Na biegunach - Mad Bartnicka - ebook

Na biegunach ebook

Mad Bartnicka

0,0

Opis

Sasza ma niebywały talent do pakowania się w kłopoty. Postępując wbrew samemu sobie i raz po raz bojkotując własne postanowienia, winę przerzuca na mitycznego „złego bliźniaka”. Jaka jest prawdziwa natura dwoistości jego charakteru?

Książka stanowi studium przypadku, które lekkim językiem opowiada o traumach, zaburzeniach osobowości i problemach z akceptacją własnej orientacji, sprawiających, że tak trudno czasem poradzić sobie z codziennością w dorosłym życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mad Bartnicka

Na biegunach

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ridero

2022

 

© Mad Bartnicka, 2022

© Magdalena Bartczak / @magabaga_graphic_design / @art.pleasures,

ISBN 978-83-8273-195-8

 

 

 

 

 

 

 

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

 

 

 

Czasami się czuję, jakby było nas dwóch.

Jakby z bliźniąt, które matka nosiła w brzuchu, z niewiadomych przyczyn na świat przyszedł tylko jeden, czyli ja… a może właśnie nie ja, tylko ten drugi. A jednocześnie my obaj, dzielący jedno ciało, ale mający dwa różne charaktery i umysły.

Jeden normalny, w miarę poukładany i realnie myślący o życiu. Jego marzenia – całkiem zwyczajne. Stabilne zatrudnienie, miła kobieta przy boku, własne miejsce na ziemi i święty spokój.

Jednak za każdym razem, kiedy tylko któreś z tych marzeń ma szansę się spełnić, do akcji wkracza drugi. A raczej wjeżdża czołgiem i od razu otwiera ogień. Stabilizacja to nuda, miła kobieta to nuda, święty spokój to nuda do kwadratu. Nieważne, co będzie jutro, jutra nie ma. Jest tylko tu i teraz, oto życiowe motto mojego niespokojnego bliźniaka. Po każdej jego akcji ten normalny zostaje na zaoranym do gołej ziemi polu. Zanim mozolnie na powrót odnajdzie swoje zwyczajne marzenia, przechodzi przez wszystkie kręgi piekła. I przez czyściec. A na progu nieba już czeka drugi, zacierając ręce, ponownie gotowy do zabawy.

Kiedy wsiadałem do samolotu, plan był równie klarowny i prosty, jak powód mojego wyjazdu. Sprzedać mieszkanie po ojcu. Przez ostatnie dwa lata mieszkał w nim Bartek, mój dobry przyjaciel, i to był układ idealny, którego chętnie bym nie zmieniał. Jednak parę tygodni wcześniej dał mi cynk, że wyjeżdża, bo ziściły się jego marzenia o Stanach, a jeśli raz się tam znajdzie, to zrobi wszystko, by już nie wracać. Przyjechałem więc, nie tylko po to, by uregulować kwestię mieszkania, ale także by pogratulować Bartkowi osobiście i życzyć mu wszystkiego dobrego.      Czas był sprzyjający, bo akurat i tak nie miałem pracy, a tym samym nie miałem ograniczeń czasowych. Pieniędzy też miałem coraz mniej, więc mieszkanie do sprzedania spadło mi jak z nieba.

Lot minął nadzwyczaj szybko i bez niespodzianek, ale i tak mnie zmęczył, psychicznie i emocjonalnie. Wyszedłem przed terminal i sięgnąłem do kieszeni po cygaretki. Nareszcie z powrotem na stałym lądzie. Z ulgą zaciągnąłem się dymem i przymknąłem oczy, wystawiając twarz na rześkie podmuchy i drobną mżawkę. Wiatr przywiał do mnie wspomnienie sprzed paru tygodni, gdy pogoda była identyczna. Wyszedłem wtedy z pracy, z wymówieniem w kieszeni. Zastanawiałem się, dokąd pójść, nie uśmiechał mi się powrót do mieszkania mojej byłej, która mimo wszystko nie wyrzuciła mnie na bruk po naszym rozstaniu, ale naturalnie nie gościła mnie też za darmo. Na moście Ha’penny zatrzymałem się na kilka chwil. A gdybym tak się wspiął na te barierki i pozwolił mojemu ciału swobodnie spaść w nurt rzeki? Dobrze wiedziałem, że prawdopodobnie tylko się wygłupię, w końcu to nie Golden Gate. I potem będę musiał się tłumaczyć na komisariacie ze wzbudzania niezdrowej sensacji i przy okazji z posiadania kilku gram ziółek, podobno też niezdrowych. Jasne, bo lit jest za to taki zdrowy. Mógłbym mieć go przy sobie kilka fiolek i to jest okej. A po czym faktycznie czuję się lepiej, nikogo nie interesuje. Wiedziałem, że się wygłupię, i to srogo, a jednak ciemna woda kusiła mnie obietnicą zakończenia wszystkich moich problemów. Utopić się w rzece czy w piwie, którego sobie nawarzyłem? Oto jest pytanie.

I pewnie bym to zrobił, nie widząc lepszego wyjścia, pewnie bym posłuchał diablich podszeptów mojego bliźniaka, ale właśnie wtedy, na moście Ha’penny, zadzwonił do mnie Bartek.

– Cześć, Sasza.

Jego głos zabrzmiał w mojej głowie tak realistycznie, że aż otworzyłem oczy i lekko się zdziwiłem. Przez te parę minut prawie udało mi się zapomnieć, gdzie jestem, nie stoję przecież na dublińskim moście, tylko właśnie wyszedłem z podrzędnego polskiego lotniska. Za to Bartek naprawdę pojawił się przede mną i ze swoim hollywoodzkim uśmiechem na twarzy czekał, aż powrócę do rzeczywistości.

– Cześć – odpowiedziałem. Polskie powitanie zachrzęściło mi w zębach, jakbym przeżuwał piasek z dna rzeki.

– Idziemy? – Bartek sięgnął po mój bagaż. Kiwnąłem głową i poszedłem za nim do auta. Do mojego auta zresztą, drugiej części spadku po ojcu, z której korzystał tak samo, jak i z mieszkania, na zasadzie użyczenia.

– No i co tam u ciebie? – zagaił, gdy tylko wyjechaliśmy z parkingu, po czym przez całą drogę do domu opowiadał o sobie. Nie przerywałem mu. Patrzyłem przez okna na ulice miasta, w którym dorastałem, na blokowiska, na nowy stadion, na tramwaje. Po głowie snuła mi się zasłyszana gdzieś po drodze piosenka. Nawet się nie zorientowałem, kiedy zacząłem ją nucić pod nosem. Bartek przerwał na chwilę swój monolog i popatrzył na mnie z rozbawieniem. Usłyszałem wtedy, co śpiewam, i parsknąłem śmiechem.

– Nareszcie – skwitował. – Już myślałem, że na starość straciłeś poczucie humoru.

– Nie, to tylko jet lag.

– Saszka, nie możesz mieć jet lagu… – zapędził się, by wytłumaczyć mi mój błąd, ale spojrzał na mnie i załapał, że próbowałem zażartować. Roześmiał się, zapewne z czystej uprzejmości.

Kiedy dotarliśmy do mieszkania, mój rzekomy jet lag wszedł w fazę pełnego rozkwitu. Stanąłem w przedpokoju z poczuciem dziwnego dysonansu, tak jakbym wszedł na egzamin i stwierdził, że pomyliłem sale. Bartek jeszcze przez chwilę entuzjastycznie opowiadał jakąś anegdotę, zaśmiewając się do łez, jednak po chwili się zorientował, co się ze mną dzieje. Był typem empatycznego egocentryka, wiedział, kiedy należy nieco przygasić swój blask, żeby nie spalić publiczności na popiół.

– No dobra, na opowieści przyjdzie jeszcze pora – zdecydował. – Pewnie jesteś głodny?

Wtedy przypomniało mi się, że jeszcze nic tego dnia nie jadłem. Jak zwykle przed lotem, na wszelki wypadek. Bartek tylko spojrzał na moją minę i sam się domyślił.

– Podgrzeję gulasz. A do picia coś chcesz?

– Wody z kranu. Zrobiłeś gulasz? Ten gulasz? – Mój brzuch głośno zaburczał na samo wspomnienie popisowego dania Bartka.

– Mhm.

– Zrobiłeś gulasz specjalnie na mój przyjazd? – Prawie się rozczuliłem.

– Nie. Na mój wyjazd. – Puścił do mnie oczko i zniknął w kuchni.

Poszedłem za nim i stanąłem w progu, rozglądając się i badając wzrokiem każdy szczegół, jakbym był w muzeum. Bartek postawił garnek na gazie i sięgnął po szklankę, jednak zamiast napełnić ją kranówką, nalał wody gazowanej i wkroił dwa plasterki cytryny.

– Proszę – podał mi napój. – Rozgość się, przecież jesteś u siebie. Zawołam cię, kiedy jedzenie będzie gotowe.

I zaczął kroić świeżą bagietkę. Mój żołądek znowu odezwał się na głos. Przejechałem palcami po ustach, żeby się upewnić, czy nie cieknie z nich ślina jak łakomemu psu.

Ze szklanką w ręku powoli ruszyłem na rekonesans po mieszkaniu, które znałem, a jednocześnie po tylu latach było mi całkiem obce. Jestem u siebie. Może po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę u siebie, a czuję się jak na obcej planecie. Zawsze byłem tu gościem. Kiedyś nawet honorowym, jako babci oczko w głowie, potem zupełnie niehonorowym, jako syn marnotrawny.

Otworzyłem drzwi od łazienki i zapaliłem światło. Co tu dużo opowiadać, typowa łazienka. Kibel, umywalka, wanna z zasłonką. Nieduża pralka i plastikowy kosz na brudy. Okno wychodzące na kuchnię, ślad po piecu gazowym. Białe kafle na ścianie, pamiętające lata pięćdziesiąte czy sześćdziesiąte ubiegłego wieku, w których powstał cały blok, wykładzina PCV na podłodze. Peerelowski skansen. Zobaczyłem swoje odbicie w lustrze i prawie sam siebie nie poznałem w tym otoczeniu.

Potem wszedłem do dużego pokoju. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz zobaczę dziadka i babcię, jak siedzą przy stole, oglądają czarno-biały film na czarno-białym telewizorze i popijają domowe słodkie wino z czarnej porzeczki. Ale naturalnie tak się nie stało. Zastałem tylko przytłaczające, stare meble na wysoki połysk z wystawą kryształów za szybą kredensu. Nawet roślina, stojąca w jasnym kącie, wyglądała jak kolejny relikt peerelu. W nosie zakręcił mnie zapach naftaliny i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem rozpoznać, chociaż znałem ten zapach doskonale. Miałem wrażenie, że czas się zatrzymał w tym mieszkaniu dobre trzydzieści lat temu.

Mniejszy pokój, zaadaptowany na sypialnię, miał ściany obite dębową boazerią, a na suficie – ozdobne grube belki z tego samego drewna. Wyglądał jak myśliwska fantazja dziadka i pewnie jakaś nieutulona tęsknota za wiejskim domem, w którym się wychował. Na szczęście zniknęły poroża, skóry, wypchane truchła, którymi dawniej było zapełnione całe pomieszczenie. Jednak miałem wrażenie, że ciągle czuję ich stęchły smród.

W kącie pokoju stał stary, obity pozdzieraną skórą fotel. Ciągle nierozebrany z butów i kurtki rozgościłem się w miękkim siedzisku i oparłem głowę na zwiniętej w pięść dłoni. Gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że dziś będę siedział w tym pokoju, w tym fotelu, jak następca tronu, bezwzględnie bym go wyśmiał.

 

***

Pewnie nigdy bym się nie pogodził z ojcem, gdyby nie moja uparta, bałkańska matka. Jak ona się na coś zaweźmie, to nie ma na nią bata. Postawi na swoim, choćby miała sczeznąć. Gdyby ojciec nas nie wywiózł do Polski, gdyby Vesna mogła wziąć udział w tej pojebanej wojnie, całe adriatyckie wybrzeże należałoby do Serbii, jestem o tym przekonany.

Tak ze trzy lata temu przyjechałem na święta. Wziąłem kilka dni wolnego, chciałem odpocząć, liczyłem na to, że u matki się wyśpię i najem na zapas bez najmniejszego wysiłku. Odkąd wyjechałem i widzieliśmy się rzadko, miałem u niej tak dobrze, jak nigdy wcześniej i nigdzie indziej. Bez komentarza dawała mi się wysypiać do południa i wszystko podtykała pod nos, czasami nawet w nadmiarze. Zawsze wracałem do Dublina z przynajmniej dwoma kilogramami na plusie.

Ale tym razem dała mi popalić. Na okrągło nie słyszałem nic innego, tylko zadzwoń do ojca. Zadzwoń i zadzwoń. Spotkajcie się wreszcie. Pogódźcie się. Przecież to twój ojciec.

Wkurwiłem się w końcu.

– Sama się z nim pogódź! Wyjebałaś go z domu, a teraz co, nagle jesteś jego adwokatką? – rzuciłem ze złością przy obiedzie, kiedy po raz kolejny jak katarynka powtórzyła zadzwoń, zadzwoń.

– Nie wyrażaj się – upomniała mnie jak dzieciaka. – I nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz pojęcia.

– A ty masz pojęcie? – Natychmiast odbiłem piłeczkę. – Masz pojęcie, dlaczego ojciec się do mnie nie odzywa?

– Tak. Nie odzywa się, bo mu wstyd.

– No i dobrze.

– Sasza!

– Innych łatwo krytykować – ciągnąłem, nie zważając na jej oburzenie. – Szkoda tylko, że nie zaczął krytyki od samego siebie. Nie musiałby się teraz wstydzić.

Zdenerwowało ją to. Rzuciła ostro:

– A ty bez skazy jesteś, że go tak łatwo oceniasz? Ciebie przypadkiem też nie poniosła kiedyś fantazja?

Zacisnąłem usta. Oczywiście musiała o tym wspomnieć, musiała wywlec ten słaby argument, żeby mi udowodnić, że nie mam prawa obrzucać ojca błotem, bo sam nie jestem idealny. Sięgnąłem po drugi kotlet i wbiłem w niego widelec z taką furią, że o mało nie przedziurawiłem półmiska. Rzuciłem schab na swój talerz, obok tłuczonych ziemniaków polanych tłuszczem z patelni. Kawałek puree upadł na obrus. Kiedy próbowałem zebrać nożem ziemniaki, nie zauważyłem, że ostrze jest ubrudzone buraczkami i narysowałem nim purpurową krechę na płótnie. Matka zachowała stoicki spokój. Bardziej niż na obrusie zależało jej na naszym pojednaniu.

– Synek – powiedziała łagodniej. – Nie bądź uparty. Tata naprawdę zawsze był bardzo za tobą, bardziej, niż ci się wydaje. To niesprawiedliwe, żebyś skreślał go z życia. Każdy ma prawo do błędu, przecież bardzo dobrze o tym wiesz. Zadzwoń, proszę.

W wigilię w końcu zadzwoniłem.

– Cześć, tato. Wesołych świąt.

I zaraz pożałowałem, bo odpowiedziała mi przeciągająca się w nieskończoność cisza. Burknąłem coś nieładnego pod nosem i już miałem się rozłączyć, kiedy wreszcie się odezwał.

– Dziękuję. Wesołych świąt, synu.

I znowu cisza.

– Jesteś w Polsce? – zapytał po chwili z wyczuwalnym wahaniem.

– Tak.

– To może do mnie zajrzysz?

Nie udało mi się powstrzymać głośnego westchnienia. Zły bliźniak już podsuwał mi setkę wymówek, jedne bardziej niewiarygodne od drugich, ale kazałem mu się zamknąć.

– Może tak. Kiedy?

Koniec końców, umówiliśmy się na drugi dzień świąt. Przyniosłem butelkę szkockiej w prezencie. Walnąłem z głupia frant:

– Masz, to na serce dobre.

Spojrzał na mnie jak na wariata.

– Ale na wątrobę nie, i na głowę też szkodzi.

Tak powiedział, ale widziałem, że jest zadowolony. Od razu wyciągnął z barku dwie szklanki z grubego szkła, napełnił je kostkami lodu i nalał whisky. Usiedliśmy we dwóch przy ławie w pokoju. Zastawiona była dość skromnie, ale ojciec zadbał o świąteczną oprawę. Nakrył blat obrusem, na nim ustawił wiecheć z bombkami i ze świecą pośrodku, grzybki wyłożył na salaterkę, zimne nóżki udekorował zieleniną, pietruszką chyba. Nawet muzyczkę włączył, i to nie żadne przaśne kolędy, tylko miły dla ucha acid jazz. Zawsze był mocno do przodu, jeśli chodzi o gust muzyczny. Szanowałem to.

– Co u ciebie? – zagaił. – Jak ty w tej Irlandii żyjesz?

– Dobrze – wzruszyłem ramionami, sięgając po nóżki. – Masz ocet?

– Tu jest. – Podał mi buteleczkę. – Mam też chrzan, dobry, świeży. Mocny. Sam tarłem.

– Chrzan to później. Do szynki wezmę. Dzięki.

Odłożyłem zielsko z galaretki na brzeg talerzyka, pokroiłem ją na kawałki i skropiłem octem. Ojciec, lekko urażony moją pogardą dla chrzanu, podsunął mi koszyk z pieczywem.

– Zarabiasz? Pieniądze masz? – spytał.

– Tak.

– A co robisz?

– Pracuję.

Spojrzał na mnie wkurwiony, że odpowiadam półsłówkami.

– Ale gdzie pracujesz, synu?

Wiedziałem, że kiedy mu powiem, wkurwi się jeszcze bardziej. Włożyłem do ust kawał galaretki i zagryzłem chlebem, żeby dać sobie trochę czasu. Ojciec uniósł brwi.

– W pubie – wydusiłem w końcu, kiedy przełknąłem. Zacisnął usta i pięść, w której trzymał widelec. Drgnął całym ciałem, aż zakołysała się whisky w stojących na ławie szklankach. Jednak opanował się i nie skomentował. Na dłuższą chwilę zapanowało między nami pełne napięcia milczenie.

– A mieszkanie? Wynajmujesz? – zapytał w końcu takim tonem, jakby wcale nie był zainteresowany.

– Nie. Mieszkam u mojej dziewczyny.

Ojciec zastrzygł uszami.

– U dziewczyny? 

– Mhm.

– Serio, masz dziewczynę?

– No a dlaczego miałbym nie mieć? – Wzruszyłem ramionami.

Ojciec zamilkł i smakował nowinę jak najlepszą świąteczną potrawę. Chyba była jednak zbyt sucha, bo w końcu zapytał:

– Jak ma na imię? 

Już miałem zażartować, że Dżordż, ale sobie przypomniałem ostrzeżenie matki, że ojciec ma problemy z sercem, więc ugryzłem się w język.

– Lily.

– Lily… – powtórzył z namysłem. – Ładna?

– Jasne, że ładna. – Sięgnąłem po smartfon. – Chcesz zobaczyć?

– Pokaż.

Wziął ode mnie telefon i spojrzał na wyświetlacz, jakby spodziewał się na nim ujrzeć jakieś monstrum o dwóch głowach.

– Ruda – zauważył błyskotliwie. – Taka pyzata trochę. – Zerknął jeszcze raz i w końcu ocenił: – No, całkiem fajna. Taka… normalna.

Po tonie głosu oceniłem, że chyba nie tego przymiotnika chciał użyć. Ale okej, zrozumiałem.

– Poprzewijaj sobie – zachęciłem go. – Dalej jest więcej.

Na kolejnych zdjęciach była nie tylko Lily. Byłem też ja, my razem, nasze mieszkanie, jej pies, pub, w którym pracowałem, i miasto, w którym żyłem. Ojciec nic nie mówił, ale miny, które stroił, zdradzały jego odczucia. Raczej pozytywne, na ile mogłem ocenić. Normalna dziewczyna, normalne życie. Gotów był pomyśleć, że i ja jestem jednak normalny. W końcu oddał mi telefon.

– Lily też jest barmanką? – zapytał.

– Uhm – potwierdziłem z ustami napchanymi ostatnim kęsem galaretki. To małe kłamstwo było zdecydowanie lepsze od prawdy, że Lily jest tatuażystką, a po godzinach czyta z kart tarota.

– A czemu z tobą nie przyjechała?

– Nie była na to jeszcze gotowa – wyjaśniłem, kiedy już przełknąłem. – I nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będzie. To nie jest rodzinna osoba, tato.

Ojciec przez chwilę rozważał moje słowa.

– Ty też nie znasz jej rodziny?

– Nie. Lily ma skomplikowaną rodzinę.

– Co to znaczy skomplikowaną?

– To znaczy, że radzi sobie lepiej bez niej. Nie znam szczegółów, nie chcę naciskać. Wiem tylko, że coś jest tam bardzo nie halo.

– Hmm. – Zadumał się na moment, gładząc dłonią policzki. Wyraz jego twarzy zdradzał, że w głowie rozważa już wszystkie możliwe scenariusze, od chorób psychicznych po kryminał. Nagle spojrzał na mnie, jakby sobie o czymś przypomniał.

– A jak… – Zawahał się przez chwilę. – …twoje zdrowie?

– Twoje zdrowie. – Sięgnąłem po szklankę i skłoniłem go do toastu, udając, że nie zrozumiałem. Nie odważył się po raz drugi poruszyć tematu.

– A do Polski nie wracasz. – Bardziej stwierdził, niż zapytał, sięgając po befsztyk tatarski.

– Nie. Po co miałbym wracać? Tam mam teraz życie.

– Nie wiem, tak tylko pytam. – Ojciec wzruszył ramionami i wyciągnął do mnie talerzyk z befsztykiem. – Tatara?

Tatar robił najlepszy na świecie. Do tej pory się nie nauczyłem doprawiać surowej wołowiny tak jak on. Wziąłem od niego talerzyk i nałożyłem sobie słuszną porcję. Spróbowałem.

– O kurwa, jaki dobry.

– A z tą panią po co mi tu wyjeżdżasz? – warknął ojciec, jak zawsze zasadniczy. – Święta są.

– Sorry.

– Sorry, sorry! – uniósł się. – Przepraszam się mówi, a nie jakieś tam sorry! Ta twoja Irlandia! Po polsku już nie umiesz?

Sięgnąłem po młynek z pieprzem. Pieprzu nigdy za wiele. Przynajmniej w tatarze.

– Popieprzyć ci też trochę? – spytałem uprzejmie. Ojciec zrozumiał aluzję. Chrząknął, wygładził nerwowo koszulę na piersiach i powiedział już spokojniej:

– Nie, dziękuję.

Sięgnął po widelec, ale nie zabrał się do jedzenia. Przez chwilę jakby się wahał, a potem wstał i podszedł do barku. Powoli przekręcił kluczyk i sięgnął do środka. Obserwowałem go kątem oka, niby obrażony, ale bardziej ciekawy, co kombinuje. W butelce zostało jeszcze trzy czwarte zawartości, nie było potrzeby otwierać kolejnej.

Kiedy usiadł z powrotem przy stole, postawił przede mną nieduże pudełko.

– Mam coś dla ciebie.

– Nie trzeba – fuknąłem.

– Otwórz. – Ton jego głosu dawał do zrozumienia, że owszem, trzeba, i to bez dyskusji.

Niechętnie sięgnąłem po prezent i otworzyłem wieczko. W środku były klucze.

– Co to jest?

– Mieszkanie ci zapisałem – odpowiedział, nie patrząc na mnie. – Skoro nie wracasz, to pewnie sprzedasz, ale nic mi do tego. Przynajmniej się u siebie lepiej urządzisz.

Zaskoczył mnie po raz kolejny. Z tym mieszkaniem.

– Mnie zapisałeś? A co z… – urwałem.

– Kasią – podpowiedział ojciec, pilnie unikając mojego wzroku. – O Kasię nie musisz się martwić. Ja o wszystko zadbałem.

– A ty się gdzieś wybierasz, że już majątek rozdajesz? – zapytałem z wyrzutem, żeby zamaskować wrażenie, jakie wywarła na mnie wiadomość o zostaniu spadkobiercą. Ojciec w milczeniu sięgnął po butelkę i dolał nam obu whisky.

– Nigdy nie wiesz, komu z brzegu – odpowiedział w końcu. Poczułem się nieswojo, więc upiłem nieco alkoholu ze szklanki, sięgnąłem po szynkę, żeby spróbować tego jego chrzanu, i rzuciłem pół żartem, pół serio:

– Myślałem, że po tym wszystkim mnie wydziedziczysz.

Ojciec zacisnął usta.

– Nie bądź niemądry, synu.

– W końcu masz komu zostawić spadek – niepotrzebnie brnąłem w to dalej. Zezłościł się. Znowu. Energicznie odstawił szklankę, aż szkocka chlapnęła na stół, i z mocą powiedział:

– Zostawię, komu będę chciał.

Widzieliśmy się wtedy po raz ostatni. Kilka razy rozmawialiśmy jeszcze przez telefon, obiecując sobie bez przekonania spotkanie przy najbliższej okazji, ale nigdy do niego nie doszło. Aż wreszcie czas się skończył i nasza wspólna świąteczna kolacja przeszła do historii jako ostatnia wieczerza.

 

***