Na dnie naszych serc - Kinga Tatkowska - ebook
NOWOŚĆ

Na dnie naszych serc ebook

Kinga Tatkowska

0,0

105 osób interesuje się tą książką

Opis

Ta powieść rozerwie Twoje serce na milion drobnych kawałków, by później stopniowo je posklejać.

 

Wydarzyło się coś złego. Coś, na co mój uporządkowany świat nie był gotowy. Jednak dzień, który mógł być prawdopodobnie najgorszym dniem mojego życia… przyniósł mi ciebie. Czy ludzie właśnie to nazywają przeznaczeniem? Kiedy nasze spojrzenia po raz pierwszy się spotkały, już wiedziałam, że nikt wcześniej tak na mnie nie patrzył. Tak bardzo wprost. Tak, jakbyś chciał grzebać w mojej duszy. I to był moment, który wszystko zapoczątkował. Byłeś chaosem, tornadem, zastrzykiem adrenaliny. Byłeś wszystkim, czego potrzebowałam. Uratowałeś mnie w każdy możliwy sposób, w jaki można uratować drugiego człowieka. Ale czy los nie będzie chciał nas zniszczyć?

 

Nie czułem strachu. Dla mnie była to jedynie myśl – zbyt ulotna i nieważna. Ale wszystko zmieniło się, kiedy cię zobaczyłem. Kiedy zrozumiałem, że twoje oczy krzyczą jeszcze głośniej, niż moje. Byłem przerażony, ale pragnąłem cię mimo wszystko. A ty bałaś się, że los może wszystko zniszczyć. Ale to nie los. To mogę być ja…

 

"Na dnie naszych serc" to historia, w którą wpadamy bezpowrotnie już od pierwszego zdania. Przejmująca, romantyczna, wzruszająca. Powieść, która wywołuje obrażenia na wrażliwych sercach.

 

Odważysz się poświęcić swoje?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Kinga Tatkowska, 2025

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN PAPIER 9788396819178

ISBN E-BOOK 97883968191851

Redakcja i korekta: Małgorzata Styś

(@malgorzata_stys_)

Skład, łamanie, konwersja: Mateusz Cichosz

(@magik.od.skladu.ksiazek)

Projekt i wykonanie okładki: Maciej Sysio

Wydanie I

Ko­chaj mnie tak, jak ni­kogo ni­gdy przed­tem

Ko­chaj mnie, jak­bym był tego wart

Ko­chaj obłęd­nie i wiedz

Pę­ka­nie serc

To na­tu­ralna i piękna rzecz

Mnie ko­chaj, bo

Bo ju­tro mogę znik­nąć

Krzysz­tof Za­lew­ski, „Ko­chaj”

Dla tych, któ­rzy zo­sta­wiają ma­rze­nia na po­duszce.

Nie rób­cie tego.

Kilka słów od Autorki

Są ta­kie książki, o któ­rych wiesz – po pro­stu wiesz – że zła­mią ci serce.

Dla mnie to bę­dzie ta książka.

Jesz­cze nie znam do­kład­nie mo­ich bo­ha­te­rów, wi­dzę za­le­d­wie ich nie­wy­raźne kon­tury, ale to, co do­strze­gam, w zu­peł­no­ści mi wy­star­czy.

Julka i Fi­lip od wielu mie­sięcy sie­dzą mi w gło­wie. Po­ga­niają mnie, bym w końcu po­świę­ciła im swój czas. Po­ja­wiają się w mo­ich my­ślach nie­spo­dzie­wa­nie, a po­tem nie po­tra­fię ich stam­tąd prze­pę­dzić.

Te­raz już na­wet nie chcę pró­bo­wać tego ro­bić.

Te­raz pra­gnę, żeby cał­ko­wi­cie mną za­wład­nęli.

Na ten mo­ment nie mam jesz­cze po­ję­cia, jak skoń­czy się ta opo­wieść, ale i tak wiem, że wy­leję przez nią łzy. Wiem, że po­ko­cham tych bo­ha­te­rów.

Julka, Fi­lip… daję Wam wolną rękę. Zmiażdż­cie mi serce, a na ko­niec spró­buj­cie je po­skła­dać. Wie­rzę w Was z ca­łych sił.

PROLOG

Wy­jąt­kowo ła­two jest ukry­wać swój smu­tek. To tro­chę tak, jakby wejść do sklepu, wy­brać od­po­wied­nią ma­skę i po chwili na­ło­żyć ją so­bie na twarz. Taka ma­ska po­trafi wiele za­kryć. Na po­zór po­trafi także wiele wy­ba­czyć.

Ale każda ma­ska kosz­tuje.

Ni­gdy wcze­śniej nie za­sta­na­wia­łam się, co by się wy­da­rzyło, gdyby ktoś ją ze mnie ze­rwał, ob­na­ża­jąc moje uczu­cia i emo­cje, które tak skrzęt­nie cho­wa­łam przed ca­łym świa­tem.

Jed­nak wtedy po­ja­wił się on.

Na­wet nie zdjął mo­jej ma­ski, na­wet mnie nie od­sło­nił.

On po pro­stu spoj­rzał mi pro­sto w oczy.

I wszystko w nich zo­ba­czył.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ju­lia

Ni­gdy wcze­śniej nie za­sta­na­wia­łam się, czy śmierć boli.

Zro­bi­łam to do­piero wtedy, gdy kilka dni temu zna­la­złam moją sio­strę mar­twą.

Wy­glą­dała tak spo­koj­nie. Zu­peł­nie jak nie ona, bo prze­cież przez ostat­nie lata na jej twa­rzy po­ja­wiały się prze­waż­nie za­cię­tość i nie­na­wiść do ca­łego świata. Cza­sami zda­wało mi się na­wet, że ta nie­na­wiść była wy­mie­rzona w nią samą. Grube, czarne kre­ski, które każ­dego dnia z wielką wprawą ma­lo­wała ey­eli­ne­rem na po­wie­kach, od­wra­cały uwagę od jej pięk­nych tę­czó­wek w ko­lo­rze cze­ko­lady. Kol­czyki w brwiach, no­sie i dol­nej war­dze oraz ta­tuaż skor­piona na szyi – przez który nasi ro­dzice nie­malże do­stali wy­lewu – to wszystko spra­wiało, że wy­glą­dała na bun­tow­niczkę.

Tak, moja sio­stra była bun­tow­niczką.

Ale na dnie jej serca za­ko­rze­niła się wraż­li­wość, któ­rej nie dało się wy­rwać i któ­rej od tam­tego pa­mięt­nego wy­padku sprzed kilku lat w ogóle nie po­ka­zy­wała.

Jed­nak gdy wpa­try­wa­łam się w jej nie­ru­chome ciało, w ja­kiś nie­od­gad­niony dla mnie spo­sób, do­strze­głam tę wraż­liwą du­szę.

I spo­kój.

Może wła­śnie tego po­trze­bo­wała.

*

Roz­cze­sy­wa­łam wła­śnie swoje dłu­gie włosy przed to­a­letką, która stała w moim po­koju, od­kąd tylko się­ga­łam pa­mię­cią. Na prze­strzeni lat wiele się tu­taj zmie­niało – ko­lory ścian, łóżko, zdję­cia w ram­kach, fi­ranki. Ale nie ta to­a­letka. Przy­szedł kie­dyś taki mo­ment, gdy chcia­łam już się jej po­zbyć, ale wtedy Oli­wia przy­sta­nęła obok niej i rzu­ciła:

– Zo­staw ją. Pa­suje do cie­bie.

Więc ją zo­sta­wi­łam.

A te­raz roz­my­śla­łam, dla­czego ten stary bez­war­to­ściowy me­bel cią­gle tu­taj tkwił, a jej za­bra­kło.

Chwy­ci­łam jedną z mo­ich je­dwab­nych fro­tek i za­czę­łam ukła­dać na gło­wie cia­snego koka. Wła­ści­wie to rzadko po­zwa­la­łam so­bie na inną fry­zurę. Włosy były ści­śnięte tak mocno, że po­wo­do­wały ból. Ale ja go po­trze­bo­wa­łam, bo spra­wiał, że co­kol­wiek czu­łam. Dzięki niemu przy­naj­mniej wie­dzia­łam, że cią­gle żyję.

Ni­gdy nie za­py­ta­łam Oli­wii, czy miała po­dobny ry­tuał, jak ja ze swoim ko­kiem. Je­śli miała, to czy też przy­po­mi­nał jej o tym, że żyła? Było to dla niej ko­jące, czy wręcz prze­ciw­nie?

Usły­sza­łam pu­ka­nie do drzwi, a po chwili do po­koju we­szła mama.

– Je­steś go­towa? – za­py­tała. – Za chwilę wy­jeż­dżamy. Oj­ciec już za­kłada płaszcz.

Zła­pa­łam jej spoj­rze­nie w lu­strze.

Nie wy­glą­dała, jakby od kilku dni w ogóle nie spała. Jakby pła­kała każ­dej nocy. Jakby schu­dła co naj­mniej pięć ki­lo­gra­mów w krót­kim cza­sie. Jakby po­sta­rzała się o dzie­sięć lat. Jakby jej serce pę­kło na ka­wałki.

Bo w rze­czy­wi­sto­ści nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło.

Syl­wia Wroń­ska nie wy­glą­dała, jakby za mo­ment miała po­cho­wać swoją pier­wo­rodną córkę.

Wy­glą­dała ide­al­nie. Jak za­wsze.

– Go­towa – szep­nę­łam. Mu­sia­łam od­chrząk­nąć, bo zda­wało mi się, że już żadne ko­lejne słowo nie przej­dzie mi przez gar­dło. Po­tem do­da­łam: – Jedź­cie sami. Ja po­cze­kam na Maćka. Nie­długo po­wi­nien po mnie być.

Mama po­de­szła bli­żej, w końcu po­czu­łam jej dłoń na swoim ra­mie­niu. Za­częła strzą­sać z mo­jej czar­nej su­kienki ja­kiś nie­ist­nie­jący pa­proch.

– Wy­pa­da­łoby, że­by­śmy po­ja­wili się tam ra­zem, Ju­lio.

Kiw­nę­łam głową.

Do­sko­nale wie­dzia­łam, co wy­pa­dało na­szej ro­dzi­nie, a co nie. Mia­łam osiem­na­ście lat, by to przy­swoić.

– Obie­cuję, że do­łą­czymy do was w ko­ściele – za­pew­ni­łam. – Nie spóź­ni­ła­bym się na po­grzeb wła­snej sio­stry.

Do­strze­głam, jak na słowo „po­grzeb” de­li­kat­nie drgnęła. Jakby było to naj­bar­dziej obrzy­dliwe słowo, ja­kie usły­szała. Słowo, które ab­so­lut­nie nie pa­so­wało do ro­dziny Wroń­skich.

Po­tem uśmiech­nęła się i rzu­ciła:

– Za­łóż te złote kol­czyki kó­łeczka, które ostat­nio ci ku­pi­łam. Ślicz­nie w nich wy­glą­dasz.

Chwilę póź­niej już jej nie było.

A ja za­ło­ży­łam wspo­mniane kol­czyki.

Gdy usły­sza­łam, jak ro­dzice ru­szyli sa­mo­cho­dem sprzed domu, chwy­ci­łam za ko­mórkę i za­dzwo­ni­łam do Maćka. Od razu włą­czyła się poczta gło­sowa. Scho­dząc na par­ter, sta­ra­łam się nie de­ner­wo­wać. Kiedy wczo­raj wie­czo­rem uma­wia­łam się z nim, żeby był nie póź­niej niż o dzie­sią­tej rano, uzna­łam, że weź­mie to na po­waż­nie. Ze­ga­rek wska­zy­wał dzie­siątą dwa­na­ście, a mo­jego chło­paka cią­gle nie było.

Po­sta­no­wi­łam za­cze­kać na niego na ze­wnątrz. Na­rzu­ci­łam na sie­bie czarny płaszcz i wy­szłam z domu,.

Przy­sta­nę­łam na chod­niku przed bramą i ro­zej­rza­łam się po ulicy Za­wrat. Aku­rat pani Do­bosz, na­sza są­siadka, wra­cała ze spa­ceru z psem i może było to z mo­jej strony nie­uprzejme, ale od­wró­ci­łam się do niej ple­cami, uda­jąc, że jej nie wi­dzę. Nie chcia­łam, by po­de­szła i zło­żyła mi kon­do­len­cje lub zro­biła coś rów­nie strasz­nego.

Miesz­ka­li­śmy w oko­licy, gdzie więk­szość wła­ści­cieli swo­ich pięk­nych, oka­za­łych do­mów uśmie­chała się do cie­bie do­bro­tli­wie, ży­cząc wszyst­kiego, co naj­lep­sze, ale skry­cie pra­gnęła, by ży­cie do­ko­pało ci z ca­łej siły. Wtedy mo­gliby ob­ser­wo­wać z fa­scy­na­cją to wi­do­wi­sko.

Unio­słam głowę w stronę słońca i przy­mknę­łam po­wieki. Cie­pło otu­lało moją twarz, bo dziś była wy­jąt­kowo piękna po­goda. Zbyt piękna jak na po­czą­tek lu­tego.

Zbyt piękna jak na… ten dzień.

Cza­sami zda­rzało się tak, że po­goda była zu­peł­nym prze­ci­wień­stwem tego, co działo się w na­szym wnę­trzu. I te­raz tak wła­śnie było. Mia­łam wra­że­nie, jakby w mo­jej du­szy sza­lała bu­rza. Taka z pio­ru­nami i moc­nym wia­trem. Taka, która swoją siłą zmiata po dro­dze wszystko, co na­po­tka. Taka, która nisz­czy.

Na­gły dźwięk klak­sonu spra­wił, że aż pod­sko­czy­łam.

Przede mną za­par­ko­wało lśniące białe audi.

Nie zna­łam się na sa­mo­cho­dach, ale wie­dzia­łam, że to je­den z droż­szych mo­deli. Wy­soka półka. Ma­ciek do­stał go w ze­szłym roku od swo­jego taty na za­koń­cze­nie li­ceum. Gdy inni nie wie­dzieli, jak bę­dzie wy­glą­dać ich ży­cie za ty­dzień, czy za mie­siąc, Ma­ciek znał swoją przy­szłość na lata do przodu. Do­dat­kowo na­le­żał do jed­nej z tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych ro­dzin, która na pstryk­nię­cie pal­cem mo­gła po­zwo­lić so­bie na kupno luk­su­so­wego auta.

Na­le­że­li­śmy – po­pra­wi­łam się w my­ślach.

Czy moi ro­dzice też pla­no­wali spra­wić mi taki pre­zent za kilka mie­sięcy, gdy skoń­czę szkołę? Co prawda jesz­cze na­wet nie my­śla­łam o kur­sie na prawo jazdy, ale mo­jemu ta­cie w ni­czym by to nie prze­szko­dziło. Mógłby ku­pić mi sa­mo­chód, na­wet je­śli nie mo­gła­bym nim jeź­dzić. Li­czył się gest, bo w tym przy­padku przy­dat­ność znaj­do­wała się na sza­rym końcu.

Otwo­rzy­łam drzwi od strony pa­sa­żera i za­ję­łam miej­sce. Ma­ciek szybko po­ca­ło­wał mnie w usta, a po­tem gwał­tow­nie ru­szył.

– Spóź­ni­łeś się – po­wie­dzia­łam, spraw­dza­jąc go­dzinę.

Była już dzie­siąta trzy­dzie­ści, a msza miała się roz­po­cząć o je­de­na­stej pięt­na­ście.

– Sorry – rzu­cił, jakby nic się nie wy­da­rzyło. Jak­by­śmy je­chali do kina i mieli go­dzinny za­pas cza­sowy, nie li­cząc na­wet setki re­klam po­prze­dza­ją­cych se­ans.

Zer­k­nę­łam w jego stronę. Miał na so­bie ele­gancki czarny gar­ni­tur, który był oczy­wi­ście szyty na miarę i le­żał na jego ciele ni­czym druga skóra. Już wie­dzia­łam, że moja mama bę­dzie wnie­bo­wzięta. Ca­łego efektu do­peł­niały oku­lary prze­ciw­sło­neczne, a ja szybko skon­tro­lo­wa­łam, czy mia­łam swoje w to­rebce. To był dziś klu­czowy ele­ment ubioru.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał po kilku mi­nu­tach ci­szy i chwy­cił moją dłoń, którą wy­bi­ja­łam nie­kon­tro­lo­wany rytm na swoim ko­la­nie. Na­tych­miast prze­sta­łam.

Dla­czego mia­łam wra­że­nie, że za­dał to py­ta­nie je­dy­nie dla po­rządku, a nie dla­tego, że na­prawdę chciał uzy­skać od­po­wiedź?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Jest okej.

Nie zde­cy­do­wa­łam się na szcze­rość. Wła­ści­wie to rzadko się na nią de­cy­do­wa­łam.

– Za kilka go­dzin bę­dzie po wszyst­kim – stwier­dził.

– Masz na my­śli to, że za kilka go­dzin ja­kiś bez­i­mienny czło­wiek po­chowa trumnę z cia­łem mo­jej sio­stry w wy­ko­pa­nym wcze­śniej dole i za­sy­pie ją zie­mią?

Po­czu­łam na so­bie jego wzrok, ale nie spoj­rza­łam w jego stronę. Za­miast tego sie­dzia­łam pro­sto i wpa­try­wa­łam się przed sie­bie, na ulice War­szawy, któ­rymi po­dą­ża­li­śmy w kie­runku ko­ścioła.

Resztę drogi prze­by­li­śmy w ci­szy. Gdyby moje my­śli nie były tak gło­śne, to na­wet bym się nią roz­ko­szo­wała.

Kiedy Ma­ciek w końcu za­par­ko­wał, po­woli wy­sia­dłam z sa­mo­chodu. Spoj­rza­łam w stronę wej­ścia do ko­ścioła i do­strze­głam kilka osób, ale nie zna­łam żad­nej z nich. Czy to ja­cyś przy­pad­kowi lu­dzie? A może znali Oli­wię? Może przy­szli tu­taj dla niej?

Na­wet nie zo­rien­to­wa­łam się, w któ­rym mo­men­cie Ma­ciek chwy­cił mnie za rękę. Ock­nę­łam się do­piero, gdy po­ko­ny­wa­li­śmy schody pro­wa­dzące do ol­brzy­mich wrót bu­dynku, a on kie­ro­wał mną, jak­bym była bez­wolną szma­cianą lalką.

Może rze­czy­wi­ście nią by­łam.

Gwał­tow­nie przy­sta­nę­łam, a mój chło­pak na mnie spoj­rzał.

– Co jest? – za­py­tał.

Moje tętno stało się dość nie­równe. Po krę­go­słu­pie prze­biegł dreszcz, a po chwili po­czu­łam ob­le­wa­jący mnie zimny pot. Prze­łknę­łam ślinę.

– Ja… – za­czę­łam, ale nie wie­dzia­łam, co do­kład­nie po­wie­dzieć.

Na do­brą sprawę nie wie­dzia­łam na­wet, co ta­kiego mnie za­trzy­mało, co ka­zało mi sta­nąć w miej­scu.

Za­ma­szy­ście otwo­rzy­łam to­rebkę i za­czę­łam w niej grze­bać.

– Chu­s­teczki – rzu­ci­łam na­prędce i kiw­nę­łam głową, jakby wła­śnie o to mi cho­dziło. – Sko­czę do sklepu po chu­s­teczki.

Do­sko­nale wie­dzia­łam, że i tak ich nie po­trze­bo­wa­łam, bo nie po­tra­fi­łam uro­nić na­wet łzy, ale to nie miało zna­cze­nia.

– Mam ja­kieś w sa­mo­cho­dzie, to… – ode­zwał się, ale od razu mu prze­rwa­łam.

– Nie, nie, ku­pię nowe opa­ko­wa­nie – stwier­dzi­łam. – Idź już do środka, a ja za­raz do­łą­czę.

– Je­śli się spóź­nisz, to twoi sta­rzy do­staną pier­dolca.

I mó­wił to ten, który spóź­nił się po mnie pół go­dziny.

– Nic ta­kiego się nie wy­da­rzy – za­pew­ni­łam.

Nie tra­cąc czasu, zbie­głam po scho­dach i jak w amoku ro­zej­rza­łam się do­okoła. Mój wzrok na­mie­rzył ma­lutki skle­pik ze sta­rym, znisz­czo­nym szyl­dem, do któ­rego od razu się uda­łam. W środku nie pach­niało naj­pięk­niej, a pod­łoga le­piła się od brudu, ale nie było to istotne. Mia­łam wręcz wra­że­nie, jak­bym zna­la­zła naj­lep­sze schro­nie­nie w oko­licy.

Chyba zwa­rio­wa­łam.

Rzu­ci­łam ci­che „dzień do­bry” pani za ladą, choć ona na­wet nie zwró­ciła na mnie żad­nej uwagi. Może to i le­piej.

Za­czę­łam po­woli prze­cha­dzać się wą­skimi alej­kami bez ja­kie­go­kol­wiek celu. Wo­dzi­łam wzro­kiem po pro­duk­tach spo­żyw­czych, które nie były mi te­raz do ni­czego po­trzebne. Co ja­kiś czas się­ga­łam po opa­ko­wa­nie cia­stek albo go­to­wej mie­szanki, z któ­rej w pięć mi­nut po za­la­niu wrząt­kiem ma­gicz­nie po­wstaje peł­no­war­to­ściowy po­si­łek. Oglą­da­łam ety­kiety i wczy­ty­wa­łam się w skład. Był tu­taj na­wet mi­ni­dział ze środ­kami czy­sto­ści, więc chwy­ci­łam je­den z pły­nów do my­cia i za­cią­gnę­łam się za­pa­chem orzeź­wia­ją­cych cy­tru­sów.

Co ja, do cho­lery, wy­pra­wiam?

Do roz­po­czę­cia po­grzebu po­zo­stało sześć mi­nut. Zbli­ży­łam się do ka­sjerki i po­ło­ży­łam na la­dzie ba­to­nik cze­ko­la­dowy i paczkę chu­s­te­czek. Ani jedno, ani dru­gie mi się nie przyda, ale nie chcia­łam wy­cho­dzić ze sklepu bez ku­pie­nia cze­go­kol­wiek, bo jesz­cze zo­sta­ła­bym po­są­dzona o kra­dzież.

Ko­bieta ze­ska­no­wała pro­dukty, a ja za­pa­trzy­łam się na półkę z al­ko­ho­lem tuż za nią. Kilka mie­sięcy temu skoń­czy­łam osiem­na­ście lat, ale jesz­cze ni­gdy w ży­ciu się nie upi­łam. Moim szczy­tem pi­jań­stwa były dwa sma­kowe piwa wy­pite na jed­nej z im­prez, na którą za­brał mnie Ma­ciek. Może po­win­nam to zmie­nić? Może po­win­nam za­cząć się upi­jać moc­nymi trun­kami i tra­cić kon­trolę? Może to mo­głoby mi w czymś po­móc?

Od­rzu­ci­łam te ab­sur­dalne roz­wa­ża­nia i prze­nio­słam wzrok na ka­sjerkę, która coś do mnie mó­wiła.

– Słu­cham? – ode­zwa­łam się.

Na jej twa­rzy ma­lo­wała się iry­ta­cja.

– Py­ta­łam, czy coś jesz­cze – nie­omal wark­nęła. – Nie je­steś je­dyną klientką, pa­niu­siu.

Nie wie­dzia­łam, czy okre­śliła mnie tak, bo ro­bota pa­liła jej się w rę­kach, a ja ją bez­sen­sow­nie wstrzy­my­wa­łam, czy dla­tego, że mia­łam na so­bie płaszcz za po­nad ty­siąc zło­tych i we­dług niej ni­jak pa­so­wa­łam do wnę­trza tego sklepu. Tego nie wie­dzia­łam. A ona nie wie­działa, że wszystko, co no­si­łam, w ża­den spo­sób mnie nie de­fi­nio­wało. Przy­naj­mniej w moim mnie­ma­niu. Bo tak, dla ca­łej reszty będę pa­niu­sią, da­mulką, uprzy­wi­le­jo­waną smar­kulą, któ­rej wszystko przy­cho­dzi z ła­two­ścią. Ale wła­śnie mię­dzy in­nymi taką cenę płaci się za na­kła­da­nie co­dzien­nie od­po­wied­niej ma­ski.

A ja na­kła­da­łam swoją z nie lada ła­two­ścią, bo przez lata stało się to dla mnie pro­ste, ni­czym od­dy­cha­nie.

– To wszystko – od­po­wie­dzia­łam. – Za­płacę kartą.

Kiedy płat­ność prze­szła, za­bra­łam za­kupy i ob­ró­ci­łam się, by wyjść ze sklepu.

I wła­śnie wtedy z kimś się zde­rzy­łam.

Ba­to­nik oraz chu­s­teczki wy­pa­dły mi z rąk. Prze­klę­łam się w my­ślach za to, jaka by­łam nie­zdarna. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że ktoś stał za mną w ko­lejce. Mę­ska dłoń za­ase­ku­ro­wała mnie, przy­trzy­mu­jąc za ra­mię, bym się nie prze­wró­ciła, a ja od razu unio­słam wzrok na twarz męż­czy­zny z za­mia­rem prze­pro­sze­nia go. Chcia­łam się stąd jak naj­szyb­ciej ewa­ku­ować.

Ale słowa prze­pro­sin za­marły mi na ustach, a nogi od­mó­wiły po­słu­szeń­stwa, bo moje spoj­rze­nie zo­gni­sko­wało się na ciem­nych, nie­malże czar­nych oczach, które wła­śnie prze­świe­tlały mnie na wskroś.

Czę­sto czyta się w książ­kach o tym, jak bo­ha­te­ro­wie opi­sują na­wza­jem do­kładny ko­lor swo­ich tę­czó­wek albo siłę spoj­rzeń i wy­daje się to po­etyc­kie w ten cu­downy, in­te­re­su­jący spo­sób, że ma­rzysz, by to­bie też się to przy­tra­fiło. Ale kto w nor­mal­nym ży­ciu zwra­cał uwagę na ta­kie rze­czy? Kto tak na­prawdę przy­glą­dał się ko­lo­rowi oczu dru­giej osoby? Kto to ana­li­zo­wał?

Naj­wy­raź­niej ja. Wła­śnie te­raz.

W ciągu do­słow­nie jed­nej se­kundy po­ra­ziła mnie ta in­ten­syw­ność. Nie w sen­sie, że od razu chcia­łam uciec gdzie pieprz ro­śnie, ale ra­czej dla­tego, że chcia­łam zo­stać i już ni­gdy nie od­ry­wać wzroku.

Wie­dzia­łam, że nikt ni­gdy tak na mnie nie pa­trzył. Tak bar­dzo wprost. Lu­dzie bali się in­ten­syw­nego kon­taktu wzro­ko­wego, bo ko­ja­rzyło im się to z grze­ba­niem ko­muś w du­szy. A ja, bez żad­nego lo­gicz­nego wy­tłu­ma­cze­nia, wła­śnie za­pra­gnę­łam, by on grze­bał w mo­jej.

Przy tym nie­zna­jo­mym po­czu­łam się dużo bar­dziej ob­na­żona, niż kie­dy­kol­wiek w in­tym­nej sy­tu­acji ze swoim chło­pa­kiem.

Ta myśl po­winna mnie prze­ra­zić, ale nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło.

Z pew­no­ścią był kilka lat star­szy ode mnie. Ile mógł mieć? Dwa­dzie­ścia cztery? Dwa­dzie­ścia pięć? Miało to w ogóle ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Dla­czego wła­ści­wie w dal­szym ciągu tkwi­łam w tym skle­pie?

Pew­nie dla­tego, że wpa­try­wa­li­śmy się w sie­bie bez końca, a ja nie po­tra­fi­łam od­wró­cić wzroku. Nie po­tra­fi­łam odejść.

Nie za­mie­ni­li­śmy ze sobą ani jed­nego słowa. Z mo­ich ust nie wy­szło na­wet ci­che i krót­kie „prze­pra­szam”. Na do­brą sprawę nasz kon­takt wzro­kowy mógł trwać za­le­d­wie se­kundę, choć przy­się­gła­bym, że mi­nęły lata. Mo­gła­bym też przy­siąc, że nie­zna­jomy zdo­łał po­znać moje wszyst­kie naj­mrocz­niej­sze my­śli i se­krety. Że zdo­łał po­znać mnie.

Nie wie­dzia­łam, kim był. Wi­dzia­łam go pierw­szy raz w ży­ciu. Nie po­wi­nien mnie fa­scy­no­wać, a ja nie po­win­nam być onie­śmie­lona.

Ale jed­nak by­łam.

Ten bez­sprzecz­nie in­tymny mo­ment, nasz mo­ment, gwał­tow­nie prze­rwała ka­sjerka, chrzą­ka­jąc ze znie­cier­pli­wie­niem.

Ock­nę­łam się i wy­ko­rzy­sta­łam oka­zję, by spu­ścić wzrok i mi­nąć tego męż­czy­znę. Po­śpiesz­nie wy­szłam ze sklepu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Czy gdy­bym się ob­ró­ciła, zo­ba­czy­ła­bym, że po­dą­żył za mną spoj­rze­niem?

Naj­praw­do­po­dob­niej już ni­gdy się tego nie do­wiem.

Wła­śnie tu­taj, wła­śnie te­raz, po­win­nam za­po­mnieć o tym przy­pad­ko­wym spo­tka­niu. Po­win­nam za­po­mnieć o tym, że przez tego nie­zna­jo­mego pierw­szy raz od kilku dni w mo­ich my­ślach po­ja­wiła się luka, w któ­rej Oli­wia nie ist­niała. Luka, w któ­rej śmierć mo­jej sio­stry nie miała miej­sca.

Chyba na­prawdę zwa­rio­wa­łam.

Do ko­ścioła do­tar­łam mi­nutę przed roz­po­czę­ciem mszy. Za­ję­łam miej­sce w pierw­szej ławce, w któ­rej sie­dzieli moi ro­dzice oraz Ma­ciek.

– Ku­pi­łaś te chu­s­teczki? – za­py­tał mnie szep­tem, na­chy­la­jąc się w moją stronę.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam.

Nie do­da­łam tylko, że ra­zem z cze­ko­la­do­wym ba­to­ni­kiem po­zo­stały na brud­nej, skle­po­wej pod­ło­dze, kiedy ucie­ka­łam przed nie­zna­jo­mym, który sa­mym swoim spoj­rze­niem spra­wił, że po raz pierw­szy usły­sza­łam gło­śne bi­cie wła­snego serca.

I ten dźwięk do­głęb­nie mnie po­ru­szył.

*

Cał­ko­wi­cie się wy­łą­czy­łam, kiedy ksiądz za­czął wspo­mi­nać moją sio­strę, jakby znał ją oso­bi­ście. W rze­czy­wi­sto­ści nic o niej nie wie­dział. Ani o mo­jej ro­dzi­nie. Był tylko czło­wie­kiem bez­re­flek­syj­nie wy­ko­nu­ją­cym swoją pracę, za którą mój oj­ciec od­po­wied­nio mu za­pła­cił.

Sta­ra­łam się nie pa­trzeć na ja­sną trumnę, usta­wioną z przodu, tuż przed oł­ta­rzem. Tylko raz zer­k­nę­łam na przy­cze­pioną do niej ta­bliczkę, na któ­rej wid­niał na­pis: „Oli­wia Wroń­ska, żyła 21 lat”.

Na­wet nie pa­mię­ta­łam drogi na cmen­tarz, bo od­rzu­ci­łam wszel­kie bodźce i je­dyne, o czym my­śla­łam, to o tym, by ja­koś to wszystko prze­trwać.

Nie po­ja­wiło się wiele lu­dzi albo po pro­stu ich nie za­uwa­ża­łam. Pra­gnę­łam uciec stąd jak naj­szyb­ciej. Jak naj­da­lej.

Kiedy pra­cow­nicy cmen­ta­rza za­częli opusz­czać trumnę z moją sio­strą do wy­ko­pa­nego wcze­śniej dołu, coś mną szarp­nęło. Jakby moje ciało pra­gnęło się do niej wy­rwać. Jakby chciało do niej do­łą­czyć.

Pod­nio­słam wzrok i na­po­tka­łam spoj­rze­nie Kor­nela, mo­jego ku­zyna i naj­lep­szego przy­ja­ciela. Je­dy­nego przy­ja­ciela. Oku­lary prze­ciw­sło­neczne przy­sła­niały mi oczy, ale z pew­no­ścią wie­dział, że na niego pa­trzy­łam. W ro­dzi­nie od za­wsze okre­ślano nas mia­nem bliź­nia­ków, bo mimo że mie­li­śmy in­nych ro­dzi­ców, to by­li­śmy w tym sa­mym wieku. I od za­wsze się do­ga­dy­wa­li­śmy.

To do niego jako pierw­szego za­dzwo­ni­łam, kiedy kilka dni temu zna­la­złam Oli­wię.

A te­raz po­słał mi uspo­ka­ja­jące spoj­rze­nie, jakby mó­wił: „Jesz­cze chwila, Dżuls. Wy­trzy­maj jesz­cze chwilę”.

A więc wy­trzy­ma­łam.

Gdy po­grzeb się skoń­czył, kilka osób za­częło pod­cho­dzić do mo­ich ro­dzi­ców i skła­dać im kon­do­len­cje. Przy­słu­chi­wa­łam się tym au­to­ma­tycz­nym i po­zba­wio­nym współ­czu­cia sło­wom. Przy­słu­chi­wa­łam się py­ta­niom o to, dla­czego moi ro­dzice nic nie mó­wili o dłu­go­trwa­łej cho­ro­bie Oli­wii, dla­czego nie dzie­lili się swoim bó­lem. Przy­słu­chi­wa­łam się od­po­wie­dziom mo­ich ro­dzi­ców, wy­ja­śnia­ją­cych, że moja sio­stra przez cały czas miała za­pew­nioną od­po­wied­nią opiekę le­kar­ską i nic wię­cej nie można było zdzia­łać.

W końcu skie­ro­wa­li­śmy się do sa­mo­cho­dów i ru­szy­li­śmy do domu. Ro­dzice nie za­pla­no­wali żad­nej stypy w re­stau­ra­cji czy cze­go­kol­wiek po­dob­nego.

Dla nich po­że­gna­nie Oli­wii się za­koń­czyło.

Przez całą drogę Ma­ciek nie ode­zwał się na­wet sło­wem i by­łam mu za to wdzięczna. Kiedy za­par­ko­wał przed bramą, nie za­pro­po­no­wa­łam, żeby wszedł do środku, ale to mu nie prze­szka­dzało – po chwili, za­raz za mo­imi ro­dzi­cami, oboje we­szli­śmy do domu.

Ścią­gnę­li­śmy płasz­cze, zdję­li­śmy buty i jak gdyby ni­gdy nic prze­szli­śmy do sa­lonu. Oj­ciec na­lał so­bie szkla­neczkę whi­skey, a ma­mie kie­li­szek czer­wo­nego wina. Za­py­tał, czy też mamy ochotę. Ja po­dzię­ko­wa­łam, mój chło­pak od­parł, że bę­dzie jesz­cze dziś pro­wa­dził, jakby łyk cze­goś moc­niej­szego kie­dy­kol­wiek mu w tym prze­szka­dzał.

Ro­dzice za­częli pro­wa­dzić zwy­kłą, co­dzienną roz­mowę. Py­tali Maćka o stu­dia, o wra­że­nia jego ro­dzi­ców z mie­sięcz­nego urlopu do Ame­ryki Po­łu­dnio­wej, z któ­rego jesz­cze nie wró­cili, ze mną kon­sul­to­wali roz­kład ju­trzej­szego dnia, a ra­czej spraw­dzali, czy nie za­po­mnia­łam o tym, że ju­tro koń­czy się moja kil­ku­dniowa nie­obec­ność na lek­cjach i wszystko wraca do wcze­śniej obo­wią­zu­ją­cej normy.

Za­cho­wy­wali się tak, jakby przed mo­men­tem nie po­cho­wali wła­snej córki. Jakby to był zwy­czajny dzień. Jakby nic się nie wy­da­rzyło.

Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy przy­go­to­wy­wali się do jej śmierci. Czy wie­dzieli, że któ­re­goś dnia to na­stąpi i już dawno prze­ro­bili w so­bie ża­łobę? Ja swo­jej chyba jesz­cze na­wet nie za­czę­łam.

A może im ulżyło? Może ten dzień wcale nie był dla nich koń­cem, a po­cząt­kiem no­wego ży­cia?

Przy­glą­da­łam się temu wszyst­kiemu, jakby wła­ści­wie mnie tu­taj nie było. Jak­bym nie sie­działa z nimi w tym sa­lo­nie.

Cza­sami czu­łam, jakby wszyst­kie ka­wałki puz­zli do­okoła mnie były już ide­al­nie uło­żone, a tylko ja po­zo­sta­wa­łam tą czę­ścią, która nie po­tra­fiła się do­pa­so­wać do ca­ło­ści.

A prze­cież mia­łam za­pla­no­wane całe ży­cie.

W tym roku ukoń­czę li­ceum z wy­róż­nie­niem, otrzy­mam dy­plom za­wo­do­wej tan­cerki i do­stanę an­gaż w Te­atrze Wiel­kim – Ope­rze Na­ro­do­wej, do ze­społu ba­le­to­wego. Zo­stanę so­listką, będę ro­bić ka­rierę, do­stanę ty­tuł pri­ma­ba­le­riny, a w mię­dzy­cza­sie weź­miemy z Mać­kiem ślub. Gdy moja ka­riera się skoń­czy, zde­cy­du­jemy się na dziecko, które dość szybko wpad­nie pod opiekę niani, że­bym mo­gła przez na­stępne lata speł­niać się w roli na­uczy­cielki ba­letu. Wy­bu­du­jemy wielki dom gdzieś na przed­mie­ściach. Bę­dziemy żyć długo i szczę­śli­wie.

Ten plan na ży­cie był ide­alny pod każ­dym wzglę­dem. Po­win­nam się z niego cie­szyć. Więc na­kła­da­łam ma­skę i się cie­szy­łam. Może kie­dyś ta ma­ska sta­nie się praw­dziwą mną. Po czę­ści na­prawdę tego chcia­łam, bo może wtedy za­zna­ła­bym ulgi, a po czę­ści… Po czę­ści chyba wo­la­ła­bym umrzeć.

– Dla­czego skła­ma­li­ście? – za­py­ta­łam ci­cho, prze­ry­wa­jąc ma­mie w po­ło­wie ja­kie­goś zda­nia. – Dla­czego wszyst­kim mówi­cie o ja­kiejś wy­my­ślo­nej cho­ro­bie i se­kret­nym le­cze­niu, które oka­zało się nie­sku­teczne?

– Nie ro­zu­miem, o czym mó­wisz, ko­cha­nie. – Zmarsz­czyła brwi, jakby na­prawdę nie wie­działa, o co mi cho­dziło.

– Ona się za­biła, mamo – szep­nę­łam. – Po­peł­niła sa­mo­bój­stwo.

Ro­dzice jak na za­wo­ła­nie zer­k­nęli w stronę Maćka. Lu­bili go. Nie mieli do niego żad­nych za­strze­żeń. Z uśmie­chem wi­tali go w na­szym domu. Mój oj­ciec obie­cał mu na­wet prak­tyki w swo­jej kan­ce­la­rii praw­nej, w końcu mój chło­pak był na pierw­szym roku prawa. Był ide­al­nym kan­dy­da­tem na zię­cia.

Ale w dal­szym ciągu był to obcy czło­wiek, który jesz­cze nie do­stą­pił tego za­szczytu, by uwa­żać go za członka ro­dziny i nie wszyst­kie te­maty po­winny być oma­wiane w jego obec­no­ści. Aż dziw, że mój oj­ciec nie pod­su­nął mu jesz­cze do pod­pisu umowy o za­cho­wa­niu po­uf­no­ści. A może to zro­bił? Nie by­łoby to dla mnie za­sko­cze­niem.

– Ni­gdy wię­cej nie chcę po­ru­szać tego te­matu, Ju­lio – ode­zwał się to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. To­nem, który za­pewne wy­ko­rzy­sty­wał w swo­jej pracy. – Twoja sio­stra była chora i ta cho­roba ode­brała jej ży­cie. To brzmi znacz­nie le­piej niż sa­mo­bój­stwo.

To brzmi znacz­nie le­piej…

Moi ro­dzice po­tra­fili ukryć przed świa­tem wiele rze­czy. Wiele brzyd­kich rze­czy, o któ­rych nie po­winno się roz­ma­wiać na­wet w czte­rech ścia­nach na­szego domu. Nie mó­wi­li­śmy gło­śno o tym, że oj­ciec od dwóch lat miał ro­mans ze swoją asy­stentką, a w ze­szłe wa­ka­cje za­brał ją na­wet na ty­dzień do Włoch pod pre­tek­stem służ­bo­wej de­le­ga­cji. Nie mó­wi­li­śmy o tym, że mama za­glą­dała do kie­liszka z wi­nem znacz­nie czę­ściej niż po­winna, a jej wi­zyty na si­łowni nie miały nic wspól­nego ze spor­tem, tylko z tre­ne­rem per­so­nal­nym, młod­szym od niej o dzie­sięć lat.

Nie mó­wi­li­śmy też mię­dzy in­nymi o tym, że po więk­szo­ści swo­ich po­sił­ków cho­dzi­łam do ła­zienki, żeby zwy­mio­to­wać. Ale nie by­łam w ciąży i nie cier­pia­łam na nie­straw­ność. Kie­ro­wała mną ra­czej nie­koń­cząca się pre­sja i chęć spro­sta­nia na­rzu­ca­nym mi wy­mo­gom.

By­li­śmy jedną z tych ro­dzin, która pod fa­sadą ide­al­no­ści skry­wała pęk­nię­cia, w które wkra­dał się cały brud i za­nie­czysz­cze­nia. By­li­śmy jedną z tych ro­dzin, która pil­no­wała, by ten syf nie wy­do­stał się na po­wierzch­nię. By­li­śmy jedną z tych ro­dzin, którą ata­ko­wał rak, a my cze­ka­li­śmy ze wstrzy­ma­nym od­de­chem, czy któ­re­goś dnia doj­dzie do prze­rzu­tów, czy też nie.

By­li­śmy cho­lerną bombą o nie­okre­ślo­nym cza­sie wy­bu­chu.

Tak jak so­bie tego ży­czyli, nie cią­gnę­łam da­lej tego te­matu. Moim dru­gim imie­niem po­winno być „ule­gła”, a trze­cim „po­słuszna”.

Pod­nio­słam się i za­pew­ni­łam ich, że pa­mię­tam o pla­nie na ju­tro, a po­tem ra­zem z Mać­kiem po­szłam do swo­jego po­koju na pię­trze.

Mój chło­pak zdjął ma­ry­narkę, rzu­cił ją na puf i bez­ce­re­mo­nial­nie roz­ło­żył się na łóżku.

– Chcesz obej­rzeć ja­kiś film? – za­py­tał.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Włącz co­kol­wiek.

Się­gnął po lap­topa, le­żą­cego na szafce noc­nej, a ja po­de­szłam do to­a­letki.

Ob­ser­wu­jąc swoje od­bi­cie w lu­strze, za­czę­łam po­woli zdej­mo­wać kol­czyki. Cia­sny kok był na swoim miej­scu, przez tych kilka go­dzin na­wet żadne pa­smo wło­sów się z niego nie wy­su­nęło. Mia­łam wra­że­nie, jakby moja twarz była bez­barwna. Jakby nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji.

Do głowy wkra­dła mi się pewna myśl.

Co tam­ten nie­zna­jomy we mnie doj­rzał? Kogo we mnie zo­ba­czył?

Prze­łknę­łam ślinę i de­li­kat­nie po­trzą­snę­łam głową, po­zby­wa­jąc się tych py­tań.

To nie ma żad­nego zna­cze­nia.

Zdję­łam czarną su­kienkę i raj­stopy i ubra­łam się w pi­żamę. Dziś już nie za­mie­rza­łam opusz­czać tego po­koju.

Do­łą­czy­łam do Maćka w łóżku, wi­dząc, że zde­cy­do­wał się na ja­kiś po­li­tyczny se­rial, który ani tro­chę mnie nie in­te­re­so­wał. Mo­głam dzięki temu z ła­two­ścią się wy­łą­czyć.

Kiedy Ma­ciek się po­ru­szył, zro­zu­mia­łam, że pierw­szy, trwa­jący go­dzinę od­ci­nek prze­le­ciał, a ja nie wie­dzia­łam na­wet, jak na­zy­wała się główna po­stać i o co cho­dziło w fa­bule. Po­czu­łam za to, że mój chło­pak wła­śnie za­czął ca­ło­wać mnie po szyi, a lap­topa za­mknął i od­sta­wił na szafkę, jakby ten nie był nam już po­trzebny.

Przy­mknę­łam po­wieki, kiedy jego usta zna­la­zły się na mo­ich. Nie tra­cił czasu, bo jego dło­nie wkrótce za­wę­dro­wały pod moją pi­żamę.

Nie­znacz­nie się od niego od­su­nę­łam.

– Nie chcę – ode­zwa­łam się ci­cho. – Nie dzi­siaj.

Spoj­rza­łam mu w oczy i wie­dzia­łam, że chciał coś po­wie­dzieć. Na przy­kład to, że nie upra­wia­li­śmy seksu od po­nad ty­go­dnia, a dla niego to było ni­czym wiecz­ność. Ale osta­tecz­nie tego nie zro­bił.

Za­miast tego kiw­nął głową na zgodę.

– Ja­sne, masz ra­cję – po­wie­dział. – Wła­ści­wie to mam jesz­cze sporo na­uki na ju­trzej­sze ko­lo­kwium, więc będę się zbie­rał.

Pa­trzy­łam, jak wy­cho­dzi z łóżka i za­kłada ma­ry­narkę, a po­tem po­pra­wia fry­zurę w lu­strze.

Za­nim wy­szedł z mo­jego po­koju, rzu­cił:

– Po pro­stu to ode­śpij.

Po pro­stu to ode­śpij.

By­łam cie­kawa, czy w ja­kimś po­rad­niku na te­mat ra­dze­nia so­bie z sa­mo­bój­stwem sio­stry, znaj­do­wała się taka po­rada.

Punkt pierw­szy – po pro­stu to ode­śpij.

Jak brzmiał punkt drugi?

Gdy zo­sta­łam sama, na­kry­łam się koł­drą po samą szyję i za­mknę­łam oczy.

Ni­gdy wcze­śniej nie za­sta­na­wia­łam się, czy śmierć boli.

Zro­bi­łam to do­piero wtedy, gdy kilka dni temu zna­la­złam moją sio­strę mar­twą.

I chcia­łam ją za to znie­na­wi­dzić.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ju­lia

Mi­nęło sześć ty­sięcy dzie­więć­set sześć­dzie­siąt mi­nut od po­grzebu Oli­wii. Skru­pu­lat­nie to li­czy­łam, bo gdy nie mo­żesz kon­tro­lo­wać zbyt wielu rze­czy w swoim ży­ciu, to po­sta­na­wiasz kon­tro­lo­wać cho­ciaż te błahe i nic nie­zna­czące, które da­dzą ci złudne po­czu­cie, że jed­nak nad czymś pa­nu­jesz.

Ba­let do­sko­nale na­uczył mnie tej tech­niki. W po­wta­rza­niu ćwi­czeń i do­sko­na­le­niu wciąż tych sa­mych ru­chów mia­łam po­ziom eks­percki.

Ale sys­te­ma­tycz­ność czy na­rzu­cona dys­cy­plina to za­le­d­wie wierz­cho­łek góry lo­do­wej, którą była moja co­dzien­ność. W tej pi­ra­mi­dzie wy­rze­czeń i cią­głej pracy nad sobą już chyba na­wet nie wie­dzia­łam, czym była roz­rywka albo luz. W wieku dzie­wię­ciu lat, kiedy za­czę­łam uczęsz­czać do ogól­no­kształ­cą­cej szkoły ba­le­to­wej, raz na za­wsze wy­zby­łam się swo­body. Zu­peł­nie jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki za­koń­czy­łam za­bawę z tań­cem, który od naj­młod­szych lat był dla mnie ni­czym in­nym jak po pro­stu frajdą, a roz­po­czę­łam pro­fe­sjo­nalne przy­go­to­wa­nie do za­wodu.

W pe­wien nie­po­jęty dla mnie spo­sób na­uczy­łam się to ko­chać.

A ra­czej mu­sia­łam się na­uczyć.

Jed­nak cza­sami to, co ko­cha­li­śmy, nisz­czyło nas naj­moc­niej.

Kiedy dziś zja­wi­łam się na sali, ni­kogo jesz­cze nie było, ale nie zdzi­wiło mnie to, bo za­zwy­czaj przy­cho­dzi­łam jako pierw­sza. Co­dzien­nie za­czy­na­li­śmy za­ję­cia punkt ósma rano. Wła­śnie wtedy zja­wiała się na­uczy­cielka i roz­po­czy­na­li­śmy lek­cję, ale ucznio­wie i tak mu­sieli przyjść wcze­śniej, by się roz­grzać, bo pod­czas wła­ści­wego tre­ningu nie było już na to czasu.

Dla­tego te­raz w ci­szy roz­grze­wa­łam stopy i roz­cią­ga­łam się. Kilka razy do­tknę­łam nogą głowy, a na­stęp­nie zro­bi­łam szpa­gat we fra­mu­dze drzwi. Pod­czas na­uki ba­letu przy­zwy­cza­iłam ciało do prze­kra­cza­nia gra­nic. Cza­sami my­śla­łam, że nie cho­dzi tu je­dy­nie o wy­si­łek fi­zyczny czy za­kres ru­chu, ale także o moją psy­chikę.

Może wła­śnie dla­tego sta­łam się ta­kim per­fek­cyj­nym za­kła­ma­niem.

Po­zo­stali ucznio­wie za­częli się scho­dzić i ro­bić to samo, co ja. Gdy za­czy­na­li­śmy pierw­szą klasę, było nas trzy­dzie­ścioro. Te­raz zo­stała dwu­nastka. Wy­brańcy – jak to o nas mó­wiono. Albo ci, któ­rzy jesz­cze się nie zła­mali.

Kiedy po­ja­wiła się pani Korcz, wszy­scy od razu po­de­szli­śmy do drążka. Mia­łam to szczę­ście, że od kilku ty­go­dni utrzy­my­wa­łam się na tej sa­mej po­zy­cji, czyli w środ­ko­wej czę­ści. Wła­śnie taka była hie­rar­chia – na środ­ko­wym drążku znaj­do­wali się naj­lepsi. Je­śli ktoś przez dłuż­szy czas zaj­mo­wał po­zy­cję po boku, miał już po­wód do tego, by oba­wiać się kon­se­kwen­cji.

Przez ostat­nie dzie­więć lat na­sze tre­ningi wy­glą­dały tak samo. Na każ­dych za­ję­ciach po­wta­rza­li­śmy ko­lejne ćwi­cze­nia. Po­wta­rza­li­śmy, do­sko­na­li­li­śmy, na­ka­zy­wa­li­śmy na­szym cia­łom ru­tynę, która była klu­czowa w mi­ni­ma­li­zo­wa­niu ry­zyka na­ra­że­nia się na kon­tu­zje.

Po­tem na­uczy­cielka po­ka­zała nam za­da­nie na dziś, upew­niła się, że je ro­zu­miemy i włą­czyła mu­zykę.

Zu­peł­nie się za­tra­ci­łam.

Blok za­wo­dowy, czyli lek­cja ba­letu, za­wsze trwał bite pół­to­rej go­dziny każ­dego dnia, ale jako naj­star­szy rocz­nik w ty­go­dniu mie­li­śmy jesz­cze trzy ta­kie lek­cje do­dat­kowo. I tak się zło­żyło, że to dziś przy­padł mi taki tre­ning.

Gdy w końcu wy­szłam z sali, szybko uda­łam się pod prysz­nic. Mia­łam za­le­d­wie pięt­na­ście mi­nut na umy­cie się i prze­bra­nie, żeby zdą­żyć na ma­te­ma­tykę. Spóź­nia­nie się nie wcho­dziło w grę. Nie było to tu­taj ak­cep­to­wane.

Za­nim wło­ży­łam buty, spraw­dzi­łam jesz­cze, czy ni­czego w nich nie ma. Stało się to moją ru­tyną, od kiedy trzy lata temu jedna z uczen­nic na­sy­pała mi do bu­tów po­tłu­czone szkło. Nie za­uwa­ży­łam tego. Skut­ko­wało to po­ciętą stopą, nie mo­głam jed­nak zro­bić so­bie prze­rwy, by ją wy­goić. Po pro­stu ćwi­czy­łam da­lej z krwa­wiącą koń­czyną.

Już po pierw­szym roku na­uki w tej szkole zro­zu­mia­łam, że nie warto szu­kać w niej przy­ja­ciół. Ry­wa­li­za­cja była na po­rządku dzien­nym, dla­tego wła­ści­wie prze­sta­łam zwra­cać na nią uwagę. Po pro­stu ro­bi­łam swoje i nie na­wią­zy­wa­łam żad­nych więzi. Ukła­da­łam cia­snego koka, za­kła­da­łam ko­stium i nie od­zy­wa­łam się, do­póki któ­ryś z na­uczy­cieli mnie o coś nie za­py­tał.

Wła­ści­wie to mo­głam zo­stać nie­mową. Cza­sami na­wet nie pa­mię­ta­łam dźwięku wła­snego głosu.

*

Po osiem­na­stej wró­ci­łam do domu i od razu od­kry­łam, że ni­kogo poza mną w nim nie ma. Gdyby była tu­taj mama, to z te­le­wi­zora do­bie­gałby re­lak­sa­cyjny od­głos prak­tyk jogi, a ona sie­dzia­łaby na ma­cie na środku sa­lonu w po­zy­cji kwiatu lo­tosu. Moż­liwe także, że byłby tu gwar, bo na przy­kład za­pro­si­łaby swoje ko­le­żanki i wspól­nie ra­czy­łyby się wi­nem. Gdyby był tu­taj oj­ciec, to z jego do­mo­wego ga­bi­netu do­bie­gałby od­głos stu­ka­nia kla­wi­szy na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera. Ewen­tu­al­nie sły­sza­ła­bym, jak wy­kłóca się z kimś przez te­le­fon. Albo po pro­stu kłó­ci­liby się wspól­nie z mamą.

Gdyby była tu­taj Oli­wia…

Nie­ocze­ki­wa­nie prze­szedł mnie bo­le­sny skurcz.

Po­krę­ci­łam głową, by otrzą­snąć się i po­zbyć wi­doku z dnia, gdy ją zna­la­złam.

We­szłam na pię­tro i mi­nę­łam drzwi jej po­koju. Przez ostat­nie dni ro­bi­łam wła­śnie to. Mi­ja­łam. Ro­dzice ro­bili to samo. Prze­cho­dzili obok tych drzwi, jakby te w ogóle nie ist­niały. Jakby ich nie było. Zdzi­wi­łam się, że nie urzą­dzili ak­cji sprzą­ta­nia i nie za­częli po­zby­wać się wszyst­kich rze­czy swo­jej zmar­łej córki. Może nie byli na to go­towi. Może nie mieli czasu. A może mieli to gdzieś.

Pod wpły­wem im­pulsu po­ło­ży­łam dłoń na klamce. Wa­ha­łam się je­dy­nie przez kilka se­kund, po­tem otwo­rzy­łam drzwi. Prędko we­szłam do środka i je za sobą za­mknę­łam, jak­bym co naj­mniej gdzieś się cho­wała.

Ob­ję­łam wzro­kiem całą prze­strzeń.

Chaos i nie­po­rzą­dek.

Po­kój wy­glą­dał tak, jakby Oliwka pa­ko­wała się w po­śpie­chu, żeby zdą­żyć na nie­pla­no­wany wy­pad na week­end ze swo­imi zna­jo­mymi. Przez mój głupi umysł prze­szła myśl, że może na­prawdę wy­je­chała tylko na chwilę i nie­długo wróci.

Było tu­taj zu­peł­nie ina­czej niż w moim po­koju.

U mnie były ja­sne ściany, u niej ciemne. U mnie wi­siały pa­ste­lowe gra­fiki, u niej były przy­kle­jone pla­katy roc­ko­wych ze­spo­łów. U mnie łóżko było ide­al­nie po­słane, u niej koł­dra po­zo­sta­wała skoł­tu­niona. U mnie na biurku wszystko było uło­żone schlud­nie jak od li­nijki, u niej wa­lały się cza­so­pi­sma, ko­sme­tyki, pa­pierki po cu­kier­kach. U mnie fo­tel słu­żył do sie­dze­nia i czy­ta­nia ksią­żek, u niej do prze­cho­wy­wa­nia sterty ciu­chów.

Ja by­łam per­fek­cją, a ona ba­ła­ga­nem.

Ale tylko na po­zór.

W rze­czy­wi­sto­ści skła­da­łam się z nie­po­skła­da­nych czę­ści sa­mej sie­bie, a ona sta­no­wiła ca­łość.

Ca­łość, któ­rej już nie mo­głam uchwy­cić, o którą nie mo­głam się już oprzeć.

Zro­bi­łam je­den krok w głąb po­koju, a po­tem drugi. Ostroż­nie przy­sia­dłam na brzegu łóżka, zu­peł­nie jakby w nim spała, a ja ba­łam się ją obu­dzić.

Z ca­łej siły za­ci­snę­łam po­wieki.

Mu­sia­łam prze­stać do­pusz­czać do swo­jej głowy myśl, że ona wróci.

Bo to się nie wy­da­rzy.

Pod­nio­słam się i po­de­szłam do biurka. Wo­dzi­łam wzro­kiem po wszyst­kich przed­mio­tach, jak­bym miała zna­leźć wśród nich coś istot­nego.

Za­czę­łam szpe­rać w jej rze­czach.

Czy w pe­wien spo­sób na­ru­szam te­raz twoją pry­wat­ność? Je­śli tak, to mam na­dzieję, że mi wy­ba­czysz.

Mi­jały mi­nuty, a ja prze­glą­da­łam wa­la­jące się pa­ra­gony, za­pi­ski w no­te­sach, stare bi­lety. Zna­la­złam jedną wej­ściówkę na kon­cert, który do­piero miał się od­być. Mia­łam wra­że­nie, jakby po­chła­niała mnie ja­kaś czarna dziura, jak­bym zna­la­zła się w świe­cie, który nie miał końca, jak­bym mo­gła nu­rzać się w tym cha­osie nie­ustan­nie.

Do­bra­łam się na­wet do jej ka­len­da­rza. Tam, gdzie inni za­pi­sy­wali ja­kieś ważne spo­tka­nia, żeby o nich nie za­po­mnieć, ona wpi­sy­wała sza­lone rze­czy:

15:32 wła­śnie do­wie­dzia­łam się, że ist­nieją myszki kar­ło­wate, które upodo­bały so­bie spa­nie w kwia­tach

10:59 wła­śnie do­wie­dzia­łam się, że na Ziemi pa­dał kie­dyś deszcz bez prze­rwy przez po­nad mi­lion lat

Wo­dzi­łam opusz­kiem palca po przy­ku­rzo­nych grzbie­tach jej ksią­żek. Aku­rat one były uło­żone w re­gale nie­malże per­fek­cyj­nie. Ale gdy­bym sama je ukła­dała, to pew­nie przy­su­nę­ła­bym wszyst­kie wo­lu­meny równo do kra­wę­dzi półki.

Nie­znacz­nie się uśmiech­nę­łam.

Czy my­śla­łaś o mnie pod­czas ukła­da­nia?

Za­uwa­ży­łam, że pod­nisz­czony eg­zem­plarz Ma­łego księ­cia – ten sam, który kilka lat temu wspól­nie zna­la­zły­śmy w jed­nym z war­szaw­skich an­ty­kwa­ria­tów – od­sta­wał od reszty, jakby nie pa­so­wał do uło­żo­nego sze­regu. Bez­wied­nie po niego się­gnę­łam.

Kiedy otwo­rzy­łam książkę, by prze­wer­to­wać kilka stron, za­mar­łam.

W środku znaj­do­wała się ko­perta, na któ­rej ręcz­nie na­pi­sano moje imię.

– To twoje pi­smo – szep­nę­łam, onie­miała.

Gwał­tow­nie się ob­ró­ci­łam, jakby moja sio­stra stała tuż za mną.

Ale nie stała. W dal­szym ciągu by­łam sama w po­koju.

Chwy­ci­łam ko­pertę ni­czym re­li­kwię, a książkę od­sta­wi­łam na półkę. Zbli­ży­łam ją do twa­rzy i po­wą­cha­łam. Po co to zro­bi­łam? Żeby wy­czuć jej za­pach? Żeby na­sy­cić się tym, co dla mnie zo­sta­wiła?

Wes­tchnę­łam głę­boko i do­kład­nie przyj­rza­łam się ko­per­cie.

Ju­lia

Prze­czy­taj, kiedy bę­dziesz go­towa

Dłu­żej się nie za­sta­na­wia­jąc, otwo­rzy­łam ko­pertę, a w środku zna­la­złam ko­lejną, odro­binę mniej­szą.

Czy ty po śmierci ba­wisz się ze mną w ma­trioszkę?

Spoj­rza­łam na to, co było na­pi­sane na no­wej ko­per­cie.

Wie­dzia­łam, że się nie po­wstrzy­masz i otwo­rzysz od razu. Ale mó­wię se­rio. W środku jest list, który chcę, że­byś prze­czy­tała, kiedy bę­dziesz go­towa. Jesz­cze nie je­steś.

Wie­rzę, że wy­bie­rzesz od­po­wiedni mo­ment.