frotek i zaczęłam układać na głowie ciasnego koka. Właściwie to rzadko pozwalałam sobie na inną fryzurę. Włosy były ściśnięte tak mocno, że powodowały ból. Ale ja go potrzebowałam, bo sprawiał, że cokolwiek czułam. Dzięki niemu przynajmniej wiedziałam, że ciągle żyję.
Nigdy nie zapytałam Oliwii, czy miała podobny rytuał, jak ja ze swoim kokiem. Jeśli miała, to czy też przypominał jej o tym, że żyła? Było to dla niej kojące, czy wręcz przeciwnie?
Usłyszałam pukanie do drzwi, a po chwili do pokoju weszła mama.
– Jesteś gotowa? – zapytała. – Za chwilę wyjeżdżamy. Ojciec już zakłada płaszcz.
Złapałam jej spojrzenie w lustrze.
Nie wyglądała, jakby od kilku dni w ogóle nie spała. Jakby płakała każdej nocy. Jakby schudła co najmniej pięć kilogramów w krótkim czasie. Jakby postarzała się o dziesięć lat. Jakby jej serce pękło na kawałki.
Bo w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło.
Sylwia Wrońska nie wyglądała, jakby za moment miała pochować swoją pierworodną córkę.
Wyglądała idealnie. Jak zawsze.
– Gotowa – szepnęłam. Musiałam odchrząknąć, bo zdawało mi się, że już żadne kolejne słowo nie przejdzie mi przez gardło. Potem dodałam: – Jedźcie sami. Ja poczekam na Maćka. Niedługo powinien po mnie być.
Mama podeszła bliżej, w końcu poczułam jej dłoń na swoim ramieniu. Zaczęła strząsać z mojej czarnej sukienki jakiś nieistniejący paproch.
– Wypadałoby, żebyśmy pojawili się tam razem, Julio.
Kiwnęłam głową.
Doskonale wiedziałam, co wypadało naszej rodzinie, a co nie. Miałam osiemnaście lat, by to przyswoić.
– Obiecuję, że dołączymy do was w kościele – zapewniłam. – Nie spóźniłabym się na pogrzeb własnej siostry.
Dostrzegłam, jak na słowo „pogrzeb” delikatnie drgnęła. Jakby było to najbardziej obrzydliwe słowo, jakie usłyszała. Słowo, które absolutnie nie pasowało do rodziny Wrońskich.
Potem uśmiechnęła się i rzuciła:
– Załóż te złote kolczyki kółeczka, które ostatnio ci kupiłam. Ślicznie w nich wyglądasz.
Chwilę później już jej nie było.
A ja założyłam wspomniane kolczyki.
Gdy usłyszałam, jak rodzice ruszyli samochodem sprzed domu, chwyciłam za komórkę i zadzwoniłam do Maćka. Od razu włączyła się poczta głosowa. Schodząc na parter, starałam się nie denerwować. Kiedy wczoraj wieczorem umawiałam się z nim, żeby był nie później niż o dziesiątej rano, uznałam, że weźmie to na poważnie. Zegarek wskazywał dziesiątą dwanaście, a mojego chłopaka ciągle nie było.
Postanowiłam zaczekać na niego na zewnątrz. Narzuciłam na siebie czarny płaszcz i wyszłam z domu,.
Przystanęłam na chodniku przed bramą i rozejrzałam się po ulicy Zawrat. Akurat pani Dobosz, nasza sąsiadka, wracała ze spaceru z psem i może było to z mojej strony nieuprzejme, ale odwróciłam się do niej plecami, udając, że jej nie widzę. Nie chciałam, by podeszła i złożyła mi kondolencje lub zrobiła coś równie strasznego.
Mieszkaliśmy w okolicy, gdzie większość właścicieli swoich pięknych, okazałych domów uśmiechała się do ciebie dobrotliwie, życząc wszystkiego, co najlepsze, ale skrycie pragnęła, by życie dokopało ci z całej siły. Wtedy mogliby obserwować z fascynacją to widowisko.
Uniosłam głowę w stronę słońca i przymknęłam powieki. Ciepło otulało moją twarz, bo dziś była wyjątkowo piękna pogoda. Zbyt piękna jak na początek lutego.
Zbyt piękna jak na… ten dzień.
Czasami zdarzało się tak, że pogoda była zupełnym przeciwieństwem tego, co działo się w naszym wnętrzu. I teraz tak właśnie było. Miałam wrażenie, jakby w mojej duszy szalała burza. Taka z piorunami i mocnym wiatrem. Taka, która swoją siłą zmiata po drodze wszystko, co napotka. Taka, która niszczy.
Nagły dźwięk klaksonu sprawił, że aż podskoczyłam.
Przede mną zaparkowało lśniące białe audi.
Nie znałam się na samochodach, ale wiedziałam, że to jeden z droższych modeli. Wysoka półka. Maciek dostał go w zeszłym roku od swojego taty na zakończenie liceum. Gdy inni nie wiedzieli, jak będzie wyglądać ich życie za tydzień, czy za miesiąc, Maciek znał swoją przyszłość na lata do przodu. Dodatkowo należał do jednej z tych uprzywilejowanych rodzin, która na pstryknięcie palcem mogła pozwolić sobie na kupno luksusowego auta.
Należeliśmy – poprawiłam się w myślach.
Czy moi rodzice też planowali sprawić mi taki prezent za kilka miesięcy, gdy skończę szkołę? Co prawda jeszcze nawet nie myślałam o kursie na prawo jazdy, ale mojemu tacie w niczym by to nie przeszkodziło. Mógłby kupić mi samochód, nawet jeśli nie mogłabym nim jeździć. Liczył się gest, bo w tym przypadku przydatność znajdowała się na szarym końcu.
Otworzyłam drzwi od strony pasażera i zajęłam miejsce. Maciek szybko pocałował mnie w usta, a potem gwałtownie ruszył.
– Spóźniłeś się – powiedziałam, sprawdzając godzinę.
Była już dziesiąta trzydzieści, a msza miała się rozpocząć o jedenastej piętnaście.
– Sorry – rzucił, jakby nic się nie wydarzyło. Jakbyśmy jechali do kina i mieli godzinny zapas czasowy, nie licząc nawet setki reklam poprzedzających seans.
Zerknęłam w jego stronę. Miał na sobie elegancki czarny garnitur, który był oczywiście szyty na miarę i leżał na jego ciele niczym druga skóra. Już wiedziałam, że moja mama będzie wniebowzięta. Całego efektu dopełniały okulary przeciwsłoneczne, a ja szybko skontrolowałam, czy miałam swoje w torebce. To był dziś kluczowy element ubioru.
– Jak się czujesz? – zapytał po kilku minutach ciszy i chwycił moją dłoń, którą wybijałam niekontrolowany rytm na swoim kolanie. Natychmiast przestałam.
Dlaczego miałam wrażenie, że zadał to pytanie jedynie dla porządku, a nie dlatego, że naprawdę chciał uzyskać odpowiedź?
Wzruszyłam ramionami.
– Jest okej.
Nie zdecydowałam się na szczerość. Właściwie to rzadko się na nią decydowałam.
– Za kilka godzin będzie po wszystkim – stwierdził.
– Masz na myśli to, że za kilka godzin jakiś bezimienny człowiek pochowa trumnę z ciałem mojej siostry w wykopanym wcześniej dole i zasypie ją ziemią?
Poczułam na sobie jego wzrok, ale nie spojrzałam w jego stronę. Zamiast tego siedziałam prosto i wpatrywałam się przed siebie, na ulice Warszawy, którymi podążaliśmy w kierunku kościoła.
Resztę drogi przebyliśmy w ciszy. Gdyby moje myśli nie były tak głośne, to nawet bym się nią rozkoszowała.
Kiedy Maciek w końcu zaparkował, powoli wysiadłam z samochodu. Spojrzałam w stronę wejścia do kościoła i dostrzegłam kilka osób, ale nie znałam żadnej z nich. Czy to jacyś przypadkowi ludzie? A może znali Oliwię? Może przyszli tutaj dla niej?
Nawet nie zorientowałam się, w którym momencie Maciek chwycił mnie za rękę. Ocknęłam się dopiero, gdy pokonywaliśmy schody prowadzące do olbrzymich wrót budynku, a on kierował mną, jakbym była bezwolną szmacianą lalką.
Może rzeczywiście nią byłam.
Gwałtownie przystanęłam, a mój chłopak na mnie spojrzał.
– Co jest? – zapytał.
Moje tętno stało się dość nierówne. Po kręgosłupie przebiegł dreszcz, a po chwili poczułam oblewający mnie zimny pot. Przełknęłam ślinę.
– Ja… – zaczęłam, ale nie wiedziałam, co dokładnie powiedzieć.
Na dobrą sprawę nie wiedziałam nawet, co takiego mnie zatrzymało, co kazało mi stanąć w miejscu.
Zamaszyście otworzyłam torebkę i zaczęłam w niej grzebać.
– Chusteczki – rzuciłam naprędce i kiwnęłam głową, jakby właśnie o to mi chodziło. – Skoczę do sklepu po chusteczki.
Doskonale wiedziałam, że i tak ich nie potrzebowałam, bo nie potrafiłam uronić nawet łzy, ale to nie miało znaczenia.
– Mam jakieś w samochodzie, to… – odezwał się, ale od razu mu przerwałam.
– Nie, nie, kupię nowe opakowanie – stwierdziłam. – Idź już do środka, a ja zaraz dołączę.
– Jeśli się spóźnisz, to twoi starzy dostaną pierdolca.
I mówił to ten, który spóźnił się po mnie pół godziny.
– Nic takiego się nie wydarzy – zapewniłam.
Nie tracąc czasu, zbiegłam po schodach i jak w amoku rozejrzałam się dookoła. Mój wzrok namierzył malutki sklepik ze starym, zniszczonym szyldem, do którego od razu się udałam. W środku nie pachniało najpiękniej, a podłoga lepiła się od brudu, ale nie było to istotne. Miałam wręcz wrażenie, jakbym znalazła najlepsze schronienie w okolicy.
Chyba zwariowałam.
Rzuciłam ciche „dzień dobry” pani za ladą, choć ona nawet nie zwróciła na mnie żadnej uwagi. Może to i lepiej.
Zaczęłam powoli przechadzać się wąskimi alejkami bez jakiegokolwiek celu. Wodziłam wzrokiem po produktach spożywczych, które nie były mi teraz do niczego potrzebne. Co jakiś czas sięgałam po opakowanie ciastek albo gotowej mieszanki, z której w pięć minut po zalaniu wrzątkiem magicznie powstaje pełnowartościowy posiłek. Oglądałam etykiety i wczytywałam się w skład. Był tutaj nawet minidział ze środkami czystości, więc chwyciłam jeden z płynów do mycia i zaciągnęłam się zapachem orzeźwiających cytrusów.
Co ja, do cholery, wyprawiam?
Do rozpoczęcia pogrzebu pozostało sześć minut. Zbliżyłam się do kasjerki i położyłam na ladzie batonik czekoladowy i paczkę chusteczek. Ani jedno, ani drugie mi się nie przyda, ale nie chciałam wychodzić ze sklepu bez kupienia czegokolwiek, bo jeszcze zostałabym posądzona o kradzież.
Kobieta zeskanowała produkty, a ja zapatrzyłam się na półkę z alkoholem tuż za nią. Kilka miesięcy temu skończyłam osiemnaście lat, ale jeszcze nigdy w życiu się nie upiłam. Moim szczytem pijaństwa były dwa smakowe piwa wypite na jednej z imprez, na którą zabrał mnie Maciek. Może powinnam to zmienić? Może powinnam zacząć się upijać mocnymi trunkami i tracić kontrolę? Może to mogłoby mi w czymś pomóc?
Odrzuciłam te absurdalne rozważania i przeniosłam wzrok na kasjerkę, która coś do mnie mówiła.
– Słucham? – odezwałam się.
Na jej twarzy malowała się irytacja.
– Pytałam, czy coś jeszcze – nieomal warknęła. – Nie jesteś jedyną klientką, paniusiu.
Nie wiedziałam, czy określiła mnie tak, bo robota paliła jej się w rękach, a ja ją bezsensownie wstrzymywałam, czy dlatego, że miałam na sobie płaszcz za ponad tysiąc złotych i według niej nijak pasowałam do wnętrza tego sklepu. Tego nie wiedziałam. A ona nie wiedziała, że wszystko, co nosiłam, w żaden sposób mnie nie definiowało. Przynajmniej w moim mniemaniu. Bo tak, dla całej reszty będę paniusią, damulką, uprzywilejowaną smarkulą, której wszystko przychodzi z łatwością. Ale właśnie między innymi taką cenę płaci się za nakładanie codziennie odpowiedniej maski.
A ja nakładałam swoją z nie lada łatwością, bo przez lata stało się to dla mnie proste, niczym oddychanie.
– To wszystko – odpowiedziałam. – Zapłacę kartą.
Kiedy płatność przeszła, zabrałam zakupy i obróciłam się, by wyjść ze sklepu.
I właśnie wtedy z kimś się zderzyłam.
Batonik oraz chusteczki wypadły mi z rąk. Przeklęłam się w myślach za to, jaka byłam niezdarna. Nawet nie zauważyłam, że ktoś stał za mną w kolejce. Męska dłoń zaasekurowała mnie, przytrzymując za ramię, bym się nie przewróciła, a ja od razu uniosłam wzrok na twarz mężczyzny z zamiarem przeproszenia go. Chciałam się stąd jak najszybciej ewakuować.
Ale słowa przeprosin zamarły mi na ustach, a nogi odmówiły posłuszeństwa, bo moje spojrzenie zogniskowało się na ciemnych, niemalże czarnych oczach, które właśnie prześwietlały mnie na wskroś.
Często czyta się w książkach o tym, jak bohaterowie opisują nawzajem dokładny kolor swoich tęczówek albo siłę spojrzeń i wydaje się to poetyckie w ten cudowny, interesujący sposób, że marzysz, by tobie też się to przytrafiło. Ale kto w normalnym życiu zwracał uwagę na takie rzeczy? Kto tak naprawdę przyglądał się kolorowi oczu drugiej osoby? Kto to analizował?
Najwyraźniej ja. Właśnie teraz.
W ciągu dosłownie jednej sekundy poraziła mnie ta intensywność. Nie w sensie, że od razu chciałam uciec gdzie pieprz rośnie, ale raczej dlatego, że chciałam zostać i już nigdy nie odrywać wzroku.
Wiedziałam, że nikt nigdy tak na mnie nie patrzył. Tak bardzo wprost. Ludzie bali się intensywnego kontaktu wzrokowego, bo kojarzyło im się to z grzebaniem komuś w duszy. A ja, bez żadnego logicznego wytłumaczenia, właśnie zapragnęłam, by on grzebał w mojej.
Przy tym nieznajomym poczułam się dużo bardziej obnażona, niż kiedykolwiek w intymnej sytuacji ze swoim chłopakiem.
Ta myśl powinna mnie przerazić, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Z pewnością był kilka lat starszy ode mnie. Ile mógł mieć? Dwadzieścia cztery? Dwadzieścia pięć? Miało to w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Dlaczego właściwie w dalszym ciągu tkwiłam w tym sklepie?
Pewnie dlatego, że wpatrywaliśmy się w siebie bez końca, a ja nie potrafiłam odwrócić wzroku. Nie potrafiłam odejść.
Nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Z moich ust nie wyszło nawet ciche i krótkie „przepraszam”. Na dobrą sprawę nasz kontakt wzrokowy mógł trwać zaledwie sekundę, choć przysięgłabym, że minęły lata. Mogłabym też przysiąc, że nieznajomy zdołał poznać moje wszystkie najmroczniejsze myśli i sekrety. Że zdołał poznać mnie.
Nie wiedziałam, kim był. Widziałam go pierwszy raz w życiu. Nie powinien mnie fascynować, a ja nie powinnam być onieśmielona.
Ale jednak byłam.
Ten bezsprzecznie intymny moment, nasz moment, gwałtownie przerwała kasjerka, chrząkając ze zniecierpliwieniem.
Ocknęłam się i wykorzystałam okazję, by spuścić wzrok i minąć tego mężczyznę. Pośpiesznie wyszłam ze sklepu, nie oglądając się za siebie. Czy gdybym się obróciła, zobaczyłabym, że podążył za mną spojrzeniem?
Najprawdopodobniej już nigdy się tego nie dowiem.
Właśnie tutaj, właśnie teraz, powinnam zapomnieć o tym przypadkowym spotkaniu. Powinnam zapomnieć o tym, że przez tego nieznajomego pierwszy raz od kilku dni w moich myślach pojawiła się luka, w której Oliwia nie istniała. Luka, w której śmierć mojej siostry nie miała miejsca.
Chyba naprawdę zwariowałam.
Do kościoła dotarłam minutę przed rozpoczęciem mszy. Zajęłam miejsce w pierwszej ławce, w której siedzieli moi rodzice oraz Maciek.
– Kupiłaś te chusteczki? – zapytał mnie szeptem, nachylając się w moją stronę.
– Tak – odpowiedziałam.
Nie dodałam tylko, że razem z czekoladowym batonikiem pozostały na brudnej, sklepowej podłodze, kiedy uciekałam przed nieznajomym, który samym swoim spojrzeniem sprawił, że po raz pierwszy usłyszałam głośne bicie własnego serca.
I ten dźwięk dogłębnie mnie poruszył.
*
Całkowicie się wyłączyłam, kiedy ksiądz zaczął wspominać moją siostrę, jakby znał ją osobiście. W rzeczywistości nic o niej nie wiedział. Ani o mojej rodzinie. Był tylko człowiekiem bezrefleksyjnie wykonującym swoją pracę, za którą mój ojciec odpowiednio mu zapłacił.
Starałam się nie patrzeć na jasną trumnę, ustawioną z przodu, tuż przed ołtarzem. Tylko raz zerknęłam na przyczepioną do niej tabliczkę, na której widniał napis: „Oliwia Wrońska, żyła 21 lat”.
Nawet nie pamiętałam drogi na cmentarz, bo odrzuciłam wszelkie bodźce i jedyne, o czym myślałam, to o tym, by jakoś to wszystko przetrwać.
Nie pojawiło się wiele ludzi albo po prostu ich nie zauważałam. Pragnęłam uciec stąd jak najszybciej. Jak najdalej.
Kiedy pracownicy cmentarza zaczęli opuszczać trumnę z moją siostrą do wykopanego wcześniej dołu, coś mną szarpnęło. Jakby moje ciało pragnęło się do niej wyrwać. Jakby chciało do niej dołączyć.
Podniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie Kornela, mojego kuzyna i najlepszego przyjaciela. Jedynego przyjaciela. Okulary przeciwsłoneczne przysłaniały mi oczy, ale z pewnością wiedział, że na niego patrzyłam. W rodzinie od zawsze określano nas mianem bliźniaków, bo mimo że mieliśmy innych rodziców, to byliśmy w tym samym wieku. I od zawsze się dogadywaliśmy.
To do niego jako pierwszego zadzwoniłam, kiedy kilka dni temu znalazłam Oliwię.
A teraz posłał mi uspokajające spojrzenie, jakby mówił: „Jeszcze chwila, Dżuls. Wytrzymaj jeszcze chwilę”.
A więc wytrzymałam.
Gdy pogrzeb się skończył, kilka osób zaczęło podchodzić do moich rodziców i składać im kondolencje. Przysłuchiwałam się tym automatycznym i pozbawionym współczucia słowom. Przysłuchiwałam się pytaniom o to, dlaczego moi rodzice nic nie mówili o długotrwałej chorobie Oliwii, dlaczego nie dzielili się swoim bólem. Przysłuchiwałam się odpowiedziom moich rodziców, wyjaśniających, że moja siostra przez cały czas miała zapewnioną odpowiednią opiekę lekarską i nic więcej nie można było zdziałać.
W końcu skierowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy do domu. Rodzice nie zaplanowali żadnej stypy w restauracji czy czegokolwiek podobnego.
Dla nich pożegnanie Oliwii się zakończyło.
Przez całą drogę Maciek nie odezwał się nawet słowem i byłam mu za to wdzięczna. Kiedy zaparkował przed bramą, nie zaproponowałam, żeby wszedł do środku, ale to mu nie przeszkadzało – po chwili, zaraz za moimi rodzicami, oboje weszliśmy do domu.
Ściągnęliśmy płaszcze, zdjęliśmy buty i jak gdyby nigdy nic przeszliśmy do salonu. Ojciec nalał sobie szklaneczkę whiskey, a mamie kieliszek czerwonego wina. Zapytał, czy też mamy ochotę. Ja podziękowałam, mój chłopak odparł, że będzie jeszcze dziś prowadził, jakby łyk czegoś mocniejszego kiedykolwiek mu w tym przeszkadzał.
Rodzice zaczęli prowadzić zwykłą, codzienną rozmowę. Pytali Maćka o studia, o wrażenia jego rodziców z miesięcznego urlopu do Ameryki Południowej, z którego jeszcze nie wrócili, ze mną konsultowali rozkład jutrzejszego dnia, a raczej sprawdzali, czy nie zapomniałam o tym, że jutro kończy się moja kilkudniowa nieobecność na lekcjach i wszystko wraca do wcześniej obowiązującej normy.
Zachowywali się tak, jakby przed momentem nie pochowali własnej córki. Jakby to był zwyczajny dzień. Jakby nic się nie wydarzyło.
Zaczęłam się zastanawiać, czy przygotowywali się do jej śmierci. Czy wiedzieli, że któregoś dnia to nastąpi i już dawno przerobili w sobie żałobę? Ja swojej chyba jeszcze nawet nie zaczęłam.
A może im ulżyło? Może ten dzień wcale nie był dla nich końcem, a początkiem nowego życia?
Przyglądałam się temu wszystkiemu, jakby właściwie mnie tutaj nie było. Jakbym nie siedziała z nimi w tym salonie.
Czasami czułam, jakby wszystkie kawałki puzzli dookoła mnie były już idealnie ułożone, a tylko ja pozostawałam tą częścią, która nie potrafiła się dopasować do całości.
A przecież miałam zaplanowane całe życie.
W tym roku ukończę liceum z wyróżnieniem, otrzymam dyplom zawodowej tancerki i dostanę angaż w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, do zespołu baletowego. Zostanę solistką, będę robić karierę, dostanę tytuł primabaleriny, a w międzyczasie weźmiemy z Maćkiem ślub. Gdy moja kariera się skończy, zdecydujemy się na dziecko, które dość szybko wpadnie pod opiekę niani, żebym mogła przez następne lata spełniać się w roli nauczycielki baletu. Wybudujemy wielki dom gdzieś na przedmieściach. Będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Ten plan na życie był idealny pod każdym względem. Powinnam się z niego cieszyć. Więc nakładałam maskę i się cieszyłam. Może kiedyś ta maska stanie się prawdziwą mną. Po części naprawdę tego chciałam, bo może wtedy zaznałabym ulgi, a po części… Po części chyba wolałabym umrzeć.
– Dlaczego skłamaliście? – zapytałam cicho, przerywając mamie w połowie jakiegoś zdania. – Dlaczego wszystkim mówicie o jakiejś wymyślonej chorobie i sekretnym leczeniu, które okazało się nieskuteczne?
– Nie rozumiem, o czym mówisz, kochanie. – Zmarszczyła brwi, jakby naprawdę nie wiedziała, o co mi chodziło.
– Ona się zabiła, mamo – szepnęłam. – Popełniła samobójstwo.
Rodzice jak na zawołanie zerknęli w stronę Maćka. Lubili go. Nie mieli do niego żadnych zastrzeżeń. Z uśmiechem witali go w naszym domu. Mój ojciec obiecał mu nawet praktyki w swojej kancelarii prawnej, w końcu mój chłopak był na pierwszym roku prawa. Był idealnym kandydatem na zięcia.
Ale w dalszym ciągu był to obcy człowiek, który jeszcze nie dostąpił tego zaszczytu, by uważać go za członka rodziny i nie wszystkie tematy powinny być omawiane w jego obecności. Aż dziw, że mój ojciec nie podsunął mu jeszcze do podpisu umowy o zachowaniu poufności. A może to zrobił? Nie byłoby to dla mnie zaskoczeniem.
– Nigdy więcej nie chcę poruszać tego tematu, Julio – odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu. Tonem, który zapewne wykorzystywał w swojej pracy. – Twoja siostra była chora i ta choroba odebrała jej życie. To brzmi znacznie lepiej niż samobójstwo.
To brzmi znacznie lepiej…
Moi rodzice potrafili ukryć przed światem wiele rzeczy. Wiele brzydkich rzeczy, o których nie powinno się rozmawiać nawet w czterech ścianach naszego domu. Nie mówiliśmy głośno o tym, że ojciec od dwóch lat miał romans ze swoją asystentką, a w zeszłe wakacje zabrał ją nawet na tydzień do Włoch pod pretekstem służbowej delegacji. Nie mówiliśmy o tym, że mama zaglądała do kieliszka z winem znacznie częściej niż powinna, a jej wizyty na siłowni nie miały nic wspólnego ze sportem, tylko z trenerem personalnym, młodszym od niej o dziesięć lat.
Nie mówiliśmy też między innymi o tym, że po większości swoich posiłków chodziłam do łazienki, żeby zwymiotować. Ale nie byłam w ciąży i nie cierpiałam na niestrawność. Kierowała mną raczej niekończąca się presja i chęć sprostania narzucanym mi wymogom.
Byliśmy jedną z tych rodzin, która pod fasadą idealności skrywała pęknięcia, w które wkradał się cały brud i zanieczyszczenia. Byliśmy jedną z tych rodzin, która pilnowała, by ten syf nie wydostał się na powierzchnię. Byliśmy jedną z tych rodzin, którą atakował rak, a my czekaliśmy ze wstrzymanym oddechem, czy któregoś dnia dojdzie do przerzutów, czy też nie.
Byliśmy cholerną bombą o nieokreślonym czasie wybuchu.
Tak jak sobie tego życzyli, nie ciągnęłam dalej tego tematu. Moim drugim imieniem powinno być „uległa”, a trzecim „posłuszna”.
Podniosłam się i zapewniłam ich, że pamiętam o planie na jutro, a potem razem z Maćkiem poszłam do swojego pokoju na piętrze.
Mój chłopak zdjął marynarkę, rzucił ją na puf i bezceremonialnie rozłożył się na łóżku.
– Chcesz obejrzeć jakiś film? – zapytał.
Wzruszyłam ramionami.
– Włącz cokolwiek.
Sięgnął po laptopa, leżącego na szafce nocnej, a ja podeszłam do toaletki.
Obserwując swoje odbicie w lustrze, zaczęłam powoli zdejmować kolczyki. Ciasny kok był na swoim miejscu, przez tych kilka godzin nawet żadne pasmo włosów się z niego nie wysunęło. Miałam wrażenie, jakby moja twarz była bezbarwna. Jakby nie wyrażała żadnych emocji.
Do głowy wkradła mi się pewna myśl.
Co tamten nieznajomy we mnie dojrzał? Kogo we mnie zobaczył?
Przełknęłam ślinę i delikatnie potrząsnęłam głową, pozbywając się tych pytań.
To nie ma żadnego znaczenia.
Zdjęłam czarną sukienkę i rajstopy i ubrałam się w piżamę. Dziś już nie zamierzałam opuszczać tego pokoju.
Dołączyłam do Maćka w łóżku, widząc, że zdecydował się na jakiś polityczny serial, który ani trochę mnie nie interesował. Mogłam dzięki temu z łatwością się wyłączyć.
Kiedy Maciek się poruszył, zrozumiałam, że pierwszy, trwający godzinę odcinek przeleciał, a ja nie wiedziałam nawet, jak nazywała się główna postać i o co chodziło w fabule. Poczułam za to, że mój chłopak właśnie zaczął całować mnie po szyi, a laptopa zamknął i odstawił na szafkę, jakby ten nie był nam już potrzebny.
Przymknęłam powieki, kiedy jego usta znalazły się na moich. Nie tracił czasu, bo jego dłonie wkrótce zawędrowały pod moją piżamę.
Nieznacznie się od niego odsunęłam.
– Nie chcę – odezwałam się cicho. – Nie dzisiaj.
Spojrzałam mu w oczy i wiedziałam, że chciał coś powiedzieć. Na przykład to, że nie uprawialiśmy seksu od ponad tygodnia, a dla niego to było niczym wieczność. Ale ostatecznie tego nie zrobił.
Zamiast tego kiwnął głową na zgodę.
– Jasne, masz rację – powiedział. – Właściwie to mam jeszcze sporo nauki na jutrzejsze kolokwium, więc będę się zbierał.
Patrzyłam, jak wychodzi z łóżka i zakłada marynarkę, a potem poprawia fryzurę w lustrze.
Zanim wyszedł z mojego pokoju, rzucił:
– Po prostu to odeśpij.
Po prostu to odeśpij.
Byłam ciekawa, czy w jakimś poradniku na temat radzenia sobie z samobójstwem siostry, znajdowała się taka porada.
Punkt pierwszy – po prostu to odeśpij.
Jak brzmiał punkt drugi?
Gdy zostałam sama, nakryłam się kołdrą po samą szyję i zamknęłam oczy.
Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, czy śmierć boli.
Zrobiłam to dopiero wtedy, gdy kilka dni temu znalazłam moją siostrę martwą.
I chciałam ją za to znienawidzić.
Julia
Minęło sześć tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt minut od pogrzebu Oliwii. Skrupulatnie to liczyłam, bo gdy nie możesz kontrolować zbyt wielu rzeczy w swoim życiu, to postanawiasz kontrolować chociaż te błahe i nic nieznaczące, które dadzą ci złudne poczucie, że jednak nad czymś panujesz.
Balet doskonale nauczył mnie tej techniki. W powtarzaniu ćwiczeń i doskonaleniu wciąż tych samych ruchów miałam poziom ekspercki.
Ale systematyczność czy narzucona dyscyplina to zaledwie wierzchołek góry lodowej, którą była moja codzienność. W tej piramidzie wyrzeczeń i ciągłej pracy nad sobą już chyba nawet nie wiedziałam, czym była rozrywka albo luz. W wieku dziewięciu lat, kiedy zaczęłam uczęszczać do ogólnokształcącej szkoły baletowej, raz na zawsze wyzbyłam się swobody. Zupełnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zakończyłam zabawę z tańcem, który od najmłodszych lat był dla mnie niczym innym jak po prostu frajdą, a rozpoczęłam profesjonalne przygotowanie do zawodu.
W pewien niepojęty dla mnie sposób nauczyłam się to kochać.
A raczej musiałam się nauczyć.
Jednak czasami to, co kochaliśmy, niszczyło nas najmocniej.
Kiedy dziś zjawiłam się na sali, nikogo jeszcze nie było, ale nie zdziwiło mnie to, bo zazwyczaj przychodziłam jako pierwsza. Codziennie zaczynaliśmy zajęcia punkt ósma rano. Właśnie wtedy zjawiała się nauczycielka i rozpoczynaliśmy lekcję, ale uczniowie i tak musieli przyjść wcześniej, by się rozgrzać, bo podczas właściwego treningu nie było już na to czasu.
Dlatego teraz w ciszy rozgrzewałam stopy i rozciągałam się. Kilka razy dotknęłam nogą głowy, a następnie zrobiłam szpagat we framudze drzwi. Podczas nauki baletu przyzwyczaiłam ciało do przekraczania granic. Czasami myślałam, że nie chodzi tu jedynie o wysiłek fizyczny czy zakres ruchu, ale także o moją psychikę.
Może właśnie dlatego stałam się takim perfekcyjnym zakłamaniem.
Pozostali uczniowie zaczęli się schodzić i robić to samo, co ja. Gdy zaczynaliśmy pierwszą klasę, było nas trzydzieścioro. Teraz została dwunastka. Wybrańcy – jak to o nas mówiono. Albo ci, którzy jeszcze się nie złamali.
Kiedy pojawiła się pani Korcz, wszyscy od razu podeszliśmy do drążka. Miałam to szczęście, że od kilku tygodni utrzymywałam się na tej samej pozycji, czyli w środkowej części. Właśnie taka była hierarchia – na środkowym drążku znajdowali się najlepsi. Jeśli ktoś przez dłuższy czas zajmował pozycję po boku, miał już powód do tego, by obawiać się konsekwencji.
Przez ostatnie dziewięć lat nasze treningi wyglądały tak samo. Na każdych zajęciach powtarzaliśmy kolejne ćwiczenia. Powtarzaliśmy, doskonaliliśmy, nakazywaliśmy naszym ciałom rutynę, która była kluczowa w minimalizowaniu ryzyka narażenia się na kontuzje.
Potem nauczycielka pokazała nam zadanie na dziś, upewniła się, że je rozumiemy i włączyła muzykę.
Zupełnie się zatraciłam.
Blok zawodowy, czyli lekcja baletu, zawsze trwał bite półtorej godziny każdego dnia, ale jako najstarszy rocznik w tygodniu mieliśmy jeszcze trzy takie lekcje dodatkowo. I tak się złożyło, że to dziś przypadł mi taki trening.
Gdy w końcu wyszłam z sali, szybko udałam się pod prysznic. Miałam zaledwie piętnaście minut na umycie się i przebranie, żeby zdążyć na matematykę. Spóźnianie się nie wchodziło w grę. Nie było to tutaj akceptowane.
Zanim włożyłam buty, sprawdziłam jeszcze, czy niczego w nich nie ma. Stało się to moją rutyną, od kiedy trzy lata temu jedna z uczennic nasypała mi do butów potłuczone szkło. Nie zauważyłam tego. Skutkowało to pociętą stopą, nie mogłam jednak zrobić sobie przerwy, by ją wygoić. Po prostu ćwiczyłam dalej z krwawiącą kończyną.
Już po pierwszym roku nauki w tej szkole zrozumiałam, że nie warto szukać w niej przyjaciół. Rywalizacja była na porządku dziennym, dlatego właściwie przestałam zwracać na nią uwagę. Po prostu robiłam swoje i nie nawiązywałam żadnych więzi. Układałam ciasnego koka, zakładałam kostium i nie odzywałam się, dopóki któryś z nauczycieli mnie o coś nie zapytał.
Właściwie to mogłam zostać niemową. Czasami nawet nie pamiętałam dźwięku własnego głosu.
*
Po osiemnastej wróciłam do domu i od razu odkryłam, że nikogo poza mną w nim nie ma. Gdyby była tutaj mama, to z telewizora dobiegałby relaksacyjny odgłos praktyk jogi, a ona siedziałaby na macie na środku salonu w pozycji kwiatu lotosu. Możliwe także, że byłby tu gwar, bo na przykład zaprosiłaby swoje koleżanki i wspólnie raczyłyby się winem. Gdyby był tutaj ojciec, to z jego domowego gabinetu dobiegałby odgłos stukania klawiszy na klawiaturze komputera. Ewentualnie słyszałabym, jak wykłóca się z kimś przez telefon. Albo po prostu kłóciliby się wspólnie z mamą.
Gdyby była tutaj Oliwia…
Nieoczekiwanie przeszedł mnie bolesny skurcz.
Pokręciłam głową, by otrząsnąć się i pozbyć widoku z dnia, gdy ją znalazłam.
Weszłam na piętro i minęłam drzwi jej pokoju. Przez ostatnie dni robiłam właśnie to. Mijałam. Rodzice robili to samo. Przechodzili obok tych drzwi, jakby te w ogóle nie istniały. Jakby ich nie było. Zdziwiłam się, że nie urządzili akcji sprzątania i nie zaczęli pozbywać się wszystkich rzeczy swojej zmarłej córki. Może nie byli na to gotowi. Może nie mieli czasu. A może mieli to gdzieś.
Pod wpływem impulsu położyłam dłoń na klamce. Wahałam się jedynie przez kilka sekund, potem otworzyłam drzwi. Prędko weszłam do środka i je za sobą zamknęłam, jakbym co najmniej gdzieś się chowała.
Objęłam wzrokiem całą przestrzeń.
Chaos i nieporządek.
Pokój wyglądał tak, jakby Oliwka pakowała się w pośpiechu, żeby zdążyć na nieplanowany wypad na weekend ze swoimi znajomymi. Przez mój głupi umysł przeszła myśl, że może naprawdę wyjechała tylko na chwilę i niedługo wróci.
Było tutaj zupełnie inaczej niż w moim pokoju.
U mnie były jasne ściany, u niej ciemne. U mnie wisiały pastelowe grafiki, u niej były przyklejone plakaty rockowych zespołów. U mnie łóżko było idealnie posłane, u niej kołdra pozostawała skołtuniona. U mnie na biurku wszystko było ułożone schludnie jak od linijki, u niej walały się czasopisma, kosmetyki, papierki po cukierkach. U mnie fotel służył do siedzenia i czytania książek, u niej do przechowywania sterty ciuchów.
Ja byłam perfekcją, a ona bałaganem.
Ale tylko na pozór.
W rzeczywistości składałam się z nieposkładanych części samej siebie, a ona stanowiła całość.
Całość, której już nie mogłam uchwycić, o którą nie mogłam się już oprzeć.
Zrobiłam jeden krok w głąb pokoju, a potem drugi. Ostrożnie przysiadłam na brzegu łóżka, zupełnie jakby w nim spała, a ja bałam się ją obudzić.
Z całej siły zacisnęłam powieki.
Musiałam przestać dopuszczać do swojej głowy myśl, że ona wróci.
Bo to się nie wydarzy.
Podniosłam się i podeszłam do biurka. Wodziłam wzrokiem po wszystkich przedmiotach, jakbym miała znaleźć wśród nich coś istotnego.
Zaczęłam szperać w jej rzeczach.
Czy w pewien sposób naruszam teraz twoją prywatność? Jeśli tak, to mam nadzieję, że mi wybaczysz.
Mijały minuty, a ja przeglądałam walające się paragony, zapiski w notesach, stare bilety. Znalazłam jedną wejściówkę na koncert, który dopiero miał się odbyć. Miałam wrażenie, jakby pochłaniała mnie jakaś czarna dziura, jakbym znalazła się w świecie, który nie miał końca, jakbym mogła nurzać się w tym chaosie nieustannie.
Dobrałam się nawet do jej kalendarza. Tam, gdzie inni zapisywali jakieś ważne spotkania, żeby o nich nie zapomnieć, ona wpisywała szalone rzeczy:
15:32 właśnie dowiedziałam się, że istnieją myszki karłowate, które upodobały sobie spanie w kwiatach
10:59 właśnie dowiedziałam się, że na Ziemi padał kiedyś deszcz bez przerwy przez ponad milion lat
Wodziłam opuszkiem palca po przykurzonych grzbietach jej książek. Akurat one były ułożone w regale niemalże perfekcyjnie. Ale gdybym sama je układała, to pewnie przysunęłabym wszystkie wolumeny równo do krawędzi półki.
Nieznacznie się uśmiechnęłam.
Czy myślałaś o mnie podczas układania?
Zauważyłam, że podniszczony egzemplarz Małego księcia – ten sam, który kilka lat temu wspólnie znalazłyśmy w jednym z warszawskich antykwariatów – odstawał od reszty, jakby nie pasował do ułożonego szeregu. Bezwiednie po niego sięgnęłam.
Kiedy otworzyłam książkę, by przewertować kilka stron, zamarłam.
W środku znajdowała się koperta, na której ręcznie napisano moje imię.
– To twoje pismo – szepnęłam, oniemiała.
Gwałtownie się obróciłam, jakby moja siostra stała tuż za mną.
Ale nie stała. W dalszym ciągu byłam sama w pokoju.
Chwyciłam kopertę niczym relikwię, a książkę odstawiłam na półkę. Zbliżyłam ją do twarzy i powąchałam. Po co to zrobiłam? Żeby wyczuć jej zapach? Żeby nasycić się tym, co dla mnie zostawiła?
Westchnęłam głęboko i dokładnie przyjrzałam się kopercie.
Julia
Przeczytaj, kiedy będziesz gotowa
Dłużej się nie zastanawiając, otworzyłam kopertę, a w środku znalazłam kolejną, odrobinę mniejszą.
Czy ty po śmierci bawisz się ze mną w matrioszkę?
Spojrzałam na to, co było napisane na nowej kopercie.
Wiedziałam, że się nie powstrzymasz i otworzysz od razu. Ale mówię serio. W środku jest list, który chcę, żebyś przeczytała, kiedy będziesz gotowa. Jeszcze nie jesteś.
Wierzę, że wybierzesz odpowiedni moment.